<<< Dane tekstu >>>
Autor Abgar Sołtan
Tytuł Dobra nauczka
Pochodzenie Dobra nauczka. Ilko Szwabiuk
Wydawca Jakubowski i Zadurowicz
Data wyd. 1896
Druk Wł. Łoziński
Miejsce wyd. Lwów
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
II.

Dnia tego Adaś nie wziął książki do ręki.
Był cudowny dzień majowy i słońce chyliło się ku zachodowi, złocąc dachy domów i kościołów, opromieniając wysokie wieże miejskie. Po za dachami, po za wieżami, hen w dali siniały ogromne ciemne góry karpackie, widne w promieniach słońca, jakby o milę od miasta oddalone.... Na najwyższych szczytach białe resztki śniegu płonęły teraz rozżarzone ukośnymi promieniami słońca i podobne były do olbrzymich ognisk elektrycznych.
Na Adasia przyroda zawsze wywierała wpływ ogromny i piękno jej pogrążało go w stan dziwnej zadumy i był w stanie godziny całe przemarzyć, zapatrzony w cudowne zjawiska. Myśli jego snuły się wówczas samopas, bez planu i systemu; jak chmury na niebie tak zmieniały rychło kształt i kierunek; nie były pracą umysłu tylko — zabawką. Tak zwykli marzyć wszelkiego rodzaju artyści — zanim wybije dla nich godzina twórczości; później bywa inaczej — zabawa zmienia się w pracę. Myśl twórcza, rodząca to praca ponoś najcięższa.
Zaraz po herbacie Adaś, pocałowawszy ciotkę w rękę porwał pierwszą z brzegu ksiązkę i wybiegł z nią na ganek. Usiadł i zaczął czytać: nie szło mu to jednak. Tysiące myśli cisnęły mu ię du mózgu — miał lat siedmnaście. Świętobliwa matka wychowała go w ściśle katolickich zasadach; nauczała: że grzech każdy obraża Boga a hańbi człowieka, który go popełnia. Surowy, a mimo to tak kochany prze niego ojciec.... pan major — jak go wszyscy nazywali — wpoił weń zasadę, że człowiek zbaczający dla swej przyjemności z drogi obowiązku, nazywa się — łotrem i staje się wyrzutkiem społeczeństwa, któremu porządni ludzie ręki nie podają.
O tem wiedział doskonale i pamiętał święcie. Do kościoła chodził, modlił się, spowiadał; spełniał wszystkie obowiązki, które mu kościół spełniać nakazywał.... Uczył się dobrze, równie w szkole jak w domu i zachowywał się tak, iż czuł, że ojciec musiał być z niego zadowolony.
Tak było do niedawna. Teraz wszystko się waliło, uczyć mu się nie chciało, książka jeżeli nie zawierała w sobie utworów poetycznych, zdawała mu się ohydą.... Do kościoła chodził, ale po to — żeby spozierać na twarze pięknych kobiet. Każda spowiedź była dlań strasznym ciężarem. Wprawdzie przyznawał się przed spowiednikiem do grzechów.... popełnionych myślą, ale kosztowało go to tak drogo, jak nigdy nic przedtem.
Jakiś obcy, całkiem nowy, nigdy przed tem nieznany duch zagnieździł się w jego ciele. Duch ten podsuwał mu bezprzestannie buntownicze myśli. Nocami spać mu nie dawał, przesuwając mu przed oczy dziwne jakieś rozkoszne widziadła, kobiety o oczach płonących i uśmiechniętych twarzach, pełne jakiegoś pogańskiego szału, wabiące do siebie uśmiechem, gestami i słowami: — pójdź do nas, damy ci rozkosz.... rozkosz bezbrzeżną, zupełną. Noce te stawały się dlań męczarnią. Nie raz budził się, klękał i jak umiał pacierze odmawiał. Nie pomagało to; widziadła i w czasie modlitwy nie przestawały go prześladować. Nieraz drobna nagana nauczyciela, którą dawniej byłby przyjął z wdzięcznością, krew w nim teraz burzyła, tak, że musiał używać całej siły woli, że by nie wybuchnąć i knąbrną, zuchwałą odpowiedzią nie zrazić sobie profesora na zawsze. Żarty kolegów, które znosił dawniej bez żadnej przykrości, powodowały w nim obecnie szalone wybuchy gniewu i doprowadziły do kilku niemiłych scen.
W tej chwili siedział zadumany, zapatrzony w rąbek słońca, chowający się za dalekie góry, myślał o tem wszystkiem i o tysiącu innych rzeczy. Nie spostrzegł, że ciotka z panną Heleną wyszły na majowe nabożeństwo. Nie zauważył, że pani Helena, wychodząc, dawała mu jakieś żartobliwe znaki parasolikiem... Wzrok jego błądził od gór do wież, od wież ześlizgiwał się po dachach domów aż na zarośnięty różami i jaśminami dziedziniec domu ciotki.... Woń róż i jaśminów odurzała go....
Nagle uwagę jego zwrócił śpiew słowika; po raz pierwszy w tym roku usłyszał go.... Nigdy jeszcze trele te, nieuczonego artysty, nie wydały mu się tak cudownie pięknymi.... Słuchał upojony.... Marzenia wracały... Kobiety, same kobiety, najrozmaitszych typów i kształtów. Jednego, ściśle określonego ideału nie miał. Na każdą piękną spozierał z uwielbieniem, tajonem, tłumionem, lecz tem silniejszem...
Przypominał sobie, że cały poprzedni rok poświęcił czytaniu rozmaitych lirycznych poezyj i czytaniem tem przygotował się dokładnie do sielankowej, poetycznej miłości. Podczas wakacyi starał się zakochać w pannie Zosi, piętnastoletniej córce sąsiada. Nie szło mu to jakoś.... Zosia miała za grubą płeć i za blade usta. Na wyjezdnem dostał jednak od niej zasuszony kwiat białej róży.... Nic się jednak nie zmartwił, gdy mu towarzysze zabaw wakacyjnych Tolo, syn hrabi z Gródka i Jaś Sosnowski, uczeń szkoły rolniczej w Dublanach, pochwalili się, każdy z osobna, bardzo podobną pamiątką, otrzymaną z bezkrwistych rączek panny Zosi.... Nie przyznał się im nawet, że posiadał taką damę; nie zdradzał jednego przed drugim. Robiło mu to pewną satysfakcyę, że Tolo w wiedeńskim Terezianum, a Jaś wśród zapachu sztucznych nawozów będą mieli pamiątkę z rodzinnych żniw podolskich. Zwiędłą różę rzucił i zapomniał o niej — serca Zosi nie oddał, czekał czegoś nadzwyczajnego.
Wróciwszy do szkoły, próbował „włóczyć“ się, za dziesięciu przynajmniej pensyonatkami, do każdej się jednak wkrótce zraził.... Do żadnej „kartki“ nie napisał bo czuł, że to śmieszne i kompromitujące.... A jednakże „karmił się marzeniami“. Tłumy postaci kobiecych otaczały go co nocy.... Nawet w dzień, gdy tylko oczy przymknął, korowód ten zaczarowany otaczał go ze wszech stron i wabił do siebie. Krew mu wówczas okropem w żyłach płynęła, w oczach ciemniało, a wszystkie członki opanowywała niemoc jakaś dziwna, nieświadomej rozkoszy pełna.
Innym razem rozpamiętując przeczytane poezye, uczuwał nagle chęć zostanis, wielkim, sławnym poetą. Zdawało mu się, że ma w duszy siłę ku temu potrzebną. Nie o sławę mu chodziło; ona była środkiem nie celem. W głębi duszy tkwił inny cel: — Beatriks, Laura, jakaś może i Bezimienna, jak bohaterka Juliuszowego szwajcarskiego poematu.... Opierał wówczas głowę na dłoniach i zdawało mu się, że pływa po włoskich jezior toni i sparł skroń na piersi rozspiewanej anielicy.... Lub wyobrażał sobie, że przytulony do jakiej ubóstwianej, schronił się przed grzmotami i błyskawicami do ciemnej strasznej groty.... Marzenie to jednak nierobiło na nim wrażenia — „boskiej kary“; nie dosłuchiwał również „skargi nimf podziemnych“.
W ów cudowny wieczór majowy wszystkie te marzenia przesuwały mu się bezładnie przez rozgorączkowaną wyobraźnię — jednak najtrwalsza była, najczęściej powracała myśl rzucona przez Władzia Dobieckiego — była praktyczna i niezbyt trudno wykonalna. Tak sądził przynajmniej. Emilka od dłuższego już czasu bardzo często miała mu coś do powiedzpnia; a gdy mówiła, to uśmiechała się zawsze jakoś dwuznacznie; zresztą podobała mu się bardzo. Zaczął się więc głębiej zastanawiać nad sposobami wskazanymi mu przez Włodzia; uwodzicielstwo było dlań dotychczas zupełnie nieznanym kunsztem.
Gdy był tak pogrążony w myślach, usłyszał nagle, że drzwi od jego pokoju, do którego przytykał balkon, zwykłe miejsce jego dumań, ktoś po cichu otworzył.... Niby iskrą elektryczną tknięty, zerwał się i wbiegł do wnętrza. Na środku pokoju stała Emilka, trzymając w dłoniach tacę, na której była karafka z wodą i szklanka....
Adasiowi serce bić nagle zaczęło jak młotem; uczuwał nieprzepartą ochotę Emilkę pocałować; z drugiej strony ogarniała go dziwna straszna nieśmiałośó.... Dziewczyna spojrzała nań i jakby odgadując, co się w nim działo, zaśmiała się filuternie, hultajsko. Wnet potem, niby tłumacząc mu powód swego przybycia, szepnęła cichym, pieszczonym głosem:
— Stara Rózia zajęta, nie ma czasu, kazała mi wodę dla panicza przynieść. ....Pani jeszcze z kościoła nie ma.... Gdzieś pewnie na herbatę wstąpiła....
Przerwała nagle, tacę położyła na stole kręcąc głową, spozierała na wszystkie strony, niby szukając przedmiotu do dalszej rozmowy.
Adaś także nie silił się na podtrzymanie konwersacyi. Chodził naokoło dziewczyny drobnymi, lecz gorączkowo nierównymi krokami i przypominał młodego konia, który pierwszy raz pod jeźdźcem spotkał na swej drodze przeszkodę i nie ma odwagi ją przesadzić, choć ku temu uczuwa wielką ochotę.
Emilka to widziała doskonale; bawiło ją to nawet. Nie było ona wcale „wcieleniem niewinności“; miała już kilku „znajomych“, a naiwny a ładny panicz rozciekawiał ją bardzo. Przyroda jednak odmówiła jej daru wymowy, posługiwała się teraz tylko oczami i wabiącym uśmiechem.
Niema scena obopólnej obserwacyi trwała kilkanaście sekund.... Wreszcie tamy pękły.... Adaś, jak ogar rozwścieczony na dzika, tak rzucił się na dziewczynę, obejmując ją wpół i gwałtownie całując jej soczyste jak wiśnie, karminowe usta.
Gwałtowność taka przeraziła zrazu Emilkę, zaczęła się szamotać i wyrywać z tych nieokiełzanych uścisków. Nawet poczęła wołać, jakby mitygując gwałtownika i ratunku wzywając...
— Paniczu!... Panie Adamie!... Co panicz robi! Rozalia nadejdzie, tylko co jej nie widać.... Poszła rwać bukiet dla panicza i zaraz go tu przyniesie.
Głos był słaby i coraz cichszy, opór fizyczny nie silniejszy. Po chwili dziewczyna nie wyrywała się już zupełnie Adasiowi, a tylko jej usta bezwiednie szeptały:
— Paniczu! Paniczu!
On nic nie słyszał, nic nie widział; serce w nim biło jak młotem, twarz cała krwią zapłynęła i stała się przerażająco czerwona, oczy straciły były wszelką siłę ruchu, niby bezwładne wpatrywały się bezmyślnie w oczy dziewczyny, lecz nic nie widziały. — Usta tylko przykleił do ust Emilki, a rękoma przyciskał jej kibić do piersi, że aż ból fizyczny uczuwać zaczynała.
Oboje na chwilę zapomnieli o całym świecie.
Nagle dziewczyna głowę podniosłszy do góry, nadsłuchiwać zaczęła coś pilnie, później starając się uwolnić od ściskających ją rąk, szepnęła cicho, ostrożnie:
— Paniczu, proszę puścić!... Rozalia idzie.
Chłopak jednak nie słyszał tego szeptu: coraz namiętniej usta całował, i gwałtowniej przyciskał wyrywającą się dziewczynę, do rozszalałej piersi. Stracił był wszelką świadomość.
Tymczasem na schodach w rzeczy samej dawały się słyszeć przyciszone, drzące kroki.... Co raz bliżej i bliżej.
Dziewczyna szarpnęła się raz i drugi z całej siły. Napróżno jednak; żelazne ręce chłopaka trzymały ją w konwulsyjnym uścisku.
— Przepadło wszystko — pomyślała i nagle zaczęła wołać ile jej siły w płucach stało:
— Paniczu! Proszę mnie zaraz puścić!... Co ja nieszczęśliwa winna! Gwałtu! Gwałtu! Zadusi!
Szarpnęła się jeszcze raz i ostatnim wysiłkiem wyrwała się z rąk Adasia. Od siły szarpnięcia aż się zatoczyła i oparłszy się o ścianę głośno płakać zaczęła.
W tej samej chwili drzwi od pokoju się cicho otwarły i stara Rózia weszła do środka. Oczy jej przymglone naprzód spoczęły na Adasiu: Leżał raczej niż siedział na fotelu, oczy miał przymrużone, a w drzących dłoniach zaciskał konwulsyjnie kawałki perkalowego kaftanika dziewczyny, które wśród walki zostały w jego ręku. Stara mimowolnie z chłopaka przeniosła oczy na dziewczynę. Stała ona ciągle jeszcze oparta pod ścianą i zawodziła cichym płaczem. Odczuwszy jednak wzrok staruszki skierowany na siebie, zaczęła płakać głośniej i wśród łez wykrzykiwać:
— Kara boska niech na niego spadnie! Zwierz nie panicz! Com mu biedna, nieszczęśliwa, sama jedna na świecie sierota, zawiniła.... Zwierz!!! Zwierz! Aż koszulę na mnie potargał....
Tu słowa przeszły znowu w płacz i zawodzenie tak gwałtowne, że aż do uszu przechodniów, na ulicy dojść mogły.
Czoło staruszki zmarszczyło się; w jej siwych wyblakłych oczach zabłysły nagle iskierki gniewu i głosem przytłumionym lecz stanowczym nakazała dziewczynie:
— Sza! Milczeć! Marsz na dół, kaftanik weź inny i milcz. Ja sama pani powiem....
— Tabo moja Rozalio najsłodsza.... — zaczęła coś mówić Emilka.
Stara nie dała jej skończyć, z całej siły tupnęła nogą i zawołała:
— Marsz na dół! słuchać!
Bez wszelkiego oporu, spuściwszy głowę na piersi dziewczyna wyniosła się za drzwi.... Dopiero na schodach zaczęła znowu płakać.
— Małpa! — zawołała Rozalia i nagle zwróciła się do Adasia: — Co się paniczowi stało?... Co paniczowi do głowy przy chodzi?
Adaś jednak ani drgnął nawet na dźwięk jej głosu i siedział z opuszczoną głową i ze skrzyżowanemi na kolanach rękoma.... W zaciśniętych pięściach trzymał jeszcze owe nieszczęsne kawałki perkalu .... Z twarzy jego ustąpiła już była zupełnie owa nienaturalna, chorobliwa czerwoność robiąc miejsce nienaturalniejszej jeszcze, dziwnie strasznej bladości, która nadawała młodocianemu obliczu pozór zupełnej martwoty.... Tylko czasem niby zapóźnione błyskawice po burzy, bladą tę twarz wstrząsały dziwne jakieś konwulsyjne drgnienia.
Stara patrząc na to przestraszyła się naprawdę. Podbiegła do Adasia i biorąc go ostrożnie za ramię i wstrząsając niem lekko zapytała:
— Co tobie, Adasiu? Odezwij się!
— Nic!... Idźcie sobie! — brzmiała niechętna odpowiedź i chłopak odwrócił twarz w inną stronę, żeby nie spotykać się z badawczym wzrokiem staruszki, który mu wprost fizyczny ból sprawiał.
W całem tak duchowem jak cielesnem jestestwie uczuwał on w tej chwili niesmak jakiś dziwny, nieokreślony. On sam i cały świat zdawał mu się tak ohydny, że na nic nie chciał patrzeć, nic słyszeć. Istota własna była mu najobrzydliwsza. — Zniszczył by ją był w tej chwili, gdyby był w stanie pomyśleć nad tem. Wszakże myśli skupić nad niczem nie mógł; bezsilność ciała przeniosła się i do władz duszy.... Oddychał tylko głęboko.
Rózia widząc, że się nic nie dopyta, cicho i dyskretnie wyniosła się za drzwi, obiecując sobie, wrócić tu za godzinę i rozpytać się o całem zajściu dokładnie. Stara służąca Rozalia, która cały swój wiek spędziła w służbie u rodziny Kierdejów i pamiętała jeszcze ojca Adasiowego, „pana majora“ młodym człowiekiem i nieżonatym, jego syna sama wyniańczyła i kochała chłopaka nad życie; pielęgnowała go jak piastunka pilnuje małe dzieci.... Tembardziej strapiła się niespodziewanym wypadkiem.
— Diabeł się i w nim już budzi — szeptała do siebie w duszy, drepcząc powoli po schodach. — Ta sama krew istka w istkę, kostka w kostkę ojciec.... Niby to ja pana majora nie pamiętam młodym.... Choć mu już byłam za stara i „wydana“ a to odpędzić się nie mogłam biedy.
Tu starowina przystanęła trochę dla nabrania oddechu i puściła wodze wspomnieniom. Uśmiechała się przytem spokojnie, dobretliwie. W myśli jej kwestya zarysowała się jasno i wyraźnie: Wiedziała, że stanowcza chwila w życiu Adasia nadeszła, wiedziała i to, że odciągnąć ją trochę można, zażegnać niepodobna. Zastanawiała się więc tylko nad tem w jaki sposób możnaby najciszej ten „faliment“ zatuszować.
W myśli zaczęła już Adasia uniewinniać.
— Chłopak młodziutki — snuła dalej swe myśli — dziewczyna pusty wiatr.... Ho! ho! Nie wiedzieć czego takiego harmideru narobiła?... Nibym to jej nie spotykała nocą na furtce to z furmanem pana inżyniera, to z „fürerem“ od „jegrów“.... A i ten, nicpotem pisarzyna z magistratu, ten z długimi nogami, wyszwarcowany, to do niej ślepie zawraca i.... znają się, oh! znają.
Zanim zeszła na dół do kuchni to stanowczo już postanowiła „całej historyi łeb ukręcić“ i nic pani o tem nie wspominać....
Los chciał jednak inaczej. Na dole w kurytarzu usłyszała płacz „utrapionej“ Emilki i głos panny Teresy, rozpytującej dziewczynę o przyczynę tego płaczu.
Cała sprawa się wydała; ukryć nie było podobieństwo.


∗             ∗

Adaś tymczasem, po wyjściu Rozalii, zamknął drzwi swego pokoju na klucz i jak długi rozciągnął się na sofie.
Powoli zaczynał wracać do samowiedzy; całe położenie stanęło mu jasno przed oczyma i zląkł się go okropnie.
— Żeby tego Włodzia pioruny zatrzasły! — syknął przez zęby.
To były jego pierwsze słowa i przyprowadziły go do zupełnej równowagi umysłowej. Wszystkie domniemane następstwa dzisiejszej awantury szykowały mu się w jeden ciągły rząd nieszczęść.
— Ciotka Teresa dowie się za chwilę — myślał, robiąc sobie najstraszniejsze wyrzuty. — Stara dewotka nie wytrzyma, jutro kanonikowi powie.... Ten do ojca napisze.... Ojciec!.... Mama!
I rzucił się jak w gorączce na sprężynowej sofie, aż zajęczała. Przed oczyma stanęła mu rozgniewana twarz ojca i zapłakane oczy zrozpaczonej matki.
— Świnią nie człowiekiem trzeba być — łajał sam siebie. — Br! br!.... Obrzydliwstwo!.... Paskuctwo!
W pokoju robiła się noc ciemna, on nie przestawał się trapić ciągłymi wyrzutami.
Koło ósmej zastukał ktoś do drzwi. Adaś nie odezwał się nawet.
— To ja, Rozalia — dał się słyszeć głos starej sługi — proszę panicza do kolacyi.
— Nie pójdę, głowa mnie boli — odpowiedział Adaś i znowu pogrążył się w bolesnej zadumie.
Rozalia nie nalegała, bała się na razie spotkania chłopaka z ciotką wolała je odciągnąć do drugiego dnia.
— Wstydzi się biedniątko bardzo — szepnęła w duszy i poszła do pani, wyperswadować jej dzisiejszą rozmową z siostrzeńcem.
Adaś przepędził naj straszniejszą noc w dotychczasowem swem życiu; oka nie zmróżył i rano zerwał się niepodobny do siebie.
Przed siódmą jeszcze wyniósł się z domu i poszedł do szkoły, aby odciągnąć spotkanie z ciotką jak najdłużej.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Kajetan Abgarowicz.