Dombi i syn/XXXIV
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dombi i syn |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | 1894 |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Antoni Mazanowski |
Tytuł orygin. | Dombey and Son |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała powieść |
Indeks stron |
Niema już ciemnej plamy na modnej ulicy Londynu. Dumnie piętrzy się pałac pana Dombi i z góry patrzy na przeciwległe domy, z których żaden nie waży się z nim współzawodniczyć w ogromie i pysznym blasku. Wieczór. Jasno płoną światła w oknach; czerwony odblask ognia w kominkach odbija się na firankach i miękkich dywanach. Bufet ugina się pod ciężarem sreber; stół wspaniale nakryty na cztery osoby. Odnowiony pałac poraz pierwszy przybrał odświętny wygląd. Oczekuje lada chwila powrotu z Paryża szczęśliwej pary.
Wszystkie serca pełne radości i uroczystego wyczekiwania. Florcia gotowa na spotkanie ojca i swej nowej matki. Radość czy smutek panuje w jej sercu — sama nie wie; lecz policzki jej rumieńcem kwitną i oczy niezwykle jaśnieją.
W pokojach służby szepcą po cichu: jakże piękna dziś panienka, jak wyrosła, jak wyładniała — biedaczka! Taulinson korzysta z okazyi nastroju serc niewieścich na ton smętny.
— Czem to skończy się tu ta cała historya — zobaczymy.
— Jak też to wszystko się plecie na tym bożym świecie — mówi kucharka. — A co do panny Florci, założę się, że żadne zmiany nie pogorszą jej położenia.
— Gdyby to — przeczy Taulinson.
Pani Skiuten spotka drogie dzieci otwartemi ramionami; dawno już wystroiła się w dziewiczy kostyum z krótkiemi rękawkami. Przejrzałe wdzięki Kleopatry kwitną w cieniu własnych jej salonów, w których dopiero dzisiaj króluje. Od kilku godzin siedzi pod oknem i zrzędzi, że obiad się opóźnia.
Gdzież szczęśliwa para, oczekiwana w tym błogosławionym domu? Czyż para, woda, wiatr i konie tamują swój bieg, byle przedłużyć szczęście miodowych miesięcy? Czyż zbyt wiele wonnego kwiecia na drodze — i zbyt oplątały róże i lilie?
Otóż i oni nareszcie. Szybko zatoczyła się kareta ku podjazdowi pałacu. Taulinson i cały orszak biegnie naprzeciw, otwiera drzwi i młodzi małżonkowie pod rękę wchodzą do pałacu.
— Najdroższa Edyto! — woła na schodach głos wzruszony — Miły Dombi! I krótkie rękawki chwytają za szyję naprzemian najdroższą i miłego. Florcia zeszła do sali, lecz nie śmiejąc zbliżyć się z powitaniem, lękliwie czeka, aż miną pierwsze zachwyty czułego spotkania. Oczy Edyty powitały ją jeszcze na progu. Niedbałe ucałowawszy swą rodzicielkę, Edyta pospieszyła ku Florci i uścisnęła ją tkliwie.
— Jak się masz, Florentyno? — witał pan Dombi, podając rękę. Całując ją, drżąca Florcia spotkała oczy ojca. Zimne było spojrzenie pana Dombi, lecz kochające serce córki zauważyło w nich coś podobnego do życzliwości. Wydało jej się, że pan Dombi, spojrzawszy na nią, zdziwił się bez odcienia niechęci. Nie śmiała się przyglądać, ale czuła, że spojrzał jeszcze raz — i to życzliwie. O, jakiż promień rozgrzał jej serce na myśl rozkoszną, że nowa matka odsłoni przed nią nieprzeniknioną tajemnicę pozyskania ojcowskiej miłości!
— Mam nadzieję, pani Dombi, że rychło załatwisz się z przebraniem.
— Wnet będę gotowa.
— Podawać obiad za kwadrans.
Rozeszli się. Pani Skiuten i Florcia udały się do sali stołowej, gdzie czuła mateczka uważała za konieczne przelać parę łez na intencyę szczęścia córki. Ocierała oczy ozdobną chusteczką, zwolna i ostrożnie, gdy zięć się zjawił.
— No — i jakże podobał się wam prześliczny Paryż?\
— Zimno było.
— Ale wesoło jak zawsze?
— Nie bardzo. Jakoś nudno.
— Cóż znowu! Jak mogło być nudno?
— Ja przynajmniej odniosłem to wrażenie. Pani Dombi, jak się zdaje, podobnież. Żaliła się kilka razy, że jej niewesoło.
— Kapryśnica! — zwróciła się pani Skiuten do wchodzącej córki. Jak można o Paryżu rozsiewać takie plotki!
Edyta spojrzała okiem zmęczonem i zbliżyła się do drzwi, aby odsłonić amfiladę odnowionych komnat. Potem siadła koło Florci.
— Wspaniale urządzone pokoje. Wybornie wykonano w szczegółach każdy pomysł.
— Nieźle — zauważył pan Dombi. Poleciłem, aby nie szczędzono pieniędzy. Co można było zrobić za pieniądze, to zrobiono.
— A czegóż nie można zrobić za pieniądze?
— One wszechmocne — dodał pan Dombi.
I rzucił tryumfujące spojrzenie na żonę. Ta milczała.
— Mam nadzieję, pani Dombi pochwala te zmiany?
— Tak, zapewne. — Powinno było być piękne, zatem i jest pięknem.
Podano obiad. Pan Dombi prowadził Kleopatrę, Edyta i córka szły za nimi. Minąwszy stolik, zastawiony srebrem i złotem, niby stos śmieci, i nie rzuciwszy nawet okiem na przedmioty zbytku, zajęła po raz pierwszy miejsce swe za stołem i siedziała, jak posąg.
Po herbacie pani Skiuten odeszła, Edyta również. Florcia pobiegła na chwilę do Dyogenesa, a po powrocie zastała ojca samego, jak spacerował w posępnem milczeniu tam i nazad.
— Przepraszam tatę. Czy mam wyjść?
— Nie. Zostań, jeśli chcesz. Wszak to nie mój gabinet.
Florcia została i usiadła przy robótce. Po raz pierwszy znalazła się z ojcem sam na sam — ona, jedyne dziecię, naturalna jego przyjaciółka, uczestniczka bólu i tęsknoty samotnego życia, kochająca, lecz nie kochana, gotowa umrzeć młodo, byle na jego rękach, — ona anioł — stróż, za oziębłość i obojętność płacący ofiarną miłością.
Dombi chodził w milczeniu po komnacie; postać jego rosła albo rozpływała w mglisty zarys. Florcię coś ciągnęło doń, lecz lękała się, gdy się przybliżał. Nareszcie oddalił się w ciemny kąt, siadł w fotelu i zaczął drzemać. Spoglądała w przyćmiony róg pokoju, gdzie siedział. I on patrzył na nią z uwagą. Widział jej białe czoło, długie loki i zręczne rączki i nie mógł, zdawało się, oczu od niej oderwać. Coby ona pomyślała, gdyby wiedziała o tem.
A on co myślał? Z jakiem uczuciem przypatrywał się córce? Czy odczuwał wyrzut w tej spokojnej postaci, w tych słodkich oczach? Czy rozumiał jej prawa? Czy obudził ten błagalny wzrok świadomość srogiej krzywdy? Może poprostu zaliczał Florcię do ozdób salonowych?
Dość, że spoglądał wciąż okiem coraz czulszem: zaczęła się zlewać ze wspomnieniem o ukochanym synu, tak że nareszcie nie mógł ich rozróżnić. Widział ją pochyloną nad łóżeczkiem dziecka, niby anioła-stróża, odżyło w nim pragnienie odezwania się do niej, przywołania jej do siebie. Trudne z braku użycia słowa: „Florciu, chodżao tu“ — już prawie miał na wargach, lecz zgłuszyły je czyjeś kroki na schodach.
To była żona. Zmieniła suknię, weszła w peniuarze z rozpuszczonemi włosami, spadającemi na ramiona. Dombi zdumiał się, lecz nie strojem.
— Florciu, moja ukochana. Wszędzie szukałam cię.
Siadła obok Florci, pochyliła się i ucałowała jej rękę. Prawie jej nie poznawał, tak się odmieniła. Nie tylko uśmiech był dlań nowością, lecz i ruchy, wyraz oczu, ton mowy, chęć podobania się... Nie, to nie Edyta!
— Ciszej mateczko. Tatuś śpi.
I oto znów Edyta stała się Edytą. Spojrzała w róg pokoju i Dombi ujrzał znajomą twarz Edyty.
— Wcale nie myślałam, że cię tu znajdę.
Znowu zmiana. Jak tkliwie wymówiła te proste słowa!
— Umyślnie wcześniej udałam się na górę, ażeby pomówić z tobą. Byłam u ciebie, ale ptaszek uleciał. Chodźmy, duszko.
— Tatuś, myślę, nie weźmie za złe, gdy się zbudzi, że mnie niema?
— Czy wątpisz o tem?
Florcia złożyła robotę. Edyta wzięła ją pod rękę i wyszły, jak dwie siostry. Nawet chód jej się zmienił, pomyślał pan Dombi, śledząc oczami, gdy wychodziły.
Florcia i Edyta długo gawędziły przed kominkiem w odległym pokoju, gdzie umarł Pawełek — najpierw o książkach i zajęciach Florci, o czasie spędzonym od dnia ślubu, a wreszcie Florcia zwierzyła się.
— Mateczko, wiele miałam bólu.
— Ty, Florciu? Cierpiałaś?
— Tak, biedny Walter utonął.
— Powiedz że mi, kto był Walter, że ci go tak żal.
— To był mój brat, mateczko. Gdy umierał Pawełek, powiedzieliśmy sobie: bądźmy bratem i siostrą. Znałam go od dzieciństwa. Znał Pawełka i Pawełek bardzo go lubił. Umierając mówił: „opiekuj się Walterem, tatusiu, ja go kocham.“ Waltera sprowadzili wtedy tu, do tego pokoju.
— I cóż? Opiekował się Walterem?
— Ojciec? Wysłał go za morze, okręt rozbił się, a Walter zginął.
— Czy wie, że zginął?
— Nie umiem powiedzieć.
— Opowiedzże mi o Walterze, opowiedz dokładnie jego dzieje.
Florcia wszystko szczegółowo opowiedziała aż do przyjaźni Tutsa; na wzmiankę o nim nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Co mówisz, że zauważyłam, Florciu?
— Że tatuś mnie nie lubi. Nie umiałam zasłużyć na jego przywiązanie. O, naucz mnie, mateczko, jak zdobyć jego miłość. Naucz. Ty to potrafisz!
Edyta, blada śmiertelnie, ledwie mogła się opanować. Ucałowała zapłakaną dzieweczkę i rzekła głucho:
— Florciu, nie znasz mnie. Nie daj Boże, żebyś się czegokolwiek odemnie uczyła!
— Od ciebie, mateczko?
— Nie daj Boże, żebyś odemnie uczyła się kochać czy nienawidzieć. Prędzejbym się od ciebie nauczyć mogła, ale już zapóźno. Ciebie kocham. Nigdy nie myślałam, żebym się tak mogła do kogoś przywiązać w krótkim czasie, jak przywiązałam się do ciebie. Będę ci też wierną przyjaciółką, jak nikt na ziemi. Możesz mi ufać, możesz mi odkryć7 swe czyste serce.
— Wiem o tem, mateczko. Odczułam to od pierwszej szczęśliwej chwili naszego spotkania się.
— Masz słuszność. Wiedziałam, że nie masz miłości ojca. Ale niema na świecie człowieka mniej zdolnego dopomódz ci w tem. Nie pytaj mnie, dla czego, nie rozmawiaj ze mną nigdy o mym mężu.
Przez chwilę siedziały milcząc. Florcia nie śmiała odetchnąć. Niewyraźny cień prawdy zamajaczył przed jej wyobraźnią. Edyta wstała, pożegnała Florcię życzeniem dobrej nocy i znikła.
Florcia położyła się. W nocy dręczyły ją niespokojne sny. Szukała ojca w jakiejś pustoszy, wdrapywała się za nim na jakieś góry, schodziła w przepaści, aby go uchronić od okropnych męczarni. Widziała go potem martwym i przypadła do jego piersi zimnej z tem przeświadczeniem, że nigdy jej nie kochał. Nastąpiła zmiana w wizyi. Płynęła rzeka i dawał się słyszeć głos żałosny. Zdala wyciągał do niej ręce Pawełek, obok zjawiła się spokojna postać Waltera, Edyta była wszędzie — i w weselnych i w bolesnych chwilach. Nareszcie obie stanęły u brzegu grobu. Edyta ukazała jej głąb mogiły, Florcia spojrzała i zobaczyła tam — drugą Edytę.
Pełna grozy ocknęła się z krzykiem. Czyjś głos, pełen pieszczoty, mówił jej: „Uspokój się, Florciu, to tylko sen!“ Wyciągnęła rączki, odwzajemniając pieszczotę nowej matki. Tak minęła noc po powrocie szczęśliwej pary małżeńskiej. Tak minęło wiele dni — mniej więcej podobnych. Różniły się tem, że goście przyjeżdżali i udawano się z wizytami do znajomych. W pałacu pana Dombi zaczęło bywać mnóstwo ludzi z wyższego świata.
Ale udział pana Dombi w tem świetnem towarzystwie nie był duży. Było mu w niem jakoś obco i niewesoło. Mało zwracano nań uwagi, choć znakomitych gości witał uniżenie w progu. Edyta gości przyjmowała z wyniosłą obojętnością i z mrożącym chłodem. To wszystko niezmiernie dziwiło i martwiło Florcię. Nie samą jednak Florcię.
Raz po wytwornem zebraniu, gdy już odjechały karety od pałacowego podjazdu i zostali tylko domowi z Karkerem, ten ostatni zbliżył się do Edyty, aby się pożegnać.
— Jaki to był miły wieczór — rzekł. Czy się pani nie znużyła?
— Pani Dombi — podchwycił mąż, zbliżając się — wszelkiemi siłami starała się, żeby się nie znużyć. Bardzo mi przykro, lecz muszę dodać, żebym pragnął, aby się moja pani usiłowała cokolwiek więcej nużyć przy ludziach.
Spojrzała nań i odwróciła się w milczeniu.
— Bardzo mi przykro, żeś pani nie uznała za swą powinność... przyjąć gości z większą uprzejmością. Wiele osób z tych, które tu były, czynią pani zaszczyt swą obecnością.
— Czy pan liczysz się z tem, żeśmy nie sami? — rzekła Edyta.
— Nie, bądź pan łaskaw, panie Karker — ciągnął Dombi, wstrzymując usuwającego się dyskretnie. — Pan Karker, jak pani wiadomo, posiada całe moje zaufanie. Doskonale zresztą wie, o czem chcę mówić. Pozwól pani uczynić sobie uwagę, że te dostojne i bogate osoby wyświadczają łaskę swą obecnością nawet mnie.
— Zapytuję pana powtórnie, czy liczysz się pan z tem, żeśmy nie sami?
— Proszę przyjąć życzenie spokojnej nocy — przerwał Karker.
— Wskazałem tylko pani Dombi, co mi się nie podobało od początku wspólnego naszego pożycia i w czem, radbym, żeby się poprawiła. Dobrej nocy, Karkerze!
Karker skłonił się i wyszedł. Dombi również udał się do siebie bezbronny wobec milczącej, dumnej postawy Edyty. Czy się do tego stopnia poniżył, żeby podpatrywać ją po godzinie na tych samych schodach, gdzie niegdyś widział Florcię z Pawełkiem na rękach? Czy stało się to przypadkowo, kiedy Edyta ze świecą zstępowała z pokoju Florci, a twarz jej jaśniała tym niezwykłym blaskiem, jaki już niegdyś dostrzegł? Bądź co bądź, choć przeistaczało się oblicze Edyty, nigdy, nawet w momencie najwyższej dumy, nie zasępiła się ona tak głęboko, jak oblicze pana Dombi owej nocy pamiętnej i teraz.