Doktór Muchołapski/XXXI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Kwoka wodząca sześcionogie kurczęta. Bohaterska pluskwa. Tkliwe pająki.
Tego dnia lordowi Puckinsowi sądzonem było spotkać same niespodzianki.
Zapomniawszy o należnej w naszem położeniu ostrożności, wszedł on śmiało pod dach, ale choć prędko znikł w mroku chaty bez okien, jeszcze prędzej wyskoczył ztamtąd, niemogąc ukryć pomięszania.
— Mamy zapewne nieproszonych lokatorów? — odezwałem się nie mogąc pokryć uśmiechu na widok przerażonej twarzy lorda.
— Nieinaczej! jakaś szkaradna bestya rozsiadła się w kącie. Nie zbliżaj się, doktorze, bo źle jej z oczu patrzy.
— Jakże wygląda?
— Alboż miałem czas obserwować?...
— No! jeżeliś pan dojrzał jej oczy, to zapewne widziałeś i coś więcej.
— Paradny jesteś, doktorze! Jeśli powiadam, że źle bestyi z oczu patrzy, nie idzie jeszcze zatem, abym jej oczy miał oglądać. Na to trzebaby kociego wzroku. Bez oczów zresztą nasz lokator jakiś straszny.
Nie mogąc się dopytać, zajrzałem ostrożnie do wnętrza. W kącie izby siedział nieruchomie wielki skorek z olbrzymiemi na końcu odwłoka cęgami (Forficula). Pod nim dostrzegłem kilkanaście młodych skorków.
— Toż to skorek z rodziną! — zawołałem. — Nie pożądany to gość, bo będzie siedział przynajmniej do zupełnych ciemności. Jeśli nie masz zamiaru, lordzie, czekać pode drzwiami własnego domu do północy, aż natręt sam się wyniesie, musimy go wyprosić. Chodźmy!
— Bardzo dziękuję! wolę nocować na dworze! Jeśli prawdziwi ludzie lękają się jego szczypców, dlaczegóż ja, miniaturka człowieka, miałbym się narażać na spotkanie z tą istotą?
— Ależ to istota niewinna! nie napada nigdy, żywi się roślinami i zgnilizną...
— I wkręca się w uszy śpiących, powodując głuchotę... — dokończył lord Puckins.
— Wstydź się pan powtarzać przesądy gminu. Jeśli się nawet kiedy zdarzyło, że śpiącemu na trawie człowiekowi, skorek zabłądził do ucha, to wierzaj mi, że uczynił to bez żadnej złej myśli i przez prostą pomyłkę. Jest to nocne zwierzę i w dzień ukrywa się pod kamieniami, liśćmi, w ciemnych kryjówkach. Dla wypłoszonego tedy skorka ucho ludzkie tak samo dobrem było może kiedy schronieniem, jak dziś nasz pałac. Może kiedy trafił on do takiej jaskini, nie idzie jednak zatem, aby skorek miał szukać uszu ludzi śpiących, wkręcał się umyślnie w nie i przegryzał bębenki. Niewinne to stworzenie, zamiast szkodzić ludziom, może im tylko służyć za wzór miłości macierzyńskiej. Samice skorków są dzielnemi kwokami, bo nietylko, że mają dziwny zwyczaj siedzieć na swoich jajach, dopóki się nie wylęgną, ale wylęgniętą dziatwę wodzą za sobą i zgromadzają pod siebie za najmniejszem niebezpieczeństwem, okrywając i broniąc własnem ciałem.
Młode skorki zupełnie są podobne do matki, różnią się one od dorosłych rozmiarami tylko i brakiem skrzydeł, gdyż ród ten nie ulega tak zupełnym przeobrażeniom, jak inne owady.
Wejdźmy do izby, a przekonasz się o tem na własne oczy.
— Idź sam, doktorze, i wyprowadź swoję kwokę z kurczętami, a ja tu poczekam na świeżem powietrzu.
Nie było rady. Podniosłem z ziemi długą i wyschłą nogę jakiegoś komara i niby Samson z oślą szczęką, wszedłem śmiało do izby. Z początku obrzydliwy smok nic sobie ze mnie nie robił, ale gdym zaszedł go z tyłu i począł z całej siły okładać improwizowaną maczugą, zaniepokoił się trochę, potem poruszył i spróbował zastraszyć mię swemi potężnemi szczypcami. Wtedy, z obawy, aby skorek nie przyzwyczaił się do niedelikatnego obchodzenia się, zapaliłem mały kawałek płucnika. Spłoszona blaskiem szkarada wyśliznęła się żwawo za próg, a za nią podążyły małe „skorczęta”. Tak pozbyliśmy się szczęśliwie nieproszonych gości i zyskałem w dodatku pociechę, że przez cały wieczór dopiekać mogłem Anglikowi, śmiejąc się z jego odwagi.
— A toż, kochany lordzie, byle pluskwa odważniejszą jest od ciebie, — prawiłem, gdy mój towarzysz udawał, że nie słucha. — Gdym był jeszcze olbrzymem, spotkałem raz na gałązce brzozy rodzinę szarej pluskwy (Pentatoma grisea), złożoną z matki i trzydziestu drobnych pluskiewek. Stara pluskwa z wielką powagą kroczyła po liściu, a pluskwięta, zbite w gromadkę, naśladowały ruchy matki i nieodstępowały jej ani na krok. Pocieszny był to widok. Chciałem przekonać się, czy prawdą jest, co De Geer o niej prawił, że wodzi swe małe jak kwoka i broni ich przed napaścią.
Szturchnąłem więc końcem ołówka jedno z jej dzieci, ciekawy, co z tego wyniknie. Malec musiał być beniaminkiem, a matka dzielną opiekunką, gdyż oburzona, zamiast zmieszać się wobec brutalnej napaści i ratować ucieczką (bo takby niezawodnie zrobiła niejedna doświadczeńsza matka), nasrożona podbiegła do dzieci, zakryła je swem płaskiem ciałem i wymachując pociesznie skrzydłami, usiłowała mię odstraszyć. Biedne stworzenie nie zważało na wątłość sił swoich w porównaniu z potęgą napastnika i dałoby się raczej zabić, niżby porzuciło zagrożone dziatki. Wzruszony i zawstydzony, pogłaskałem poczciwą pluskwę i odtąd omijam ją, ilekroć zdarzy mi się ten gatunek spotkać. Niemniej poświęcającemi się matkami są pająki...
— No, no, doktorze, nie zapędzaj się w krainę fantazyi. O śmiałości tych okrutnych stworzeń nie wątpię. Dzikość jest im tak samo wrodzoną, jak tygrysom i jastrzębiom. Czy czasem jednak pajęczyca nie broni swoich dzieci z tych samych pobudek, z jakich pies warczy, gdy mu kość odbierają?
— Znowu fałszywe wnioski! Przywykłeś, lordzie, z nazwiskiem pająka tak ściśle łączyć pojęcie okrucieństwa i drapieżności, że wydaje ci się rzeczą śmieszną przypisywanie im delikatniejszych uczuć. A jednak i te pożerające się nawzajem istoty, mają serca zdolne kochać, aż do poświęcenia.
— To prawda! pamiętam czułą scenę nad strumykiem, której niedawno byłeś świadkiem, — wycedził przez zęby Anglik, zakładając nogi na kamień, który nam stół zastępował.
— To nic nie dowodzi! — odrzekłem, przyzwyczajony zarówno do ironii Anglika, jak do jego zakładania nóg na stół w chwilach dobrego humoru. — Pajęczyce mimo okrutnych instynktów, jakie żywią dla równych sobie, są podobnie tkliwemi matkami, jak pluskwa szara albo skorek. Możesz się o tem sam przekonać. Samice bardzo wielu pająków gończych, w porze składania jajek noszą przyczepione do odwłoka białe zawiniątka wielkości grochu. W tych woreczkach jedwabnych przechowują one swe jajka. Otóż trzeba ci, lordzie, wiedzieć, że żaden skąpiec nie troszczy się tyle o swoje skarby, ile pajęczyca o ów tłomoczek. Nosi go ona wszędzie, a jeśli nawet napastnik, szarpiąc się z nieszczęśliwą matką, odbierze jej zawiniątko i zechce unieść, nie baczy ona na niebezpieczeństwo, goni prześladowcę, rzuca się na drogi tłomoczek, chwyta szczękami i dopóty wyrywa, dopóki jej sił starczy, albo dopóki sama nie zginie. Trzeba widzieć jej radość, gdy zdoła odzyskać skarb utracony; trzeba widzieć ponurą rozpacz po stracie bezpowrotnej. Życie zdaje się wtedy nie mieć żadnego dla niej powabu i nieuczesana, zobojętniała na wszystko, wałęsa się po roślinach, nie przyjmuje pokarmu i wkrótce staje się ofiarą czychających na nią wrogów...
— Słowo daję, że to zaczyna być romantycznem — odezwał się lord Puckins, zdejmując ze stołu swe nogi. Gdyby pająki nie wyglądały tak strasznie, gotówbym jutro sprawdzić, doktorze, twoję powiastkę.
— Wielka szkoda, że nie będę zapewne w Tatrach świadkiem pańskiego eksperymentu. Tymczasem mogę cię zapewnić, że miłość macierzyńska nie ogranicza się do pielęgnowania drogocennego tłomoczka z jajkami. Przezorna matka, skoro pajączki wykluły się z jajeczek i siedzą zamknięte w ciasnem, a trwałem więzieniu, przegryza mały otwór w jedwabnej powłoce i maleńkie jak mak pajączki tłumnie wychodzą z kozy. Zabawnym jest wtedy widok tych figlarnych i pełnych życia stworzonek, jak łażą po grzbiecie i głowie cierpliwej i dumnej ze swego potomstwa matki.
Opiekuje się ona niem troskliwie aż do chwili pierwszego zrzucenia skórki. Wtedy dopiero uznaje młode pajączki za podchowane i puszcza śmiało w świat.
Dopóki dzieci są przy niej, oryginalną rządzi się taktyką. W razie niebezpieczeństwa, zamiast zwoływać je do siebie, jak to czyni pluskwa lub skorek, daje im stosowny sygnał i cała gromadka w mgnieniu oka rozbiega się na wszystkie strony.
Skoro niebezpieczeństwo mija, pajączęta jakby na dany znak, zjawiają się znowu i posłuszne nie odstępują matki.