Doktór Muchołapski/XXXII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Doktór Muchołapski |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1892 |
Druk | P. Laskauer i W. Babicki |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Ilustrator | Julian Maszyński |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Artyści, grający na własnych członkach. Zjedzony dach. Powrót.
Już Arystoteles, największy podobno naturalista wszystkich czasów, zauważył, że owady są nielada muzykantami, a pod względem rozmaitości instrumentów przewyższają o całe niebo wszelkie ludzkie orkiestry.
Nie wiem czy wielki mąż domyślał się zjawienia w parę tysięcy lat po swej śmierci muzyki Wagnera, to pewna jednak, że gdyby ją przewidzieć zdołał, jeszczeby przesadą nie zgrzeszył, gdyż muzyka sześcionogich grajków przewyższa nawet „muzykę przyszłości!”
Potwory te posiadają niespodziewaną mnogość instrumentów. I tak jak Paganini, o którym podanie niesie, że zachwycał grą na jednej skrzypcowej strunie, zachwycają one swój świat grą na... własnej nodze, skrzydle, głowie, karku i t. p.
Pod niektóremi względami instrumenta te bezwątpienia niżej stoją od skrzypiec, ale ze względu na praktyczność, przenośność, taniość i tym podobne zalety przewyższają o całe niebo instrument Paganiniego, Sarasatego, Barcewicza et consortium.
Do najgłośniejszych skrzypków ze świata chrząszczów należy rodzina długorogich Kózek (Longicornia).
Wydała ona, oprócz wielu zagranicznych, takich krajowych artystów jak: Gracza (Tragosoma), Zgrzypika (Lamia), Zgrzytnicę (Agapanthia), Rzemlika (Saperda) i Kozioroga (Cerambyx). Muzykanci owi odznaczają się tem, że grają na własnym karku. Kark ich tak jest urządzonym, że pierwszy staw piersi (prothorax) trze się delikatnie o rowkowaną powierzchnię drugiego piersiowego stawu, zwanego śródpiersią (mesothorax).
Zachwycające tony, jakie wydają ci artyści, muszą mieć niezwykłą donośność, jeśli nawet tępy słuch naturalistów z odległości kilku kroków doskonale je pochwytuje. Podejrzywam, że nie muszą to być najsławniejsi artyści, bo donośność dźwięku nie zawsze chodzi w parze z jego artystyczną wartością, (weź za przykład trąbę i cytrę, papugę i słowika).
Z krótkiej mej wędrówki wyniosłem tę pewność, że wszystkie kózki są muzykalne, bo słyszałem głośne i wcale melodyjne brzmienie takich gatunków, jakie dla ucha naturalistów wydają się niememi.
Powód, dla którego ludzie nie słyszą ich muzyki, bardzo jest prosty. Jest nim nadzwyczajna delikatność rowków na listewce, o które się pocierają smyczki przedpiersia.
Chrząszczom przygrywają na różny sposób zarówno motyle, jak pszczoły, muchy, pluskwy (cykady) i ważki. Do najgłośniejszych jednak muzykantów, urządzających olbrzymie własne koncerta na wszystkich polach i łąkach, należą koniki polne (Acridida, Locustida), szarańcza i świerszcze. Każdy ich gatunek tak dalece inaczej śpiewa, a raczej przygrywa na samorodnych skrzypcach, że gdyby entomologowie zważali na ich głosy równie bacznie jak ornitologowie na głosy ptaków, mogliby je z największą łatwością odróżniać, nawet nie widząc.
Pospolity pasikonik zielony (Locusta viridissima), lubiący wysokie bodiaki lub drzewa, siepie całemi dniami, aż do późnej nocy, cyk‑cyk‑cyk‑cyk‑cyk...
Nadobny Dołczan (Stenobothrus elegans) ćwierka tttsss‑tttsss‑tttsss. Łatczyn (Decticus brevipennis) odzywa się słabym głosem trsssss‑trsssss‑trsssss. Śpiew jednego z pasikoników (Locusta caudata) bardzo donośny, szczególniej po południu, w dnie pochmurne, podobnym jest do brzmienia trzech głosek razem zlanych, ttttrrrrssss albo trstrstrstrstrstrs.
Mecostethus grossus odzywa się przytłumionym i urywanym głosem cy‑cy‑cy‑cy‑cy‑cy, z długiemi przerwami.
Dźwięki owe umieją grajkowie odpowiednio do chwilowego nastroju osłabiać, wzmacniać, zwalniać i przyśpieszać; piano, forte, crescendo, decrescendo, accelerando, dolce, appassionato następują po sobie z godnym uznania artyzmem.
Dla kogo się trudzą ci grajkowie leśni? zapytasz — i co znaczy ta muzyka?
— Są to najczęściej serenady, wyprawiane przez samczyków na cześć niemuzykalnych samiczek. Grajkowie wysadzają się na najwymowniejsze tony, a płochliwe i czułe samiczki zbliżają się do tego, którego tony najmilej przemawiają do serduszka.
Sądzę, że niema w tem nic zdrożnego. Wszak śpiew i muzyka zarówno wśród ptaków, jak i w rodzie ludzkim — jest od wieków najwymowniejszym językiem miłości.
Do niedawna jeszcze nie wiedziano dokładnie, jakie mianowicie organa służą konikom do wydobywania czarownych dźwięków. Dziś rzecz to już dostatecznie rozstrzygnięta. Pocierają one tylnemi biodrami, zaopatrzonemi w odpowiednie zazębienia, o brzeg skrzydeł. Powszechnie znany świerszcz (Gryllus) inaczej sobie radzi. Jego biodra są niemuzykalne, ćwierka więc, pocierając prawem skrzydłem o lewe. Na obu mieszczą się bardzo dowcipnie zbudowane akustyczne przyrządy.
W niektórych okolicach Afryki, a zdaje mi się że i w Chinach, śpiew świerszcza zachwyca nietylko płeć piękną świerszczów, ale służy za źródło rozkoszy ludzkim mieszkańcom tamtejszym.
Hodują też oni te owady w klateczkach, podobnie jak my więzimy kanarki. Ćwierkanie tych miłych istot ma i inne cenne własności. Usposabia mianowicie słuchaczów do snu. (Jak to dobrze, że śpiewacy naszych oper posiadają wręcz odmienne własności, bo gdyby inaczej było, wtedy wrażliwszych melomanów odnoszonoby do domów, w śnie letargicznym pogrążonych).
W podaniu o usypiających własnościach muzyki owadów musi być dużo prawdy, gdyż wiadomo ile to trudu kosztuje ekonomów budzenie dziewek i parobków podczas letniej pracy w polu. I my, pod wpływem jednostajnych dźwięków niewidzialnego jakiegoś muzykanta, bardzo przypominającego głos świerszcza, niby ukołysani mruczeniem piastunki, zasnęliśmy tak twardo, że dopiero o 10‑tej rano wybraliśmy się w pole.
Dnia tego znowu się nam nieszczęściło. Lord Puckins omało nie został zadeptany przez jaszczurkę, która, wygrzewając się, niby bajecznej wielkości krokodyl, na słońcu, ocknęła się gdyśmy przechodzili przed jej paszczą.
Wkrótce potem skaleczyłem się koniuszczkiem parzącego włosa jakiejś gąsienicy. Odłamany w pochodzie, przyczepił się on do łodygi, o którą niebacznie się oparłem. Znane są podróżnikom po Indyach wschodnich parzące włoski Zwilupy parzącej (Dolichos urens), rośliny strączkowatej, pokrewnej z naszą fasolą. Palenie jej daleko jest silniejszem od oparzenia najzłośliwszą pokrzywą, — a jednak wątpię, czy wyrównywa bólowi, jakiego się doświadcza po ukłuciu kruchym włoskiem wielu gąsienic.
Ból ten odczuwa nawet normalny człowiek tak dotkliwie, że bywają wypadki, w których na rękach, szyi lub oczach osób, spacerujących po lesie powstają złośliwe zapalenia, jakich skutki tylko pomoc lekarska może usunąć. Szalony ból zakończył się obrzęknięciem i silnem zaognieniem miejsca ukłutego.
Zaledwie uspokoiły się moje cierpienia o tyle, że mogliśmy ruszyć ku domowi, — spotkała nas nowa przykra niespodzianka. Przez czas nieobecności straciliśmy dach nad głową. Zjadła go nam olbrzymia poczwara, którąśmy, wracając, zastali jeszcze opartą o ścianę naszego zamku. Dogryzała liść, stanowiący sklepienie naszego schronienia. Na schyłku tedy dnia, kładąc się na spoczynek, ujrzeliśmy się w możności obserwowania konstelacyj niebieskich.
Z dachu naszego pozostały tylko żeberka, snadź zbyt twarde i niesmaczne dla szesnastonogiego sybaryty.
Obrzydłym żarłokiem, który targnął się na całość naszej nieruchomości, była wielka gąsienica jakiejś Zmierzchnicy (Sphinx) z ubarwienia podobna bardzo do Omacnicy wilczomleczowej (Acronycta Euphorbiae).
Jeśli to była ona — to doprawdy nie mogę wyjść z podziwu, jak mogła kosztować tak mdłej jak nasz dach potrawy. Wszak przysmakiem jej jest wilczomlecz, przed którym cofnąłby się najbardziej nawet rozsmakowany w narodowej papryce węgier.
Ha! różne bywają gusta i potrzeby. Kto wie, czy nasza gąsienica nie należała do uczonych badaczek swego rodu, i czy czasem nie przeprowadzała na własnej osobie studyów nad leczniczem działaniem ziół...
Strata dachu, w połączeniu z cierpieniem fizycznem jakiego doświadczałem, odebrała mi wreszcie ochotę do szukania dalszych przygód.
— Wiesz milordzie? — rzekłem nazajutrz rano, — zdaje mi się, że już czas nam wracać...
— Ja tego nie znajduję... sposób życia, jaki tu prowadzimy, zachwyca mię. Nawet w Indyach nie bawiłem się tak wspaniale. Toż dopiero będzie sensacya, gdy pamiętnik mój zostanie odczytany na posiedzeniu klubu!
— Właśnie też dlatego proponuję powrót...
— Mamy jeszcze dosyć czasu — przerwał mi Anglik. — Pierwsze posiedzenie nastąpi we wrześniu.
— A jeśli zginiemy? — odparłem. — Nietrzeba zbytnio ufać w szczęśliwą gwiazdę. Dotąd jakoś ze wszystkich opałów wychodziliśmy cało, ale kto wie, co nas czeka, jeśli się dalej będziemy awanturowali. Coraz bardziej przekonywam się, że świat to nie dla nas stworzony. Na każdym kroku same zasadzki, niebezpieczeństwa i niemiłe zdarzenia. Przyznaj się lordzie: ileś już razy zleciał z liści lub gałęzi?
— Ktoby tam takie drobnostki miał liczyć! — odrzekł Anglik, wydymając wargi z lekceważeniem. — To jest właśnie rozmaitość, jakiej nigdy już nie użyję...
— Bagatela! a jednak dość raz wpaść w przyzwoitą szczelinę, lub do wody, aby już więcej nie oglądać świata Bożego. Nie, stanowczo mamy już dosyć tułaczki. I co za rezultat naszych trudów? Pod grozą ciągłych niebezpieczeństw nawet obserwacye nie postępują tak, jakby iść powinny. Wiecznie trzeba się mieć na baczności, oglądać na wszystkie strony, ukrywać się i porzucać obserwowany przedmiot. A zresztą wraz z nami mogą zginąć zarówno twój pamiętnik jak moje obserwacye.
— Może masz i racyą, doktorze; musimy się szanować już nie dla siebie, ale dla wiedzy i chwały klubu. Zmizernieliśmy obaj nadzwyczajnie. Ja czuję, że mi z połowę ciała ubyło, z ciebie także zostały skóra i kości... Psie życie, niema co mówić!
— A więc wracajmy.
— Zgoda, wracajmy!
— Czy natychmiast?
— Pocóż zwlekać! i tak dachu nie mamy nad głową; przenocujemy gdzie Bóg da — w drodze.
W pół godziny, zabrawszy najważniejsze okazy, pożegnaliśmy kamienną chatkę naszę.
W najprostszej linii mieliśmy do chorągwi, dostrzegalnej ze wszystkich miejsc bardziej wzniesionych, przynajmniej cztery mile, co wobec znanych przeszkód mogło nam zabrać dwa do trzech dni czasu.
Z spuchniętą dłonią podwoić musiałem ostrożność w obieraniu drogi. Uwzględniając tę okoliczność, lord Puckins ofiarował się nieść mój tornister. Przed zmierzchem uszliśmy blizko milę i w niezłych warunkach przepędziliśmy noc w rumowisku, złożonem z olbrzymich głazów. Posililiśmy się przedtem soczystym miękiszem poziomki.
Następny dzień, choć pogodny i ciepły, niewiele zbliżył nas do kresu wędrówki. Musieliśmy mijać las gęsty i dwa strumyki. Mimo wszelkich usiłowań, aby wybrnąć z labiryntu, wypadło nam zanocować na liściach, gdzie ani o ognisku, ani o bezpieczeństwie mowy być nie mogło. Rosa, która wystąpiła tego dnia obficie, o mało nas nie przemoczyła do nitki. Czekaliśmy słońca jak zbawienia i w samej rzeczy Niebo nie poskąpiło nam ciepłych promieni w takim stopniu, że gdyśmy weszli na głazy zasychało w gardle od upału i zmęczenia.
Wystaw sobie nasze położenie bez kropli wina lub koniaku. Woda, zamiast gasić, wzmagała tylko pragnienie. Około południa zaledwie, wlokąc nogami, padliśmy jak bez życia na zielonym jakimś kosmatym kobiercu.
Spiekłe wargi i język domagały się orzeźwienia, a tu nigdzie kropli wody nie było. Odpocząwszy trochę powlekliśmy się tedy dalej po okrągłych kamieniach, na których rozlały się żółte, kanarkowe, szare i czarne porosty. Obfitość trzmieli, białych motylów i much przelatywała nad naszemi głowami — podążając do kwiatów, gdzie czekała na nich słodycz, a my nieśliśmy zbolałe i ociężałe członki po rozpalonych od słońca głazach.
Nareszcie w godzinę ukazała się wysoka łodyga i żółte kwiaty Dziurawca (Hypericum perforatum) wznoszące się z za głazów.
W kilkanaście minut stanęliśmy na szczycie skały, z której rozpościerał się widok na uroczy las ziół. W dali majaczył cień chorągwi i parę sylwetek olbrzymich góralskich kapeluszy, pod któremi wyraźnie zarysowały się głowy i ramiona stróżów naszego bezpieczeństwa.
Obraz ten dodał nam sił i wkrótce zanurzyliśmy się w wilgotnym gąszczu zieloności, tracąc z oczu bezpośredni kres naszej drogi. Tu, przy samej ziemi natrafiliśmy na wodę stojącą na jakimś wklęsłym liściu i ugasiliśmy pierwsze pragnienie. Dobiegało południe, gdy senność nadzwyczajna zmorzyła nas obudwóch i ułożyliśmy się w cieniu wielkich liści na spoczynek. Obudził mię lord Puckins, wołając, że czas w drogę.
— Może się napijesz, doktorze? tylko co ugasiłem dokuczające mi pragnienie. Coprawda nieszczególna jakaś woda, gorzkawa, ale w braku innej i taka dobra. Mam ją we flaszce podróżnej.
— Dziękuję ci, milordzie, ale pić mi się w tej chwili nie chce. Ruszajmy!