<<< Dane tekstu >>>
Autor Sophie de Ségur
Tytuł Dobry mały djabełek
Podtytuł powieść dla dzieci
Wydawca „Ciekawa Lektura“
Data wyd. 1936
Druk „Record“
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz anonimowy
Tytuł orygin. Un bon petit diable
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
VIII
CAŁKOWITE POWODZENIE.

Karol wleciał do Julji jak huragan.
— Juljo, Marjanno, proszę mi dać parę groszy, chcę kupić arkusze czarnego papieru.
Marjanna.
— Poco ci, Karolku, czarny papier?
Karol.
Chcę zrobić głowy dwu djabląt, aby przestraszyć cioteczkę.
Julja.
Karolu, Karolu! Znowu wracasz do swych figli? Poco straszyć ciotkę? Przecież to nieładnie!
Karol.
Nie karć mnie dopóki nie opowiem, co chcę zrobić! Ciotka dowiedziała się o moich daszkach, chwytając mnie, aby ukarać...
— Znowu — ze smutkiem zawołała Julja.
Karol.
Znowu i znowu, moja dobra Juljo; dowiedziała się przecie, że moje spodnie były podszyte. Zagroziła, że je zdejmie przy pierwszej egzekucji. Wówczas zdecydowałem się razem z Betty, że wykroimy dwie główki djabląt z czerwonemi językami, Betty zaś to wszystko nalepi mi na ciało pod daszki; gdy ciotka zdejmie ze mnie spodnie i zobaczy te djabełki, to strasznie się przerazi i więcej nie będzie śmiała mnie dotknąć. Widzisz, że to wcale nie jest źle pomyślane.
Marjanna i Julja mimowoli wybuchły śmiechem. Zaimponowały im zdolności wynalazcze Karola. Marjanna poszperała w kieszeni, wyciągnęła stamtąd cztery grosze i dała je Karolowi.
— Jest to samoobronna, mój biedny Karolku, — rzekła, — a dlatego daję ci pieniądze; jeśli będziesz czegoś jeszcze potrzebował, to powiesz mi o tem.
Karol podziękował Marjannie, znikając z taką samą szybkością, z jaką się zjawił.
Marjanna.
Biedny ten Karol! Szkoda mi go naprawdę! Nie rozumiem, jak może tak mężnie wytrwać w swem okropnem położeniu.
Julja.
Biedny chłopak! Istotnie nie brak mu odwagi. Często go karcę, ale równie często cieszę się, że jest wesoły i chce być dobrym.
Marjanna.
Prawdę mówiąc, to jego odruchy często zmieniają się ze złych na dobre i odwrotnie; bywa albo zbyt delikatny, albo też znowu zły jak djabeł.
Julja (śmiejąc się).
Owszem, ale zawsze jest dobrym djabełkiem.
Tymczasem Karol kupił za dwa grosze czarnego papieru, za grosz czerwonego i jeszcze za grosz — kleju. Zachował wszelkie środki ostrożności i dotarł wreszcie do kuchni przez furtkę ogrodową, oglądając się dokoła — czy nie widać gdzie cienia od głowy pani Makmisz i posłuchując, czy nie posłyszy gdziekolwiek jej oddechu. W domu panowała cisza; Betty siedziała sama przy oknie i pracowała.
— Betty, czy ciotunia w domu? — zapytał cicho Karol.
Betty.
Owszem. Narobiła tu hałas i teraz się uspokoiła; strzeż się, aby nas nie posłyszała.
Karol odpowiedział Betty uśmiechem, pokazał jej czarny i czerwony papier, jak również klej; znakiem poprosił, aby niczego nie ruszała i znikł. Wkrótce ukazał się znowu w kuchni z papierowym djabełkiem w ręku; przerysował go węglem na odwrotnej stronie czarnego arkusza i poprosił Betty, aby złożyła ten arkusz we dwoje, gdyż chciał otrzymać odrazu dwa djabełki wykroić je według rysunku. Następnie narysował na czerwonym papierze duży język i złożył również ten arkusz nawpół. Gdy Betty skończyła wycinanie i rozcieńczyła klej ciepłą wodą, nasmarowała nim djabełki i nalepiła je na ciało Karola, śmiejącego się z uciechy i wyobrażającego sobie, jak się przestraszy jego ciotunia. Zdecydował się ostatecznie draźnić i gniewać staruchę doputy, aż nie przestanie go źle traktować.
Betty poradziła zaczekać, aż dobrze przeschną klejone części arcydzieła, a więc nie chodzić, zwłaszcza zaś nie siadać aż do czasu, gdy djabełki zupełnie przyschną.
Karol stał bez ruchu blisko kwadransa. Po upływie tego czasu posłyszeli ruch i krzątanie się w pokoju pani Makmisz; po chwili zaś rozległ się jej głos:
— Betty, Betty!
Betty ruszyła na górę; szła jednak powoli obawiając się, że djabełki Karola jeszcze nie przeschły. Wychodząc poprosiła go, aby odwrócił się plecami do pieca i stanął jaknajbliżej ognia; aby djabełki jaknajprędzej przyschły do tego miejsca, gdzie je przykleiła.
— Czy pani mnie woła? — zapytała Betty, uchylając nieco drzwi.
Pani Makmisz.
Oczywiście, że ciebie; kogoż miałabym więcej?
Betty czekała na rozkazy pani Makmisz, ale tamta patrzała tylko na nią i nic nie mówiła.
Betty.
Łaskawa pani jest widocznie niezdrowa.
Pani Makmisz.
Nie, ale się niepokoję... Gdzie Karol? Czy powrócił?
Betty.
Jest na dole, proszę pani; dawno już powrócił.
Pani Makmisz.
A... jak wygląda?
Betty.
Wygląda wesoło i rezolutnie: sądzę, że bardzośmy się omyliły; nic chyba nie ma w sobie takiego... wogóle, proszę pani, pani przecie się domyśla, co chcę powiedzieć.
Pani Makmisz.
Owszem, owszem, rozumiem; ale lepiej nie rozmawiać zbyt wiele o... wiesz, o kim?
Betty.
O tak, tak, proszę pani! Czy pani ma jeszcze jakiekolwiek życzenie?
Pani Makmisz.
Nie... owszem... bardzo się nudzę. Chciałabym, aby Karol napisał list, który mu podyktuję.
Betty.
Zaraz go do pani przyślę.
Pani Makmisz.
Czy jesteś tego pewna, że byłoby to zupełnie bezpieczne? Czy twarz ma dziś zupełnie zwyczajną?...
Betty.
O, tak, proszę pani! Jak zawsze zresztą...
Pani Makmisz.
O, tak; głupią, złą, wstrętną twarz... Przyślij go natychmiast do mnie.
Betty jednak nim odeszła poprawiła poduszki kanapie, sprzątnęła stołki i postawiła jeden z nich pod nogi swej pani; wytarła następnie stół, poprawiła firanki i t. d.
Pani Makmisz.
Co tam robisz, Betty? Idź po Karola; powiedziałam ci już raz przecie!
Betty przesunęła jakieś jeszcze meble i poszła wreszcie do kuchni, gdzie Karol wciąż jeszcze starannie wygrzewał się przed ogniem.
Betty.
Cóż, przykleiło ci się biedny Karolku? Ciotunia prosi, abyś napisał jej list.
Karol.
O tak, zupełnie się przykleiło. Zaraz pójdę do niej — odbędzie się okropna scena; pozostaw drzwi otwarte, a jeżeli posłyszysz mój krzyk, przychodź czem prędzej: będzie to oznaczało, że zrozumiała mój podstęp i zabrała się do bicia bez żadnej litości.
Karol wszedł do pokoju ciotki.
— Ciocia prosiła mnie o napisanie listu, — powiedział głosem podstępnie łagodnym, — jestem do usług.
Ciotunia rzuciła nań okiem z niedowierzaniem.
Oto, proszę spojrzeć, jaki teraz cichy. Czy w nim już niema czarów? — pomyślała.
— Napisz list, — dodała głośno, — a postaraj się napisać czysto i czytelnie.
Karol przysiadł do stołu i wziął obsadkę. Pani Makmisz zaczęła dyktować:
„Kochany przyjacielu, mam nieco oszczędności, które chciałabym oddać na procent; coprawda, pieniędzy mam bardzo niewiele, gdyż zmuszona jestem dużo wydawać na utrzymanie swego bratanka; odmawiając jednak sobie we wszystkiem, zawsze cośniecoś potrafiłam zaoszczędzić. Proszę mnie powiadomić o tem w jaki sposób można przekazać te pieniądze; przesłanie przez pocztę kosztuje zbyt drogo. Zasyłam serdeczne pozdrowienia.

Celesta Makmisz“

Ciotka wzięła list i podpisała. Nim jednak włożyła go do koperty i zakleiła, chciała jeszcze przeczytać wszystko to, co w sobie zawierał.
Karol nie spuszczał oczu z ciotki i uśmiechał się widząc, jak twarz pani Makmisz w miarę posuwania się w czytaniu listu czerwieniła się, zaś oczy zapalały się gniewem.
— Złoczyńco! — zawołała wreszcie.
— Dlaczego, ciotuniu? — naiwnie zapytał Karol.
Pani Makmisz.
— Jakto? Złoczyńco, ośmielasz się zniekształcać moje myśli! Jak też śmiesz powtarzać to oburzające kłamstwo, które wymyśliłeś dziś rano.
Karol.
Napisałem tylko prawdę, ciotuniu.
Pani Makmisz.
Prawdę? Zaczekajno, pokażę ci twoją prawdę!...
I pani Makmisz rzuciła się do swej rózgi.
A Karol napisał co następuje:
„Kochany przyjacielu, mam dużo pieniędzy, które chcę oddać na procent; mam tak wiele dlatego, że mój bratanek Karol prawie nic mnie nie kosztuje, gdyż pozbawiam go stale wszystkiego; dopięłam wreszcie tego, że mogę odkładać prawie całkiem odsetki, które otrzymuję z dwudziestu tysięcy złotych; pieniądze te ojciec jego przekazał mi przed śmiercią dla swego syna i t. d. i t. d.
Pani Makmisz, pamiętając o tekturze która była wszyta do spodni Karola, rozpięła na nich guziki i zamierzała już rozpocząć bicie, gdy nagle ujrzała djabełki z rogami, które pokazały jej język: w tym samym momencie ujrzała dookoła Karola dym i zabrakło jej tchu od mocnego zapachu siarki. Z rękoma wyciągniętemi przed siebie i rozczochranemi włosami, o wzroku obłąkanym stała przez chwilę bez ruchu; nagle jednak wrzasnęła tak, że krzyk jej był raczej podobny do ryku dzikiego zwierzęcia, i wyciągnęła się jak długa na podłodze. Na ten okropny krzyk wbiegła Betty i stanęła zdumiona przed tem, co ujrzała. Pani Makmisz leżała wyciągnięta na podłodze, trzymając jeszcze rózgę, którą chciała bić nieszczęśliwego Karola; ten zaś odwrócony plecami do drzwi, nie zdążywszy jeszcze założyć koszuli i zapiąć spodni, pochylił się nad ciotką i usiłował ją nieco podnieść. Za każdym jednak razem zaledwie jej dotknął z krzykiem toczyła się od niego po podłodze; Karol biegał za ciotką, aby jej dopomóc; mimo to jednak tarzała się z jednego kąta pokoju do drugiego, aby nie wpaść jemu do rąk. Gdy Betty ujrzała to wszystko, w okamgnieniu zrozumiała, że djabełki miały niesamowite powodzenie. Udało jej się jednak zbliżyć do pani Makmisz i szepnąć Karolowi na ucho:
— Idź stąd, aby ducha twego tu więcej nie było! Wszystko sama urządzę.
Karol nie dał się dwa razy prosić i znikł przytrzymując oburącz spodnie, których nie zdążył jeszcze zapiąć. Położył zpowrotem na kominek zapałki, z których zużył sześć, sprytnie zapalając je w tej właśnie chwili, gdy pani Makmisz zdejmowała z niego spodnie; w ten sposób osiągnął doskonałe wyniki w straszeniu swojej cioci.
— Co się stało, proszę pani! — zawołała obłudnie Betty, która doskonale rozumiała całą scenę i z trudem powstrzymywała śmiech. Więc pani była sama? Sądziłam, że Karol jest tu z panią.
Pani Makmisz.
Wypędź go wypędź! Jest opętany... Sędzia miał rację mówiąc, że Karol ma coś wspólnego z czarownicami. Nie chcę, aby mnie dotykał!
Wypędź go!
Betty.
Pani zarzuca to Karolowi niesłusznie, proszę pani. Niema tu jego i przecie poprzednio również nie było.
Pani Makmisz.
Jest tu! Jestem pewna tego, że tu jest! To czarownice go ukrywają... Poszukaj go i wypędź natychmiast!
Betty.
Mój Boże! Proszę pani, pani mnie straszy. Tu niema ani Karola, ani czarownic.
Pani Makmisz.
Owszem, owszem, tu jest! Ma djabła w spodniach! Dwa djabły!
Betty.
O, proszę pani, djabły nie mają przecie tak zepsutego gustu, aby mogli osiedlić się w podobnem miejscu, zwłaszcza o ile przyjąć pod uwagę, że spodnie biednego Karola są zupełnie stare i wynoszone.
Pani Makmisz.
Mówię ci, że widziałam djabły na własne oczy!
Mają rogi i języki, które mi pokazywały.
Betty.
A więc dlatego panuje tu taki dziwny zapach?
Pani Makmisz.
Dlatego właśnie! To zapach siarki. Ulubione perfumy czarownic i djabła.
Betty.
Mój Boże! Ale gdzie jest Karol?
Pani Makmisz.
Porwały go czarownice! Nie widzę w tem nic złego! Oby tylko go nie wypuściły.
Betty.
Ależ to okropne! Pomyśleć tylko, proszę pani, że ten biedny chłopak przebywa w towarzystwie czarownic! Jest to niedobre przecie towarzystwo! Bóg wie, czego tam się może nauczyć. Mi się zdaje jednak, że słyszę w kuchni głos Karola; pójdę zobaczyć.
I zanim pani Makmisz zdążyła ją zatrzymać, Betty pobiegła do kuchni, aby opowiedzieć Karolowi o wszystkiem, co zaszło przed chwilą, i pouczyć go, jak ma postępować nadal. Po kilku chwilach powróciła na górę, prowadząc Karola za rękę. Pani Makmisz krzyknęła z przerażenia.
Betty.
Proszę pani, pani niema czego się obawiać. Wszystko to łaskawej pani się wydało. Proszę spojrzeć na Karola, nie ma przy sobie nic — ani ognia, ani dymu.
Pani Makmisz (okropnie przejęta).
Tak! Ale te djabły! Djabły!
Betty (obłudnie).
Niema, niema wcale! Żadnych djabłów! Proszę zobaczyć na własne oczy. Odepnij spodenki, mój chłopcze! Nie bój się, to czynisz jedynie, aby przekonać swą biedną cioteczkę.
Karol usłuchał i obrócił się do ciotki. Betty zawołała:
— Pani będzie łaskawa spojrzeć, proszę pani. Nic niema poza kilkoma znakami po dawnych karach.
Pani Makmisz spojrzała, krzyknęła znowu przerażonym głosem i gestem rozpaczy kazała Betty wyprowadzić Karola. Betty usłuchała i pozostała sama na dole, gdzie dała upust swej wesołości; Karol uśmiał się również aż do łez i cieszył się z powodzenia swego pomysłu. Oto co jeszcze zrobił ten figlarz: zabrał ze sobą podyktowany i podpisany przez panią Makmisz list, oraz zawczasu przygotowaną kopertę; w ten sposób dowiedział się jaki jest adres znajomego pani Makmisz, czego poprzednio nie wiedział. Betty śmiała się i gotowała obiad, Karol zaś składał tymczasem i kopertował list, aby doprowadzić swój żart z ciotunią do ostatecznego zwycięstwa.
Gdy obiad był gotów, pani Makmisz na zaproszenie Betty odpowiedziała, że nie wyjdzie ze swego pokoju, obawiając się towarzystwa Karola, którego wciąż jeszcze podejrzewała o styczność z czarownicami. Wielu wysiłków kosztowało to Betty, aby przekonać swą panią, że nie ma czego się obawiać ze strony Karola o ile tylko nie dotknie jego ciała. Ten argument przekonał panią Makmisz; gdy weszła do jadalni, siadając do stołu, tą samą wodą prysnęła w twarz Karola, który niczego zupełnie się nie spodziewał i przez to nie mógł przez chwilę patrzeć; jednocześnie mimowoli się odwrócił i jakimś specjalnym głosem krzyknął: „Ach!“
Pani Makmisz.
Widzisz, Betty, widzisz jakie jest działanie wody ze źródła na ulubieńca czarownic.
Karol.
Ależ ciotunia prysnęła mi w same oczy, proszę cioci! Czy mogłem się nie poruszyć wobec takiej niespodzianki?
Betty.
Oczywiście; Karol przecie zadrżał nie dlatego, że jest to woda czarownic, a jedynie z tego powodu, że trafiła mu wprost do oczu.
Pani Makmisz nie rzekła więcej ani słowa; siadła do stołu i zaczęła jeść milcząc, troszcząc się jedynie o to, aby Karol nie dotknął żadnego z przedmiotów, z których sama korzystała. Po obiedzie zaczęła się przyglądać twarzy Karola, nic jednak nie znalazła w niej podejrzanego poza silną z trudem opanowaną chęcią szczerego śmiechu.
Pani Makmisz.
Z czego się tak śmiejesz, małe djablę?
Karol.
Ze strachu, jaki w cioci wywołuję, ciocia przed chwilą rzuciła na mnie tak wystraszone spojrzenie, jakiego jeszcze nigdy u cioci nie widziałem.
Pani Makmisz.
Gdybym przedtem wiedziała, że się wdajesz z czarownicami, to zawsze, przy każdem spotkaniu, patrzyłabym na ciebie tak, jak patrzę obecnie.
Karol.
Nie rozumiem jednak tego, dlaczego mnie ludzie uważają za przyjaciela czarownic. Boję się, że to ciocia właśnie korzysta z ich szczególnej łaski, gdyż ciocia widzi to, czego nie widzi naprzykład Betty.
Pani Makmisz (nie posiadając się ze strachu).
Milcz! Milcz! Jaki strach! Korzystam z łaski czarownic! I możesz rzucać na mnie podobne oszczerstwo! O! Gdybym się nie bała ciebie dotknąć, drogo zapłaciłbyś mi za to!
Karol.
Jestem wdzięczny przyjaciółkom cioci, czarownicom, które przyczyniają się do tego, że ciocia tak mnie się boi.
Pani Makmisz.
Betty, Betty, wypędź go, gdzie chcesz! Nie chcę go ani widzieć ani słyszeć!
I pani Makmisz weszła po schodach do swego pokoju, wzięła swój szal, i wyszła, grożąc Karolowi pięścią.
Ten jednak promieniał z radości, jaką mu sprawiły papierowe djabły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Sophie de Ségur i tłumacza: anonimowy.