<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


IV.

— Słyszysz stara: dziś w nocy odpadły mi ostatnie palce u rąk. Będziesz musiała karmić mnie jak małe dziecko!... jęczał Sałban.
— A! będę! Albo nie robiłam tego? Co ci po palcach... Ledwie wisiały... Nie martw się... pocieszała go Kutujachsyt.
— To prawda, że były do niczego, ale zawsze, żal mi patrzeć na nie, gdy leżą na ziemi. Wrzuć je do ognia...
— Jeszcze czego, swąd będzie i ognia zanieczyszczenie... Z ogniem nie żartujcie — burknął Grzegórz.
— O ręce moje, ręce silne... Jestem teraz jak drzewo osmalone piorunem! Pamiętasz Kutujachsyt, jak kosiliśmy trawy w naszej ziemi? Ktoby pomyślał, że tu skończę... Droga mej kosy była najszerszą w okolicy... Pamiętasz stara, jak było nam dobrze?! Przychodzili sąsiedzi, znosili wieści rozmaite... Teraz noc czarna zakryła źrenice nasze... Dwie córki, dwóch synów wychowaliśmy, a czy wiemy, co się z nimi dzieje?... Z początku chodzili, aby wyciągać choć z daleka ręce, a teraz... niewiadomo czy plenią się, czy umierają!? Niech im...
— Nie klnij Sałbanie! — wstrzymała go Kutujachsyt.
— Jedzenia zostało na dwa dni, jeżeli jeść po ludzku, a jeżeli jeść nie po ludzku, to nie wiem — zaczął uroczyście Prąd, wchodząc do jurty z naczyniem w ręku. Anka szła za nim.
— Mało zostało! — potwierdziła.
— Na dwa dni?... — powtórzyli obecni.
— A zima jak stała, tak stoi...
— To i lepiej, może gmina co przyśle nim roztopy popsują drogi...
— A jakże! Anka mówiła, że sami nie mają.
— Jeżeli nie mają, to co pomoże, gadanie nasze...
— Możeby Anka poszła?
— Zabiją mnie, zabiją... Boję się, nie pójdę! — szepnęła młoda kobieta, trzęsąc głową.
Chorzy rozmyślali, skupieni około ognia. Płomień migotał i różowym blaskiem całował ich twarze, pocentkowane krwawemi i sinemi plamami, pościągane twardemi bliznami; przez dziury lśniących od brudu łachmanów, pieścił ich wychudłe, zwątlałe członki. On jeden łasił się do nich, słodkiem ciepłem koił ciała zbolałe, wnosił przez oczy zagasłe iskry pociechy do dusz nieskończenie znękanych. Chciwie wsysali go w siebie, gdyż i on wkrótce miał zgasnąć.
— Więc co postanawiacie ludzie? — spytał Prąd.
— Będziemy czekać! Co możemy innego robić? Trzeba się przygotować! — odpowiedział posępnie Grzegorz i głos mu się nagie załamał.
Wszyscy obejrzeli się nań.
— Już ci do gardła widzę włazi Grzegorzu! Nie zważa, nie czeka! — rozśmiała się Mergeń. — Czy aby Anka dość przywiozła gałganów, czy starczy jej do owijania ran twoich? Rychło patrzeć jak się otworzą.
Grzegórz milczał i krwawych, mętnych oczów z ognia nie spuszczał. Chwilami zdawało mu się, że ogień gaśnie, znika, że głębokie ciemności zalewają go, a rany, których dotychczas nie miał, otwierają się po całem ciele. Łudził się, że choroba go dłużej oszczędzi, że lata jeszcze prawie zdrów przeżyje... Tymczasem była już u progu. Wstał i odszedł na swoją pościel.
— Odchodzisz, Grzegorzu!? Więc któż będzie drwa nosił? Przecież czekać mamy... Bo jeżeli nie czekać, to... co innego robić... nie wiem... A jeżeli czekać, to trzeba drzewa — dowodził Prąd.
Grzegorz nie odpowiadał. Dla niego wszystko zmalało wobec tylko co zrobionego odkrycia.
— Niech się dzieje co chce!
Prąd czas jakiś rozmyślał, poczem wtulił na głowę resztki futrzanej czapki, wdział na ręce kułki gałganów, zastępujących rękawice i wywlókł się na swych chorych nogach za drzwi po drzewo. Anka poszła za nim. We dwoje znosili czas jakiś opał, żeby się przygotować... do czekania... Mergeń śledziła za nimi ze swego kąta, ale nie myślała się ruszać.
— Pomogłabyś, przecież zdrowa jesteś! — nie wytrzymał, rzucił jej Prąd.
— Jeszcze czego? A dlaczego nie zawołasz swej Byterchaj? I ona... zdrowa!
— Dziecko małe, słabe...
— Dziecko? Do roboty, to dziecko!? Djabeł wie, co ty tam z nią wyrabiasz, wstrętny trupie!...
— Wstydź się, zła kobieto!
— Coś powiedział?... Zła kobieto, powiedziałeś, gachu szatański... Tyś dobry... Patrzcie go! Dobry, to zdrowy, dobry to silny... dobry nikogo o nic nie prosi... Kiedy trzeba, to on sobie znajdzie... Znajdę sobie, kiedy będzie trzeba... Ale pracować, wy musicie... Przeklęci trędowaci... Nie jestem trędowatą... Mnie Bóg jak was nie pokarał, nie naznaczył... Nie jestem i nie byłam trędowatą... Mordować was, a nie pomagać wam. Gdyby was nie było, nie byłabym tu... Po co was tylko szczędzą i przy życiu zachowują!?
Cały potok obelżywych wyrazów i przekleństw polał się z ust roznamiętnionej kobiety, a gdy nikt jej nie odpowiadał schwyciła kwilące niemowlę, przycisnęła do piersi i zasyczała gniewliwie:
— Ssij, ssij potworze! Niech wyrośnie z ciebie straszydło i pomści męki moje...
Prąd i Anka, cicho stukając drzwiami, nosili bez przerwy drwa do izby jak mrówki. Byterchaj przemknęła lękliwie przez izbę i wyszła za nimi.
Potoki słońca roziskrzone śniegami, olśniły ją; chwilę stała nieruchoma w ich łunie, naga jak bronzowy posążek, drobna jak patyczek, chudziutka, ale miła przyrodzonym wdziękiem, który niewiadomo jakiemi drogami zawieruszył się, aż do tej otchłani. Anka spojrzała na jej wątłe jak trawki ramiona, na wylękłą twarzyczkę z sarniemi oczami, i sercem jej wstrząsnęła litość.
— Idź, idź... do izby... Czego chcesz? Zmarzniesz!
— Mergeń powiedziała... Chciałabym pomódz... Może choć jedno drewno mi dacie...
— Idź, już idź... masz swoje drewno — rozsunął się Prąd i podał jej niedużą szczapę.
— A zawsze dobrze, że dziewczyna ma sumienie! — dodał, gdy drzwi się za dzieckiem zamknęły.
Anka westchnęła.
— Co z nami będzie!...
— Ech, nie smuć się! Czyż to raz pierwszy, a Bóg dopomógł. Wszak i tam na świecie głód teraz ludzi morduje i podziać się gdzie nie mają... Troska więcej człowieka boli niż rany, a przecież wszystko się robi pomimo niego... Grzegorz powinien nam był co prawda pomódz... Powiedz mu, niechby żył jak się żyje... od tego spokój — dodał łagodnie.
Usta Anki drżały.
— Co ja mu powiem?... Nie jest dzieckiem... Biedna moja głowa...
— Wiesz co Anko, żebyś poskarżyła się księciu, że ci krowy zabrali, zażądała, żeby ci wrócili... Byłoby lepiej, mielibyśmy bydło... Byłoby o co serce zaczepić... A to tak... nic niema, tylko człowiek sam... Ja z Grzegorzem moglibyśmy siano kosić... Choć nogi mam złe, ale zawsze postoję...
— Ale jak się poskarżyć...
— Ano powiesz komu, co przywiezie jedzenie... Przecież kiedyś przywiozą...
Anka zamyśliła się, w oczach jej zagrała nadzieja. Tak gawędzili, pracując bez przerwy, aż wyczerpani ostatecznie wrócili do izby.
Ugotowali ostatnią wieczerzę i chorzy położyli się, aby »czekać«. Nakryli się po głowy kołdrami, otulili o ile dało odzieżą i usiłowali zasnąć. Anka podzieliła się swymi projektami z Grzegorzem, ale ten na wszystko odpowiadał obojętnie.
— Tak, tak, zobaczymy...
W ucichłej jurcie rozbrzmiewały wyłącznie jęki Sałbana.
Ten nawet leżeć nie mógł, gdyż jednolita, świeżo utworzona rana na plecach i boku niezmierny ból sprawiała mu przy dotknięciu, a z drugiej strony miał zgniłą rękę. Wpół siedział oparty karkiem o drewniane wezgłowie ławy i jęczał coraz przeciągłej, coraz żałośniej... Równie cierpiąca jak on, Kutujachsyt, wstawała jednak od czasu do czasu by podać mu wody lub obmyć nadmiernie dręczące, zatkane zepsutą krwią rany. Wtedy chory na chwilę milknął i szeptał starej żonie dawne wyrazy miłości... Nikt inny zbliżyć się do niego nie śmiał. Nawet Prąd z przerażeniem odwracał oczy od tego obrazu własnej przyszłości. Na dwór nikt nie wychodził. Drzwi mocno przywarli i dnie poznawali po snopach słońca, które przekradając się przez lodowe tafle okien, kładło tęczowe plamy na glinianą podłogę, na wyciągnięte po kątach nieruchome postacie. Noce poznawali po zwiększonym chłodzie, po trzeszczeniu i pękaniu znów stygnącej ziemi, po księżycowym blasku, który podobnie jak słońce, prześlizgiwał się do nich przez lodowe okienka, srebrzysty, nikły i zimny. Codzien zjadali po troszku pozostałej strawy, zmieszanej ze skórą, trocinami, modrzewiowem łykiem. Wreszcie i tego zabrakło. Żyli, choć myśleć już nie mogli, choć ledwie dyszeli, pogrążeni w letargu, zbliżonym do śmierci. Tylko w kącie Mergeń trwał ruch i chwilami kwiliło niemowlę.
A jednak, gdy pewnej nocy ze dworu dobiegło przeciągłe wycie, wszyscy głowy podnieśli.
— Słyszycie? Przyjechali!... Wołają!...
Wsłuchiwali się chciwie. Prąd dowlókł się do drzwi i szeroko je otworzył. Słup miesięcznego blasku wpadł do jurty na kłębach mroźnego tumanu. Wycie rozległo się powtórnie już zupełnie blizko.
— Wilki — szepnął Jakut, i drzwi pospiesznie zatrzasnął.
I znów na długo zapanowała cisza, przerywana tylko jękami Sałbana i kwileniem dzieciny Mergeń. Nakoniec Sałban umilkł.
— Hej!... Prądzie wstawaj! Sałban umarł. Czujecie, jaki straszny zapach rozchodzi się po jurcie... Podusi nas... trzeba go wynieść — w jakiś czas potem krzyknęła Mergeń...
Nikt nie ozwał się. Prąd udawał, czy istotnie nie słyszał, dość, że wbrew swemu zwyczajowi, nawet palcem nie kiwnął. Mergeń, która cały czas oszczędzała się niezmiernie i nie wstawała nawet, aby drew dorzucić na ogień, tym razem zerwała się i wyszła z kąta. Roznieciła ogień, potem podeszła do Jakuta i schwyciła go za ramię.
— Wstawaj!
Prąd leżał zupełnie bezwładny.
— Doprawdy, pomarli. Trzeba będzie samej za tych obwiesiów robić! Zupełnie stary zarazi powietrze!...
Zrzuciła resztki odzieży i naga, straszna, z chudemi, obwisłemi piersiami i rozpuszczonymi po plecach włosami, krokiem skradającej się wilczycy, podeszła do trupa. Zajrzała mu w twarz i wzdrygnęła się, ale natychmiast w oczach jej zamigotał gniew i nienawiść.
— I ja muszę zostać taką!...
Uderzeniem nogi zrzuciła ciało z ławy i sprobowała go powlec, ale członki, za które ciągnęła, obrywały się. Wtedy wybrała z kupy drew dwa grube sęki i z ich pomocą jęła popychać przed sobą ciało jak kupę śmieci. Zatrzymała się pod progiem, straszny zaduch pędzony w głąb izby przewiewem powietrza zamroczył ją. Podeszła do ognia i wlazłszy na kupę popiołu, grzała zziębłe kolana.
— Prądzie!... Grzegorzu!... Przeklęci zgnilce, czyż doprawdy nie wstaniecie wyrzucić waszego rodzica?... Pomóżcie, nie dam sobie rady... To nie moja przecie robota!...
Nikt nie odpowiadał. Zebrała resztki sił, zawiązała nos i usta chustką, schwyciła trupa oburącz i zaczęła przewalać przez wysoki próg. Było to niełatwo, zawiędłe, bezwładne ciało co chwila wymykało się, obsuwało, zaczepiało o odrzwia.
Już teraz napewno zarażę się — myślała, czując wilgotne jego dotknięcia na piersiach. Zimne powietrze prześwietlone księżycem, buchało na nią jak wodospad z lodu. Ledwie uporała się z trudną robotą. Drzwi zatrzasnęła pospiesznie i wróciła do ognia. Dygotała od wzruszenia i zimna, jak osina wstrząsana burzą.
— Trzeba się umyć, a toć umrę od samego zapachu...
Roztopiła lodu w kociołku i umyła się. Potem zaczęła błąkać się po jurcie jak wiedźma, szukając jedzenia. Dziecię kwiliło żałośnie. Obejrzała odzież Anki, wybrała co lepsze i ubrała się. Przetrząsnęła łachmany Prąda, zabrała mu nóż. Koło Grzegorza chwilę stała w zamyśleniu, ale nie ruszyła go. Wróciła do ognia, który dopalał się i słabo migotał. Dziecię wciąż kwiliło; słaby oddech ludzi dobiegał z różnych kątów i sprawiał wrażenie niezmiernie cichego pochodu. Chwilami wydawało się Mergeń, że istotnie ktoś z daleka ku nim idzie. Otworzyła drzwi i nasłuchiwała, lecz tam daleko nic słychać nie było i nic widać prócz blasku miesiąca i śniegów. Z tyłu za nią płakało dziecko, a u stóp jej leżał ohydnie rozrzucony Sałban. Wróciła do komina, roznieciła suty ogień... Obraz dalekich jurt, ciepłych, pełnych zapachu ryby, pokarmu, życia, ludzi śpiących, zdrowych i mocnych nie opuszczał jej.
— Pójdę! — szeptała — Pójdę!... Niech zabiją!...
Zdarła ze śpiącego Grzegorza kaftan Anki, zabrała jej czapkę, wiszącą, u wezgłowia na kołku. Grzegorz ocknął się i podniósł głowę, wejrzenia ich spotkały się.
— Czego chcesz? — spytał głuchym głosem...
— Chcę... życia twego... miłości twej... głupi chłopie! — rozśmiała się.
Zawiesiła nóż u pasa, wzięła do ręki kosztur podróżny i wyszła. Drzwi zatrzasnęły się za nią z łoskotem i, wzdęty przeciągiem, ogień buchnął na izbę płomieniem i dymem.
— Poszła?! szepnęła Anka. — I jabym poszła! Sił nie mam...
— Wzięła twą odzież! — odrzekł Grzegorz. — Słuchaj, Anko, dziecko zmarznie, słyszysz, jak piszczy?!
— Sił nie mam, nie wstanę, nie mogę...
Grzegórz nie nastawał, lecz oboje usnąć nie mogli i wciąż nasłuchiwali, jak coraz ciszej, coraz żałośniej kwili niemowlę.
Tymczasem Mergeń skierowała się w lasy. Szła tą samą drożyną, którą przyjechała ongi Anka, bo w tej stronie stała najbliższa ludzka sadyba. Noc i bezdroże nie przeszkadzały jej bynajmniej. Urodzona tutaj, znała miejscowość doskonale, a mrozy nocne, ścinając powierzchnię topniejących i osiadłych śniegów wiosennych, tworzyły na nich twardą, gładką skorupę nadzwyczaj ułatwiającą podróż. Podobne wycieczki nieraz już i przedtem robiła, parta niepohamowaną tęsknotą do świata, który ją skrzywdził i odtrącił. Czasami udało jej się co ukraść, zabrać zapomnianą odzież, w lecie wyciągnąć z wody sieci, lub przyswoić porzuconą na brzegu łódź. Była śmiałą i silną. Szła szybko, stukając koszturem po śniegach, aby uniknąć sypkich, słabo jeszcze podmarzłych wydmuchów. Spieszyła się, by dojść nim głód i zimno sił ją pozbawią.
— Źle, nie dojdę! — pomyślała, gdy po godzinie drogi poczęły się nogi pod nią uginać i myśli mącić. Przemogła się, śniegiem usta zwilżyła i szła dalej... Wkrótce szczekanie psów, choć niezmiernie dalekie, orzeźwiło ją.
— Jeszcze trochę... Jeszcze mogę... Ciekawa rzecz: wstali, czy nie?... Jeżeli wstali, wejdę wprost do jurty... Niech co chcą robią ze mną...
Zimny pot oblał ją, gdy myślała ze zgrozą, co poczną z nią wyrabiać, gdy się zjawi nagle wyklęta wśród żywych.
W osłonach ciemności i śniegów zarysowały się zaśnieżone pagórki jurt. Spano tam jeszcze: ogień nie błyskał w oknach i z kominów nie snuł się dym. Obok jurty stały pomniejsze budynki, chlewy dla krów i spiżarnie. Mergeń zawahała się. Psy rzuciły się na nią z ujadaniem, ale zawołała na nie po jakucku, umilkły i zaczęły nawet machać ogonami i łasić się, przyuczone przezeń do datków. Jakutka jak cień przemknęła się mimo domu wraz z psami i otwarła cichutko drzwi chlewu. Ciepło i ostry, taki miły dla każdego Jakuta, zapach obory, uderzył ją rozkosznie. Wsunęła się i drzwi za sobą cichutko przymknęła. Chwilę stała bez ruchu nasłuchując. Ktoś spał w chlewie. Do sapania i przeżuwania zwierząt mieszał się miarowy, krótki oddech człowieka. Mergeń pijana od żądzy, wyciągnęła ręce i posunęła się naprzód. Natrafiła natychmiast prawie, na grzbiet bydlęcia ciepły i ruchliwy. Przyklękła i drżącemi rękami zaczęła szukać wymienia. Było pełne mleka. Przypadła niezwłocznie pod brzuch zwierzęcia, objęła go ramionami i poczęła ssać namiętnie, żarłocznie... Błoga rozkosz wstrząsała jej ciałem. Czuła jak własne jej piersi, tak długo puste prawie, jałowe napełniały się ciepłem pokarmu...
— Kto tu?... Kto tu był? — krzyknął z tyłu za nią wylękły głos kobiecy, gdy już z powrotem skradała się ku drzwiom.
Dobrze się stało, że wyszła, gdyż z komina jurty już buchał dym i iskry, już szemrały tam głosy. Uciekała szczęśliwie wesoła, rozmyślając, czy psy zaszczekają za nią, czy nie?
Gdy nad ranem wróciła do domu, trędowaci skupieni koło ognia, spotkali ją wybuchem radości.
— Wróciłaś Mergeń i może co przyniosłaś?
Potrząsnęła głową, zrzuciła odzież zaśnieżoną i wzięła płaczące dziecko z rąk Anki.
— Nic nie znalazłam... Jutro...
Ale i nazajutrz nie znalazła nic: wróciła późno, w biały już dzień z przestrzeloną nogą.
Nie pytali ją o nic, gdy w posępnem milczeniu opatrywała ranę, nie żądając niczyjej pomocy. W nocy napadła ją gorączka. Jej jęki zamieniły się zwolna w okropny podobny do wycia śpiew, któremu nagle zawtórowały wycia wilków, szarpiących za drzwiami trup Sałbana. I ten chór okropny nie milknął już, tylko przycichał, stawał się mniej lub więcej wyraźny... Okropne przekleństwa, sprośne wyrazy leciały z kąta Mergeń zmieszane ze skomleniem psów, rykiem bydła, rżeniem i kwikiem... Chorzy przestali wierzyć, że to ryczy kobieta... W ciemnościach zamajaczyły mary potwornych postaci bogów moru i nieszczęścia...
— Przyszli, przyszli... naigrawać się z niedoli naszej!... Kutujachsyt nie wytrwała i też zaczęła wyć i skomleć... Grzegorz i Anka czuli jak spazmy chwytają ich za gardło, zmuszają ryczeć... Prąd przysiadł na łóżku i szczeknął... Wtem oczy szeroko otworzył i zupełnie przytomnie i radośnie zawołał:
— Mięso!? Skąd go wzięłaś Mergeń?
Głos jego zbudził innych, rozwiał uroki; zerwali się i jak zgraja drapieżników kołem popełzli do skulonej u ognia Mergeń. Zwróciła ku nim zakrwawioną twarz i wyszczerzyła zęby... W ręku trzymała małą ludzką rączynę. Cofnęli się przejęci zgrozą i upadli na porzucone posłania.
Wycieczki Mergeń nie pozostały jednak bez skutku. W kilka dni potem chorzy usłyszeli wołanie za drzwiami i powlekli się do progu.
— Nie podchodźcie!... Nie podchodźcie!... — krzyczał na nich Jakut, gdy drzwi otwarli i wyjść chcieli na zewnątrz. Nadstawił groźnie ku nim dzidę.
— Przywiozłem wam jadło. Powinno starczyć wam do wiosny. Gmina sama głoduje. Dla Prąda sieci przywiozłem. Powinniście sami w lecie starać się, zbierać zapasy...
— Sieci zawsze stare... — jęczał Prąd...
— Z łaski dajemy! Bierzcie, jakie są! A niech ta szelma Mergeń... nie włóczy się, bo ją zabijemy... Niema takiego prawa, żeby zarazę rozwłóczyć po ziemi...
— Nie puścimy ją... Ona chora, ranna... — krzyczała gromada rozradowanych nędzarzy.
— Posłuchajcie jeszcze... Nie odchodźcie... — zaczęła słabym głosem Anka... — Poproście księcia... Powiedzcie, że skarżę się, że Piotruczan oszukał mnie... Nie, nie... oszukał, ale ot, tak sobie... zabrał przez omyłkę krowy moje... Niech odda... niech rzeczy...
— Mów wyraźniej! — krzyczał zdala przybyły.
— Kiedy nie mogę!... Podejdź bliżej, jam zdrowa!...
— A! to ty Anko! Nieszczęśliwa, cóżeś zrobiła?...
— Nie odstanie się... Powiedz księciu, niech każe oddać moje krowy i rzeczy...
— Niech każe... a to pójdziemy wszyscy sami po nie...
— Ani się ważcie... Upieczemy was żywcem na wolnym ogniu. Zamkniemy w jurcie i spalimy z budynkiem... A to łotry!... — wolał Jakut.
— Wszystkich was potrujemy... — pieniła się w głębi domu Mergeń; nie śmiała jednak wyjść na zewnątrz.
— Co ta baba wściekła się!? — spytał posłaniec gminy, już spokojniejszym głosem... — Myślicie, że mi was nie żal, ale co możemy zrobić, sami cierpimy głód i nędzę... Słońce mi w oczach blednie, gdy patrzę na was... Ale co zrobię?... Powiem księciu, że prosicie o krowę, pewnie wysłucha, tylko już... szczędźcie nas; nie ruszajcie się stąd!...
— Idź z Bogiem! Bądźcie szczęśliwi, żyjcie, lecz nie zapominajcie o nas najostatniejszych z ostatnich!... — krzyczeli trędowaci, gdy odchodził.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.