<<< Dane tekstu >>>
Autor Wacław Sieroszewski
Tytuł Dno nędzy
Pochodzenie Brzask
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1900
Miejsce wyd. Warszawa — Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


I.

Wśród tajgi dalekiej północy są miejscowości tajemnicze, o których krajowcy mówią niechętnie, zbywając zapytania odpowiedzią, że tam... »chyba wiatr zalata lub ptaki wędrowne siadają po drodze do morza«... Tam wody królują; wszędzie je widać blade i lśniące i niebo nad niemi wisi blade od ich odbicia. Żyły ziemi błotnistej, rozmokłej, wiją się kapryśnie jak macki polipów, po błękitnych roztoczach, wiążąc w oka i węzły luźnej czarnej sieci. Lasy rzadkie, niby rzęsy, porastają płaskie grzędy suszy; czasem wzgórze maluchne wytryśnie, a na niem gaj drzew roślejszych i zdrowszych, czasem trafi się rzeczułka, łącząca dwa wodozbiory i szmerem swym naruszy jednostajność wód stojących. Oko błąka się w perłowych przestworzach z trudnością czepiając się nikłych deseni odległych wysp i przylądków.
Kraj dziwnej smętności.
Lecz dramat tych wodnych obszarów tkwi głównie w ich... brzegach. Jeziora tamtejsze wzruszają najwięcej nie wtedy, gdy burza je wstrząsa i miota rozszalałe bałwany; nie w dzień pogodny, gdy sennie rozrzuconą pierś ich złote całuje słońce, a one lazurowemi zwierciadły śledzą za najmniejszą chmurką, najlżejszą barwą pochylonego nad niemi nieba; i nie w noc cichą, gdy blask miesiąca drży na nich, a iskry czystych gwiazd tlą się w ich czarnych zimnych otchłaniach; lecz wtedy, gdy pędzone zwykłym wiatru powiewem, rozbite na tysiące fal drobnych z łagodnym szmerem pieszczą wstrętne brzegi. Pieszczą, bo muszą, bo nie mają skał, granitów, wzniosłości... bo gdyby nie stało tych nędzot ziemi, znikłyby stąd, spłynęły w ocean jednostajnie gorzki, obcy i przepastny... Tulą się więc, tulą... do błot, piją ich męty, liżą mchy brudne i obwisłe. Lica ich, szare, zmartwiałe, nic wtedy odbijać nie mogą i nie chcą... Sieć brzydkich zmarszczek i piany rdzawej płynie po nich z wiatrem i tylko w pogwarce ich głosów brzmi bezbrzeżna tęsknota... Takie są zazwyczaj tamtejsze jeziora, gdy żyją.
W zimie zaś, gdy zawieje zaśnieżą skute lodem wody, a sadź ubieli pnie i gałęzie lasów, okolica zamienia się w nieskończenie białą, pustą, martwą, marmurową kostnicę, nakrytą niebem lodowem. Nawet wiatr tu wtedy nie wyje. Ziemia stoi stężała w niezmiernej cichości; rzadka tajga rozsnuta po niej, znaczy się niby smugi pajęcze, powietrze nieruchome twarde, cięży na wszystkiem z siłą kryształowego przycisku. Słońce bez blasku wschodzi i zachodzi na krótko; noce długie, w dole ciemne, w górze błyszczą fosforycznie. Śmiertelnej ciszy nic nie narusza; czasem tylko huk pękającej od chłodów ziemi potoczy się jak dreszcz konania i powtórzą go z febrycznem drżeniem wszystkie cząsteczki skrzepłego powietrza, skamieniałej ziemi lasów i wód i staje się on podobnym do grzmotu. Poza tem... nic. Zupełnie... nic!... Tak cicho, że lecące ku ziemi blaszki szronu szemrzą i tak zimno, że pustkowie raduje podróżnika myślą, iż nikt prócz niego nie cierpi w tym chłodzie.
Zdarzyło się, iż w drugiej połowie zimy, dość rzadkie tu zjawisko naruszyło spokój świątyni. Narta zaprzężona w parę renów i dwoje ludzi zaszytych w futra darło się z wielkim skrzypem i sapaniem, przez białość i chłód, przez koronkowe przesmyki lasów i gładkie, całolite jak płyty olbrzymich grobowców, jeziora. Brnęli po kolana w zaspach bezdroża; para z ich oddechu ze szmerem wylatywała z pod nasuniętych do oczów zasłon skórzanych, łączyła się z parą, buchającą z rozgrzanych renów i tworzyła, ruchomy obłok, który osiadał w kształcie śniegu na ich odzieży i uprzęży, lub rozpływał się za nimi w długą siwą smugę, niby bruzda piany zmąconej przejściem statku na wodzie. Podobni byli do maluchnego, barwnego pocisku, który błyszczy i dymi, lecąc nizko nad morzem białości. Mężczyzna trzymał w jednej ręce rzemień do kierowania reniferów, w drugiej... długi pręt... poganiacz, którym podpierał się, jak pastorałem. Od czasu do czasu rozglądał się wśród uśnieżonych zarośli lub spoglądał w dal, gdzie blade jeziora zlewały się z niebem bladem. Kobieta pewne nic nie widziała, gdyż naszyjnik z wiewiórczych ogonów zupełnie jej twarz zakrywał. Kierowała się słuchem, co było łatwo, gdyż najmniejszy szmer dobiegał ją z ostrością zgrzytu. Gdy więc usłyszała, że reny zatrzymały się niespodzianie, obciągnęła szybko na dół naszyjnik i spojrzała przez szparę w futrach. Skręcone reny stały w poprzek drogi, a przewodnik, odrzuciwszy z twarzy język kaptura, wskazywał poganiaczem na lukę w krzakach i szeptał:
— Przeszedł!... Widzisz?...
Kobieta otarła pospiesznie dłonią zaszronione powieki. Na śniegach przed nimi doskonale było widać szeroki, pojedynczy ślad ludzkiej stopy. Wybiegał on z głębi lasu i szedł dalej smugą, którą jechali podróżni.
— Pewnie już stąd niedaleko... Poczekaj krzyknę.
Zaczął chrapliwie nawoływać.
— Uchu!... chu!... hu... hu...
Kobieta też przyłączyła do jego wołania swój głos słaby ale dość dźwięczny. Oboje byli Jakutami.
— Uchu!... chu!... huu... u... u...
Umilkli i nasłuchiwali. Lecz w spiżowem powietrzu, w którem przed chwilą głosy ich huczały jak dzwony, spiżowa panowała cisza.
— Pewnie nie tutaj!... A może... pomarli? — rzekł mężczyzna.
— Nie, oni długo żyją! — odrzekła głosem drżącym kobieta. — Jedź dalej Piotruczanie!...
Piotruczan przez chwilę wahał się, zerkał na drogę, wreszcie poprowadził swe reny, trzymając się daleko, o ile pozwalała na to leśna gęstwina — od tajemniczych śladów. Kobieta już nie nasuwała na oczy naszyjnika, choć okrutne zimno krajało jak nożem policzki jej, nos i powieki. Czarne źrenice jej smutnie patrzyły na ślady, na strach widoczny w ruchach Piotruczana i serce jej biło, biło coraz mocniej, tłumiło oddech i iść przeszkadzało.
— Mój Boże!... Nawet ten poczwara lęka się...
Uszli kroków kilkaset, gdy Piotruczan znów tak gwałtownie targnął lejcem reny, że aż wpadły tylnemi nogami na drżącą obręcz narty. Jednocześnie Jakut wzniósł ręce do góry, nogi wyciągnął jakby chciał uciekać i być, jak można najdalej od tego, co dojrzał. Zasłona mu całkowicie z twarzy opadła i z kudłatego otocza kaptura wyjrzało obrzydliwe oblicze, płaskie, krostowate, z zapadłym nosem i małemi zaropiałemi oczkami. Oblicze to obecnie śmiertelnie blade, pokrywały duże krople potu.
— Anka... Anka... widzisz... krew!... — szeptał — nie, dalej nie pójdę za nic w świecie... Nie pojadę, nie... zabij, a nie pojadę!...
Istotnie, ten co przeszedł przed nimi, krwią broczył. A pewnie był źle odziany, gdyż krew gorąca padała wprost na śniegi, tworząc wielkie rubinowe plamy z żółtą obwódką. Anka z niemniejszem od Piotruczana przerażeniem patrzyła na te znaki bolesne.
— Mężczyzna czy kobieta? — spytała.
Piotruczan zajrzał do środka jednego ze śladów.
— Kto ich wie?... Zdaje się kobieta...
— Piotruczanie, mój dobry, mój srebrny... jeszcze trochę podjedziemy! Huknij, a potem podjedziemy...
— Huknąć, huknę! Ale za nic nie pojadę. Poco mam ginąć marnie? Oni potrzebują, więc powinni sami się starać. Zostawimy tu rzeczy i jadło. Z czasem przyjdą i zabiorą... Na mrozie nic się rzeczom nie stanie... nikt nie weźmie... Chyba lis?... Zawahał się, ale rychło w powziętem postanowieniu utwierdził.
Powiem gminie, że krew była, że dalej nie mogłem... Niema takiego prawa, żeby dzić, gdzie krew trędowatych... Przecie od samego widoku można zachorować... Ta pani nie żartuje.
— Widzisz, ale ja wtedy nikogo nic zobaczę!
— To i lepiej, że nie zobaczysz... Po co ci patrzeć. On to samo co umarły. Ty teraz na mnie patrzyć powinnaś... Nie mam nosa, ale on zupełnie ciała na twarzy nie ma...
— Piotruczanie, Piotruczanie... Obiecałeś przecież. Jeden jedyny raz... Może, gdy go zobaczę bez ciała na twarzy, to go zapomnę... to przestanie mnie męczyć cień jego po nocach? Przecież szaman kazał zobaczyć... Chcę być spokojną, jak ludzie... chcę, żeby się odmieniło... wtedy może ciebie pokocham, przyzwyczaję się...
Piotruczan trząsł głową.
— Huknę, ale nie pojadę, To darmo. Każdemu życie miłe... Gdyby nie krew, pojechałbym, ale przecież człowiek od samego zapachu zachorować może... Wtedy nie poszłabyś za mną, oj nie. Huchu... hu... uu... Ocha...
Huknęli kilkakroć, ile sił starczyło i, odsunąwszy z uszów kaptury, słuchali pilnie. Po niejakim czasie z dali przysnutej mroźnym oparem i lasów koronką dobiegł ich jęk żałosny, podobny do skomlenia psa.
— Słyszysz: są! — krzyknęła Anka i porwała się biedz.
Piotruczan schwycił ją za rękaw.
— Oszalałaś kobieto! O mało nie nastąpiłaś na krew!
— Muszę, muszę. Z daleka popatrzę... Ty tu zostań... Zaraz wrócę, przyjdę... zaraz...
Wyrwała mu się i poszła przez zaspy. Na jej zgorączkowaną twarz, z której zupełnie obsunął się kaptur, mróz kladł zimne, białe pocałunki, gęste powietrze zapierało jej przyspieszony oddech. Tchu jej brakło i chwilami zdawało się, że upadnie; dziwiła się, że ziemia tak niespodzianie daleko uchodzi z pod jej stóp, że serce jej niewiadomo dlaczego tak strasznie kołacze i boli. Oczy wpatrzone w dal nie widziały, że Piotruczan lękliwie podąża za nią, zasłuchane uszy nie słyszały skrzypu jego narty i sapania renów. Aż dostrzegła wśród kopców śniegu w oddali jurtę po szczyt zawianą, a przed nią kilka czarnych ludzkich postaci. Dostrzegli ją i przyklękli na śniegach z wyciągniętemi rękami. Poznała męża. Klęczał na przedzie, więc pobiegła ku niemu, zapomniawszy o wszystkiem.
— Anko!... Anko!... Stój...! Wstrzymaj się!... Co robisz?... Poczekaj, powiem ci! — krzyczał za nią Piotruczan, próbując dogonić. Nie słuchała go; im bliżej czuła pogoń, im głośniej tupotały reny, tem szybciej biegła... Jej zbliżanie wywołało popłoch w gromadce nędzarzy. Pierwsza pierzchła mała, naga prawie dziewczynka; za nią podążył wychudły szkielet, z długimi włosami i ruchami Tunguza; nawet żywy trup, którego twarz jedną przedstawiała ranę, podniósł się z ziemi. Tylko on klęczał osłupiały i, choć patrzał na nią, zdawało się, że jej nie widział. Miał tę samą twarz i te smutne oczy, które całowała tylekroć.
Przypadła i chwyciła go za rękę.
— Jesteś... żyjesz... dyszysz?! Grzegorzu!... I twarz masz... oni kłamali... I usta całe... Nie chcę... Zostanę tu... Wolę z tobą gdziebądź... Męczyli mnie... Byłam jak wyklęta... Unikali... Beznosy... Piotruczan... tylko — mówiła bezładnie.
— Więc i ty zachorowałaś? — zabełkotał żywy trup, trącając ją w ramię.
Obejrzała się i żachnęła w bok od wyciągniętego ku niej krwawego kikuta ręki bezpalcej. Spojrzała w okropną twarz, w której niby w uśmiechu szyderczym świeciły zęby białe po przez zgniłe wargi... Świadomość nagle błysnęła w jej szeroko otwartych źrenicach!
— Po coś mię ruszył, wstrętny?... Wiesz, że nie wolno. Co się stało?... Trup rozśmiał się. Jednocześnie stojąca we drzwiach kobieta, wychudła, ale dość młoda i lepiej od innych odziana, która od samego początku posępnie śledziła przybyłą z pod oka, nagle rzuciła się z rozpostartemi rękami naprzód:
— Stój, stój... Zrzuć rzeczy, które przywiozłeś... To nasze, to gmina przysłała, ja wiem... Stój, bo jak nie, to cię dogonię i krwią własną twarz ci umażę... przebrzydły, beznosy potworze... Słyszysz, zostaw zaraz krzyczała i pędem przeleciała mimo Anki i Grzegorza. Wtedy i inni zwrócili uwagę w tę stronę. Piotruczan, który nawrócił był już do ucieczki sanki, zawahał się, poczem pospiesznie jął zrzucać z narty worki z żywnością, odzieżą, nawet pościel. Zrzucił wszystko, potem reny zaciął i ruszył z kopyta. Kobieta ani myślała go ścigać, rozśmiała się, nachyliła nad porzuconemi rzeczami i poczęła je przebierać. Było tam tego więcej, niż dała gmina, gdyż przerażony Jakut zrzucił nawet własne manatki. Chorzy przypełzli do »tych bogactw«, oglądali je ciekawie i w zbolałych, zezwierzęciałych ich twarzach zajaśniały jakieś ludzkie, łagodne błyski.
— Bądź co bądź, pamiętają o nas. Są jeszcze na świecie tym wśród Jakutów dobrzy ludzie! — westchnął do Tunguza podobny, długowłosy mężczyzna. Ba! Nawet o tobie, Byterchaj, nie zapomnieli... Patrz, przysłali ci koszulinę... zupełnie dobrą koszulinę przysłali ci — dodał, wyciągając, z pakunków kusą dziecięcą koszulkę perkalową. Podał ją z dobrotliwym uśmiechem nagiej, chudej, ruchliwej jak małpeczka dziewczynce.
— Dawaj! to dla mnie! — krzyknęła wysoka kobieta i odzież mu z rąk wyrwała.
— Skąd wiesz, że to dla ciebie? Czy tu napisano? Nie urodzisz przecie odrazu takiej dużej, jak ta koszula dzieciny! — dodał z krzywym uśmiechem.
Kobieta nań gniewnie spojrzała, odwróciła się, ale giezła nie puściła z garści.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Wacław Sieroszewski.