<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


II.

Czerwone błyski ognia pełzały po nizkim pułapie, po pochyłych, okopconych ścianach jurty, rzucając na nie wielkie, potworne cienie od siedzących w około ogniska postaci. Gotowano wieczerzę i wszyscy chorzy zebrali się, żeby doglądać tej ważnej roboty. Nawet Sałban i żona jego Kutujachsyt — żywe, wpół opadłe z ciała kościotrupy — trzęśli się u kotłów, jęcząc cicho i pożerając; bulkocącą wodę oczami.
— Jeszczeście nie pomarli, stare zgnilce?... Śmierć was znaleźć nie może, albo się was boi.. Tylko jadło bez potrzeby psujecie — szydziła z nich wysoka kobieta, ta sama, co przyswoiła sobie koszulkę Byterchaj.
— Nie grzesz, Mergeń, znajdzie ona i ciebie...
— Niech szuka!... Nie boję się jej! Nie słodko mieszkać tu z wami!
— Ech, nacierpisz się przedtem, nacierpisz... Odpadną ci ręce, nogi... Nie będziesz ludziom przewodzić... spokorniejesz — zajęczała Kutujachsyt.
— Umrę wcześniej, czekać nie będę — odcięła Mergeń.
— Za harda jesteś. Może ci wcześniej pomoc, ludzka potrzebną będzie! — wtrącił długowłosy mężczyzna, którego przez szyderstwo dla powolnych ruchów i przewlekłej mowy zwano Prądem i obrzucił wzrokiem znacząco nadmiernie zgrubiałą figurę kobiety; ta zarumieniła się, błysnęła oczami, lecz nic nie odrzekła. Uwagę jej całkowicie pochłoną! szept, który doleciał nagie z ław ukrytych w cieniu.
— ...Podziać się nie miałam gdzie. Kiedy cię wywieźli, brat krowiny zabrał, a mnie wygnał. Mówił, że boi się, że, jeżeli ty jesteś zarażony, to i ja. Inni też bali się przyjmować. Jeżeli który puścił, tonie dłużej, jak nadzień, na dwa. Najgorszą robotę pełnić za to musiałam, w najgorszym kącie, w gnoju, spać mi kazano i jeść musiałam z oddzielnej misy... Ja gospodyni, ja pani z psami jadałam. Nie było dla mnie kąta na ziemi... Ci, co przedtem nieraz z serc naszych korzystali, deptali mnie, jak podeszew obuwia... Najdłużej mnie trzymał Szymon bogacz. Nie karmił, ale trzymał. Żyłam z litości innych. Ale, gdym na brata podała skargę do sądu o nasz majątek, wygnał mnie Szymon. »Nie potrzebuję dumnych robotnic — bogaczek. Będą mnie za to sąsiedzi nienawidzić«. Brat mącił, gadał na mnie, pomstował, obiecywał, że ciebie karmić będzie. Wyliczał, że ci już tak dużo posłał. Przysądzili mu połowę, połowę oddać kazali. Czy przysłał ci co?
Grzegorz milczał.
— Wiedziałam, że kłamie, ale od was para na świat ten nie przelata... Gmina mówiła, że bez chłopa nie dam sobie rady, że dobytek zmarnieje, więc kazała zostawić połowę bratu, żeby cię niby karmił...
— A jakże! — mruknął mężczyzna. — A co stało się z twoją połową?
— Bez ziemi, bez robotnika, bez siana, co począć mogłam samotna kobieta. Przytulił mnie wreszcie Piotruczan!...
Umilkła ciężko dysząc.
— Ten beznosy?
— A no ten... wstrętny, obrzydliwy...
— Kochał cię?...
Kobieta cicho płakała.
— Gdzie miałam się podziać, śmierć do duszy zaglądała... Wszystko mi zbrzydło... Tęsknota, smutek palący chodziły za mną jak cienie moje. Ale nie mogłam zapomnieć ciebie, nie mogłam zapomnieć jak poznaliśmy się, jak było nam dobrze, gdyś mnie wziął... Wnętrzności moje były pełne łez... Chciałam zobaczyć ciebie choć raz, choć z daleka... Stało się inaczej. Tu jestem, koło ciebie jestem i, wiesz, — nie żałuję! Śmierć wszędzie dosięże, wszędzie jednakowe umieranie... Ty długo jeszcze żyć możesz, jeszcze się możemy razem światem nacieszyć! Umrę z tobą! Zapomnieć nie mogłam... Ból mnie za serce trzymał... ku tobie pchał...
— A jakże!... Wierz jej! — syknęła niespodzianie Mergeń. Kto tu dobrowolnie przychodzi... do... żywego piekła!? Wygnali ją, bo chora... Tylko ja tu zdrowa wśród was ginę, bez winy... Pamiętacie, kiedym przyszła, pokazywałam wam ciało moje, czyste, młode, bez krosteczki, bez plamki, bez skazy. Zaco cierpię, przeklęci, wśród was? Owialiście mnie tchnieniem waszem, splugawiliście krwią waszą, oddzielili od świata całego. Niech was zato pochłonie ogień palący, wcześniej nim umrzeć zdołacie! Niech was grom codzień razi w rany wasze, niech was...
— Czego się znowu wściekasz Mergeń?... — jęknął Sałban. — Przecież, nie myśmy cię zaciągnęli ale mąż własny związaną tu rzucił. Gdybyśmy cię nie rozwiązali wtedy, zginęłabyś od komarów i głodu.
— Niechbym zginęła... a tak czy nie chodzę bez duszy?
— Wszyscyśmy cienie ludzi! — westchnął Prąd.
— A ta jeszcze tu sama przyszła, odbierać nam resztki nasze, dzielić się z nami pokarmem naszym... Obedrzyjcie ją z odzieży, wymażcie ją sokami waszymi, niech co prędzej poczuje męki boleści!... — krzyczała rozzłoszczona jędza. Zerwała się gwałtownie od ognia.
Wszyscy umilkli. Anka, drżąca i pobladła, schwyciła się rękami za odzież. Mergeń stanęła przed nią i rozśmiała się.
— A co! Boisz się? Pamiętaj więc, pamiętaj, że taka jestem. Znasz mnie?... Słyszałaś pewnie nieraz w sadybach...
— Słyszałam — szepnęła Anka. — Wiem, że skrzywdzili cię bardzo, że teraz słusznie chodzisz po ludziach i roznosisz zarazę...
— O, nie jeszcze! Jeszcze ciało moje całe ale przyjdzie czas... Słuchaj, powiedziałaś, że skrzywdzili mnie... o i jak jeszcze skrzywdzili... jak skrzywdzili... Byłam dobra, byłam cicha, miałam wszystko...
— Już ugotowało się! Patrzcie, wykipi — krzyknęła Byterchaj i ręką wskazała na kotły. Wszyscy zwrócili się natychmiast w tę stronę.
Wylano »zawartość« do ogromnej drewnianej misy i chorzy, obsiadłszy stół dokoła, zaczęli zeń czerpać łyżkami z kolei. Tylko Sałban i Kutujachtys jedli osobno z małych miseczek, gdyż wspólny pokarm był dla nich za gorący, a poranione ich usta przeszkadzały im nadążyć w ogólnej kolejce.
— Niech Bóg da zdrowie Piotruczanowi, że przyjechał... Znowu mielibyśmy głód. Wczoraj zjedliśmy ostatnią rybę! — powiedział Prąd, oblizując łyżkę.
— Nie widzę, żeby był lepszy od innych!... Gmina go posłała, pojechał, bo musiał — wtrącił niechętnie Grzegorz.
— Prędzej żona twoja! — dodała Mergeń, spoglądając świdrującym wzrokiem na małżonków.
— Opowiedz, Anko, co tam słychać na świecie? — zwrócił się do młodej kobiety Sałban. Zaczęła opowiadać o jesiennym połowie ryb, o braku siana, o głodzie, jaki grozi gminie na wiosnę. Słuchali uważnie, gdyż wszystko było w ścisłym związku z ich cierpieniami. Potem przeszła do nowin poszczególnych; kto umarł, kto się z kim pokłócił, u kogo urodził się chłopiec lub dziewczyna....
— Mucziłła ożenił się. Wziął kobietę lichą, czarną, małą, a dał za nią aż dziesięć krów...
— Komu dał? Przecież ona sierota...
— Księciu dał... Musiał dać... Wiadomo każda kobieta ma cenę i kałym... Tylko, że za dużo dał...
— Widzisz Grzegorzu. Chłopy zawsze i wszędzie zyskują... nawet wśród trędowatych... Tu choć za kobiety mogą nic nie płacić... — rozśmiała się Mergeń.
Anka podniosła na nią pytające spojrzenie, lecz ona już wstała, aby zebrać i pomyć naczynia.
Odebrała szorstko misę Byterchaj, którą dziewczynka chciwie wylizywała, gdzie tylko dostać mogła językiem.
— Naczynie przedziurawisz!... Dawaj!
Dziecko z przerażeniem wyciągnęło ku niej chude, gnące się pod ciężarem misy rączęta i uciekło pod obronę Prąda.
Z pośród nowin z szerszej widowni największe wrażenie wywarło opowiadanie o »pani, co przyjechała zdala, z południa we sto koni«...
— A taka była wielka pani, że dla niej osobne drogi rąbali, wśród tajgi, osobne mosty na rzeczułkach budowali, bo po starych ona jeździć nie mogła... Od samej cesarzowej jechała, a wszędzie dotrzeć powinna była... Tylko tu nie mogła, gdyż ją bardzo komary skąsały. Pytała chorych o zioła do uzdrowienia.
— Jakie uzdrowienie! Śmierć nasze uzdrowienie! — jęknęli zgodnie Sałbanowie.
Więc z powodu tego ziela mieli wybudować dom z żelaznemi oknami...
— Więzienie! — poprawił Prąd.
— I posadzić tam wszystkich chorych z całego kraju...
— Ocho!... ho... Gdzie zaś im taki dom wybudować... Nas dużo. Tutaj naprzykład nas siedmioro, w Borskim ułusie też są, we wschodnich ziemiach i w północnych ułusach też są... Wiadomo, gdzie jest ryba tam są trędowaci. Nieomal połowa Jakuckiego kraju rybą się żywi... Więc jak? Wszystkich posadzą?! Kto z Jakutów wie, co z nim będzie za rok?... Przecież i myśmy byli zdrowi, radośni i do czasu nikt z nas nie wiedział, że truciznę w sobie nosi!...
— Chyba, że cesarz każe z powodu tego ziela! Ale co my winni, co my winni?
— Lepiej niechby odrazu zabili. Co po życiu, kiedy siedzieć trzeba w pudle, w ogrodzeniu. Ani świata zobaczyć... ani słońca... Zima i wiosna jednaka... Sieci zarzucać, ptaki łapać, trawy zbierać... zawsze to niby jak inni... pochlebne jest!... Powiadasz, że dadzą wszystko co trzeba! Co oni tam dadzą? Więcej dać, niż teraz, nie dadzą, bo nie mogą, nie mają... Ale teraz, to choć człowiek własnym przemysłem, zachodem dopełni, a wtedy... za żelaznemi kratami...
Wszyscy zgodnie biadali i oburzali się.
— Napewno ten łapownik wójt wymyślił! — wybuchnął Prąd.
— Cicho! nie gadaj za dużo po próżnicy! — wstrzymał go Grzegorz.
— Co mi zrobią!? Hę?! Niech przyjdą tu, niech sprowadzą wojsko całe...
— My im wszystkim mordy krwią posmarujemy! — rozśmiała się Mergeń — Gdy wszyscy będą chorzy, to i nam będzie lepiej, bo wszyscy będą równi!
Prąd umilkł i spojrzał na nią z pod oka.
— Wcale ja nie chcę, żeby wszyscy byli jak my. Niech będą zdrowi, niech im Bóg da... Czy rany moje mniej będą bolały, gdy zabolą innych... Ale zaco mają nas do więzienia sadzić? Zaco? Czy my co winni?... Zaco żywcem do grobu zamykać!?
— Racya!... racya!... Niech będą zdrowi! Niech im Bóg da, ale niechże i my po staremu umrzemy... Zgodzili się wszyscy i powlekli na spoczynek do swoich kątów. Anka rozwiązała węzełki i poczęła coś szyć i przykrawać dla męża, Mergeń też coś dziubała igłą. Sałbanowie cicho jęczeli w ciemnościach, a Prąd łatał sieci u ogniska i opowiadał Byterchaj ochrypłym głosem:
— »Powiadają, że mała Gruba Staruszka, co miała pięć krów, wyszła pewnego rana szukać w polu bydła. Tam znalazła kwiat z pięcioma gałązkami i, nie złamawszy żadnej, przyniosła do domu. Położyła go na poduszkę, okryła starannie. Potem siadła doić krowy. Nagle... brzęk! Zadzwoniły dźwiękadła-dzwoneczki, spadły nożyce ze stołu. Drgnęła staruszka, aż rozlało się mleko. Skoczyła do jurty, patrzy: kwiat... leży sobie kwiat. Wróciła i znów siadła do dojenia. I znów dźwiękły dzwoneczki, nożyce spadły ze stołu. Znów wylała mleko. A kwiat... leży sobie kwiat! Za trzecim razem cichutko podkradła się i zajrzała przez szparę we drzwiach. Z lewej strony, gdzie śpią kobiety, gdzie jest ława dla nieswatanych dziewcząt, siedzi cudna dziewica. Nad jasnemi oczami brwi czarne położyły się, niby łapkami do siebie zwrócone sobole, usta ze składanego ma srebra, nos z kutego srebra... Gdy mówi, niby motyl na policzkach się trzepie, gdy łyka, niby w gardle przeskakuje jaskółka. Poprzez białą odzież prześwieca księżycowe ciało, poprzez odzież przejrzystą. prześwieca ciało ukochane.
Niedługo potem Chadżit-Bergeń, syn pana »Poehwalne Oko Krwawe«, udał się w las głęboki w bór ciemny na polowanie. Patrzy: obok domu Grubej Staruszki, co ma pięć krów, siedzi sobie na kędzierzawym modrzewiu wiewiórka. Zaczął celować i dobrze strzelać. Od wczesnego poranku do późnego wieczora nie trafił ani razu. O zachodzie wpadła mu strzała do komina jurty. »Staruszko, weź i oddaj mi strzałę« prosi. Nikt mu nie odpowiedział. Zarumieniła mu gorąca krew policzki, umalowała mu krew czerwona czoło, z boku przyskoczyła myśl gniewna, z tyłu nadleciała myśl chełpliwa, wpadł do jurty... Wpadłszy, dostrzegł dziewicę; dostrzegłszy — omdlał; potem ożył, zakochał się, wybiegł, skoczył na konia i co tchu przyleciał do domu: »Rodzice moi, powiada »Staruszka z pięciu krowami« ma taką śliczną dziewczynę! Weźcie i dajcie mi ją«... Wtedy ojciec wysłał dziewięciu wojowników na dziewięciu koniach. Pędem przybiegli, wpadli do jurty, spojrzeli i legli bez zmysłów od piękności tej dziewczyny... Ożyli, wyszli; został najznakomitszy... »Mała Staruszko, wiele żądasz okupu za córkę?«...
Prąd urwał i zamyślił się. Kobiety wnosiły do jurty wietrzącą się we dnie na mrozie pościel.
— Wiesz co, Byterchaj, idź spać. Jakoś mnie rany bolą, nie mam ochoty gadać. Będzie jutro zmiana, odwilż albo wiatr...
Byterchaj poszła pokornie w kąt na ławę, gdzie spała razem z Prądem. Ten długo przed ogniem opatrywał i obmywał ciepłą wodą swe krwawiące się nogi. Gdy spracowany, zbolały upadł na pościel, usnął nieledwie natychmiast.
— Ty śpisz, Prądzie! Nie spij, kochany... Ty nie słyszysz — budziła go chwilę potem Byterchaj. — Prądzie, dobry Prądzie... Nie śpij, ja boję się...
— A co? — pytał przez sen mężczyzna.
— Huczy... bardzo huczy!
— Niech huczy! Lód na jeziorach pęka na odmianę!
— Prądzie, to nie tak huczy! To pewnie jedzie ta pani we sto koni, co ma nas za żelazo posadzić...
— Spij! spij! Nie bój się!... uciekniemy...
— I mnie weźmiesz, Prądzie, mój srebrny, mój dobry...
— Wezmę, wezmę... Tylko śpij!






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.