Dolina Tęczy/Rozdział VII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ VII.
Rybia przygoda.

Rilla Blythe wędrowała z dumą majestatycznym krokiem główną ulicą Glen w stronę plebanji, niosąc ostrożnie mały koszyczek napełniony świeżemi poziomkami, które Zuzanna uzbierała w klonowym lasku wpobliżu Złotego Brzegu. Zuzanna poleciła Rilli wręczyć koszyk tylko ciotce Marcie albo pastorowi i Rilla ogromnie pyszniła się z powierzonej sobie misji, postanawiając wypełnić ją należycie.
Zuzanna ubrała Rillę w białą haftowaną sukienkę, opasaną błękitną szarfą i w takież same błękitne pantofelki. Na złociste loki włożyła Zuzanna najlepszy kapelusik, będąc pewną, że taki strój wywoła wrażenie na plebanji. Nic dziwnego, że Rilla kroczyła z taką powagą w stronę pagórka, dumna przedewszystkiem ze swej misji, a potem z kapelusza, sukienki i trzewiczków. Nie wiadomo czy ten majestatyczny krok, czy kapelusz, czy też jedno i drugie zirytowały Mary Vance, która kołysała się niedbale na otwartej furtce ogrodowej. Nieposkromiony temperament odebrał Mary wszelką równowagę, a nadomiar wszystkiego przed chwilą ciotka Marta nie pozwoliła obrać jej kartofli i najzwyczajniej w świecie wypędziła z kuchni.
— Tak! Znowu kartofle zostaną podane do stołu w łupinach i znowu będą niedogotowane! Jakżebym chciała pójść już wreszcie na pogrzeb tej starej jędzy, — mruczała Mary.
Wyszła z kuchni, trzasnąwszy drzwiami tak silnie, że nawet głucha ciotka Marta ten trzask usłyszała, a pastor, siedzący w swym gabinecie i zatopiony, jak zwykle, w rozmyślaniach, wpadł na pomysł, że widocznie Wyspę św. Edwarda nawiedziło raptowne trzęsienie ziemi. Prędko jednak zapomniał o tem i powrócił do swych dawnych myśli.
Mary wymknęła się furtką i stanęła oko w oko z najmłodszą panną Blythe.
— Czego tu chcesz? — zapytała, usiłując odebrać małej koszyczek.
Rilla nie ustępowała.
— To dla pana Mereditha, — wyszczebiotała.
— Oddaj mnie. Ja mu zaniosę, — rzekła Mary.
— Nie. Zuzanna powiedziała, że mam to oddać panu Meredithowi, albo ciotce Marcie, — upierała się Rilla.
Mary obrzuciła małą niechętnym wzrokiem.
— Ważna jesteś, boś się ubrała, jak lalka! Spójrz na mnie. Chodzę w łachmanach i nic mnie to nie obchodzi. Wolę być łachmaniarką, niż lalką malowaną. Idź do domu i powiedz, żeby cię w ramki oprawili. Patrzcie ją, patrzcie ją!
Mary zaprodukowała szalony taniec przed zdumioną Rillą, unosząc w wirujących ruchach swą podartą sukienkę. Wreszcie Rilla zupełnie straciła głowę, lecz gdy poczęła znowu iść w stronę furtki, Mary zatrzymała ją gwałtownym ruchem.
— Oddaj mi ten koszyk, — zawołała rozkazującym tonem, uśmiechając się nieprzyjemnie. Była mistrzynią w „robieniu min“, podczas których „białe“ jej oczy stawały się jeszcze bledsze i okrutne.
— Nie oddam, — zawołała Rilla, już prawie z płaczem. Puść mnie, Mary Vance.
Mary odsunęła się na chwilę, spoglądając srogo na małą. Okrucieństwo w niej wzrastało. Poza furtką rozwieszony był długi sznurek na którym suszyło się sześć wielkich sztokfiszów. Podarował je panu Meredithowi jeden z jego parafjan, który ciągle obiecywał zapłacić podatek, ale nigdy jakoś nie dotrzymywał słowa. Pastor podziękował za sztokfisze, lecz wkrótce o nich zupełnie zapomniał i na pewno ryby zepsułyby się dawno, gdyby Mary nie oprawiła ich i nie rozwiesiła na sznurku, aby wyschły.
W główce Mary zaświtał djabelski pomysł. Podbiegła do sznurka i jednym energicznym ruchem ściągnęła największą rybę, prawie tak dużą, jak ona sama. Jeszcze szybszym krokiem wróciła do przerażonej Rilli, zamierzając się na nią sztokfiszem. Wszelka odwaga opuściła Rillę. Niebezpieczeństwo uderzenia suszoną rybą było tak wielkie, że dziewczynka przymknęła oczy. Z głośnym okrzykiem opuściła na ziemię koszyk i poczęła uciekać. Świeżutkie poziomki, troskliwie zbierane przez Zuzannę dla pastora, potoczyły się po piaszczystej drodze, rozgniatane stopami uciekinierki i prześladowczym. Mary w tej chwili nie myślała już ani o koszyku, ani o jego zawartości. Upajała ją rozkosz wzbudzenia takiego przestrachu w Rilli Blythe. Raz na zawsze da jej nauczkę, że piękna suknia to nie wszystko.
Rilla umykała po pochyłym pagórku, a potem poczęła biec szeroką ulicą. Lęk przypiął jej skrzydła do ramion, i potęgował się coraz bardziej w chwilach, gdy słyszała głośny ironiczny śmiech Mary, biegnącej za nią i wymachującej wielkim sztokfiszem. Na odgłos krzyku w oknach domów ukazały się zaniepokojone twarze, niektórzy wybiegali do bram, aby się przekonać, co było powodem tak wielkiego hałasu. To wzbudzenie sensacji jeszcze bardziej emocjonowało Mary. Lecz w pewnej chwili Rilla oślepiona strachem, uczuła, że dalej już biec nie może, a z drugiej znów strony wiedziała, że prześladowczyni dogoni ją ze swym sztokfiszem. Wreszcie wyczerpana już zupełnie wpadła do błotnistej kałuży na samym końcu ulicy, na której właśnie ukazała się panna Kornelja, wracająca ze sklepu Cartera Flagga.
Jednem spojrzeniem panna Kornelja objęła całą sytuację. To samo uczyniła Mary. Rezygnując z dalszego prześladowania, nim jeszcze panna Kornelja zdołała wymówić słowo, Mary odwróciła się na pięcie i kłusem poczęła biec zpowrotem. Panna Kornelja zagryzła wargi, lecz niestety, Mary była już za daleko, aby ją słowa panny Kornelji dosięgły, zrezygnowała więc pani Elliot z użycia swego wpływu i podniósłszy płaczącą Rillę odprowadziła ją do domu. Rilla była nieprzytomna z przestrachu i zrozpaczona. Suknia jej i piękne błękitne pantofelki przedstawiały tragiczny widok, a przytem jej sześcioletnia duma załamała się nagle.
Zuzanna blada ze złości, wysłuchała opowiadania panny Kornelji o czynie Mary Vance.
— A to łotrzyca! — mruczała, przebierając plączącą jeszcze ciągle Rillę.
— Tego stanowczo za wiele, moja Aniu, — oburzała się panna Kornelja. — Trzeba bezwarunkowo temu zaradzić. Kim jest ta mała na plebanji i skąd się tutaj wzięła?
— Myślałam, że ta mała mieszka gdzieś za przystanią i przybyła na plebanję w odwiedziny, — odparła Ania, orjentująca się w całym komizmie przygody ze sztokfiszem i uradowana w głębi duszy, że Rilla na przyszłość będzie miała nauczkę.
— Znam wszystkich mieszkańców za przystanią, którzy przychodzą do naszego kościoła, ale ten czort na pewno nie jest dzieckiem żadnej z tamtejszych rodzin, — rozumowała panna Kornelja. — Na codzień chodzi w łachmanach, a do kościoła przychodzi w starych sukienkach Flory Meredith. Tu jest jakaś tajemnica i muszę ją bezwarunkowo wyjaśnić, nim jeszcze ktokolwiek się tem zajmie.
— Wogóle co z niej i z dzieci pastora będzie w przyszłości? Czasami w nocy spać nie mogę, bo ciągle myślę o tem, moja Aniu. Często nawet zastanawiam się, czy im jeść dają, bo ich ojciec jest tak pogrążony w swych rozmyślaniach, że prawdopodobnie chwilami zapomina o tem, że sam posiada żołądek. Trzeba przyznać, że ciotka Marta też o to zbytnio nie dba. Nic dziwnego, że dzieciaki są półdzikie, a teraz podczas wakacji stają się coraz gorsze.
— Niech używają swobody, — rzekła Ania, uśmiechając się na myśl o zebraniach w Dolinie Tęczy, o których cośniecoś dobiegło jej uszu. — W każdym razie są odważne, szczere, dobre i prawdomówne.
— To prawda, moja Aniu, i gdy pomyślę o dwojgu dzieciach poprzedniego pastora, muszę przyznać, że pociechy pana Mereditha są już o wiele lepsze.
— Jeżeli mamy mówić szczerze, pani doktorowo, to ja powiem, że to są całkiem dobre dzieci, — zauważyła Zuzanna. — Psotne są wprawdzie, ale mają dobre serduszka. Tylko uważam, że niema sensu, żeby się bawiły na cmentarzu.
— Ale przecież bawią się tam całkiem spokojnie, — tłumaczyła Ania. — Nie biegają i nie krzyczą, jak czasami w Dolinie Tęczy. Chociaż przyznać trzeba, że w dolinie, to i moje zuchy dzielnie im sekundują. Wczoraj wieczorem przeprowadzili jakąś bitwę, jak mi opowiadał Jim. Jim zawsze jest dowódcą, gdy tymczasem reszta chłopców, to żołnierze.
— Dzięki Bogu, że on nigdy żołnierzem nie będzie, — rzekła panna Komelja. — Nie pochwalam wyjazdu naszych chłopców do tych Południowo-Afrykańskich legij. Ale na szczęście prąd ten minął i mam nadzieję, że tak szybko nie wróci. Przypuszczam, że cały świat się nareszcie ustatkował. Co do Meredithów, to mówiłam już niejednokrotnie i powtórzę raz jeszcze, że gdyby pan Meredith miał żonę, byłoby wszystko w porządku.
— W zeszłym tygodniu podobno odwiedził dwa razy Kirków, — dorzuciła Zuzanna.
— To także niema sensu, — rzekła panna Kornelja w zamyśleniu. — Uważam, że proboszcz nie powinien się żenić w swojej własnej parafji, bo traci przez to samo własny prestige. Lecz w tym wypadku nie wyrządziłoby to nikomu specjalnej krzywdy, gdyż wszyscy lubimy Elżbietę Kirk, a nikt specjalnie nie pragnie zostać macochą młodych Meredithów. Nawet dziewczęta z Góry nie palą się do tego. Elżbieta byłaby dla pana Mereditha wymarzoną żoną, gdyby on tylko chciał wpaść na ten pomysł. Najgorsze to, że ona jest nieśmiała, moja Aniu, a pan Meredith bywa zwykle tak zamyślony, że trudno go posądzić o podobne zamiary.
— Elżbieta Kirk jest bardzo miłą osobą, — rzekła Zuzanna, — ale jeżeli już mam pochwalać zamiar ożenienia się naszego pastora, to wybrałabym raczej dla niego kuzynkę Elżbiety, Sarę, która mieszka za przystanią i byłaby dla pana Mereditha żoną naprawdę przeznaczoną od Boga.
— Jakto, przecież Sara Kirk jest metodystką! — oburzyła się panna Kornelja, gromiąc wzrokiem Zuzannę.
— Gdyby została żoną pana Mereditha, na pewno stałaby się prezbiterjanką — odparła Zuzanna.
Panna Kornelja potrząsnęła głową. Widocznie dla piej każdy metodysta musiał już w duszy na całe życie zostać metodystą.
— Sary Kirk nie można tu brać pod uwagę, — orzekła, jakby ten temat nie podlegał dyskusji.
— Muszę zacerować spodnie „małego Jima“ — przerwała Zuzanna — wolę to zrobić, niż tu siedzieć i plotkować o sąsiadach. Wczoraj wieczorem skandalicznie podarł spodnie w Dolinie Tęczy.
— A gdzie Władzio? — zapytała Ania.
— Lękam się, że z nim coś się złego dzieje, pani doktorowo. Siedzi na poddaszu i pisze coś w zeszycie. Podobno zadań arytmetycznych nie rozwiązał, jak mi mówił nauczyciel. Domyślam się dlaczego. Nie miał czasu, bo musiał pisać te idjotyczne wierszydła, zamiast odrobić lekcje do szkoły. Boję się, pani doktorowo, że chłopak gotów jeszcze zostać poetą.
— On już jest poetą, Zuzanno.
— Pani to przyjmuje dziwnie spokojnie, pani doktorowo. Zresztą tak jest najmądrzej, jeżeli ktoś się może zdobyć na wyrozumiałość. Miałam wuja, który najprzód był poetą, a potem został złoczyńcą. Cała rodzina go się później musiała wstydzić.
— Niezbyt dobre masz pojęcie o poetach, jak widzę, — zaśmiała się Ania.
— A kto ma o nich inne zdanie, pani doktorowo? — zapytała Zuzanna zdziwiona.
— Cóż powiesz o Miltonie i Szekspirze? A o poetach biblijnych?
— Podobno Milton maltretował swoją żonę, a Szekspir także kiedyś nie był zbytnio szanowany. Co do poetów biblijnych, to za owych czasów inne były warunki, chociaż nigdy nie miałam specjalnej opinji o królu Dawidzie, jeżeli mam być szczera. Wiem tylko tyle, że z takich, co to piszą poezje, nic dobrego nie wychodzi i pocieszam się tylko nadzieją, że nasz kochany chłopak wyrośnie z tego.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.