Dolina Tęczy/Rozdział XII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ XII.
Wyjaśnienie.

Nazajutrz wieczorem kościół prezbiterjański przepełniony był po brzegi podczas nabożeństwa, które odprawiał wielebny dr. Cooper. Doktór Cooper znany był jako najlepszy kaznodzieja i kierował się zawsze tę dewizę, że pastor, wyjeżdżając do miasta, powinien być ubrany odświętnie, a odprawiając nabożeństwo w kościele wiejskim, powinien wygłaszać najciekawsze kazania. Lecz po powrocie do domu parafjanie nie o dzisiejszem kazaniu mówili. Coś zupełnie innego absorbowało ich umysły.
Gdy dr. Cooper na zakończenie odchrzęknął i zaintonował „Módlmy się“, nastała krótka chwila ciszy. W prezbiterjańskim kościele Glen St. Mary przyjął się zwyczaj, że nabożeństwo odbywało się zawsze po kazaniu, a to tylko dlatego, że dawny zwyczaj odprawiania modłów przed kazaniem przyjęli metodyści. Ani panna Kornelja, ani pobożny Abraham Clow nie znieśliby, żeby w prezbiterjańskim kościele porządek rzeczy był taki sam, jak u metodystów. Właśnie Karol Baxter i Tomasz Douglas zamierzali wstać i zebrać wśród parafjan zwykłą składkę na potrzeby kościoła. Organista zasiadł już do organów, a członkowie chóru chrząkali głośno przed rozpoczęciem dziękczynnej pieśni, gdy w tej właśnie chwili z ławki powstała Flora Meredith, wstąpiła na stopnie głównego ołtarza i pobladłą twarzyczkę zwróciła w stronę rozmodlonego tłumu.
Panna Kornelja uniosła się na swem miejscu, poczem znowu przysiadła. Miejsce jej znajdowało się dość daleko od ołtarza, więc lękała się, że cokolwiek Flora powie, nie dotrze wyraźnie do jej uszu. Obrzuciła przestraszonym wzrokiem panią doktorową Blythe i panią diakonową Warren z kościoła metodystów, pewna, że nastąpić musi jakiś skandal.
— Gdyby chociaż ta mała była przyzwoicie ubrana, — pomyślała w duchu. Flora miała na sobie sukienkę, poplamioną obficie atramentem i podartą na łokciach, lecz w tej chwili nie myślała zupełnie o swym stroju, była zbytnio podniecona. To, co wydawało się łatwe w wyobraźni, okazało się nieco trudniejsze do zrealizowania. Gdy się znalazła w obliczu tylu ludzi, odwaga ją zupełnie opuściła. Kościół był rzęsiście oświetlony, a cisza panująca w nim przejmowała ją dziwnym lękiem. Przez chwilę zdawało jej się, że nie zdoła wymówić ani słowa. Ale to było konieczne, musi ojca oczyścić z wszelkich podejrzeń. Tylko jakoś słowa nie wybiegały na drżące wargi.
Pobladła twarzyczka Uny spoglądała ku niej z pierwszej ławki. Dzieci Blythe‘ów oniemiały ze zdziwienia. Tuż pod galerją chóru Flora widziała uśmiechającą się pannę Rozalję West i jak zwykle zasępioną pannę Helenę. Ale żadna nie przyszła jej z pomocą. Wyręczył je w tym wypadku Bertie Szekspir Drew, który siedząc w jednej z pierwszych ławek, począł robić ucieszne miny do Flory. Flora odpowiedziała mu taką samą miną i tak się rozzłościła na Bertie Szekspira, że zapomniała zupełnie o swem przerażeniu. Wreszcie opanowała się i poczęła mówić prosto i wyraźnie.
— Chciałam coś wyjaśnić, — rzekła, — a pragnę to uczynić teraz, gdy wszyscy są tutaj w kościele. W Glen rozniosła się pogłoska, że ja i Una w zeszłą niedzielę pozostałyśmy w domu, aby sprzątać mieszkanie, zamiast pójść do szkoły niedzielnej. Istotnie tak było, ale nie z naszej winy. Pokręciłyśmy wszystkie dni w tygodniu. Winę przypisać należy panu Baxterowi, — podniecenie w ławce rodziny Baxterów, — dlatego, że zwołał zebranie kościelne w środę wieczorem, nic więc dziwnego, że czwartek wzięłyśmy za piątek, a sobotę za niedzielę. Karolek i ciotka Marta byli chorzy, więc nie było komu naprawić naszej omyłki. Będąc pewne, że to niedziela, poszłyśmy w sobotę do szkoły niedzielnej i nikogo tam nie zastałyśmy. Byłyśmy pewne, biorąc się do sprzątania, że to poniedziałek, a ponieważ wszyscy gadają, że na plebanji jest brudno, postanowiłyśmy raz nareszcie sprzątnąć. Trzepałam dywany na cmentarzu metodystów, bo tam mi było najwygodniej, lecz nie miałam wcale na myśli tego, że profanuję pamięć nieboszczyków. Zresztą to nie oni mają do nas pretensję, tylko ludzie żywi. Niesłusznie obwiniacie o to wszystko mego ojca, bo on o niczem nie wie, a nam także powinniście wybaczyć naszą pomyłkę. Ojciec nasz jest najlepszym ojcem na święcie i wszyscy bardzo serdecznie go kochamy.
Głos Flory się załamał i przeszedł w spazmatyczny szloch. Zbiegła szybko ze stopni ołtarza, kierując się pędem w stronę bocznych drzwi kościoła. Gdy znalazła się przed kościołem, owionął ją ciepły letni wietrzyk, kojąc jednocześnie ból w jej małem serduszku. Była teraz najzupełniej szczęśliwa. Wyjaśniła dokładnie wszystko i parafjanie zrozumieli chyba, że w tej całej sprawie nie było absolutnie winy ojca i że obydwie z Uną zupełnie bezwiednie wzięły się do sprzątania w niedzielę.
Tymczasem w kościele ludzie poczęli spoglądać na siebie i dopiero Tomasz Douglas przerwał milczenie, przechodząc do nawy bocznej dla spełnienia zwykłego swego obowiązku. Przecież mimo wszystko nabożeństwo musiało się odbyć. Chór ze spokojem zaintonował swą pieśń, a doktór Cooper spokojnym głosem zaczął powtarzać słowa litanji. Wielebny doktór miał niezwykle poczucie humoru i wystąpienie Flory ubawiło go ogromnie. Poza tem John Meredith znany był dobrze w gronie prezbiterjan.
Pan Meredith wrócił do domu nazajutrz po południu, lecz przed jego powrotem Flora poruszyła znowu całe Glen nowem swem wystąpieniem. Po odwadze chwilowej w niedzielę wieczorem i po wypowiedzeniu słów prawdy w kościele, dziewczynka już w poniedziałek musiała dać upust swojej niespożytej energji. Nic więc dziwnego, że właśnie w poniedziałek na głównej ulicy Glen ukazał się Władzio Blythe jadący oklep na prosięciu, a zanim na drugiem prosięciu Flora Meredith.
Prosięta były duże i świetnie wypasione. Nic dziwnego: były one własnością ojca Bertie Szekspira Drew, który specjalną uwagę zwracał na zewnętrzny wygląd swego żywego inwentarza. Władziowi właściwie ta eskapada nigdy nie przyszłaby na myśl, ale skoro Flora tak postanowiła, to trudno się było jej sprzeciwiać. Zjechali z pagórka i pomknęli w stronę wsi, Flora pochylona na grzbiecie zwierzęcia, z roześmianą twarzyczką, Władzio purpurowy ze wstydu. Minęli właśnie pastora wracającego z dworca, dzisiaj jakoś bardziej przytomnego niż zwykle, który chciał nawet zganić Florę za tę eskapadę, lecz po powrocie do domu wkrótce o tem wszystkiem zapomniał. Przemknęli tuż obok pani Aleksandrowej Davis, przejętej zgorszeniem i wpadli prawie pod nogi pannie Rozalji West, która wybuchnęła głośnym śmiechem na ten dziwaczny widok. Wreszcie, nim prosięta zdołały wbiec na dziedziniec pana Drew, Flora i Władzio zdołali z nich zręcznie zeskoczyć, lecz w tej samej chwili natknęli się na przechodzących ulicą państwa Blythe.
— Ładnie wychowujesz naszych chłopców, — zwrócił się Gilbert z wymówką do żony.
— Może ich psuję nieco, — szepnęła Ania w zamyśleniu, — ale gdy pomyślę o latach swego dzieciństwa, zanim jeszcze przybyłam na Zielone Wzgórze, nie mogę być dla naszych dzieci zbyt sroga. Jakże wtedy odczuwałam głód wszelkiej zabawy! Nasze dzieciaki świetnie spędzają czas w towarzystwie dzieci z plebanji.
— A co z biednemi prosiętami? — zapytał Gilbert.
Ania usiłowała nadać swej twarzy wyraz zatroskania.
— Sądzisz, że naprawdę stała im się krzywda? — zapytała. — Ja przypuszczam, że nic się zwierzętom nie stało. Przez całe lato były istną plagą dla sąsiadów i państwo Drew nie mogli sobie z niemi dać rady. Pomówię o tem poważnie z Władziem, jeżeli się tylko będę mogła zdobyć na to, żeby się nie roześmiać, bo ta cała historja wydaje mi się niezwykle komiczna.
Panna Kornelja przybyła tego wieczoru na Złoty Brzeg, aby podzielić się z przyjaciółmi wyrażeniami niedzielnego wieczoru. Ku jej wielkiemu zdziwieniu Ania miała całkiem inne zdanie o wystąpieniu niedzielnem Flory.
— Uważam, że zdobyła się na nadzwyczajną odwagę, wyznając to wszystko w obecności tylu osób, — zauważyła. — Niech pani weźmie pod uwagę, jaki lęk musiał ogarnąć to biedactwo, lecz postanowiła uniewinnić swego ojca. Bardzo ją za to cenię.
— Och, oczywiście, mała chciała postąpić jak najlepiej, — westchnęła panna Kornelja, — ale to jej wystąpienie odniosło wręcz przeciwny skutek i jest powodem licznych komentarzy. O tamtym skandalu na pewno wkrótce by zapomniano. Rozalja West jest takiego samego zdania, jak ty i powiada, że ogromnie jej było żal Flory.
— Gdyby chociaż ta mała była przyzwoicie ubrana! Lecz suknia jej wyglądała okropnie, gdy stała tak na stopniach ołtarza.
— Chyba była czysta, pani doktorowo, — wtrąciła Zuzanna. — Trzeba przyznać, że dzieci są ubrane biednie, ale czysto. Zawsze są umyte i porządnie uczesane.
— Jakże taka Flora mogła zapomnieć, że to właśnie jest niedziela, — narzekała panna Kornelja. — Wyrośnie z niej taki sam niepraktyczny człowiek, jak ojciec, wierzcie mi. Sądzę, że Karolek nigdyby na to nie pozwolił, gdyby nie był tego dnia chory. Nie wiem co mu wtedy było, ale przypuszczam, że zaszkodziły mu te porzeczki, których się najadł na cmentarzu. Gdybym była metodystką, nigdybym nie pozwoliła, aby w ten sposób profanowano cmentarz.
— Sądzę, że Karol najadł się raczej zielonych jabłek, — próbowała bronić Zuzanna. — Nie widziałam jeszcze, aby syn pastora objadał się porzeczkami, wyrosłemi na mogiłach nieboszczyków.
— Najtragiczniejsze było to, że Flora, nim jeszcze zaczęła mówić w kościele, robiła jakieś nieprzyjemne miny, skierowane do kogoś z parafjan, — dorzuciła panna Kornelja. — Abraham Clow twierdzi, że miny te były skierowane do niego. A słyszeliście, że Flora dzisiaj jechała na prosięciu?
— Widziałam ją. Mój Władzio dotrzymywał jej towarzystwa. Dałam mu za to porządną burę. Nie tłumaczył się, tylko mi powiedział, że to był jego pomysł, a nie Flory.
— W to już stanowczo nie wierzę, pani doktorowo, — zawołała Zuzanna, wznosząc w górę ramiona. — Władzio zawsze przyjmuje na siebie winę. Ale obydwie dobrze wiemy, pani doktorowo, że nasz kochany chłopak nie wpadłby nigdy na pomysł przejechania się na prosięciu, pomimo, iż pisze poezje.
— Bezwarunkowo na tę myśl mogła wpaść tylko Flora Meredith, — przyznała panna Kornelja. — Z drugiej strony jestem zadowolona, że taki koniec spotkał prosięta pana Drew. Ale jaki to wstyd dla nas, żeby coś podobnego robiła córka pastora!
— I syn doktora! — dorzuciła Ania, naśladując ton panny Kornelji. Po chwili wybuchnęła głośnym śmiechem: — Droga panno Korneljo, przecież to są jeszcze dzieci. Właściwie nic złego przecież nie robią. Ja także kiedyś byłam bardzo psotna, a jednak wyrosłam na stateczną niewiastę.
Panna Kornelja zaśmiała się także.
— Bywają chwile, droga Aniu, kiedy zapominam o tem, że jesteś już dorosłą kobietą. Dziwnie solidaryzujesz się z tymi smarkaczami i ja mimowoli pod twoim wpływem mięknę dla nich.
Ale muszę już pędzić do domu, bo jutro mam mieć gości, i trzeba wsadzić chleb do pieca. — Wprawdzie Mary powiedziała, że sama to zrobi i jestem pewna, że potrafiłaby, lecz dopóki żyję i mam jeszcze trochę sil, nie dopuszczę nikogo do pieca.
— A jak się Mary sprawuje? — zapytała Ania.
— Nie mam jej nic do zarzucenia, — odparła panna Kornelja. — Jest pracowita, czysta i posłuszna, tylko nigdy z niej nic wydobyć nie można. Pod względem pracy jest idealna. Ta dziewczyna urodziła się do pracy. Wyobraźcie sobie, że tak wszystko potrafi szybko załatwić, że ja poprostu nie mam nic do roboty. chciałabym, żeby już jak najprędzej szkoła się rozpoczęła, bo może wreszcie wtedy mogłabym sama wrócić do gospodarstwa. Mary wprawdzie nie chce chodzić do szkoły, ale ja ją do tego zmuszę. Później jeszcze wśród metodystów rozniosłaby się pogłoska, że trzymam u siebie biedną dziewczynę i zapracowuję ją na śmierć.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.