[84]Do włodarza swej wioski (Epist. I 14).
Vilice silvarum...
Rolników pięciu wyżywiała najmy,
(A z tych miał każdy myśl do rady sprawną),
Przykrzy się tobie? — Dalej — pogadajmy.
Obaśmy w równi do swych prac użyci —
A jednak, z dwóch nas: czy ty pracowiciej
Karczujesz chwasty pod mej ziemi warstwą,
Czy ja umysłu mego gospodarstwo?
I wreszcie, z dwojga, kto się żywiej troska:
Czy ja — Horatius — czy też moja wioska?
Sądź, jak to człek się w sobie sam rozdziela!
Jakbądź w tej chwili żal mi przyjaciela,
Co straconego opłakuje brata;
Niemniej, współcześnie, myśli mojej władza
Tęsknoty więzy targa i rozsadza,
I z murów ciasnych w przestrzeń pół odlata!
Mnie w ciszy wiejskiej miłe tylko niebo —
Miejskie zaś piekło tobie jest potrzebą.
Lecz kto drugiemu czegobądź zazdrości,
Snadź w sobie samym nie ma ten sytości,
I równo z miasta nie jest rad, jak z sioła.
Bo czy tu winno miejsce to, lub owo?
Nie — człek jedynie z głupią swoją głową,
Co sam od siebie uciec w świat nie zdoła.
Tak to kochanku z tobą jest. Bywało,
Kiedyś był jeszcze lichym u mnie stróżem,
[85]
— Panie — wzdychałeś — mą jest żądzą całą,
Móc gospodarstwem rządzić gdzie nie dużem. —
Dziś, gdym przerobił stróża na włodarza,
Ten cymbał — znasz go — znowu się uskarża,
Że mu miasteczka, igrzysk brak, i łaźni.
Mam ci ja nieco stalsze przekonania.
To też do Rzymu kiedy mię wygania
Ze wsi potrzeba jaka — najwyraźniej
Przymus mię gnębi. A wiesz, co to znaczy?
Upodobanie moje tak mi każe.
Stąd chodzić z sobą nie możemy w parze —
Bo ja tak rzeczy sądzę, ty inaczej.
W czem ty, naprzykład, widzisz niesłychanie
Odludny zakąt, przykry jak wygnanie,
To mnie, i takim co trzymają ze mną,
Jest pożądaną rzeczą i przyjemną;
A za to znowu mamy w słusznym wstręcie,
Co ciebie z twymi bawi tak zawzięcie.
Kufel z garkuchnią w łeb ci wlazł obrzydłą!
Żeby ci wodze chcieć popuścić ośle,
Na mojej ziemi, pieprz byś i kadzidło
Niźli uprawiać wolał winorośle.
Radbyś ty z serca mieć szynkownię blisko,
Gdzie im podlejsza lura, tem ci cudniej
Dwoi się w oczach dmące w flet dziewczysko,
Aż tańczysz wreszcie, tak, że karczma dudni!
A tu tymczasem — trudno. Do dnia trzeba
Z motyką, z pługiem; a wróciwszy z pola,
Sprzężaj napoić, dać mu jeść. Wtem z nieba
Niechże ulewnych lunie wód swawola,
Od zamulenia łąkę strzeż zalaną,
[86]
Co tchu rów kopiąc, albo ratuj siano!
Prawda. Poczęści słuszność masz — nie przeczę.
Lecz znów, z kolei, mnie posłuchaj człecze.
Niegdyś, jedyniem w szacie chodził cienkiej,
I zlane wonią włosy mi błyszczały,
I u Cynary, drapieżnej panienki,
Bezpłatniem w łaskach był, i dzionek cały
Falerny słodkie cmokał. A dziś, oto:
Jem, co się zdarzy, wielce się zaś bawię
Jeśli nad strugą dumam sobie w trawie.
I nie to wcale nazwałbym Sromotą:
Żem wprzód świat lubił unikając nudy,
Lecz gdybym dziś się bawił tak, jak wprzódy.
Na moich śmieciach, ani czyja krzywa
Zawiść postępki moje podpatrywa,
Ani mą sławę szarpie ząb gawiedzi.
Przeciwnie całkiem, jakże dobrotliwie,
Nieraz, gdy pilnie grzebię w mojej niwie,
Moim zajęciom cieszą się sąsiedzi!
Wiem radbyś bratku, w mieście, do sytości,
Z drugiemi, jak już było wprzód, próżniaki,
Przeżuwać strawne. A tu, siaki taki,
Wiedząc, że z tego korzyść jedna, druga,
Tobie znów bydła, sadów mych zazdrości.
Bo tak to zwykle bywa: — wół ciemięga
Do siodła wzdycha — koń zaś rży do pługa
Słowem, rad każdy, gdy po cudze sięga!
Lecz jest najlepiej: gdy z upodobaniem
Na tem, co w dział nam dano, poprzestaniem.
|