Dolina Tęczy/Rozdział X

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ X.
Dziewczynki sprzątają plebanję.

— Uf! — zawołała Flora, siadając na łóżku, przejęta dziwnym dreszczem. — Znowu pada. Nienawidzę deszczowych niedziel. Niedziela i tak jest głupia, nawet przy ładnej pogodzie.
— Nie powinnaś tak mówić, — rzekła Una sennie, przecierając oczy.
— Ale tak myślę, — odparła Flora uparcie. — Mary Vance twierdzi, że przeważnie niedziele są tak nudne, że gotowaby się była powiesić.
— Powinniśmy bardziej lubić niedzielę od Mary Vance, — szepnęła Una w zamyśleniu. — Przecież jesteśmy dziećmi pastora.
— Nie wiem, czy by nie lepiej było, gdybyśmy byli dziećmi kowala, — zaprotestowała Flora gniewnie, pośpiesznie szukając pończoch. — Wówczas ludzie nie wymagaliby od nas więcej, jak wymagają od innych dzieci. Spójrz na te dziury w pończochach. Mary zacerowała je jeszcze przed odejściem, ale znowu się podarły. Una, mogłabyś już wstać! Sama nie będę robić śniadania, moja droga. Strasznie chciałabym, żeby ojciec i Jerzy byli już w domu. Jak ojciec jest przy nas, to wcale sobie nie zdajemy sprawy, jak jest nam potrzebny. Zresztą wszystko jakoś dziwnie idzie. Muszę pójść do ciotki Marty i dowiedzieć się, jak się czuje.
— Lepiej jej? — zapytała Una, gdy Flora wróciła po chwili.
— Nie. Jeszcze ciągle męczy ją to „nieszczęście“. Flora zadrżała na samo wspomnienie. Wczoraj omal nie poparzyły całej skóry biednej ciotce Marcie. Una westchnęła. Mary Vance wiedziałaby na pewno, jaki kompres trzeba zrobić na takie bóle, gdyby była tutaj. Mary wie wszystko, a one nic nie wiedzą. I jak się mogę czegokolwiek nauczyć, kiedy ciotka Marta do niczego ich nie dopuszcza?
W zeszły poniedziałek pan Meredith wyjechał na krótki urlop do Nowej Szkocji, zabrawszy z sobą Jerzego. We środę ciotka Marta dostała swoich zwykłych bólów, które zawsze nazywała „nieszczęściem“ i które nigdy nie ustępowały przed upływem tygodnia. Nie mogła wstać z łóżka, bo każdy ruch sprawiał jej ból jeszcze bardziej dotkliwy. Doktora wezwać nie pozwoliła. Flora i Una gotowały obiady i czekały wyzdrowienia ciotki Marty. Im mniej powiem tu o gotowaniu, tem lepiej, chociaż potrawy nie były o wiele gorsze od tych, które przyrządzała ciotka Marta. Nie jedna kobieta ze wsi chętnie przyszłaby pomóc na plebanję, lecz ciotka Marta odrzucała wszelką pomoc.
— Musicie same sobie radzić, póki nie wstanę, — gderała. — Dzięki Bogu, że Johna niema. Macie jeszcze duży zapas zimnego mięsa i chleba, a zupę same możecie sobie ugotować.
Dziewczęta wzięły się do gotowania zupy, ale rezultat nie był nadzwyczajny. Pierwszego dnia była za rzadka, a nazajutrz tak gęsta, że można ją było krajać nożem, przytem za każdym razem była przypalona.
— Nienawidzę zupy, — mówiła Flora ze złością. — Jak będę miała własne gospodarstwo, to nigdy nie będę gotować zupy.
— A co będą jadły twoje dzieci? — pytała Una. — Dzieci muszą jeść zupę, bo inaczej nie będą rosły. Wszyscy tak utrzymują.
— Muszą się obyć, albo przez całe życie będą małe, — odparła Flora krnąbrnie. — Zamieszaj tę zupę, Una, a ja tymczasem nakryję do stołu. Już w pół do dziesiątej. Spóźnimy się do szkoły niedzielnej.
— Nie widziałam, żeby ktoś szedł, — rzekła Una. — Widocznie wszyscy zaspali. Ludzie nie spieszą się jakoś do kościoła.
— Zawołaj Karolka, — rozkazała Flora.
Jak się okazało, Karolka bolało gardło, bo poprzedniego dnia zmókł w Dolinie Tęczy, zajęty poszukiwaniem chrabąszczy. Wrócił do domu z przemoczonemi nogami, w mokrem obuwiu przesiedział tak cały wieczór. Do śniadania nie miał apetytu, więc Flora kazała mu się zpowrotem położyć do łóżka. Rade nierade Flora i Una zjadły śniadanie same i poszły do szkoły niedzielnej. W sali nie zastały nikogo i nikt się jakoś nie zjawiał. Zaczekały do jedenastej, poczem wróciły do domu.
— Zdaje się, że i w szkole metodystów niema nikogo, — zauważyła Una.
— Całe szczęście, — mruknęła Flora. — Przykro by mi było pomyśleć, że metodyści mimo deszczu poszli do szkoły, podczas, gdy prezbiterjanie boją się wytknąć nosa z domu. Ale jakoś i w kościele niema nikogo, może dzisiaj będzie nabożeństwo po południu.
Una zabrała się do zmywania talerzy, co zresztą robiła już całkiem składnie dzięki wpływowi Mary Vance. Flora zamiotła podłogę i obrała kartofle do obiadu, kalecząc sobie palce.
— Chętniebym zjadła dzisiaj na obiad jeszcze coś oprócz baraniny, — westchnęła Una. — Strasznie mi zbrzydło to mięso. Blythe‘owie nigdy baraniny nie jedzą, a my jeszcze nigdy nie mieliśmy puddingu. Nan twierdzi, że Zuzanna umarłaby, gdyby nie było puddingu w niedzielę. Flora, dlaczego u nas jest inaczej, niż u wszystkich ludzi?
— Wcalebym nie chciała, żeby miało być tak samo, — zaśmiała się Flora, bandażując skaleczone palce. — Wolę być taką, jaką jestem, to stanowczo ciekawsze. Joasia Drew jest doskonalą gospodynią tak samo, jak jej matka, ale czy chciałabyś być tak głupia, jak ona?
— W naszem gospodarstwie niema porządku, przynajmniej tak twierdzi Mary Vance. Podobno ludzie mówią, że panuje u nas wielki nieład.
Flora nagle wpadła na pomysł.
— Musimy posprzątać, — zawołała. — Weźmiemy się do tego zaraz jutro. Na szczęście ciotka Marta leży i nie będzie się do nas wtrącać. Sprzątniemy wszystko pięknie, żeby ojciec był zadowolony, jak wróci. Przecież każdy potrafi i zamieść i odkurzyć i umyć okna. Nareszcie ludzie nie będą mieli nic do gadania. Jim Blythe powiada, że tylko stare panny potrafią plotkować, ale w każdym razie takie plotki sprawiają człowiekowi ból.
— Myślę, że jutro doprowadzimy wszystko do porządku, — zawołała Una z entuzjazmem. — Och, Flora, będzie u nas tak czysto, jak u innych ludzi.
— Przypuszczam, że ciotka Marta jutro nie wstanie, — zaniepokoiła się Flora. — Bo przy niej nie będziemy się mogły wziąć do niczego.
Życzenie Flory ziściło się. Ciotka Marta nazajutrz musiała jeszcze pozostać w łóżku. Karolek także był chory i nie miał siły podnieść się z pościeli. Flora i Una nie zdawały sobie sprawy z choroby chłopaka. Czuła matka na pewno wezwałaby doktora, lecz niestety, Karolek nie miał matki, leżał więc w swem łóżeczku z zarumienionemi od gorączki policzkami, z bólem gardła i nieznośnym szumem w głowie. Towarzyszyła mu tylko mała zielona jaszczurka, pełzająca po kołdrze.
Po deszczu niebo się nagle rozjaśniło i snop złocistych słonecznych promieni pieścił ziemię gorącemi pocałunkami. Wymarzona pogoda do sprzątania, to też Flora i Una ochoczo zabrały się do dzieła.
— Sprzątniemy najprzód jadalnię i salon, — zaproponowała Flora. — Gabinet zostawimy na potem, a w pokojach na górze może tymczasem tak zostać. Przedewszystkiem trzeba wynieść meble.
Dziewczynki wysunęły meble na werandę, a dywany i makaty porozwieszały na pomnikach na cmentarzu metodystów. Rozpoczęło się pełne zapału trzepanie i chwilami w tumanach kurzu niknęła zupełnie rozweselona twarzyczka Uny. Flora wzięła się do mycia okien w jadalni i oczywiście przy tej okazji stłukła aż dwie szyby.
— Nie mogę ich dotrzeć jakoś, — wzdychała bezradnie. — Okna pani Elliott i Zuzanny połyskują w słońcu.
— Nie martw się. Jeszcze słońce do nas nie zajrzało, — pocieszała ją Una. — Wzięłaś przecież tyle wody i mydła, że muszą być czyste. Zamiotę jeszcze podłogę i weźmiemy się do odkurzania mebli. Trzeba je wynieść na cmentarz, bo znowu zakurzymy całe mieszkanie.
Flora z lubością trzepała wyścielane krzesła. Strasznie przyjemnie było stanąć na kamiennej płycie pomnika Eljasza Pollocka i uderzać trzepaczką w twarde siedzenia. Nic dziwnego, że Abraham Clow, przejeżdżając właśnie w małym swym powoziku z żoną, obrzucił dziewczynki pełnem zgorszenia spojrzeniem.
— Czyż to nie straszny widok? — szepnął uroczyście.
— Nigdybym nie uwierzyła, gdybym tego nic widziała na własne oczy, — odparła pani Abrahamowa jeszcze bardziej zgorszona.
Flora ukłoniła się grzecznie państwu Clow, lecz zdziwienie jej nie miało granic, gdy staruszkowie udali, że jej nie widzą. Wytłumaczyła sobie to jednak, bo stary Abraham znany był w całem Glen z ponurego swego usposobienia i wiecznie niechętnej miny. Najbardziej jednak zabolalo Florę, że na jej ukłon nie odpowiedziały przechodzące właśnie obok cmentarza Minia i Adela Clow. Flora ogromnie je lubiła. Poza Blythe‘ami były to najlepsze jej przyjaciółki z lawy szkolnej i nawet niejednokrotnie pomagała Adeli w rozwiązywaniu zadań arytmetycznych. Taka to była ludzka wdzięczność! Pewnie dlatego przyjaciółki udały, że jej nie widzą, bo nie wstydziła się żadnej pracy i nawet wzięła się do trzepania starych dywanów. Flora ze złością wbiegła na werandę, gdzie zastała Unę również zasmuconą tem, że Clowówny nie odpowiedziały na jej ukłon.
— Oszalały dziewczyny, — zawołała Flora. — Może zazdroszczą nam, że bawimy się z Blythe‘ami w Dolinie Tęczy. Niech tylko zacznie się szkoła i Adela poprosi mnie o rozwiązanie jakiegoś zadania, to jej wtedy pokażę! Ani palcem nie kiwnę. Chodź, po wnosimy meble. Jestem strasznie zmęczona i wątpię, czy mieszkanie będzie wyglądało lepiej niż przedtem, po tem naszem czyszczeniu i trzepaniu. Strasznie nie lubię pracować przy gospodarstwie.
Dopiero kolo drugiej dziewczynki skończyły sprzątanie dwóch pokojów. Zjadły coś naprędce w kuchni i postanowiły odrazu zmyć talerze. Lecz Flora przypomniała sobie, że Di Blythe pożyczyła jej jakąś bardzo ciekawą książkę i oczywiście zatonęła w niej aż do zmroku. Una zaniosła Karolkowi gorącą herbatę, a ponieważ Karolek spał, więc i ona położyła się na łóżku Jurka i zasnęła. Tymczasem po całem Glen rozniosła się historja sprzątania na plebanji i parafjanie poczęli zastanawiać się co począć z tymi nieznośnymi Meredithami.
— Z tego się już nawet śmiać nie można, — rzekła panna Kornelja do męża z głębokiem westchnieniem. — Z początku nie chciało mi się wierzyć, lecz Miranda Drew dowiedziała się o tem wszystkiem w niedzielnej szkole metodystów. Poza tem pani Abrahamowa Clow mówiła, że widziała to na własne oczy.
— Co właściwie widziała? — zapytał pan Elliott.
— Wyobraź sobie, że Flora i Una Meredith nie poszły dzisiaj do niedzielnej szkoły, tylko wzięły się do sprzątania mieszkania, — zawołała panna Kornelja z rozpaczą. — Gdy Abraham wracał z kościoła, ujrzał je trzepiące dywany na cmentarzu metodystów. Od dzisiaj żadnemu metodyście nie będę mogła spojrzeć w oczy. Wyobrażasz sobie, jaki to będzie skandal.
Istotnie skandal był wielki i historja ta przebiegała z ust do ust, aż wkrótce wszyscy mieszkańcy Glen o niej wiedzieli. Skandal ten tylko nie dotarł do samej plebanji, bo przez następne trzy dni deszcz nie przestawał padać, więc Flora i Una nie wychodziły zupełnie, a i do plebanji nikt z sąsiadów nie zaglądał. Nadomiar wszystkiego rodzina Blythe‘ów w komplecie wybrała się z wizytą do Avonlea, więc nawet codzienne spotkania w Dolinie Tęczy zostały przerwane.
— Już chleb nam się kończy i baraniny więcej niema, — narzekała Flora. — Co zrobimy, jeżeli ciotka Marta i jutro nie wstanie?
— Chleba kupimy w sklepie, a oprócz tego mamy jeszcze suszonego sztokfisza, — uspokajała Una. Będziesz umiała go usmażyć?
— Och, niema nic łatwiejszego, — zaśmiała się Flora. — Zwyczajnie kładzie się do wody i gotuje.
Niestety, sztokfisz po ugotowaniu był tak słony, że niemożliwy był do jedzenia. Tego wieczoru głód zaczął dokuczać dziewczynkom, lecz nazajutrz zmartwienia ich pierzchły. Słońce zajaśniało znowu na przezroczystym błękicie nieba, Karolek czul się już zupełnie dobrze, a ciotkę Martę nareszcie bóle opuściły. Blythe‘owie również wrócili do domu i wszyscy nie wyłączając Mary Vance spotkali się znowu w Dolinie Tęczy, gdzie rozkwitały świeże stokrotki i słodko dzwoniły dzwoneczki w świątyni „Trójki Kochanków“, a w rozłożystych konarach klonów szemrał ciepły wieczorny wiaterek.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.