<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


III.

W czasie zimy świat zewnętrzny nie istniał prawie dla chorych. Brak odzieży i sił trzymał ich wciąż w jurcie. Niebo, śniegi, słońce, oglądali tylko w krótkich chwilach, kiedy musieli wyjść, aby przynieść naręcze zebranego w lecie chrustu, lub śniegu na wodę, wreszcie zabrać lub wynieść wietrzącą się od robactwa pościel i szmaty. Roboty te spełniali zwykle zdrowsi: Grzegorz, Anka Prąd, czasami Mergeń.
Czas upływał im w ciemnej, zatęchłej jurcie jednostajnie, jak posępna, mętna i cuchnąca rzeka, bez innych wrażeń prócz głodu i bólu, który błąkał się w ich ciałach, nurtował po mięśniach, jak gad wijący się dokoła kości. Jęki mniej lub więcej okropne i głośne, wciąż wisiały w zatrułem czarnem powietrzu jurty. Drzewa mieli już niewiele, zima nie wiadomo jak długo mogła się przeciągnąć; musieli więc oszczędzać i bardzo słaby ogieniek tlił się na obszernem ognisku. Był on tak słaby, że kurzawa śnieżnej zawieruchy nieraz tłumiła go, wpadała z kłębami dymu do wnętrza przez szeroki otwór komina, a wraz z nimi wpadały wilgoć i zimno niezmiernie dokuczające chorym. Ze szczelin w ścianach wiało coraz mocniej i mróz wsuwał przez nie do mieszkania swe drapieżne szpony.
— Źle, Prądzie, źle oporządziłeś w jesieni izbę... Teraz widzisz i drzewa więcej idzie i zimno wszystkich nas nęka...
— Ba! Sam cierpię!... Zapominacie, że pod koniec roboty wyskoczyły mi na dłoniach wrzody...
— I to prawda! Każdy tylko o sobie pamięta!... Chory człowiek podobny jest do psa... Jakże zimno?!... Jakże strasznie bolą mnie dziś stawy, jakże ciągną żyły... Kiedyż śmierć przyjdzie?... jęczała u komina Kutujachsyt, wyciągając poranione ręce ku ledwie tlejącemu ogniowi.
— Może zagrzać ci wody stara? — pytała łagodnie Anka.
— Już znowu ogień palić chcecie!... A kto z was pójdzie do lasu po stężałe drzewo?... Kto?... Może ty Anko, co masz białe zęby?!... Wielka pani, bogaczka... Ani się ważcie niszczyć po próżnicy drzewa... Niema go, nie dam! — krzyczała Mergeń, wychylając z ciemnego kąta twarz wiedźmy, otoczoną splotami kruczych włosów. Ona coraz rzadziej ukazywała się wśród chorych, prawie wcale nie wychodziła na dwór, leżała wciąż w ukryciu na pościeli pod kupą odzieży i gałganów, jakich miała największy wśród obecnych zapas.
— Mój Boże! Co to teraz dzieje się na świecie, wśród ludzi?! — jęczał Sałban. — Toć to dziś święto, zapusty...
— Chodzą, odwiedzają się Jakuci... W izbach śmiech, pieśni... Ogień suty na kominku się pali... Pachnie masłem topionem, mięsem... Wszyscy syci, weseli... Zgadują zagadki, śpiewają pieśni. Może wesele gdzie obchodzą...
— Pamiętasz Grzegorzu, rok temu właśnie wziąłeś mnie do swego domu. Nową wybudowałeś jurtę... Było nam dobrze, ciepło, radośnie... Sąsiedzi przyszli... Pamiętasz, jak wróżyliśmy szydłem i nagle... czarna dla ciebie wypadła droga... Ale nikt nie wierzył, śmieli się wszyscy... Taki byłeś zdatny, zdrów, do roboty ochoczy... Wszystko mieliśmy, co ludziom potrzeba... A teraz tu jesteśmy! Rozwiało się bogactwo nasze, minęła młodość nasza jak dym — szeptała Anka.
— Kiedym budował dom, nie wiedziałem, że zostanie pusty, że wygaśnie ognisko nasze... myślałem, że napełni się gwarem i śmiechem dzieci... Teraz czarna chmura zakryła nam świat... Często myślę, czy lepiej nam żyć czy nie żyć! — odpowiedział Grzegorz.
Anka drgnęła.
— Słuchaj, wtedy zupełnie zostałabym sama. Możemy długo jeszcze żyć... Potom przyszła.. A śmierć i starość zawsze jednakowa, czy w trądzie, czy w zdrowiu... Zawsze jest niby trąd — szeptała, zaglądając mu w twarz jeszcze zdrową, lecz już pocentkowaną błękitnemi plamkami. Nic nie odrzekł pogrążony w zwykłą senną obojętność.
Trzaskanie ognia i jęki Sałbana dźwięczały jednostajnie jak cykanie zegara, a w przeciwnym kącie Byterchaj szeptała cichutko, nie głośniej od świerszcza, do ucha Prądowi.
— Prądzie, jak to bywa święto?... Co to wtedy robią ludzie? od czego się śmieją?... Opowiedz, Prądzie, mój srebrny, mój dobry... Dziś tak cicho, nikt nic nie mówi... Serce stuka... Jest tak ciężko, tak nudno...
— Milcz mała... Czego ci może być ciężko i nudno? Czyś co innego widziała? Nam nudno, bo każdy swoje wspomina... Rozmaite są święta! Są święta... kiedy się nic nie robi ale odziewa się i je jak zwykle. Są święta, kiedy się je lepszą strawę i odziewa w trochę lepszą odzież i są takie duże święta, kiedy, jak na weselu, każdy odziewa się w co ma najlepszego, a je się, ile żołądek pomieści... Wtedy się ma wesołe myśli!
— Prądzie, to może ja dzisiaj włożę chustkę którąś mi podarował?...
— Ee! Nie, dziś święto małe... Chustkę zostaw na wielkie święto jak Wielkanoc, albo na Mikołę, a dziś... — Umilkł i okrył połą swego łachmana nagie plecy dziewczątka.
— Źle zrobiła Mergeń, że zabrała ci koszulinę...
— Ach, nie mów, Prądzie, zaraz mi łzy z oczów płyną. Nigdy nie miałam koszuli... Anka obiecała mi, że może uszyje... Anka dobra... Poco ona przyszła?...
— Ech, tak przyszła... przez głupotę, a teraz już wrócić nie może... Bo my Byterchaj, jesteśmy przeklęci...
— Przeklęci?... Przez kogo?...
— A tak! Lata po powietrzu, w wodzie pływa, w pokarmie siedzi taka zaraza i jak rdza spada na ludzi... Człowiek nie wie, wesoły, bawi się... Oj, bawi!... Nieraz mróz trzeszczy na dworze... Dziewczęta, chłopcy na wyścigi biegają, a kto kogo złapie, to w usta może pocałować... Nazywa się to »z zamkniętemi oczyma«, gdyż kiedy całuje, to oczy zamyka... Albo konie z tabunu przypędzą... Albo tańce... biorą się za ręce i kręcą ładnie w kółko, pieśni śpiewają, a przy zmianie też mogą się w usta całować...
— Poco całować?!
— Głupia jesteś, mała jesteś... Wyrośniesz duża...
— Ciebie tylko, Prądzie, zawsze całować będę... Sałban i Kutujachsyt brzydko pachną i są straszni... Mergeń boje się... Grzegórz i Anka nawet na mnie nie patrzą... Tylko ty Prądzie... Tylko ciebie kocham...
— Ee... Niemądra jesteś... Do tego czasu stanę się pewno jak Sałban, a może gorzej... Poczekaj, może i tobie kogo Bóg przyśle...
— I on strzeli, i strzała wpadnie do komina... On wejdzie do jurty, żeby ją zabrać... I zobaczy mnie, zachwyci się, zemdleje; potem ożyje, zakocha się, wyskoczy, siądzie na koń i przyjedzie i powie rodzicom: widziałem dziewczynę, brwi jak sobole, oczy jak dwa ptaszki czarne, co złotemi migają skrzydłami, usta jak motyle, co czerwonemi migają skrzydłami... Gdy mówi, to po szyi białej przelatuje niby biała czajka, gdy rusza się, to płynie niby srebrzysta czajka... Poprzez odzież białą prześwieca ciało księżycowe, poprzez odzież przejrzystą prześwieca ciało ukochane...
Prąd śmiał się.
— Dobrze wszystko pamiętasz, dziewczyno!
— Tak pamiętam, tak pamiętam... kiedy oczy zamknę, zaraz widzę...
— Doprawdy, ludzie, i my zróbmy sobie dziś święto! — rzekł nagle głośno Prąd i powstał z ławy.
— Zróbmy, zróbmy! — podtrzymała go Anka też podchodząc do ognia. — Smutno coś, bardzo smutno dziś... Rozpalmy sutszy ogień... Hej! Dorzucić drew, czy co?
— Rzucaj! — krzyknął Prąd.
— Zawsze mówię, że grzech nam trędowatym myśleć o jutrze! — jęknął Sałban — Bóg nie chciał żebyśmy myśleli i odjął nam zdrowie!...
— A jakże! Powściekaliście się... Sami jesteście, czy co? Tyle jeszcze tygodni zimy... Ani drew, ani jadła... Myślicie, że gmina wam znowu przyśle?... A jakże!... — napadła Mergeń na ten projekt. Ale wstawać teraz bardzo nie mogła, więc nikt jej się nie bał.
Uczta udała się. Przy sutym ogniu wygrzali nareszcie dobrze swe wyziębłe, poranione ciała... Wypławili się w spiekocie z rozkoszą... Chore, zmrużone oczy zachodziły im łzami upojenia. Zastygłe ścięgna nabierały dawnej sprężystości, przestali czuć zbolałe stawy. Ryby nagotowali całą górę.
— Bóg zsyła i do naszej duszy radość... — szeptała Kutujachsyt.
Pijani sytością rychło i twardo usnęli. Na krótko, na godzin kilka ucichły w jurcie jęki niemilknące nawet we śnie.
Nad ranem ostry przejmujący krzyk rozdarł powietrze. Grzegorz zerwał się pierwszy i Ankę za rękę pociągnął.
— Czy to ty, Anko?
Inni też głowy podnieśli.
— Co to?
Jęki, ale inne... nie ich jęki, jęki pełne siły i walki leciały z ciemnego kąta Mergeń.
— Anko idź do niej — szepnął drżącym głosem Grzegórz. Jakutka pospiesznie oblokła się, rozpaliła ogień i znikła w ciemnym zakątku. Krzyki na chwilę umilkły, potem znów powtórzyły się pełne zgrzytania, gniewu, błagania o pomoc. Wylękła Byterchaj uczepiła się mocno za rękę Prąda.
— Prądzie, boję się! Tak krzyczy!... A teraz coś drugie krzyczy... Prądzie, Prądzie!... Niech umrę!... Mój Boże... To dziecko tak krzyczy. Maluchne dziecko Anka wyniosła przed ogień, a ono tak piszczy, tak piszczy... Czy i jego ludzie ze świata wygnali, że ono tak krzyczy, Prądzie?...
— Hej, Prądzie, pomóż mi! mówiła pośpiesznie Anka. — Zagrzej wody!
— Chłopiec, czy dziewczyna? — pytał ciekakawie Jakut.
— Chłopiec! Czy twój?
Prąd przecząco głową pokręcił.
— Wcale tłusty chłopiec! — dodał. — A zawsze dobrze, że chłopiec, będzie z czasem robotnik!
Anka myła dziecko, polewając je nabraną w usta wodą. Położnica cicho jęczała.
— Anko! — szepnęła wreszcie — chodź tu! Chłopiec, czy dziewczyna? Chłopiec?! Widziałaś do kogo podobny? Zanieś mu, pokaż mu!... Ale on teraz nawet, nie ciekawy... Anko, biedne my kobiety. Wszędzie... niema kąta, gdziebyśmy się schronić mogły przed losem naszym... Cóż on milczy? Nie zajrzy nawet? On teraz ma ciebie młodą, świeżą. Będziesz dla niego pracować i cierpieć... Nie wierz mu!... Nie wierz nikomu na świecie... Sobie tylko wierzyć, można, bo sobie tylko człowiek dobrze życzy... Miałam męża, wziął mnie od rodziców pieszczoną i hożą... Dobrze nam było, pracowałam, kochałam go, ale dzieci nie miałam... Cóżem była winna?... Znienawidził mnie jednak... »Zostanę — mówił przez ciebie jak słup opalony, jak ten pień bez sęków, wygaśnie ognisko moje, wyludni się miejsce moje«... Cóżem była winna?!... Bóg nie dawał!... Znienawidził mnie, inną znalazł sobie kobietę, a mnie bił, katował, głodem morzył, żebym umarła, a gdy się to nie stało... Odwiózł mnie tutaj, do tego żywego piekła, skąd nikt nie wraca!... Mógł mnie przecież wypędzić, ale bał się, że będzie musiał zwrócić mój dobytek, że mu drugiej nie dadzą zaślubić żony. Więc powiedział, żem chora i wywiózł mnie tutaj... Wywiózł mnie tutaj... Wywiózł mnie tutaj...
Gorzko, i długo szlochała.
— Daj dziecko! Spowinęłaś go!? — rzekła wreszcie, gdy uspokoiła się trochę.
— Zaraz ci go dam, tylko rzucę pierwej na ogień ofiarę. Nie spodziewaliśmy się, że to dziś w nocy cię zaskoczy... Prądzie, idź przynieś rybę co najtłustszą, trzeba podziękować za nowy oddech. A weź i mój »tursuczek« z kory brzozowej, zostało tam masła ździebko, schowałam je dla ciebie, Mergeń!
Prąd poskrobał się w głowę, wdział ciżmy skórzane i wyszedł do sionki.
— Po sprawiedliwości powinienby Grzegórz — mruczał. Słychać było, jak chrobotał i stukał drzwiami spiżarki, wreszcie wszedł z mroźnym, gwałtownym wiatru podmuchem.
— Chu!... Jakże zimno! Wichura dmie, śnieżysko wali, czyjeś grzechy zamiata!
— O boże ognia! Siwobrody, płomienny Starcze! Panie i Gospodarzu domów naszych, Opiekunie stad i dzieci naszych! Przyjm małą ofiarę naszego chętnego serca i darz nas dalej łaskami swemi, pstrem bydłem rogatem, włochatemi źrebiętami, chłopcami o palcach tęgich, zdatnych do naciągania łuków, do wiązania rzemieni, dziewczętami pięknemi o rumianych licach, o płodnych, mlecznych piersiach — modliła się Anka, rzucając, w płomienie kawały ryby, które z sykiem pożerał ogień.
— Lubi to stary, oj lubi! — zauważył Prąd, kiwając dobrotliwie w stronę komina.
— Całą rybę mu oddaliście... całą rybę! — szepnął żałośnie Sałban, ale żona zatkała mu pośpiesznie usta, oplątaną w łachmany dłonią.
— Nie bluźnij!
— I poco nam pstre bydło, kosmate źrebięta? Cobyśmy z tem robili?... O trumnę trzeba było prosić, o trumnę. A ryba przydałaby się — mruczał stary.
Anka tymczasem roztopiła masło w małej rynience, wylała je na spodek i podniosła do ust Mergeń, która wpół omdlała leżała bez ruchu na pościeli.
— Napij się kobieto!
Chora nie otwierając oczu chciwie łykać poczęła płyn pożywny i pachnący. Wtem oczy otwarła, ze zdumieniem spojrzała na Ankę i szorstko odepchnęła ją:
— Idź już sobie! Idź... mówię ci!
Anka wzięła dziecko i odeszła w głąb izby. Nie poszła jednak do męża, który leżał bez ruchu na pościeli twarzą zwrócony do ściany i spał, czy też udawał, że śpi, lecz usiadła opodal na pustej ławie. Dziecko owinięte w łachmany niespokojnie ruszało się na jej kolanach, a ona przez łzy patrzyła na ciemną, stęchłą, pełną śmiecia jurtę, gdzie żywe trupy pogrążone w półśnie cicho jęczały.
— I ja będę z czasem taką... Boże ulituj się nad grzesznem ciałem mojem, daj śmierć szybką i bezbolesną...
Zrozumieć nie mogła, jak to się stało, że ona tu, że świat cały dla niej zamknięty, że nigdzie, nigdzie ujść nie może przed swoją nędzą i przed swoją przyszłością. Męstwo jej kruszyło się od tych myśli, jak spróchniałe drzewo pod parciem wiatru... Czy nie lepiej umrzeć zaraz? Nikomu nie jest potrzebna!... Już z mniejszą niż przedtem odrazą wspominała beznosego Piotruczana, który był równie jak ona samotny... Wzięła ją litość nad sobą, łzy rzęsiste polały się z zapadłych oczu.
— Boże, Boże!... Zacoś mnie ukarał tak ciężko?!
Płacz ulżył jej, ogarnęła ją słabość i sen morzyć zaczął, ale nie była w stanie wrócić na pościel do męża. Przesiedziała tak noc całą rozżalona, zbolała.
Biały dzień zajrzał przez lodowe okienka do jurty i oświecił ją martwym blaskiem. W tym blasku nędza izby, brudne kałuże cuchnącej wody, połyskujące na podłodze jak kawałki porysowanych źwierciadeł, postacie chorych, leżących na ławach, podobne do owiniętych w łachmany szkieletów, zarysowały się ze szczególną grozą.
Anka nie widziała nic, nie słyszała szumu wichury, wlatującej przez komin, jęków schorzałych towarzyszy, nawet wołania Grzegorza, który namyślił się wreszcie i prosił ją, żeby wróciła. Spała słodko z niemowlęciem na kolanach i uśmiech łagodny rozświetlał jej brązową twarz z długimi cieniami rzęs na bladych wychudłych policzkach.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.