Dolina Tęczy/Rozdział XXVIII

<<< Dane tekstu >>>
Autor Lucy Maud Montgomery
Tytuł Dolina Tęczy
Pochodzenie cykl Ania z Zielonego Wzgórza
Wydawca Wydawnictwo Arcydzieł Literatur Obcych RETOR
Data wyd. 1932
Druk Zakłady Drukarskie „Helikon”
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Janina Zawisza-Krasucka
Tytuł orygin. Rainbow Valley
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

ROZDZIAŁ XXVIII.
Dzień postu.

Nazajutrz rano przed pójściem do szkoły zwołano walne zebranie klubu „Dobrego Prowadzenia Się“. Po długich rozmyślaniach wszyscy doszli do wniosku, że jedyną odpowiednią karą byłoby zaprojektowanie dnia postu.
— Przez cały dzień nic nam jeść nie wolno, — rzekł Jerry. — Jestem ciekawy, jak człowiek się czuje, gdy cały dzień pości. Teraz będę miał okazję się przekonać.
— Który dzień wyznaczamy? — zapytała Una, której przyszło na myśl, że właściwie wyznaczono karę zupełnie łatwą i dziwiła się, że Jurek i Flora nie pomyśleli o czemś bardziej srogiem.
— Wyznaczamy poniedziałek — rzekła Flora. — W niedzielę jest zawsze sutszy obiad, a w poniedziałek i tak ciotce Marcie nie chce się gotować.
— Właśnie o to chodzi, — zawołał Jurek, — że nie powinniśmy wybierać dnia najłatwiejszego, tylko najtrudniejszy, naprzykład niedzielę, bo przeważnie wtedy dostajemy na obiad rostbef zamiast zimnej baraniny. Nie jedzenie baraniny nie byłoby znów tak wielką karą. Wyznaczamy sobie przyszłą niedzielę. Będzie nam wygodnie, bo ojciec wyjeżdża do Lowbridge, a tutaj ma go zastępować inny ksiądz. Jak ciotka Marta zapyta, co się stało, to jej wytłumaczymy, że postanowiliśmy pościć dla zbawienia duszy, a wówczas już na pewno nie będzie się nam sprzeciwiać.
Istotnie ciotka Marta nie przejęła się tem zbytnio. Mruknęła tylko: „Co ci smarkacze znowu wyrabiają?“ i wkrótce zapomniała o tem. Pan Meredith wyjechał z samego rana, gdy dzieci jeszcze spały. Wyszedł z domu bez śniadania, co zresztą zdarzało się dość często. Oczywiście potem zapomniał o śniadaniu zupełnie, a nie było komu przypomnieć mu, że jest naczczo. Śniadania ciotki Marty nie grzeszyły zbytniem urozmaiceniem. Nawet głodni „smarkacze“ z niezbyt wielkim trudem wyrzekli się dzisiaj „odgrzewanej zupy i kawałka chleba“, o którym z takim przekąsem wyrażała się Mary Vance. Gorzej jednak było, gdy nadeszła pora obiadu. Cała czwórka była wściekle głodna, a po wszystkich pokojach plebanji rozniosła się smakowita won rostbefu. Dzieci z rozpaczą wybiegły na cmentarz, gdzie już zapach pieczonego mięsa nie dochodził. Una jednak nie mogła oderwać wzroku od okna jadalni przez które widziała księdza z Lowbridge, zajadającego obiad z apetytem.
— Gdybym mogła dostać choć taki maciupeńki kawałek, — wzdychała.
— Przestań o tem myśleć, — zawołał Jerry. — Ciężko jest nie jeść, ale trzeba znieść karę. Ja zjadłbym w tej chwili wołu z kopytami, lecz muszę wytrwać. Myślmy lepiej o czemś innem.
Gdy nadeszła pora kolacji dzieci nie odczuwały już tak boleśnie głodu, jak podczas dnia.
— Widocznie już przywykliśmy, — rzekła Flora. — Czuję osłabienie, ale nie mogę powiedzieć, żebym była głodna.
— Głowa mi dziwnie cięży, — narzekała Una. — Wszystko mi się kręci przed oczami.
Mimo to jednak z wesołym uśmiechem Una poszła wraz z wszystkimi do kościoła. Gdyby pan Meredith nie był taki zagłębiony w swych rozmyślaniach, na pewno dostrzegłby w pierwszej ławce bladą twarzyczkę i błyszczące niezdrowo oczy. Lecz on nic nie zauważył, a kazanie jego było dzisiaj dłuższe nawet niż zazwyczaj. Gdy chór zaczął intonować hymn na cześć Wszechmocnego, Una Meredith zsunęła się z ławki i zemdlona padła na podłogę.
Pierwsza podbiegła do niej pani Abrahamowa Clow. Chwyciła wątle ciało dziewczynki w ramiona i przeniosła je do zakrystji. Pan Meredith zapomniał o skończeniu nabożeństwa i nieprzytomny pobiegł za nią. Wśród parafjan rozległ się szmer niepokoju.
— Och, pani Clow, — szeptała Flora, — czy Una nie żyje? Więc zabiliśmy ją?
— Co się stało memu dziecku? — indagował śmiertelnie blady ojciec.
— Sądzę, że tylko zemdlała, — odparła pani Clow. — Dzięki Bogu jest w kościele doktór Blythe.
Z wielkim trudem udało się Gilbertowi przywołać Unę do przytomności. Męczył się dość długo, nim dziewczynka otworzyła oczy. Potem przeniósł ją na plebanję, a za nim szła Flora, szlochając histerycznie.
— Ona jest głodna, przez cały dzień nic nie jadła... Pościliśmy wszyscy.
— Pościliście! — wyszeptał pan Meredith.
— Pościliście? — wyszeptał doktór.
— Tak, była to kara za to, że śpiewaliśmy na cmentarzu „Polly“, — wyszeptała Flora.
— Moje dziecko, nie chciałem, abyście się sami karali za to, — wyszeptał pan Meredith bezradnie. — Dałem wam małą lekcję, lecz wam wszystkim przebaczyłem.
— Tak, ale musieliśmy się ukarać, — wyjaśniała Flora. — Takie jest prawo naszego klubu „Dobrego Prowadzenia Się“, że jeżeli uczynimy coś złego, lub coś takiego, co zaszkodzić może ojcu w parafji, musimy się sami ukarać. Postanowiliśmy się sami wychowywać, bo nie mamy nikogo, ktoby się nami zajął.
Pan Meredith westchnął głęboko, a doktór z uczuciem ulgi odszedł od łóżka, na którem leżała Una.
— Dziecko zemdlało z głodu. Trzeba jej dać teraz trochę pożywienia, — rzekł. — Pani Clow, będzie pani łaskawa się tem zajęć? Sądząc z opowiadania Flory, całej czwórce przydałaby się dobra kolacja, bo gotowi wszyscy zemdleć nam nagle.
— Właściwie Una nie powinna była pościć, — rzekła Flora w zamyśleniu. — Przecież tylko obydwoje z Jerrym zasłużyliśmy na karę. To my rozpoczęliśmy ów nieszczęsny koncert, a poza tem jesteśmy najstarsi.
— Ja tak samo śpiewałam „Polly “, jak i wszyscy, — wtrąciła Una słabiutkim głosem, — więc i mnie się słusznie kara należała.
Pani Clow wróciła ze szklanką ciepłego mleka, Flora Jurek i Karol wymknęli się do śpiżarni, a John Meredith wyszedł do gabinetu, gdzie przez dłuższy czas siedział w ciemnościach, tonąc w gorzkiej zadumie. Więc dzieci jego wychowywały się same, bo nie miały nikogo, ktoby się tem zajął? Ciągle w uszach dźwięczało mu to wyznanie Flory. Nie było nikogo, kto zwracałby na nie uwagę, kto koiłby te biedne małe duszyczki, kto dbałby o zdrowie tych niewinnych stworzeń. Jak bledziutko wyglądała Una, gdy leżała na białej poduszce po zemdleniu! Jaką bladą miała twarzyczkę! Zdawało się, że duszyczka jej uleci za chwilę ku niebu, duszyczka tej biednej, małej Uny, o którą Cecylja tak bardzo się lękała. Od chwili śmierci swej żony John Meredith ani razu nie odczuwał takiego lęku, jak wtedy, gdy się pochylał nad swą małą nieprzytomną córeczkę. Musi coś uczynić, ale co? Czy ma zaproponować małżeństwo Elżbiecie Kirk? Elżbieta jest dobrą kobietę, na pewno będzie dobrą opiekunką dla dzieci. Uczyniłby to już dawno, gdyby nie kochał Rozalji West: Ale z chwilę, gdy uczucie to zapłonęło w jego sercu, nie mógł myśleć o poślubieniu innej kobiety. O Rozalji nie mógł zapomnieć, usiłował, lecz napróżno. Dziś wieczorem Rozalja po raz pierwszy była w kościele od chwili powrotu swego z Kingsport. Uchwycił jej spojrzenie, gdy wraz z innymi opuszczała kościół po skończonem nabożeństwie. W sercu uczul dotkliwy ból. Gdy chór zaintonował hymn uroczysty, on stał z pochyloną na piersi głową i czuł, że cała krew spłynęła mu do serca. Nie widział jej od tego wieczora, kiedy prosił, żeby została jego żoną. Potem zemdlenie Uny skłoniło go do zapomnienia o wszystkiem. Dopiero teraz w ciemnym gabinecie począł znowu myśleć o tem. Rozalja była dlań jedyną kobietą na świecie. Nie mógłby myśleć o innej żonie, nawet gdyby się miał ożenić dla dobra swych dzieci. Musi swój ciężar sam dźwigać dalej, musi stać się lepszym, bardziej czułym ojcem, musi wytłumaczyć dzieciom, że powinny mu się zwierzać ze wszystkich swych trosk i w każdym wypadku pytać o radę. Zapalił lampę i wyciągnął z bibljoteki grubą książkę. Postanowił przeczytać choć jeden rozdział. W pięć minut potem zatonął zupełnie w czytaniu, zapominając o świecie całym i o troskach, które go tak gnębiły.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Lucy Maud Montgomery i tłumacza: Janina Zawisza-Krasucka.