<<< Dane tekstu >>>
Autor Karol Dickens
Tytuł Dombi i syn
Wydawca Księgarnia Św. Wojciecha
Data wyd. 1894
Druk Drukarnia Św. Wojciecha
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Antoni Mazanowski
Tytuł orygin. Dombey and Son
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XXXV. Ostrzeżenia.

Nazajutrz, gdy Edyta wybierała się z wizytami, podano jej bilet Karkera.
— Ośmieliłem się prosić o pozwolenie widzenia się, przybywając w sprawie...
— Może pan Dombi polecił mu uczynić mi jaką uwagę? Posiadasz pan całe jego zaufanie w takim stopniu, że mnie to wcale nie zdziwi.
— Nie mam odeń żadnego polecenia.
— A zatem sprawa, która pana sprowadziła?
— Okoliczności, które pannę Florentynę postawiły w nieszczęsne położenie — zaczął. — Niemiło mi mówić o tem pani, lecz jako człowiek bezwzględnie oddany panu Dombi, muszę wyznać, że prawie nie zwracał uwagi na pannę Florentynę.
— Wiem o tem.
— Pani o tem wie! Góra zwaliła się z moich ramion. Bardzo żałuję, że nie mogę usprawiedliwić pana Dombi. Panna Dombi znajdowała się na opiece najemnej służby, ludzi niższych. Nie miała kierunku w latach młodocianych i popełniła omyłki. Zapomniała o swej godności, przywiązała się do człowieka bez znaczenia, niejakiego Waltera, który, na szczęście, już nie żyje, weszła w stosunki z żeglarzami, ludźmi złej sławy, i ze starym ubogim bankrutem.

— Wszystkie te okoliczności są mi znane; nawet wiem, że pan je po swojemu źle tłomaczysz. Ale może sam ich dobrze nie znasz.

— Przepraszam — nikt nie zna ich lepiej odemnie. Szlachetne, gorące serce pani nakazuje jej obronę czcigodnego małżonka; cenię to serce i chylę przed niem czoło. Co się zaś tyczy okoliczności, znam je, jako mąż zaufania pana Dombi jego przyjaciel. Długo to wszystko śledziłem i sam i przez innych, pewnych ludzi, i mam niezliczone dowody na potwierdzenie słów swoich.

Mówi pani, że ja po swojemu źle tłomaczę okoliczności. Nie! Ale przypuśćmy, że tak. Niemiłe uczucie, jakie budzi we mnie ta sprawa, wypływa stąd, że wyjście na jaw tych stosunków podziała na pana Dombi, już i tak uprzedzonego ku córce — stanowczo. Zapewne postanowi wyłączyć ją z rodziny i wydalić z domu. Znam wyniosłą stałość tego charakteru, świadomość potęgi, której wszyscy muszą ulegać, bo niezłomna. Dombi i Syn nie liczą się z czasem i przestrzenią: wszystko druzgocą. Pani chciałem powierzyć swe obawy od chwili, kiedym ją poznał w Lemingtonie. Czy mogę mieć nadzieję, że szczerość moja zdejmie ze mnie odpowiedzialność?
Długo pamiętał spojrzenie, jakiem obdarzyła go, gdy skończył. Nareszcie nie bez wewnętrznej walki rzekła:
— Dobrze! Uważaj pan tę sprawę za załatwioną i nie wspominaj o niej więcej.
Złożył głęboki ukłon i wyszedł. Witers spotkał go na schodach i stanął, uderzony lśniącą białością zębów i promiennym uśmiechem; przechodnie brali go za dentystę, wystawiającego na pokaz zęby. Ci sami przechodnie wzięli Edytę, we własnej karecie jadącą z wizytami, za znakomitą ledi, szczęśliwą i bogatą i piękną. Nie widzieli jej na chwilę przedtem w jej pokoju, nie słyszeli, jakim głosem wołała: „O Florentyno, Florentyno!“
Pani Skiuten leżała na kanapie i piła czekoladę. Ani słowa nie słyszała z tej rozmowy prócz wyrazu „sprawa“. Pod wieczór pani Dombi oczekiwała jej z pół godziny w garderobie przed wyjazdem, pan Dombi przechadzał się niecierpliwie, gdy wtem wbiegła pokojowa Flowers blada i zawołała:
— Przepraszam, nie wiem, coś się stało pani.
Edyta pospieszyła do matki. Kleopatra strojna, w brylantach, w sukni z krótkiemi rękawkami, naperfumowana, ze sztucznemi lokami i zębami, siedziała nieruchomo; nie udało się jej oszukać paraliżu; uznał ją za swą własność i poraził przed zwierciadłem. Edyta z Flowers zdjęły wszystkie sztuczne części składowe a marną resztkę ułożyły w łóżku. Posłano po doktorów. Ci zapisali silne środki i zapewnili, że wyzdrowieje, lecz drugiego ataku nie przeżyje. Zaczęła zwolna odzyskiwać władzę ruchu, lecz mówić nie mogła. Kreśliła więc jakieś znaki na papierze i nareszcie z wysiłkiem napisała: „Różowe firanki — dla lekarzy“. Pokojowa domyśliła się, iż należy przy łożu zawiesić różowe firanki, żeby płeć wydawała się lepiej, gdy lekarze nadejdą. Powieszono je i chora prędzej wracała do zdrowia. W miarę rekonwalescencyi chora okazywała się kapryśną, domagała się oznak miłości i wdzięczności od Edyty, wynosiła swoje zasługi, jako matki, zazdrosną była o wszystko. Ciągle mówiła o córce i jej małżeństwie.
— Gdzie pani Dombi? — pytała pokojowej.
— Wyjechała.
— Wyjechała? Czy nie ucieka przedemną?
— Cóż znowu? Wyjechała z panną Florentyną.
— Z panuą Florentyną? I któż to taki panna Florentyną?
— Nie mów mi nic o pannie Florentynie! Czemże jest panna Florentyną w porównaniu ze mną?
A kiedy zjawiała się Edyta, zaczynała się znowu historya.
— Ładnie, Edyto.
— Co ci jest matko?
— Co mi jest? Ludzie codzień stają się gorsi i niewdzięczniejsi. Niema na świecie dobrego serca. Witers kocha mnie więcej od ciebie. On mnie dogląda więcej od rodzonej córki.
— Czegóż chcesz, matko?
— O, wielu rzeczy!
— Czy brak ci czego? Jeżeli tak, toś sama winna.
— Sama winna! Taką być matką, jaką dla ciebie byłam! Dzielić z tobą wszystko od kolebki! I widzieć taką obojętność. Jakgdybyś obcą mi była! Zarzucać mi, żem sama sobie winna!
— Matko, ja nic ci nie zarzucam. Zostawmy w spokoju przeszłość.
— Tak, zostawmy w spokoju! I wdzięczność dla matki, i miłość, i mnie samą w tym kącie. Przywiązujmy się do innych, którzy nie mają prawa do naszej przyjaźni. Boże miłosierny! Edyto, czy wiesz, w jakim ty domu jesteś panią?
— Pewnie.
— Czy wiesz, kogo masz za męża? Czy wiesz, że masz własny dom i stanowisko w świecie i karetę?
A komu to zawdzięczasz?
— Tobie, matko, tobie.
— Ucałujże mnie; pokaż, że uznajesz mnie za najlepszą z matek. Nie dobijaj mnie niewdzięcznością!
Tak mijały dni. Różowe firanki były nieraz świadkami takiej rozmowy. Ale nigdy uśmiech nie okrasił pięknego lica Edyty i czuły wyraz miłości ku matce nie postał na posępnej twarzy.



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Karol Dickens i tłumacza: Antoni Mazanowski.