XV. Do Poezyi.




O panno najpiękniejsza[1], prawy bogów płodzie,
Dana z niebios tęskliwym sercom ku ochłodzie!
Nie spuszczaj ze mnie, proszę, łaskawéj źrzenicy,
Twoim ja darem żyję, z twoich łask skarbnicy

Wziąłem ten upominek, że mię w poczet kładnie
Swych pastuszków Pan mądry, co w tych lasach władnie.
I dając utroskanym myślom kęs ulżenia,
Składa ucho łaskawe na me wiejskie pienia.

Tyś kiedy prosty jeszcze wiedli żywot ludzie,
W pasterskiéj pierwsze światło obaczyła budzie.
Pokój ci dał z miłością życie, kwiat pieluchy,
A kolebkę kołysał wietrzyk skrzydłoruchy.
Ciebie biała niewinność pod wawrzynnym krzakiem
Boskim z pszczółki złotemi karmiła przysmakiem;
Uginając pieszczony głos do lubych pieśni,
Jakiemi uszy poją słowiczkowie leśni.
Więc rozwodząc po smugach i gajach wdzięk słodki,
Pierwszyś swéj sztuki dała dowód między kmiotki,
Którzy letniéj pożogi bystre znosząc skwary,
Ciężkie znoje miłemi osładzali dary.
Twoim dziełem u pługa oracz spracowany,
Wielbił żyzną Cererę wiejskiemi padwany.
Twoim i pastuszkowie natchnieni przykładem,
Wiązali proste rymy, chodząc za swym stadem.
Potym cię mądrość wziąwszy na swe skrzydła z ziemie,
Na cienistym wysoko postawiła Hemie.
Tam zuczyła początków wszystkich rzeczy: jako
Świat się kroi okrągły na postać czworaką;
Jako leniwa ziemia niski grunt osiadła,
A na niej się ciekącym szkłem woda układła,
Powietrze w górę poszło, ogień wyżéj lotny;
Jako jedno jest lekkie, a drugi obrotny.
Czemu jesień owoce, wiosna lubi kwiaty,
Lato zboże, a zima komin gnuśnéj chaty?
Kto wichry poupierzał w skrzydła niestanowne,
Kto nasrożył śmierciami pioruny hartowne?
Skąd się roją po chmurach błyskotne wężyki,
Gdzie swe rzeki granice, gdzie mają poniki?
Skąd bierze blade światło błędna twarz miesięczna,
Skąd płomień wszystkotrawny słońca, lampa wdzięczna?
Czemu-to złote błyszcząc po niebie kagańce,
Jedne się, z wolna biegąc, w gnuśne wiją krańce;
Drugie wartkim zakolem bystre kręgi toczą;
Inne płoche narody grzywą trwożą smoczą?
Czym się dzieje, że morze raz swe wełny jeży,
Drugi martwym kryształem przymuskane leży?

I inne niezbadanéj natury widziadła
Porządkiem opisując, na pamięci kładła.

Taż ciebie nauczyła niepłonna mistrzyni,
Co człowieka i wielkim i co mądrym czyni:
Że ani zacność rodu, ani wiele złota,
Ale nad wszystkie skarby szacowniejsza cnota.
Czym państwa powstawają i zacne narody,
Skąd biorą srogie szwanki i niewrotne szkody?
Co jest prawdziwa wolność, a jako szkaradnie
Burzy nędzną ojczyznę, gdy z kluby wypadnie?
Przyjdzie (mówiła) czas ten, ukochana córo!
Gdy się grube Pelasgi na twe pieśni zbiorą;
Gdy lochy opuściwszy i zarosłe gaje,
Wezmą twarzom rozumnym zwykłe obyczaje.
A ty im i napiszesz prawa wyśmienite,
I miasta, i założysz rzeczypospolite.
Lecz te dotąd szczęśliwe i groźne sąsiadom
Będą, póki rozpusta nie da miejsca zwadom.
Póki harda niekarność i miłość prywaty
Nie zbestwi na krew własną spragnione bułaty;
I do spólnych wnętrzności (któż temu uwierzy?)
W bratnich bite kuźnicach groty nie wymierzy.
Stąd owe krwawe Leuktry i okrutne gony,
Cios ostatni wolności greckiéj u Cherony,
Nastąpią niepochybnie: a co za tym będzie,
Jeden im chytry Filip na grzbietach usiędzie,
Lecz nim skosztują obcych na karku kajdanów,
Tysiąc w domu napłodzi swawola tyranów!
Którzy zażartéj na się dobywając broni,
Siebie i gmin zwiedziony w jednéj zgnębią toni.
Bo jako nie tak rychło człowiek życia strada,
Kiedy mu płytki szarpak ciętą ranę zada;
Jako gdy ciemna niemoc ślepym ryjąc śladem,
Niezleczonym napawa wątłe trzewa jadem:
Tak domowe rozterki i zajadłe zwady
Prędzéj zniszczą kraj, niźli zawisne sąsiady.
O jakie straty naród nieczułość przywodzi,
Gdy zdolnego ćwiczenia w nim nie biorą młodzi;
A czas marnie styrawszy między fraszek tłumem,
Rządzą potym ojczyznę pychą, nie rozumem.

Takowych nauczywszy tajemnic, kazała,
Byś uszy łechcąc pieniem, serca prostowała.

Więc już miasto piszczałki i wiejskiéj fujary
Dała-ć z kości słoniowéj bardon złotogwary;
Z którym kiedyś już na dół powracała z góry,
Drażniąc biegłemi palcy odpowiedne sznury;
Zbiegało się co żywo na odgłosy cudne,
Z wypróchniałych starością dębów chłopstwo brudne;
A słuchając twych pieśni dzicy i okrutni,
Miękczyli twarde serca wdziękiem twórczéj lutni.
Same nawet niezgrabne z głuchych pustyń głazy
Brały kształtów rozlicznych pozorne obrazy:
I to się w słupy tocząc, to w bryły misterne,
Wskakały w mocne twierdze i gmachy obszerne.
Dziwiła się twarz niema: lew z jaskini bieżał,
Niedźwiedź słuchał, wilk u nóg zamyślony leżał;
Wiatry cichły szalone; a na słodkie pienie,
Bystre się zdały cofać do głowy strumienie.

Mało co prawda wskóra, wnet z myśli uciecze,
Gdy ją dowcip w powabną postać nie oblecze;
Ani zdoła uporu złamać na rozumie,
Jeśli sobie wprzód serca pozyskać nie umie.
Wiele zmysłami sądzim: próżno w uszy harde
Wraża ostry filozof swe nauki twarde.
Poznajemy to dobrze, co szkodzi; a przecie
Inaczéj myśląc, żyjem inaczéj na świecie.
Twojéj, wdzięczna śpiewaczko, mocy niepojętéj
Oddał Bóg nieślakowne ludzkich serc zakręty.
Z twego te dziwne soki szafunku wychodzą,
Co nam i gorzkie troski i same śmierć słodzą.
Ty umysł niewymowną napawasz rozkoszą,
Twoje czarowne strony czarne smutki płoszą.
Ty prawdzie tor ubijasz, wiodąc ją misternie,
I różami pokrywać ostre umiesz ciernie;
Że człowiek omamiony, twoim pieśniom gwoli,
Lubi to, co go gniewa, pragnie, co go boli.
A kiedy chęć szlachetna dzielne serca wzruszy
Drogiéj dla chluby kraju nie litować duszy;
Ty rycerzów prowadzisz miedzy szyki zbrojne,
Czyniąc im wpośrzód trwogi umysły spokojne.
Ledwo meońskiéj trąby groźna miedź zabrzęknie,
Już tam strach miejsca nie ma, ani śmierć ulęknie.
A choć się grady sypią z kamienia nawalne,
Błyskają gęste kordy i oszczepy stalne;

Mord okrutny w ćmie czarnéj po powietrzu lata,
I pokryte żelazem skwadrony umiata;
Przemaga miłość sławy i niezwiędłe wieńce,
Któremi ty ozdabiasz zwycięskie młodzieńce,
A nie dając im życia w podłym konać gminie,
Wieziesz na złotych cugach do wiecznéj świątynie.
Jak wiele bohatyrów legło snem niepomnym,
Któryche-ś nie podała rodzajom potomnym!
Nikt o nich nie pamięta, bo zawisna razem
Śmierć tymże, co i kości, starła imię głazem.
Lecz chociaż i po zejściu nie tracą żywota,
Czy w dziejach Tucydyda, czyli Herodota;
Któż tak niebaczny, żeby nie poczuł różnice
Miedzy płazem a mężnéj polotem orlice?
Tamte ledwo po gnuśnéj czołgają się ziemi,
A ty rzeżesz obłoki skrzydły pierzchliwemi;
Gdzie swe nucąc kochanki, sięgasz jako trzeba,
Stopą niskich padołów a wierzchołkiem nieba.
Tyś szczęśliwsza nad owe mądre bałamuty,
Co żakom Platonowe wartują statuty:
Oni stoją za drzwiami gdzieś w pacholczym kole,
A ty mądrego króla używasz przy stole,
Który na cię wzgardzoną w ubierze słowiańskim,
Raczył z jasnego tronu rzucić okiem pańskim:
I zakłada ci Parnas na ojczystym łanie,
Byś już Tybrowi, ani zajrzała Sekwanie.
Za co ty imię jego i życzliwe chęci
Podaj niewygładzonéj latami pamięci,
Stawiać obok tych królów, z których łaski żyzna
Była w męże uczone i mądre ojczyzna.
1771, Zab. III, 383 — 94.







  1. Odmianka: Panno ze wszech piękniejsza.