Dolina Tęczy/Rozdział XXVI

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVI.
Nowy pogląd panny Kornelji.

— Jak umrę, Zuzanno, zawsze będę wracała na ziemię, gdy złotogłowy rozkwitną w naszym ogrodzie, — mówiła Ania w zamyśleniu. — Nikt mnie widzieć nie będzie, choć będę tak blisko. Przyfrunę wieczorem lub o świcie, niby wietrzyk wiosenny, szemrzący w listkach drzew.
— Na pewno po śmierci nie będzie pani myślała o tak ziemskich rzeczach, jak złotogłowy, pani doktorowo, — uśmiechnęła się Zuzanna. — Ja tam nie wierzę w duchy widzialne, czy niewidzialne.
— Ach, Zuzanno, ja nie będę duchem! Ten wyraz tak okropnie brzmi. Będę tylko sobą. Przypłynę tutaj na skrzydłach wiatru i zajrzę do tych wszystkich zakątków, które kocham. Pamiętasz Zuzanno, jak się źle czułam, gdy musiałam opuścić nasz mały Wymarzony Domek? Myślałam, że nigdy nie zdołam pokochać Złotego Brzegu. A jednak pokochałam. Kocham każdą piędź ziemi, każdy kamień i każde drzewo.
— Ja także lubię to miejsce, — rzekła Zuzanna, która umarłaby chyba, gdyby miała się rozstać ze Złotym Brzegiem. — Ale nie powinniśmy zbyt wielkiem uczuciem otaczać ziemskich przedmiotów, pani doktorowo. Istnieją przecież takie żywioły, jak pożar i trzęsienie ziemi. Musimy być na wszystko przygotowani. Zagroda Toma Mc Allistera za przystanią spłonęła przed trzema dniami. Niektórzy mówią, że Tom McAllister sam podłożył ogień, aby mu wypłacili asekurację. Możliwe to i niemożliwe zarazem. Radziłabym jednak panu doktorowi zająć się uporządkowaniem naszych kominów. Trzeba być przezornym. O, pani marszałkowa Elliott idzie właśnie w naszą stronę, wygląda dzisiaj, jakby przynosiła nieoczekiwane nowiny.
— Aniu, kochanie, czyś widziała dzisiejszy „Journal“?
Głos panny Kornelji drżał trochę z emocji, a trochę z pośpiechu, bo szła tak szybko, że chwilami traciła zupełnie oddech.
Ania pochyliła się nad pękiem złotogłowów, pragnąc ukryć uśmiech. Obydwoje z Gilbertem uśmieli się serdecznie na widok pierwszej stronicy dzisiejszego „Journalu“, lecz Ania wiedziała, że dla panny Kornelji było to tragedją i nie chciała ranić jej uczuć okazywaniem swej wesołości.
— Czyż to nie straszne? I jaka jest na to rada? — pytała panna Komelja z rozpaczą.
Ania skierowała się w stronę werandy, gdzie Zuzanna siedziała wraz z Shirley‘em i Rillą, zajęta szydełkowaniem jakiejś robótki. Wczoraj dopiero skończyła drugą parę pończoch dla Flory, a dzisiaj rozpoczęła już coś nowego.
— Kornelja Elliott ma wrażenie, że cały świat do niej należy, pani doktorowo, — powiedziała niegdyś Zuzanna do Ani, — dlatego też każde zdarzenie tak ją przejmuje. Ja tam jestem obojętna i patrzę zimno na wszystko.
— Nie wiem, jaka jest na to rada, — rzekła Ania, podsuwając pannie Kornelji wygodny, miękki fotel. — Ale jak pan Vickers mógł taki list wydrukować?
— On wyjechał, moja Aniu, wyjechał na tydzień do Nowego Brunświgu. Miody Joe Vickers zastępuje go w redakcji. Pan Vickers nigdyby tego nie uczynił, lecz Joe nadewszystko uwielbia kawały. Masz słuszność, że nie widzisz na to żadnej rady, trzeba przejść nad tem do porządku dziennego. Ale jak tylko spotkam Joe‘go, dam mu odpowiednią nauczkę. chciałam nawet wykreślić swoje nazwisko z listy prenumeratorów „Journalu“, lecz mąż mój roześmiał się, twierdząc, że właśnie dzisiejszy numer jest dopiero godny czytania. Ten człowiek nie potrafi nic brać na serjo, prawdziwie po męsku. Tak samo Evan Boyd. Przyjął to jako żart i śmiał się do rozpuku. Jestem pewna, że pani Burr przestanie przychodzić do kościoła. Dla nas coprawda nie będzie to wielka strata. Metodyści przyjmą ją z otwartemi ramionami. Najgorsze to, że już teraz nie mam żadnej rady. Dopóki pan Meredith odwiedzał Rozalję West, miałam jeszcze nadzieję, że na plebanji wkrótce się coś zmieni. Ale teraz i to minęło. Sądzę, że nie przyjęłaby jego oświadczyn ze względu na dzieci. Wszyscy tak utrzymują.
— Wątpię, czy jej kiedyś proponował małżeństwo, — wtrąciła Zuzanna, której się nie mogło pomieścić w głowie, żeby jakaś niewiasta nie przyjęła oświadczyn pastora.
— Nikt właściwie nie wie o tem nic pewnego. To jedno jest pewne, że pan Meredith już tam nie bywa. Rozalja zmizerniała jakoś tej wiosny. Mam nadzieję, że dobrze jej zrobi ten wyjazd do Kingsport. Wyjechała na miesiąc, ale prawdopodobnie zostanie dłużej. Od lat już nigdzie nie wyjeżdżała. Nigdy nie rozstawały się z Heleną, lecz przypuszczam, że do tego wyjazdu właśnie Helena ją skłoniła. Tymczasem Helena i Norman Douglas odgrzewają dawne wspomnienia.
— Naprawdę? — zapytała Ania ze śmiechem. — Słyszałam coś o tem, ale nie chciało mi się wierzyć.
— To jest szczera prawda, moja Aniu. Norman Douglas nigdy się nie kryje ze swemi zamiarami. Powiedział szczerze memu mężowi, że wciągu ostatnich lat wcale o Helenie nie myślał, lecz gdy ją znowu po raz pierwszy po tak długiej przerwie zobaczył w kościele, miłość dla niej wróciła. Powiada że zapomniał już o jej dawnej piękności. Musisz wiedzieć, że przez dwadzieścia lat ani razu jej nie widział, bo do kościoła nie chodził, a Helena z wyjątkiem kościoła, nigdzie nie bywała. Ciekawa jestem, czy z tego coś będzie?
— Już raz ją zawiódł, lecz widocznie niektórym ludziom wybacza się takie rzeczy, pani doktorowo, — zauważyła Zuzanna z przekąsem.
— Zawiódł ją w przystępie zdenerwowania i potem pokutował za to przez całe życie, — rzekła panna Kornelja. — Co do mnie, to nigdy nie potępiłam Normana, jak wszyscy naogół. Ciekawa jestem tylko, co go skłoniło do powrotu na łono kościoła, bo nie chce mi się wierzyć w tę historję, opowiadaną przez panią Wilson, że to Flora Meredith wywarła na niego swój wpływ. Chciałam już kilkakrotnie Florę o to zapytać, lecz za każdym razem zapominam, gdy ją widzę. Jakiż wpływ mogłaby mieć Flora na Normana Douglasa? Właśnie przed chwilą spotkałam go w sklepie. Śmiał się na widok listu Flory w „Journalu“. „Dzielna z niej dziewczyna“ — zawołał. „Niejeden dorosły mężczyzna nie zdobyłby się na to“. Potem wybuchnę! znowu głośnym śmiechem, że aż ściany trzeszczały.
— Pan Douglas znowu zaczął płacić pensję pastorowi, — wtrąciła Zuzanna.
— Cóż taka suma znaczy dla Normana? Poza tem ogromnie lubi kazania pana Mereditha. Wszystko jeszcze uszłoby jakoś, gdyby nie te niesforne dzieciaki z plebanji. Zmęczona już jestem tem ciągiem tłumaczeniem ich przed parafjanami.
— Wie pani, droga panno Korneljo, — rzekła Ania z powagą, — że te ciągle tłumaczenia młodych Meredithów są zupełnie nic na miejscu. Należałoby zwołać wszystkich parafjan i kilku metodystów i wyjaśnić im raz na zawsze, że jesteśmy zupełnie zadowoleni z naszego pastora, a także z jego rodziny. Pan Meredith jest najlepszym kaznodzieją z tych wszystkich, którzy dotychczas byli w Glen S. Mary. Jest szczerym głosicielem prawdy i wiernym chrześcijaninem. Jest przywiązanym przyjacielem swych parafjan, człowiekiem dobrze wychowanym i kulturalnym. Dzieci jego również nie są najgorsze. Jurek Meredith uważany jest w szkole za najlepszego ucznia i pan Hazard rokuje mu wielką przyszłość. Flora Meredith jest ładna, dobra i nikomu właściwie krzywdy nie wyrządza. Przecież w gruncie rzeczy wszyscy ją kochamy. Una Meredith posiada tyle słodyczy, że nikt się właściwie na nią gniewać nie potrafi. Karol na pewno kiedyś zostanie wielkim zoologiem i wszyscy go szanować będą. Czyli w gruncie rzeczy całej tej rodzinie nie powinniśmy mieć nic do zarzucenia.
Ania umilkła na widok wyrazu twarzy panny Kornelji. Oczy starszej damy błyszczały niesamowicie, tak była przejęta tym nowym pomysłem pani Blythe.
— Aniu, jakby to było dobrze, gdybyś się odważyła zwołać takie zebranie! Oczywiście, że w ten sposób powinniśmy przemówić do metodystów. Teraz widzę, że jeden tylko Norman Douglas ma słuszność, bo nawet w liście Flory niema nic karygodnego. A gdzie się podziały twoje pociechy?
— Władzio i Bliźniaczki są jak zwykle w Dolinie Tęczy. Jim uczy się na poddaszu.
— Oszaleli na punkcie tej Doliny Tęczy. Mary Vance twierdzi, że to jest jedyne przyjemne miejsce na świecie. Chętnie przychodziłaby co wieczór tutaj, gdybym jej na to pozwalała. Ale nie chcę jej zbytnio rozpieszczać. Nigdy nie przypuszczałabym, że się tak potrafię przywiązać do tej dziewczyny. Oczywiście widzę dokładnie wszystkie jej wady i staram się je za wszelką cenę wykorzenić. Muszę przyznać, że jeszcze nigdy nie słyszałam z jej ust słowa narzekania, a przytem Mary jest dla mnie ogromną wyręką, bo mówiąc między nami, moja Aniu, nie jestem już taka młoda i trudno mi samej wszystkiemu podołać. W tym roku skończyłam pięćdziesiąt dziewięć lat. Taki wiek czuje się już wyraźnie na barkach.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.