Dombi i syn/całość
<<< Dane tekstu | ||
Autor | ||
Tytuł | Dombi i syn | |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha | |
Data wyd. | 1894 | |
Druk | Drukarnia Św. Wojciecha | |
Miejsce wyd. | Poznań | |
Tłumacz | Antoni Mazanowski | |
Tytuł orygin. | Dombey and Son | |
Źródło | Skany na Commons | |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI | |
| ||
Indeks stron |
KAROL DICKENS.
DOMBI I SYN
TRZY TOMY. — TOM PIERWSZY.
Z 4-MA ILUSTRACYAMI.
POZNAŃ
NAKŁADEM DRUKARNI I KSIĘGARNI ŚW. WOJCIECHA.
:: NEW-YORK, THE POLISH BOOK IMP. CO. INC. ::
1914.
|
Powieść p. t. Dombi i Syn wyszła w 1847 roku. Było to w dziesięć lat po Oliwerze Twiście i Pamiętnikach Mikołaja Nickleby, w których Karol Dickens z takim humorem, lecz i sarkazmem chłoszcze wychowawcze stosunki angielskiego społeczeństwa, a zwłaszcza Yorkszyru. W powieści Dombi i Syn wraca on ponownie do zagadnień wychowawczych. Nie chodzi mu atoli tym razem tak dalece o szkołę i jej stosunek do młodzieży, jak o dom i stosunek rodziców do dzieci. Ojciec, egoista, pragnie ze syna uczynić narzędzie rodowej wielkości. Ojciec ślepy w swym egoizmie i okrutny. Stąd szereg konfliktów i długa męka dusz ludzkich. Stąd nareszcie katastrofa.
Ale w powieści otwierają się szerokie widnokręgi na życie rodziny: dwojga małżonków, z których każde nie wnosi w związek wspólnoty duchowej i dobroci serca, lecz dumę, rzekomą niezłomność i żądzę niepodzielnej władzy.
W powieści otwierają się widnokręgi i na życie towarzyskie: niedorzeczne zabiegi niższego stanu do wdarcia się w obręb stanu wyższego; bezkrytyczny pietyzm parweniuszów dla rzekomego arystokratyzmu i cała gama protekcyjnych uśmiechów ze strony noblesy, maskująca nie dość wyraźnie lekceważenie, ironię, czasem szyderstwo względem natrętników.
W powieści otwierają się widnokręgi na stosunki kupieckie: pada w gruzy wielki dom handlowy dzięki protekcyjnemu systemowi w doborze sił roboczych i dzięki hazardowi operacyi.
Wszystkie tezy ważne. Wszystkie opromienione geniuszem twórczym, który społeczne zagadnienia przeistacza w obrazy malownicze. Przed okiem czytelnika przewija się setka scen, tłum postaci, które nieraz — jakby to nasz Słowacki powiedział: „witamy uśmiechem, żegnamy łzami.“ —
Dombi siedział w kącie ciemnej komnaty w dużym fotelu przy łożu, a syn ciepło otulony spoczywał w plecionej kolebce, przytulnie ustawionej na kanapie koło kominka przed ogniem, niby świeżo upieczona bułeczka, którą kładą w ogrzanem miejscu, nim przypieką.
Dombi — ojciec miał około czterdziestu ośmiu lat; syn około czterdziestu ośmiu minut. Dombi był łysy, czerwony, zgoła przystojny i wspaniałej postawy, choć nazbyt poważny, by mógł ku sobie przyjaźnie usposabiać. Syn był całkiem czerwony i łysy, dziecię, — niema co mówić — miłe i piękne, choć jakby pogniecione i z plamami na ciele. Czas i rodzona siostra jego — troska — owa para bliźniąt bez braku pustosząca dziedzinę ludzką — zapisały już na czole Dombi kilka złowieszczych rysów, jak drwale na pniu, przeznaczonym na zrąb. Srogie bliźnięta wciąż chodzą po ludzkim lesie i tu i owdzie kładą swe znaki. Oblicze syna było wzdłuż i poprzek porysowane mnóstwem malutkich zmarszczek, lecz zdradziecki czas tępą stroną swej niszczącej kosy miał wyrównać i wygładzić dla siebie to nowe pole, aby później ryć na niem głębokie brózdy.
Dombi, pełen rozkoszy, pobrzękiwał złotym łańcuszkiem, zwisającym z pod poły granatowego fraka, którego guziki świeciły przy mdłych promykach ognia jakimś fosforycznym blaskiem.
Syn leżał w kołyseczce z piąstkami zwartemi, jakby na bój wyzywał samowolny los, darzący go niespodzianym bytem.
— Dom nasz odtąd, pani Dombi — ozwał się pan Dombi — nie z imienia tylko, lecz w istocie znowu staje się: Dombi i Syn! Dombi i Syn!
Słowa te wywarły na położnicę tak kojące wrażenie, że pan Dombi wbrew zwyczajowi rozrzewnił się i zdecydował nie bez wahania dodać pieszczotliwe słówko do imienia żony: „czy nie tak, pani, moja... moja miła?“
Chwilowy rumieniec słabego zdumienia przemknął po bladem licu chorej kobiety, nie nawykłej do małżeńskich rozczuleń. Lękliwie spojrzała na męża.
— Rozumie się, nazwiemy go Pawłem moja droga... pani Dombi? Chora na znak zgody szepnęła „rozumie się“, albo raczej poruszyła wargami i znów zamknęła oczy.
— To imię ojca i dziada — ciągnął pan Dombi. — O, gdyby dziad był dożył tej chwili!
Tu umilkł i potem jeszcze raz z nowym efektem powtórzył: Dom-m-bi i Syn! Te trzy słowa wyraziły doskonale całkowity pogląd na życie pana Dombi. Ziemia stworzona dla handlowych operacyi Dombi i Syna. Słońce i księżyc przeznaczone na oświetlanie ich domu handlowego. Morzom i rzekom kazano okręty ich nosić; tęcza miała być zwiastunką pięknej pogody; wiatry dmą za lub przeciw ich przedsiębiorstwom; gwiazdy i planety krążą koło swych osi wyłącznie dla tego, aby sprawnie działał system, którego środkowym punktem — Dombi i Syn. Zwykłe skróty w języku angielskim w jego oczach miały szczególne znaczenie, stosując się wyraźnie do handlowego domu. Tak litery A. D. zamiast Anno Domini czytał pan Dombi: anno Dombey and Son.
On, tak jak i ojciec w swoim czasie, wzniósł się na drodze życia i śmierci od „syna“ do Dombi i przez lat dwadzieścia był jedynym przedstawicielem handlowej firmy... Dziesięć lat od ożenienia się. Żona, jak mówiono, nie dała mu serca swego w posagu; szczęście biednej kobiety należało do dawnej przeszłości — i wychodząc za mąż, miała nadzieję ukoić duszę znękaną pokornem i cichem pełnieniem surowych obowiązków. Zresztą pogłoski te nigdy nie dochodziły do uszu męża, a gdyby i doszły, pan Dombi nie dałby wiary zuchwałym i szalonym plotkom. Dombi i Syn mieli handel skór, a niewieście serca nie leżały w zakresie tego handlu. Fantastyczny ów towar pozostawiali chłopcom i dziewczętom, pensyonatom i książkom. Co do życia małżeńskiego pojęcia pana Dombi były takie: każda porządna i rozumna kobieta ma uważać związek z taką osobą, jak przedstawiciel znamienitej firmy, za największy zaszczyt. Nadzieja wydania na świat wspólnika dla takiego domu, powinna podniecać miłość własną każdej kobiety. Pani Dombi, podpisując intercyzę ślubną, najzupełniej rozumiała owe korzyści — a potem, codziennie mogła odczuwać wielkie swe znaczenie wśród ogółu. Siadywała zazwyczaj na pierwszem miejscu przy stole, zachowując się jak przystoi dostojnej damie. Przeto pani Dombi była zupełnie szczęśliwa.
Nic nie mogła na to poradzić... Znalazło się pewne zastrzeżenie.... Dla pełni szczęścia w rodzinie konieczny jeden warunek. Oto lat dziesiątek trwało pożycie małżonków, a przecież aż do dnia, kiedy pan Dombi z taką godnością rozsiadł się koło łoża w fotelu, pobrzękując złotym łańcuchem, nie było u nich spadkobiercy.
Nie — żeby zgoła dzieci nie mieli: dziecię jest, ale nie warto o niem wspominać. To — mała sześcioletnia córeczka, która teraz oto jak cień stoi w komnacie, lękliwie kryjąc się w kącie i patrząc stamtąd uparcie na oblicze matki. Cóż znaczy córka dla Dombi i Syna? Nędzny szeląg w ogromnym kapitale handlowego domu; coś w rodzaju sfałszowanego chłopca — nic nadto.
Jednak tym razem czara rozkoszy pana Dombi po brzegi pełna; czuje on, że może z niej dwie, trzy kropelki wydzielić, żeby skropić proch na dróżce swej córeczki.
— Pójdź tu, Florentynko — zwrócił się do dziewczęcia — spójrz na braciszka, tylko nie dotykaj go.
Dziewczę szybko spojrzało na granatowy frak i białą na szyi chustę ojca — i bez słów, bez ruchu znowu utkwiło wzrok w bladej twarzy matki. W tej chwili chora spojrzała na córkę. Dziecko natychmiast rzuciło się ku niej i stając na paluszki, aby lepiej ukryć twarzyczkę w jej objęciach, przylgnęło ku niej z takim rozpaczliwym wyrazem miłości, jakiego trudno było w tym wieku dziecinnym oczekiwać.
— Ach, mój Boże — zrzędził pan Dombi, powstając spiesznie z fotelu. — Co za dziecinny, niedorzeczny wybryk! Idę lepiej, zawołam doktora Pepsa. Idę. — Następnie, stanąwszy na chwilę przy sofie, dodał: — wszakże nie potrzebuję prosić pani....
— Blokkit, panie, — podpowiedziała piastunka — słodziutka uśmiechliwa osóbka.
— Właśnie. Wszakże nie potrzebuję prosić pani Blokkit o jak najstaranniejszą opiekę nad tym młodym dżentelmenem.
— Pewnie że nie, panie. Pamiętam dzień przyjścia na świat panny Florentyny...
— Ta, ta, ta — przerwał pan Dombi, ściągnąwszy brwi, schylony nad kolebką — Panna Florentyna zgoła co innego. Ten zaś młody dżentlmen powołany do wielkich przeznaczeń. Czy nie prawda, mój maleńki wspólniku?
Z temi słowy pan Dombi podniósł do ust i ucałował rączkę małego wspólnika; lecz wnet, bojąc się widocznie, żeby czyn ten nie naraził na szwank jego godności — niezgrabnie wycofał się z komnaty.
Doktor Parker Peps, znakomity nadworny akuszer, zwyczajny świadek wzrostu arystokratycznych rodzin, spacerował po salonie ze złożonemi w tyle rękami ku nieopisanemu uszczęśliwieniu domowego lekarza, który w ostatnich sześciu tygodniach trąbił w uszy swoich pacyentów, przyjaciół i znajomych, że niebawem pani Dombi „pojedzie do Rzymu“ i jego zaproszą na uroczystość tego zdarzenia wraz z doktorem Parkerem Pepsem.
— No, cóż, panie? — pytał Peps dźwięcznym basowym głosem — czy stan pańskiej szanownej ledi do tej chwili cokolwiek się polepszył?
— Czy się polepszył? — dodał lekarz domowy i równocześnie ukłonił się znakomitemu akuszerowi, jak gdyby chciał powiedzieć: przepraszam, że mięszam się do rozmowy, lecz to nader ważny wypadek.
Pan Dombi stracił głowę od tych pytań. On nie myślał o chorej, nie wiedział więc, co odrzec. Oprzytomiawszy zapewnił, że doktor Peps zrobi mu prawdziwą przyjemność, jeśli pofatyguje się na górę.
— A, mój Boże! — z niepokojem mówił Parker Peps. — Nie możemy przed panem ukrywać, że jej wysokość księżna — przepraszam: plączę nazwiska — że, chciałem powiedzieć, pańska szanowna ledi niezmiernie osłabiona i w całym jej organizmie widoczny brak sprężystości, a to taka oznaka, jakiej nie radzibyśmy...
— ... widzieć, dopowiedział lekarz domowy, ze czcią chyląc głowę.
— Właśnie to chciałem wyrazić — mówił Parker Peps — tej oznaki nie radzibyśmy widzieć. Ze wszystkiego da się poznać, że organizm ledi Kenkebi — przepraszam, organizm, chciałem powiedzieć pani Dombi — ale że też to ja zawsze muszę pomieszać nazwiska pacyentów.
— Nie dziw, przy tak ogromnej praktyce; mruczał lekarz domowy. Byłaby sztuka — nie pomieszać. Doktor Parker Peps — znakomity, wielk....
— Bardzo panu dziękuję — przerwał doktor. Tak tedy miałem zauważyć, że organizm naszej pacyentki podległ takiemu wstrząśnieniu, że mógłby wprawdzie do równowagi wrócić, lecz na to potrzeba z jej strony wielkiego, dzielnego i....
— I potężnego — dodał lekarz domowy.
— Właśnie to chciałem powiedzieć — ciągnął doktór — i potężnego wysiłku. Pan Pilkins zgodnie z rolą lekarskiego doradcy w tym domu — a pewny jestem, że nikt nie zdołałby lepiej wykonywać tej roli....
— O! — zachwycał się lekarz domowy. — Jaki zaszczyt stać się godnym takiej pochwały z ust znakomitego nadwornego doktora Parkera Pepsa!
— Zbyt pan jesteś łaskaw — przeczył Parker Peps — Pan Pilkins, powtarzam, jako lekarz domowy, zna bardzo dobrze normalny organizm pacyentki, znajomość zaś taka w obecnem położeniu nader cenna. Obaj jesteśmy zdania, że natura musi uczynić potężny wysiłek, a gdyby wbrew nadziei nasza interesująca pacyentka hrabina Dombi — przepraszam — gdyby pani Dombi nie...
— Nie była w stanie — przerwał lekarz domowy.
— Otóż właśnie. Gdyby pani Dombi nie wytrzymała tego wytężenia, to może nastąpić niebezpieczny, bardzo niebezpieczny moment, którego skutki niepożądane będą dla nas obu.
Przez parę chwil obaj milczeli, pochyliwszy głowy. Wnet na dany znak doktora Pepsa — obaj udali się na górę. Lekarz domowy z ukłonami otwierał drzwi przed znakomitym kolegą.
Bylibyśmy niesprawiedliwi względem pana Dombi, gdybyśmy powiedzieli, że opinia lekarzy nie wywarta nań wrażenia. Prawda, nie był on wcale człowiekiem, któregoby kiedykolwiek cokolwiek mocno zdołało poruszyć; lecz gdyby tak — uchowaj Boże — żona nagle zasłabła i zmarła, bez wątpienia pan Dombi wielceby się smucił; czułby wówczas, że jego gospodarstwu domowemu zabrakło jednego z najkosztowniejszych przyborów — i strata owa byłaby dotkliwą. Lecz rozumie się samo przez się — żal byłby spokojny, chłodny, dżentlmeński.
Dopóki pan Dombi rozmyślał o tej kwestyi dały się słyszeć spieszne kroki i szelest sukni na schodach. Nagle wbiegła do pokoju kobieta niemłodego wieku, ale strojna podług ostatniej mody, jak młodziutka dama w rozkwicie wdzięków i urody. Twarz i cała postać dowodziły silnego wzruszenia. Porywczo rzuciła mu się na szyję, mówiąc drżącym głosem:
— Pawle, drogi mój Pawle! On jest prawdziwym Dombi!
— Cóż w tem osobliwego? — wtrącił brat.
Pan Dombi był bratem ledi. — Familijne podobieństwo musi istnieć. Ale czemuś tak wzburzona, Luizo?
— Ach, wiem, jak to niemądrze — mówiła Luiza, siadając i biorąc z torebki chusteczkę — ale to prawdziwy, jakby ulany Dombi! W życiu nie spotkałam takiego podobieństwa.
— Jakże się ma Fanni? — pytał pan Dombi. — Co się z nią dzieje?
— Nic — drogi Pawle — stanowczo nie, wierzaj mi, najzupełniej nic. Niewielkie zmęczenie, wyczerpanie sił, ani podobieństwa do tego, co ja wycierpiałam przy Jerzym lub Fryderyku. Musi nieco przeboleć — oto wszystko. Ach, gdyby Fanni była Dombi! Lecz nie wątpię, jestem pewna, ona zdobędzie się na tę moc, jakiej wymagają; wszak wie, jak to potrzebne. Ach, drogi Pawle, jam tak wzburzona, drżenie przenika mnie od stóp do głowy: to niemądrze, bardzo niemądrze. Cóż poradzę? Taka już jestem. Każ mi też podać kieliszek wina i co przekąsić. Myślałam, że padnę na schodach, gdym biegła od Fanni i spojrzała na nasze maleństwo.
Wtem dały się słyszeć ciche kroki i zlekka zapukano we drzwi.
— Pani Czykk! — ozwał się miękki głos niewieści. — Jak się pani miewa?
— Drogi Pawle — szeptała Luiza — to panna Toks, piękna i nader interesująca. Panno Toks — przedstawię ci — mój brat, pan Dombi: Pawle drogi: oto moja najszczersza przyjaciółka — panna Toks.
Tak zarekomendowana — była to wysoka, chuda osoba z twarzą zwiędłą, jak gdyby policzki jej niegdyś pomalowano farbą, która się z czasem starła i znikła. Natomiast był to chodzący wzór uprzejmości i dobrego wychowania. Miała zwyczaj wsłuchiwać się, gdy do niej mówiono i uważnie patrzeć w twarz mówiącego, jakby pragnęła na wieki w pamięci utrwalić portret jego; stąd głowa jej stale pochylała się w jedną stronę. Ręce przywykły mimowoli na znak podziwu wznosić się do góry; oczy wyrażały ciągłe zdumienie. Głos miała cichy i przymilający się; między oczami powyżej nosa tkwiła duża brodawka, a wielki orli nos pochylał się ku dołowi, jak gdyby niezachwianie postanowił nigdy do góry się nie wznieść.
Ubierała się dobrze, nawet modnie, lecz w stroju zawsze wydawała się sztywną i niezgrabną. Na kapeluszu zwykle widniały różnobarwne kwiatki a we włosach jakieś dziwaczne bukiety. Ciekawe oczy uważały, że na kołnierzykach, mankietach, warkoczach, wogóle tam, gdzie miał być węzeł, dwa końce nigdy się nie schodziły należycie, lecz wrogo jakoś nawzajem sobie groziły. W zimie nosiła różne futrzane ozdoby: boa, mufki, lecz wszystko to, nie przylegało i włos futra zwykle jeżył się w różne strony. Lubiła też nosić małe torebki z zameczkami, które jak z pistoletu strzelały przy zamykaniu. Gdy była w stroju galowym, panna Toks zawieszała na szyi medalion, mający wygląd rybiego oka bez wyrazu. Te i inne własności jej kostyumu sprzyjały wytworzeniu się mniemania, że panna Toks nie rozporządza znacznymi środkami, a taką opinię ona sama usiłowała przy każdem wydarzeniu wyzyskać na własną korzyść. Jej drobny krok był też dla niej pożyteczny: zazwyczaj dzieliła każdy krok na dwie, trzy części — i to, jak myśleli ludzie, dlatego, że panna Toks z każdej rzeczy starała się jak najwięcej zysku wydobyć.
— Upewniam panią — mówiła panna Toks — zawsze uważałam za największy zaszczyt być przedstawioną panu Dombi; nigdy atoli nie spodziewałam się doznać tego zaszczytu w takiej właśnie chwili. Łaskawa, miła pani Czykk... pozwól mi nazywać cię po prostu Luizą.
Pani Czykk serdecznie uścisnęła rękę panny Toks, postawiła kieliszek, otarła łzę i cichym głosem przemówiła; daj ci Boże szczęście!
Droga Luizo — ciągnęła panna Toks — nieoceniona moja przyjaciółko, jakże się miewasz?
— Teraz nieco lepiej — napij się wina, najdroższa, jesteś prawie tak wzruszona, jak ja. Musisz się wzmocnić.
Pan Dombi zaczął zapraszać.
— Otóż tak, kochany Pawle — mówiła pani Czykk, trzymając przyjaciółkę za rękę — wiedząc, jak niecierpliwie wyczekiwałam tej chwili, niezrównana panna Toks przygotowała dla Fanni malutki podarunek, który obiecałam doręczyć. Jest to poduszeczka do szpilek; lecz muszę cię zapewnić, miły Pawle, panna Toks okazała w tem niezmierną delikatność serca. Na poduszeczce wyszyła: „Witaj mi, malutka Dombi“. Jak ci się podoba?
— Powinnaś mnie wytłomaczyć, droga Luizo — ozwała się z prośbą w głosie panna Toks — tylko jakby to powiedzieć — niewiadomość tego, co ma przyjść na świat skłoniła mię do przyjęcia takiego napisu. Daleko przyzwoiciej byłoby wyrazić się:
„Witaj mi, Panie Dombi!“ — lecz kto mógł wiedzieć, że doczekamy się takiego aniołka. Wiedząc o tem, nigdybym nie pozwoliła sobie na taką poufałość.
To mówiąc panna Toks ukłoniła się z gracyą, a pan Dombi również odwzajemnił się pięknym ukłonem. Trzeba wyznać, że brat uważał swą siostrę zawsze za kobietę słabą i próżną; niemniej pani Czykk wywierała nań znaczny wpływ, gdyż umiała zastosować się do jego charakteru, wciąż mówiąc o Dombi i Synie.
— Oto teraz — ozwała się pani Czykk ze słodkim uśmiechem — gotowa jestem wszystko Fanni przebaczyć, wszystko!
Po tym wybuchu miłości chrześcijańskiej zrobiło się lekko na sercu pani Czykk. Właściwie mówiąc, nie miała co przebaczać swej szwagrowej, gdyż ta nie zawiniła w niczem względem niej. Cały występek polegał na tem, że ośmieliła się poślubić jej brata lub chyba jeszcze na tem, że przed sześciu laty powiła dziewczynkę nie chłopca oczekiwanego. Pani Czykk wielekroć powtórzyła, że nie spodziewała się tego po niej i że to z jej strony zła odpłata za honor, jaki się stał jej udziałem.
W tej chwili pana Dombi powołano spiesznie do sypialni a damy zostały same. Panna Toks natychmiast przybrała zachwyconą minę.
— Wiedziałam — zauważyła pani Czykk — że brat ci się podoba. Przepowiadałam, że będziesz go podziwiała.
Ręce i oczy panny Toks wyraziły najgłębszy podziw.
— A jaki to bogacz, moja droga!
— Nawet mi o tem nie mów! — westchnęła panna Toks.
— Olbrzymi majątek!
— A jaka to postawa, jaki układ — szlachetny, okazały! Widziałam w życiu wielu mężczyzn, wielu dżentelmenów: w nikim niema połowy tej godności. Jakieś w nim dostojeństwo połączone z prostotą — a pierś jaka szeroka! Prawdziwy finansowy książę Yorku! Oto jakbym go nazwała.
— Co ci jest, drogi Pawle — zawołała siostra do wchodzącego brata. — Takiś blady, czy tam się co złego stało?
— Straszna rzecz, Luizo. Lekarze orzekli, że Fanni...
— Nie wierz im, drogi Pawle, nie wierz! Zaufaj memu doświadczeniu, znam się na tem. Fanni musi zdobyć się na męstwo — oto wszystko. Ale do tego — ciągnęła, zdejmując kapelusz i nakładając rękawiczki — trzeba ją zachęcić, pobudzić i nawet przymusić w razie potrzeby. Chodźmy do niej.
Na ten raz pan Dombi naprawdę dał wiarę siostrze, jako kobiecie doświadczonej. Trochę się uspokoił i w milczeniu udał się za nią do pokoju chorej.
Położnica leżała na łożu, jak pierwej, tuląc ku sobie córeczkę. Dziewczynka jak wprzódy przylgnęła do matki, nie odejmując główki ani policzka od jej twarzy. Nie zwracała uwagi na otoczenie, nie odzywała się, nie szlochała.
— Stan jej pogarsza się bez tej dziewczynki — szepnął doktor panu Dombi. — Umyślnie zostawiliśmy ją przy niej.
Koło łoża nastała przejmująca cisza. Lekarze śledzili niknące życie z takiem współczuciem i beznadziejnością, że pani Czykk zrazu chciała odstąpić od swego zamiaru. Wnet jednak, zdobywszy się na odwagę, przysiadła do łoża i pocichu, jakby pragnęła obudzić śpiącą, zawołała:
— Fanni, Fanni!
Żadnej odpowiedzi! Uroczystą ciszę przerywał tylko głośny chód kieszonkowego zegarka pana Dombi i doktora Parkera Pepsa.
— Fanni, droga Fanni! — powtórzyła pani Czykk z nienaturalnym humorem — oto pan Dombi, pragnąłby z tobą pomówić. Nie mogłabyś z nim porozmawiać? Trzebaby tu ułożyć twe dziecię, Fanni, twego syna, moja droga. Nie widziałaś go jeszcze? Nie można go ułożyć, póki się nie podniesiesz. No moja droga, zdobądź się na wysiłek... Nuże!
Pochyliła się nad łożem i słuchała, spółcześnie porozumiewająco zerkając ku świadkom i podniósłszy palec ku górze.
— Nuże, no! — powtórzyła. — Co mówisz, Fanni? Nie słyszałam.
Uparte milczenie! Ani słówka odpowiedzi! Zegarki pana Dombi i Pepsa biegły jakby na wyścigi.
— Cóżeś ty w samej rzeczy, miła Fanni — ciągnęła pani Czykk, zastępując żartobliwy ton surowym — pogniewam się na ciebie, jeżeli się nie ruszysz. Musisz uczynić wysiłek, choćby był bolesny, męczący. Wszak wiesz, Fanni, nic na tym świecie nie odbywa się lekko; nie powinniśmy tracić odwagi, gdy tak wiele od nas zależy. No, sprobój, porusz się, bo na seryo będę się na ciebie gniewała.
Bieg zegarków wśród głuchej ciszy stawał się szalonym: rzekłbyś uderzają na siebie i walczą.
Lekarze spoglądali znacząco na siebie przez łoże. Akuszer schylił się i szepnął coś do ucha dziecka. Dziewczynka nie pojęła słów spojrzała zamarłym wzrokiem na doktora, lecz nie zmieniła pozycyi.
Doktor powtórzył swe słowa.
— Mamo! — odezwała się dziewczynka.
Znajomy ulubiony głos rozniecił promień świadomości w gasnącej duszy. Chora rozwarła powieki i lekki cień uśmiechu zajaśniał na jej wargach.
— Mamo! — wołało dziecko z głośnym płaczem. — O, moja droga, ukochana Mamo!
Doktor zlekka usunął sploty włosów dziewczynki od twarzy i ust matki. Jakże one cicho tam leżały! Jak słabe było ust tych tchnienie!
I biedna matka, mocno ująwszy wątłą gałązkę, w jej objęciu spoczywającą, popłynęła w dal na zimne tajemnicze morze, które burzliwą falą piętrzy się naokół całego świata.
Ach, jakże się cieszę, że wszystko przebaczyłam tej biednej Fanni! Któżby mógł to przewidzieć? Naprawdę, sam Pan Bóg dał mi to natchnienie! Teraz cokolwiekby się stało, zawsze to będzie dla mnie pociechą.
Tak mówiła pani Czykk, wróciwszy do salonu od modniarek, zajętych szyciem żałoby rodzinnej. Uwagę tę uczyniła dla nauki swego małżonka, pana Czykka, grubego, łysego dżentlmena o szerokiej twarzy i z rękami wiecznie w kieszeniach. Pan Czykk miał słabostkę: gwizdał i przyśpiewywał różne melodye wszędzie i zawsze; teraz w domu żałoby i smutku nie mógł się też powstrzymać od ulubionego nawyknienia.
— Nie martw się, Luizo — zauważył pan Czykk — znów zaczniesz spazmować. Tra-lala! — Licho nadało, ciągle zapominam! Zaprawdę, jakże krótkie życie człowieka!
Pani Czykk spojrzała ze złością na męża i zrzędziła dalej.
— Mam nadzieję, że ten tragiczny wypadek dla wielu stanie się nauką, jak nieodzowną jest rzeczą czynić wysiłek, gdy od nas go wymagają. We wszystkiem bywa ziarno prawdy. Należy je umieć znaleźć. Sami będziemy winni, jeżeli nie skorzystamy z tej strasznej przygody.
Na tak piękne sentencye pan Czykk zgoła nie w porę zanucił mało przyzwoitą melodyę: „Żył sobie raz szewc ubogi wtem spostrzegł, przerwawszy, że, ma się rozumieć, nasza w tem tylko wina, jeśli tak smutne przygody nie pouczają nas zupełnie!
— Mógłbyś, jak sądzę, rozmawiać, nie gwiżdżąc swych ohydnych piosnek — krzywiąc się, dokuczała pani Czykk.
— Co robić, najdroższa — nałóg!
— Głupstwo! Co za nałóg. Rozumny człowiek wstydziłby się składać tego na nałóg. Gdybym np. przywykła spacerować po suficie, jak mucha, do góry nogami, pewnieby mię za to pochwalili?
Pan Czykk nie przeczył, że takie nawyknienie w istocie zasłużyłoby na pewien rozgłos.
— Cóż, Luizo, jak ci się podobał dzieciak? — pytał, żeby zmienić przedmiot rozmowy.
— Co za dzieciak?
— Dziś w jadalni było ich całe stadko.
— Stadko dzieci? — mruczał pan Czykk, niespokojnie oglądając się.
— Niema o czem mówić — ciągnęła pani Czykk. Zmarła matka, trzeba znaleźć mamkę.
— Ach, o tem myślałaś! — Tra-la-la!... Takie to życie! Pewnie już znalazłaś mamkę?
— Jeszcze dotąd nie, a tymczasem dziecię...
— Do aniołków grona będzie zaliczone — kończył pan Czykk.
Gniewny wzrok szanownej małżonki uświadomił mu całą niewłaściwość tej uwagi, zastosowanej do Dombi. Żeby się poprawić, dodał:
— Czyby choć tymczasowo nie można było w czem pomódz biednej sierotce? Możeby go jako herbatką karmić lub czemś podobnem.
Jeżeli miał zamiar zakończyć rozmowę o tej kwestyi, to cel osiągnął.
Pani Czykk, ani słowa mężowi nie odpowiedziawszy, powstała z godnością, zbliżyła się do okna i z wielką uwagą spoglądała przez roletę na zajeżdżający ekwipaż. Pan Czykk również w milczeniu opuścił pokój, poddając się losowi, który okazał mu się tym razem nieprzychylnym. Nie zawsze atoli klęska bywała jego udziałem. Czasem i w jego domu bywało świętego Jana i wtedy srodze karcił panią Luizę. Wogóle była to zgodna, cudownie dobrana parka, jedno stworzenie warte drugiego. W chwili rozpoczęcia kłótni nigdy nie można było zgadnąć, kto odniesie zwycięstwo. Niekiedy pan Czykk gotów już był się poddać, wtem nagle zrywał się, chwytał za stołek, łomotał nim bez litości nad samemi uszami skonfundowanej małżonki i odnosił zwycięstwo. Ale czasem znów wygrana była po stronie pani Czykk, tak, że wogóle kłótnie nie miały decydującego charakteru, bywały jednak zazwyczaj pełne życia i temperamentu.
Zaledwie stanął ekwipaż, do pokoju pędem wbiegła bez tchu panna Toks.
— Luizo, droga Luizo — trzepała — czy miejsce jeszcze wolne?
— Jakże poczciwą jesteś, nieoceniona przyjaciółko! — odrzekła pani Luiza — wolne jeszcze, mój aniele.
— W takim razie spodziewam się, jestem pewna... Lecz zaczekaj, zaraz ich tu przywiodę.
Zbiegła po schodach, wysadziła ich z karety i wkrótce pojawiła się z powrotem. Niedarmo panna Toks mówiła o liczbie mnogiej. Przyprowadziła całe towarzystwo. Były to: dorodna, zażywna, rumiana, tęga młoda niewiasta z tłustem dzieckiem na rękach; za nią młoda kobieta nie tak tęga, lecz także rumiana i zażywna, niby oliwne jabłko; prowadziła ona dwóch chłopców, doskonale wyglądających o policzkach okrągłych; za nimi szedł chłopczyk wypasiony i tłusty. Nareszcie za całem gronem postępował gruby i okrągły jak jabłko mężczyzna z tłustym chłopcem na rękach. Postawił go na ziemię i rzekł chrapliwym głosem: trzymaj się brata, Dżonni.
— — Droga Luizo — szczebiotała panna Toks — wiedząc o twym niepokoju i chcąc ci pomódz, udałam się do położniczego szpitala im. Królowej Karoliny i pytałam o mamkę dla bogatego domu. Powiedziano, że nie mają. Po tej odmowie — nie uwierzysz mi — czułam się pognębioną. Na szczęście — trzeba trafu — jakaś dama słysząc, o co chodzi, oświadczyła mi, że zna kobietę, bardzo dobrą pod każdym względem. Natychmiast z ową damą udałam się pod wskazanym adresem — i oto ich przywiozłam.
— Dobra, usłużna, droga pani — pochlebiała jej pani Luiza.
— Zaraz, zaraz, jeszcze nie wszystko ciągnęła panna Toks. — Gdym weszła do domu, — jaki czysty pokój, moja droga, mogłabyś na podłodze jeść obiad — cała rodzina siedziała za stołem; a że żadna rekomendacya nie da się porównać z tem, co oczy własne widzą, postanowiłam ich przywieźć ze sobą, aby przedstawić panu Dombi. Oto dżentlemen mówiła, wskazując grubego mężczyznę — ojciec rodziny. Proszę pana pofatygować się bliżej.
Rozrosły mężczyzna niezgrabnie postąpił i wyszczerzył w uśmiechu mocne zęby.
— A to jego żona — objaśniała panna Toks, zwracając się do młodej kobiety z dziecięciem. — Jak zdrowie pani, Polli?
— Dziękuję, chwała Bogu, doskonałe — odpowiedziała zagadnięta.
Panna Toks traktowała ich jak starych znajomych.
— Cieszy mię to! — A ta oto druga młoda kobieta — niezamężna siostra tamtej; mieszka razem i dozoruje dziatwę. Nazywa się Dżemima. Jak się masz, Dżemimo.
— Dobrze, dziękuję pani, odrzekła Dżemima.
— No to dzięki Bogu bardzom rada. Mam nadzieję, że zawsze będzie dobrze.
Pięcioro dzieci. Najmłodsze sześciotygodniowe. Ten śliczny chłopczyk z pryszczykiem na nosie — najstarszy. Od czego u ciebie pryszczyk? Czy przypadkowo, czy dziedzicznie?
— Od żelazka — niewyraźnie mruknął mężczyzna.
— Przepraszam, panie, coś pan powiedział?
— Od żelazka, powtórzył ojciec rodziny.
— A, tak, zapomniałam — tłomaczyła panna Toks. Właśnie od żelazka. Malec dotknął się gorącego żelazka, gdy matki nie było w domu.
Masz pan racyę. Gdy byłam u was, powiedziałeś mi pan także, że pańskie rzemiosło....
— Palacz, proszę pani.
— Coo? Podpalacz? — powtórzyła panna Toks.
— Palacz, proszę pani, na parowozie.
— Ach, tak, palacz... mówiła panna Toks, nie bardzo widocznie rozumiejąc istotę tego zajęcia. — Jakże się ono panu podoba?
— Co, proszę pani?
— Pańskie rzemiosło.
— Wyborne zajęcie, proszę pani. Czasem tylko sadze dostają się tu — wskazał piersi — i od tego głos staje się chrapliwym. Od tego to i ja, proszę pani, mam chrypkę, nie zaś od jakiego paskudztwa.
Panna Toks widocznie tak mało zrozumiała te wyjaśnienia, że nie wiedziała, jak kontynuować rozmowę. Tymczasem pani Czykk drobiazgowo badała żonę palacza o dzieciach, o domowem pożyciu, o metryce ślubu i tak dalej. Młoda kobieta z honorem wyszła z opałów tego egzaminu, a pani Czykk udała się do gabinetu brata z wiadomością, wziąwszy ze sobą dwóch najtłustszych i najczerwieńszych chłopców, jako świetne uzupełnienie rekomendacyi.
Pan Dombi od śmierci żony nie opuszczał swego gabinetu, pogrążony w głębokie rozmyślania o dzieciństwie, młodości, wychowaniu i losie swego syna. Ciężkie i zimne brzemię gniotło mu duszę; nie więcej zresztą bolał nad trudnością w wykarmieniu syna, niż nad własną stratą. Jakież to niebezpieczeństwa, jakie zawody czekają go choćby przy wstąpieniu w świat! Życie ledwie się zaczyna, — a oto trzeba szukać obcej, obojętnej kobiety, od której zależą pierwsze wrażenia, początkowy rozwój dziecka. Jak żałosne upokorzenie dla Dombi i Syna! Myśl, że najmitka będzie chwilowo zastępowała matkę, tak była niemiłą i gorzką dla dumnego i zazdrosnego serca, iż czuł wyraźne zadowolenie, ilekroć odrzucał propozycye rekomendowanych kandydatek. Lecz nadszedł czas, kiedy wypadło zaniechać walki między owemi dwoma uczuciami. Przed nim stały dorodne dzieci przyszłej mamki, Polli i Tudl, nienagannej pod żadnym względem, doskonale poleconej przez rodzoną siostrę i usłużną pannę Toks.
— Dzieci zupełnie zdrowe — rzekł pan Dombi — ale gdy pomyślę, że z czasem uzyskają jakgdyby przynależność do rodziny mego Pawła... Weź ich Luizo! Niech wejdzie kobieta z mężem.
Za chwilę niezgrabna para stała przed oczami pana Dombi.
— Rozumiem — mówił, zwracając się w fotelu jak sprężyną nakręcona maszyna, nie jak człowiek ze krwi i kości — jesteście ubodzy i pragniecie zarobić pieniędzy, wychowując dziecię, mego syna, który tak wcześnie poniósł niczem nie nagrodzoną stratę. Ze swej strony rad was wspomogę. Ze wszystkiego wnosząc, nadajecie się dla mego syna. Lecz zanim wejdziecie w mój dom, musicie przyjąć parę warunków.
Przez cały czas waszego u mnie pobytu nazywać się będziecie „Ryczards“: zwykłe i bardzo przyzwoite nazwisko. Przyjmujecie ten warunek, naradźcie się?
Lecz szanowny małżonek tylko suszył zęby i wciąż do ust podnosił prawą rękę, od czego dłoń stała się mokrą. Pani Tudl trąciła go parę razy, lecz gdy to nie pomogło, grzecznie dygnęła i wyraziła przypuszczenie, że zapewne otrzyma dodatkowe wynagrodzenie, jeśli zmieni nazwisko.
— Rozumie się samo przez się — zapewnił pan Dombi. — Ale o tem pomówimy później. Teraz jeszcze jeden warunek: przez cały czas, odkąd za umówioną zapłatę zaczniesz pani karmić mego syna, pragnę, byś się jak najrzadziej widywała ze swoją rodziną. Potem zaś, gdy usługi okażą się zbędne i pieniężne rachunki wyrównane, powinny też ustać wszelkie stosunki między nami. Czy pani śledzisz za tem, co mówię?
Pani Tudl nie zupełnie pojmowała, o co właściwie chodzi, a mąż jak poprzednio śmiał się, nie zwracając uwagi na rozmowę.
— Masz pani własne dzieci — ciągnął pan Dombi. — Do naszej kupieckiej umowy zgoła nie należy to, żebyś pani musiała przywiązać się do mego syna, lub żeby syn mój miał z czasem przywiązać się do niej. Ani tego oczekuję ani sobie życzę. Przeciwnie. Z odejściem układ nasz wygasa i pani możesz nie znać mego domu ani rodziny. Dziecko zapomni i pani — jeśli wola — możesz najzupełniej o niem zapomnieć.
Żywy rumieniec oblał i bez tego czerwone policzki pani Tudl. Pochyliła głowę i zapewniła, że zna swe położenie.
— Naturalnie, naturalnie — mówił pan Dombi — jestem przekonany, że pani doskonale znasz swoje stanowisko. To takie proste i zwyczajne. Kochana Luizo, ułóż się z tą panią co do zapłaty i powiedz, że może podjąć pieniądze, kiedy zechce. Teraz z panem — jak się pan nazywasz? — parę słów.
Zatrzymany na progu, gdy żona wychodziła, Tudl zawrócił i znalazł się oko w oko z panem Dombi. Tudl był mężczyzną tęgim, barczystym, obrośniętym, w rozpiętym paltocie, z odciskami na palcach, z łbem kwadratowym, gęsto porosłym; miał czarne wąsy i bokobrody, jeszcze czarniej wyglądające od dymu i kopcia. Był to jednem słowem kontrast pana Dombi, należącego do gatunku gładziutko ostrzyżonych i ogolonych kupców-kapitalistów, których głowa lśni się niby nowusieńka asygnacya banku i którzy wyglądają jakby skropieni złotym deszczem.
— Masz pan syna? — indagował pan Dombi.
— Czterech, panie! Czterech synów i córkę. Wszystko żyje.
— Dość trudno pewnie panu wszystko to utrzymywać?
— Nie łatwo, lecz byłoby jeszcze ciężej...
— Co mianowicie?
— Stracić ich, panie!
— Umiesz pan czytać? — pytał pan Dombi.
— Niezbyt biegle.
— A pisać?
— Kredą, panie.
— Czem innem?
— Kredą nieco bazgrzę, gdy mi wskazują litery.
— Pan masz, jak myślę, około trzydziestu dwóch — trzech lat?
— Mniej więcej tyle — odrzekł Tudl po namyśle.
— Czemu się pan nie nauczysz?
— Mam właśnie ten zamiar, panie. Jeden z moich chłopczyków wkrótce pójdzie do szkoły i wtedy będziemy się razem uczyli — to jest on mi będzie pokazywał.
— To dobrze — powiedział pan Dombi z uwagą, lecz nie bardzo życzliwie patrząc na swego gościa, który tymczasem, rozdziawiwszy usta, oglądał pokój a zwłaszcza sufit. — Słyszałeś pan, co mówiłem pańskiej żonie.
— Polli słyszała, proszę pana — odrzekł Tudl, machnąwszy czapką przez ramię ku drzwiom z wyrazem zupełnego zaufania ku najdroższej połowie. — Wszystko będzie dobrze.
— A zatem pan zdajesz wszystko na żonę — ciągnął pan Dombi, zawiódłszy się w nadziei jaśniejszego wytłomaczenia warunków swych mężowi, jako głównej osobie w tej sprawie — niema co mi zatem więcej z panem rozprawiać.
— Właśnie to samo myślę, proszę pana. Polli wszystko słyszała, a ona ma głowę nie od parady.
— Nie będę więc pana dłużej zatrzymywał — rzekł pan Dombi. A gdzieś pan cały czas pracował?
— Zrazu pod ziemią, dopókim się nie ożenił. A teraz na wierzchu. A potem będę na maszynie, skoro ją ukończą.
Jak ostatnie źdźbło słomy przygniata ciężarem kark obładowanego wielbłąda, tak ta ostatnia odpowiedź o podziemnej pracy do reszty rozstroiła wyniosłą duszę pana Dombi. Milcząc, wskazał drzwi mężowi przyszłej mamki swego syna — ten zaś wyszedł z widoczną ulgą. Wnet zamknąwszy się w komnacie, pan Dombi zaczął chodzić tam i nazad w gorzkiem zadumaniu. Pomimo jego niewzruszonej powagi i panowania nad sobą, łzy mu spływały z oczu i nieraz w silnem wzruszeniu powtarzał: „biedne, biedne dziecię“. Tego żalu i rozgoryczenia za nic w świecie nie pokazałby światu i ludziom.
Dość oryginalny rys dumy naszego bohatera polegał na tem, że w synu swym właściwie ubolewał nad sobą. W słowach żal mu było siebie, biednego wdowca, który musiał powierzyć syna żonie ordynarnego robotnika, całe życie pod ziemią trawiącego! A oto śmierć ani razu nie pukała do wrót tego chłopa i za stołem jego codzień czterech synów spożywało obiad.
Słowa powyższe jeszcze drżały na jego wargach, gdy w tem przyszło mu na myśl, że kobieta ta wystawiona była w jego domu na wielką pokusę. Własne jej dziecko było też chłopczykiem. A jeżeli ona zamieni mu syna? Choć myśl tę zaraz odrzucił, jako romantyczną i nieprawdopodobną — aczkolwiek możliwą — to jednak wyobraźnia dalej rysowała obrazy takiej zamiany. Co zrobić, jeżeli oszustwo wyjdzie na jaw, gdy dziecię odrośnie? Czy stanie mi siły po wielu latach pozbawić obłudnika swej pieczołowitości, zaufania i tkliwej przyjaźni — wszystko to przenieść na rodzone dziecię, które może przez ten czas wyrośnie dla mnie obojętne i obce.
Zresztą niepokoje te i obawy wkrótce minęły. Niemniej przeto postanowił sobie pan Dombi czujnie śledzić mamkę, nie dając jej tego do poznania. Zrobiło mu się lżej na sercu i był teraz rad z tego, że zastrzegł sobie, iżby nie nastąpiło zbyt wielkie zbliżenie między mamką a synem.
Umowę pani Czykk z Ryczards przy pomocy panny Toks zawarła i mamka ceremonialnie niby zaszczytną odznakę otrzymała małego Dombi, oddawszy równocześnie śród łez i uściśnień własnego chłopca Dżemimie. Podano wino, aby się rozpogodzili smutni goście.
— Pozwoli pan kieliszek wina? — pytała panna Toks, gdy wszedł Tudl.
— Dziękuję pani — odrzekł palacz — czemu nie? Trzeba pić, gdy proszą.
— Panu przyjemnie zostawić żonę w tak szanownym domu, nieprawdaż?
— Wcale nie, proszę pani, byłoby mi o wiele przyjemniej zawieźć ją do domu.
Polli głośno zaczęła płakać. Pani Czykk instynktem kobiety odczuła, że żal nadmierny stać się może szkodliwym dla małego Dombi i natychmiast zaczęła perswadować.
— Niema czego się smucić, moja miła. Synek pani wyrośnie bez biedy i bez niedostatku pod dozorem ciotki Dżemmy, a panią tu czeka spokój i szczęście. Cóż robić? Beztroski niczego niema na świecie; trzeba być mężną.
Czy wzięto już miarę na czarne ubranie dla pani Ryczards?
— Wzięto, proszę pani — łkając odpowiedziała Polli.
— Suknia będzie śliczna — ciągnęła pani Czykk — ta sama modniarka i dla mnie szyje. Materyał przedni.
— Będzie pani tak ładnie wyglądała, że mąż nie pozna. Nieprawda, panie?
— Nieprawda — ponuro przeczył Tudl — poznam ją wszędzie w każdej sukni.
Palacz stanowczo nie chciał okazać się uległym.
— Co do pożywienia, pani Ryczards — pocieszała pani Czykk — najlepsze potrawy do pani dyspozycyi. Sama pani będzie układała obiady i cokolwiek ci się zażąda — natychmiast dadzą.
— Niezawodnie! — podtrzymywała przyjaciółkę panna Toks. — Piwa też pić można podług woli. Czy nie tak, Luizo?
— Pewnie, pewnie — dodawała pani Czykk coprędzej. — Tylko z jarzynami trzeba będzie wstrzemięźliwie się obchodzić.
— A może także z wędlinami.
— Prócz jarzyn, marynat i wędlin może pani jeść wszystko, czego zapragnie, bez ograniczenia.
— A to też rozumie się, że choć przepada za swoim synem, nie będziesz miała jej tego za de, Luizo.
— Pewnie, że nie — dobrotliwie zapewniła pani Czykk.
— Ale musi — ciągnęła panna Toks — całą swą uwagę, całą troskliwość poświęcić swemu małemu wychowankowi. Powinna to mieć za największe szczęście, że ten cherubinek, tak ściśle z najwyższemi sferami połączony, będzie rósł i rozkwitał na jej oczach. Nieprawdaż, Luizo?
— Bez wątpienia! — potwierdziła pani Czykk. — Widzisz, moja droga, ona już się zupełnie uspokoiła i myśli o tem, jakby wesoło i z uśmiechem pożegnać swoją siostrę Dżemimę dzieci i poczciwego męża. Czy nie tak, moja droga?
— Ależ tak, zawołała panna Toks — napewno chce się pożegnać!
— Biedna Polli z rozpaczą w duszy uściskała wszystkich członków swej rodziny a następnie chciała ukryć się w swym pokoju, żeby uniknąć bolesnego z dziećmi rozstania. To się atoli nie udało. Młodszy syn, odgadując zamiar matki, pochwycił ją za suknię i pobiegł wraz z nią, tymczasem starszy, przezywany w rodzinie kotłem na cześć parowozu, zaczął tupać nogami, a za tym przykładem poszła cała rodzina.
Kilka pomarańcz i garść drobnych pieniędzy ukoiły małych Tudli i rodzina zwolna udała się do najętej karety u podjazdu, aby odjechać do domu. Dzieci pod opieką Dżemimy stojąc przy oknie, rzucały pomarańcze i pieniądze. Sam pan Tudl siadł na piętach, uważając ten rodzaj jazdy za najwygodniejszy.
Gdy już minęły pogrzebowe ceremonie zmarłej ledi ku zupełnemu zadowoleniu grabarza i sąsiadów, nader wymagających pod każdym względem i gotowych do obrazy, gdy się cokolwiek z ceremoniału uroniło, różne osoby w gospodarstwie pana Dombi wstąpiły w koło swych zajęć. Mały ów światek, jak i wielki, niestety, celował w zdolności prędkiego zapomnienia o swych zmarłych. Gdy już kucharka oznajmiła, że pani ś. p. była cicha, gdy klucznica dodała, że taki to los wszystkich ludzi, gdy klucznik westchnął: mój Boże, ktoby to mógł pomyśleć, a pokojówka z lokajem przekonywali, że im się wszystko jakby snem wydaje — cała kwestya wyczerpała się doszczętnie i wszyscy jednogłośnie uchwalili, że żałoba całkowicie się już zaczęła zużywać.
Co się tyczy Ryczards, zamkniętej na górze w charakterze honorowego więźnia, jutrzenka nowego życia, jak się zdawało, zimno i posępnie wschodziła. Ogromny dom pana Dombi wznosił się po ocienionej stronie ulicy modnej między portlendzkim placem a brajenstońskim skwerem. Był to narożny dom w dolnej części pełen piwnic i podziemi okratowanych, smutny dom z oficynami w głębi, mieszczącemi rząd pokoi, zwróconych na podwórze, żwirem wysypane, w którem tkwiły dwa suchotnicze drzewa ze szczerniałymi pniami i gałęźmi, z brudnymi liśćmi, które raczej skrzypiały, niż szemrały poruszone wiatrem. Blask letniego słońca zjawiał się na ulicy tylko poranną porą wraz z woziwodami, stróżami, handlarzami starzyzną, łataczami parasoli, kwiaciarkami i ulicznymi zegarmistrzami, którzy bytność swą oznajmiali brzękliwym głosem dzwonków.
Zaledwie słońce ginęło z ulicy, pojawiały się wędrowne orkiestry, kataryniarze z małpami, przekupnie białych myszy a czasem nawet jeża. O zmroku, gdy cała ta czereda ze zdobyczą targu znikała, wychodzili z wrot domowych lokaje, o ile państwo nie jedli w domu obiadu, i lampiarz wedle zwyczaju czynił daremne wysiłki oświetlenia ulicy gazem.
Ogromny to był i pusty dom pana Dombi zewnątrz i wewnątrz. Zaraz po pogrzebie kupiec kazał nałożyć pokrowce na meble — może chciał je dla syna zachować — i komnaty miały wygląd niezamieszkałych prócz tych, w których mieszkał gospodarz na dole. Śród próżnych sal pojawiały się tajemnicze figury krzeseł i stołów, zgromadzonych razem i osłoniętych wielkimi całunami. Na dzwonkach, sztorach, zwierciadłach, otulonych arkuszami gazet, widniały urywkowe wieści o śmierciach i zabójstwach. Każdy żyrandol, zawinięty w płótno, wydawał się potworną łzą, spadającą z oka sufitu. Od każdego komina tchnęła wilgoć i stęchlizna, jak z grobowca. Zmarła i pogrzebana ledi spoglądała z ram obrazu, jak straszne widmo w białym całunie. A tymczasem wiatr rozwiewał wciąż na pół zgniłe resztki słomy, nasłanej na ulicy w czasie choroby pani. Strzępy te jakiemś dziwacznem prawem przyciągania wciąż zbierały się u progu przeciwległego domu będącego do wynajęcia, który — rzekłbyś — naszeptywał stamtąd jakąś żałosną opowieść oknom pana Dombi.
Komnaty przeznaczone przez kupca do własnego użytku tuż przy sali — składały się z gabinetu, biblioteki i jadalni, na którą zamieniono niewielką oszkloną galeryę, oknami zwracającą się ku suchotniczym drzewom, zajętym najczęściej przez koty. Biblioteka służyła równocześnie za garderobę, tak że woń welinu, pergaminu, skóry i safianu mięszała się w niej z wonią szuwaksu i butów. Wszystkie trzy pokoje były ze sobą połączone. Rano, gdy pan Dombi spożywał swe śniadanie i wieczorem, gdy wrócił, pani Ryczards miała na znak dzwonka przybywać do oszklonego pokoju i ze swym małym pupilem przechadzać się po nim. Rzucając chwilami okiem na pana Dombi, który siadał w oddalonym kącie i w milczeniu spozierał na dziecię z poza ciemnych, ciężkich mebli — dom dziadów i pradziadów był staromodny i ponury — mamka przekonywała się coraz więcej, że gospodarz podobny jest do więźnia w cytadeli lub do jakiegoś widma, gościa ze świata duchów, pozbawionego mowy i nie rozumiejącego żywych ludzi.
Od paru tygodni mamka tak żyła i nosiła codzień małego Pawła. Niekiedy pozwalano jej wychodzić, lecz nie samej. Zwyczajnie przybywała po nią pani Czykk w towarzystwie panny Toks. Zapraszały, aby z dziecięciem zażyła przechadzki na świeżem powietrzu, co znaczyło, żeby ceremonialnie pospacerowała po chodniku krokiem procesyi pogrzebowej. Gdy raz właśnie po powrocie z takiego spaceru Ryczards usiadła w swoim pokoju z dziecięciem u okna, drzwi pocichutku otworzyły się i na progu stanęła czarnooka dziewczynka.
— Pewnie to panna Florentyna powróciła od ciotki — pomyślała Ryczards, która dotąd nie znała córki pana Dombi. — Czem mogę służyć panience?
— To mój brat? — spytała dziewczynka, pokazując dziecię.
— Tak, moja duszko — odrzekła Ryczards — proszę go pocałować.
Lecz dziewczynka, nie ruszając się, z powagą spojrzała na mamkę i pytała:
— Co uczyniliście z moją mamą?
— Boże miłosierny! — zawołała Ryczards. — Jakie smutne pytanie! Co zrobiłam? Nic nie zrobiłam, panno Florentyno.
— Co oni zrobili z moją mamą? — powtórzyła Florcia.
— W życiu swem nie spotkałam nic podobnie wzruszającego — mówiła Ryczards, mimowoli stawiając się w położeniu zmarłej ledi i myśląc o własnej dziatwie. — Zbliż się, najdroższa i nie lękaj się mnie.
— Ja się pani nie lękam — odpowiedziało dziewczę, wchodząc do pokoju. — Ale muszę się dowiedzieć, co oni zrobili z moją mamą.
— Tę czarną sukienkę nosisz, kochanko, dla pamięci o matce.
— Ja pamiętam o mamie w każdej sukni — mówiło dziecko ze łzami w oczach.
— Ale taki to już obyczaj, żeby ubierać się w czarne suknie, gdy ktoś znika.
— Dokąd znika?
— Siądź tutaj — rzekła wzruszona kobieta — opowiem ci bajeczkę.
Z żywą wiarą, że otrzyma na swe pytanie odpowiedź, zdjęła Florcia kapelusz, usiadła na ławce u nóg piastunki i utkwiła w niej oczy.
— Była sobie — opowiadała Ryczards — pewna ledi, bardzo dobra ledi i miała małą córeczkę, a ta córeczka nadzwyczaj ją kochała.
— Bardzo dobra ledi i maleńka córeczka tkliwie ją kochała — powtórzyła Florcia.
— I podobało się Panu Bogu, żeby dobra ledi zasłabła i umarła. Dziecko drgnęło.
— I umarła dobra ledi i nikt jej więcej nie ujrzy. I pochowali dobrą ledi w ziemi, gdzie rosną drzewa..
— W zimnej ziemi! — przemówiła dziewczynka z dreszczem w całem ciele.
— Nie, nie, w ciepłej ziemi, gdzie brzydkie nasionka przekształcają się w prześliczne kwiatki, i w trawkę, i w kłosy i nie wiem już, w co jeszcze, gdzie dobre duszyczki zamieniają się w jasne aniołki i ulatują do nieba!
Dziecko, które przed chwilą pochyliło główkę, podniosło ją i uważnie wpatrywało się w mówiącą.
— No, właśnie.... wieczny jej odpoczynek! mówiła Poili, mocno wzruszona badawczym wzrokiem, chęcią pocieszenia dziecka i małą wiarą we własny sukces.
— Otóż skoro już dobra ledi umarła, gdziekolwiekby ją położyli, odeszła ona do Boga! I modli się ta dobra ledi — ciągnęła do głębi rozrzewniona Poili, — żeby Pan Bóg nauczył maleńką córeczkę wierzyć, że ona szczęśliwa w niebie i po dawnemu kocha swe dziecię, — żeby jej wpoił nadzieję na całe życie, że i ona — ta maleńka córeczka zobaczy ją kiedyś w niebie i już nigdy, nigdy się nie rozłączy.
— To była moja mama! — zawołała dziewczynka i padła w objęcia piastunki.
— I serduszko tego dziecka — mówiła Poili, tuląc Florcię do serca — serduszko tej małej córeczki wezbrało taką tkliwością, taką wiarą, że słysząc o tem od obcej kobiety, nie umiejącej pięknie opowiadać, lecz takiej, która była biedną matką i tyle — znalazła dziewczynka w jej słowach ukojenie, przestała odczuwać swe sieroctwo, zalała się łzami, pokochała ową kobietę, przylgnęła do dziecięcia na jej kolanach śpiącego i wtedy, wtedy... ciągnęła Polli, pieszcząc włosy dziewczynki i oblewając je łzami, wtedy, moje, drogie, biedne dziecię....
— He! panna Flor! Cóż to panienka nie wie, jak gniewać się będzie ojczulek! — zabrzmiał od drzwi głośny, przenikliwy krzyk i wnet potem wbiegła nizka, cienka, z nosem zadartym czternastoletnia dziewczyna, której czarne oczy iskrzyły się i latały, jak jaskółki przed burzą. — Wszak panna ma najsurowszy zakaz przychodzić tu i niepokoić mamkę!
— Ona mi wcale nie przeszkadza — odrzekła zdziwiona Polli — ja bardzo lubię dzieci.
— Nie o to chodzi, nie o to chodzi, pani Ryczards — broniła się czarnooka napastnica z tak jadowitem spojrzeniem, jakby chciała połknąć swą ofiarę — bardzo przepraszam. Ja na przykład bardzo lubię bułeczki, a nie dają mi ich do herbaty.
— Nie o to też chodzi — powtórzyła Polli.
— A o cóż, podług ciebie, dobra moja pani Ryczards? Nie zaszkodziłoby pani doskonale zapamiętać, że do niej należy opieka nad panem Pawłem, mnie zaś powierzono dozór nad panną Florą.
— Czy tedy mamy się z sobą kłócić?
— Nie, wcale nie, niewzrównana moja pani Ryczards — najzupełniej nie — trajkotała dziewczyna. — Wcale nie pragnę kłótni. Panna Flora przy mnie na zawsze, pan Paweł przy pani chwilowo.
Mała gorączka wyrażała się zwięźle i mocno, bez tchu strzelając sentencyami, o ile myśl je na język niosła.
— Panna Florentyna dopiero co wróciła do domu, nieprawdaż? — pytała piastunka.
— Właśnie, pani Ryczards, dopiero co wróciła. I zaledwie powróciła do domu, już znalazła sposobność zbrukać żałobną suknię, którą pani Ryczards nosi po mamie.
Zaledwie stów tych domówiła gorączka, której właściwie było na imię Zuzanna Nipper, odciągnęła dziewczynkę od jej nowej przyjaciółki takim silnym i krętym rzutem, jak gdyby ząb wyrywała. Lecz czyniła to wszystko nie tyle ze złości, ile z żarliwej chęci spełnienia obowiązku dozorczyni.
— Teraz, gdy panna Flora wróciła do domu — rzekła Poili z dobrotliwym uśmiechem spoglądając na rumianą twarzyczkę dziecka — ona postara się być szczęśliwą i dzisiaj zobaczy się ze swym drogim ojcem.
— Cooo? Co pani powiedziała? — zawołała Zuzia Nipper — zobaczy się ze swym ojcem? Oto — nowina! Chciałabym wiedzieć, jak to się z nim zobaczy!
— A czemu nie? — pytała Polli.
— A dla tego nie ach, jaka pani dziwna, pani Ryczards! Ojciec teraz ma kogo widywać, a i przedtem, gdy nikogo nie miał, panna Flora nie była mu bardzo miłą, bo — widzi pani, dziewczynka w tym domu nic nie znaczy, nic zgoła.
Dziewczynka szybko spojrzała na mówiącą, jakgdyby rozumiała i czuła to, co mówią.
— Zadziwia mię pani! — rzekła Polli. Czyżby pan Dombi dotychczas się z nią nie widział.
— Wcale dotąd nie widział się — przerwała Zuzanna. — A i dawniej nie widywał jej po kilka miesięcy i gdyby spotkał ją na ulicy, nie poznałby. O czem tu mówić? Gdyby jutro spotkał na ulicy, nie odgadłby, że to jego córka. Tak to, tak — pani Ryczards. A co do mnie — ciągnęła, śmiejąc się gorączka — to pan Dombi nie wie nawet o mojem istnieniu.
— Biedactwo! — westchnęła pani Ryczards, myśląc o maleńkiej Florci.
— Tak, droga moja Ryczards — ciągnęła Zuzanna. — Nasz pan to prawdziwy wielki mogoł, który od nas żyje za siódmą rzeką, za siódmą górą. No — do widzenia, pani Ryczards. A panienka niech idzie ze mną i niech pamięta, żeby zachowywać się dobrze, nie jak niegrzeczna głupiutka dziewczyna, która wszystkim wiesza się na szyi.
Nie bacząc jednak na surowe upomnienie, nie bacząc nawet na niebezpieczeństwo zwichnięcia ręki, jeśli Zuzanna porwie ją jak wprzódy, maleńka Florcia wymknęła się swej dozorczyni i tkliwie ucałowała mamkę.
— Żegnam cię — mówiła — żegnam, moja najlepsza. Wkrótce znów do pani przyjdę, albo ty przyjdź do mnie. Zuzanna pozwoli nam się widywać. Prawda, Zuzanno?
Zuzanna była właściwie dobra dziewczyna, tylko że należała do tego rodzaju wychowawców młodzieży, którzy myślą, że trzeba dziatwę wciąż potrącać i podrzucać, jak brzęczącą monetę, żeby zachowała blask swój pierwotny. Skoro Florentyna zwróciła ku niej błagalny wzrok, Zuzanna splotła swe krótkie ręce, pokiwała głową a jej czarne oczy zaświeciły łagodnym blaskiem.
— Nie warto nawet o to prosić, panno Floro. Panienka wie, że nie mogę jej odmówić. Pomówimy z piastunką, jakby to urządzić. Jabym rada pojechać do swej rodziny, a nie wiem, jak wyrwać się z Londynu; jakby to dobrze było, gdyby pani Ryczards zgodziła się na ten czas zaopiekować się panienką. Polli chętnie przystała.
— W domu tym nigdy wesoło nie bywa — więc też nie byłoby mądrze, gdybyśmy własnymi kaprysami powiększały nudę. Gdyby jakiej Toks lub jakiej Czykk podobało się dla żartu wybić mi dwa przednie zęby, byłabym naiwną, żebym podstawiła całą szczękę.
Polli nie zakwestyonowała tej sentencyi.
— Stąd wynika, że powinnyśmy żyć zgodnie, dopóki pani opiekujesz się Pawełkiem, byleby nie mącić ustanowionego tu ładu. Hej, panno Floro? Panienka dotąd nie ubrała się! Niechże panienka raz już wraca do siebie. To mówiąc, Gorączka porwała Florcię i wybiegła z pokoju.
Na obliczu i w ruchach biednej sierotki było tyle smutku i cierpliwej rezygnacyi, że Polli odczuła głęboką litość po jej odejściu. Serce nieszczęśliwego dziecka pałało gorącą chęcią umiłowania, a nie miało kogo kochać. Duszę jego przenikała bolesna tęsknota — a nikt nie dzielił jej i nikt nie starał się ulżyć jej bólów. Wszystko to doskonale zrozumiało serce macierzyńskie Ryczards. Czuła ona teraz pomiędzy sobą a bezdomną dziewczynką mocny związek zaufania, dla obu niezbędnego. Florcia ze swej strony instynktem wyczuła współczucie tak niespodzianie znalezione u obcej kobiety. Wbrew wysokiemu mniemaniu palacza o małżonce Poili, podobnie jak on, nie miała pojęcia o praktyce życia. Był to prosty niekunsztowny typ kobiecej natury, która na ogół bywa szlachetniejszą, wznioślej odczuwa, dłużej w sercu pielęgnuje tkliwość, współczucie, poświęcenie i wierność, niźli gruba natura męska. Może nawet pomimo braku wykształcenia potrafiłaby oschłą duszę pana Dombi ożywić z czasem promieniem świadomości zła i dobra, a promień ten później nie olśniłby go na kształt jaskrawej błyskawicy.
Lecz nie odstępujmy od rzeczy. Polli wówczas o tem tylko rozmyślała, jakby się zaprzyjaźnić z ruchliwą Zuzanną i tak pokierować sprawami, żeby się widywać z Florcią legalnie, na mocy zezwolenia. Sposobność wkrótce się trafiła Jak zwykle mamka na znak dzwonka zeszła do oszklonego pokoju i spacerowała tam i nazad z dzieckiem na rękach, gdy nagle ku wielkiemu jej zdumieniu i przestrachowi pan Dombi wyszedł ze swej fortecy i stanął przed nią.
— Dobry wieczór, Ryczards.
Był to i teraz ten sam surowy, ponury, ciężki dżentlmen, jakim go poznała w pierwszej chwili. Utkwił w mamce swego syna wzrok zimny i martwy, a biedna kobieta równocześnie ruchem bezwiednym dygnęła i opuściła oczy.
— Czy pan Paweł zdrów, Ryczards?
— Zupełnie zdrów, proszę pana, — i rośnie.
— To widoczne — zauważył pan Dombi — ze skupieniem przyglądając się drobnej twarzyczce dziecka. — Spodziewam się, że pani otrzymujesz wszystko, jak należy?
— Bardzo dziękuję, proszę pana, jestem zupełnie zadowolona.
Wnet po tej odpowiedzi na jej obliczu pojawiło się tak wyraźne wahanie się, że pan Dombi, już zmierzający do swego pokoju, zawrócił i utkwił w niej wzrok pytający.
— Ja myślę, proszę pana, że dziecina stałaby się żywszą i weselszą, gdyby w około niej igrały inne dzieci — ośmieliła się Polli.
— Kiedyś pani nastała — odrzekł, brwi ściągnąwszy, pan Dombi — mówiłem pani — przypominam sobie — żeby dzieci jej nie pojawiały się w moim domu. Możesz pani kontynuować swą przechadzkę.
To rzekłszy, znikł w swym pokoju, a Polli miała sposobność przekonać się, że wcale jej nie pojął i że niewinnie naraziła się na niełaskę.
Nazajutrz wieczorem, gdy zeszła z góry, pan Dombi przechadzał się po oszklonej komnacie. Stropiona tem niezwykłem zdarzeniem, stanęła u drzwi, wahając się: iść, czy wrócić? Dombi kiwnął, żeby weszła.
— Jeżeli pani sądzisz, że towarzystwo nieodzowne dla mego syna — mówił, jak gdyby pół minuty minęło od ostatniej rozmowy — to gdzie jest panna Flora?
— Nikt nie byłby lepszym od panny Flory — gorąco wstawiła się Polli — ale słyszałam od jej dozorczyni, że nie...
Pan Dombi zadzwonił i milcząc chodził po pokoju do pojawienia się sługi.
— Polecić, żeby pannę Florę przyprowadzono do Ryczards, ile razy zechce, żeby chodziła z nią na przechadzkę, bawiła się u niej w pokoju i tak dalej. Polecić, żeby dzieci były razem, ile razy Ryczards zażąda.
Żelazo było gorące i Ryczards gorliwie zaczęła kuć je. Śmiało kończyła dobre dzieło, choć serce jej drżało przed panem Dombi.
— Pannie Florze — mówiła — nie szkodziłoby od czasu do czasu przyjść i tutaj, do tego pokoju, żeby się nauczyła kochać braciszka.
Skoro sługa odszedł wypełniać polecenie pana, mamka udała, że piastuje dziecko, lecz zauważyła, jak zmieniło się oblicze pana Dombi — i zbladła. On z pośpiechem skierował się ku drzwiom, jak gdyby chciał odwołać swe rozkazy i tylko wstyd mu bronił.
Nie myliła się. Ostatni raz widział odtrącone dziecię w żałosnych objęciach umierającej matki a scena ta była dlań objawieniem i wyrzutem zarazem. Choć wszystkie myśli synowi wyłącznie poświęcał i losowi jego świetnemu, nie mógł wygładzić z pamięci tej uderzającej sceny. Nie mógł zapomnieć, że w tem przedśmiertnem pożegnaniu matki z córką — on żadnego nie miał udziału. Przed jego oczami były dwie śliczne istoty, mocno splecione wzajemnym uściskiem, a on stał obok niby widz obcy, któremu odmówiono uczestnictwa w cudownym akcie głębokiego umiłowania i bezgranicznej tkliwości.
Obrazy te z ich smutnymi odcieniami wbrew woli tłoczyły się do hardej duszy i żadna siła nie mogła usunąć odeń owych wspomnień, a dawną obojętność do małej Florci zmieniała w jakiś dziwny niepokój. Prawie czuł, że ona nad nim czuwa, nie ufa mu, jak gdyby posiadała klucz od tajemnicy, o której on sam nie wiedział. Zdawało mu się wreszcie, że w niej jest wrodzona świadomość tej niemoralnie brzmiącej struny jego duszy i że ona może nakazać tej strunie zadźwięczeć.
Stosunek jego do córki od dnia jej przyjścia na świat miał ujemny charakter. Nigdy nie czuł ku niej odrazy, lecz nigdy o niej nie myślał. Dawniej nie była dlań stanowczo niemiła; teraz czuł się wobec niej skrępowanym i tracił równowagę duchową. Pragnąłby wcale o niej nie myśleć, lecz nie wiedział, jak to zrobić. A może bał się — któż odgadnie tajnie ludzkiego serca — żeby jej z czasem nie musiał znienawidzieć.
Skoro mała Florcia nieśmiało weszła do zwierciadlanej sali, pan Dombi przestał chodzić i spojrzał na swą córkę. Gdyby był spojrzał na nią z większą uwagą i okiem ojca, wyczytałby w jej jasnem spojrzeniu różnorakie uczucia niezdecydowania, nadziei i lęku. Ujrzałby w nich gorącą chęć uściskania go i zawołania: „ojcze, spróbuj mnie pokochać! Nikogo nie mam prócz ciebie!“ A zarazem wyczytałby obawę odtrącenia, lęk okazania się natrętną i obrażenia ojca, wielką potrzebę zachęty i ukojenia, ujrzałby nareszcie w tych jasnych oczach, z jakim trwożnym niepokojem młode serduszko szukało naturalnej przystani dla swej tkliwości i przytłaczającego je bólu.
Ale on zobaczył tylko to, że stanęła w niepewności u drzwi i zwróciła się ku niemu. Nic więcej nie dostrzegł pan Dombi.
— Wejdź — odezwał się. Wejdź, czegóż się boisz?
Weszła i obejrzawszy się wokoło, stanęła nieopodal drzwi, mocno składając rączki.
— Podejdź bliżej, Florentyno — zimno rzekł ojciec. Wszak wiesz, kto jestem?
— Wiem, ojcze.
— Czy masz mi co do powiedzenia?
Florcia podniosła ku niemu łez pełne oczy, a łzy jej zamieniły się w sople na policzkach, gdy spotkała surowe jego oczy. Pochyliła główkę i wyciągnęła drżącą rączkę.
Pan Dombi niedbale ujął rączkę dziewczynki i w milczeniu stał parę minut ze spuszczoną głową. Tak jak i ona nie wiedział, co czynić i o czem rozmawiać.
— Bądź grzeczną dziewczynką — rzekł wreszcie, trzepiąc ją lekko po głowie i rzucając na nią spojrzenie niepewne. Idź do Ryczards — idź!
Florcia postała przez chwilkę jeszcze, jakby ciągle żywiła chęć rzucenia się w ramiona ojca w nadziei, że ją uściśnie. Podniosła wzrok ku niemu. Panu Dombi wydało się, że oczy te patrzą na niego tak, jak patrzyły pamiętnej nocy na doktora. Instynktowo puścił jej rączkę i odwrócił się.
Łatwo zrozumieć, że Florcia powierzchownością i zachowaniem się wywarła niekorzystne wrażenie na panu Dombi. Nie tylko w duszy, lecz we wszystkich jej ruchach okazywał się przymus, przy czem traciła naturalną żywość i wdzięk. Polli wciąż z nadzieją obserwowała tę scenę i według własnych uczuć oceniając pana Dombi, liczyła niemało na żałobny ubiór Florci. „Czyżby to nie było srogością, gdyby całe swe przywiązanie oddał synowi, gdy drugie oto dziecię ma przed oczami?“
Jak tylko można najdłużej trzymała ją przed oczami ojca i tak zabiegała, że Pawełek w istocie stał się weselszym. A kiedy już czas był rozstać się, chciała wysłać Florcię do pokoju ojca, by się pożegnała; lecz dziewczątko cofnęło się lękliwie, a gdy piastunka nagliła, podniosła rączki ku oczom, jakby wstydząc się swego poniżenia. „O, nie, nie! On mnie nie pragnie, nie pragnie!“ Ten spór zwrócił uwagę pana Dombi, który w swoim gabinecie popijał wino. — A co tam? — spytał.
— Panna Flora — mówiła Ryczards — chce się z panem pożegnać, lecz boi się fatygować.
— No, dobrze, dobrze! Niech sobie idzie — może się nie widzieć ze mną.
Wysłuchawszy tej odpowiedzi Florcia szybko opuściła pokój, zanim się mamka spostrzegła. Bądź co bądź poczciwa Polli rada była powodzeniu swej dyplomacyi i zaraz o wszystkiem powiadomiła Gorączkę. Wbrew oczekiwaniu Zuzanna dość zimno przyjęła do wiadomości dowód przyjaźni i wcale nie była zachwycona tem, że odtąd każdej chwili mogą się widywać.
— Myślałam, że zrobię tem pani przyjemność — mówiła Polli z odcieniem wymówki.
— Ależ mi to bardzo przyjemne, pani Ryczards, ślicznie dziękuję — odwzajemniła się Zuzanna — prostując się, jakby kto nową fiżbinę wstawił w jej gorset.
— Tego nie widać — zauważyła Polli.
— Ja tu nie służę chwilowo — odcięła Zuzanna — mnie nie uchodzi mówić, co ślina na język przyniesie. Sąsiedni dom może i ładny, zapewne nawet ładniejszy od tego; lecz nie mam najmniejszej chęci porzucać miejsca i iść tam. Tak jest, pani Ryczards!
Kantor Dombi i Syn leżał w City, w ruchliwej handlowej części Londynu, gdzie słychać było dzwony świątyń, o ile ich nie głuszył hałas ulicy. Obok atoli znajdowały się kąty wcale romantyczne: Gog i Magog, dwa znamienite posągi miejskie, odległe o dziesięć minut pieszej drogi, giełda królewska jeszcze bliżej, a wspaniałym jej sąsiadem bank angielski, w którego podziemiach spoczywały, jak zmarli w sarkofagach, stosy złota i srebra.
Na rogu wznosił się bogaty dom Towarzystwa Indyjskiego, która to nazwa przypominała drogie kamienie i tkaniny, tygrysy, słonie, drzewa palmowe, wachlarze, palankiny i ciemnych strojnych książąt, z powagą siedzących na dywanach. Widać tu było afisze okrętów, płynących z żaglami rozwiniętymi do różnych części świata; magazyny z mnóstwem towarów, którymiby można w krótkim czasie największy okręt napełnić — tu wreszcie na drzwiach sklepów z przyrządami żeglarskimi wystawiono małych miczmanów z drzewa w starych mundurach, jak gdyby dla dozoru nad jadącymi powozami.
Twórcą i właścicielem jednej z tych rzeźb — którąby można nazwać najbardziej drewnianą — tej, która wypukło wyskakiwała z tła, poważnie prawą nogę naprzód wysunąwszy, ubrana w trzewiki ze sprzączkami, w kaftan z wylotami i przy prawem oku trzymała nieproporcyonalnie wielką w stosunku do postaci maszynę — jedynym twórcą i właścicielem tego miczmana, nad wyraz z niego dumnym, był sędziwy jegomość w peruce, który zaczął płacić komorne, podatki wiele lat przed przyjściem na świat najstarszego z żywych dziś miczmanów — z krwi i kości. A przecież w angielskiej flocie niemało miczmanów wcale poważnego wieku. Sklep owego starego dżentlmena pełen był chronometrów, barometrów, teleskopów, kompasów, sekstantów i wszelkich instrumentów, nieodzownych dla kierowania okrętem.
Miedziane i szklanne rzeczy w surowym porządku rozłożono na półkach i pakach, tak że niewtajemniczeni nie mogliby odgadnąć ich użytku ani napowrót ułożyć, gdyby im zechciało się je wyjąć i rozebrać. Każdy przedmiot zamykał się w futerale z drzewa różanego tak szczelnie, że najmniejsza wypukłość dokładnie przylegała do wklęsłości i wszystko to dla ochrony od zepsucia i nieładu przy kołysaniu się okrętu. Ażeby oszczędzić miejsca i ściślej ułożyć przyrządy, użyto niezwykłych środków, mnóstwo przedmiotów niezbędnych dla żeglugi kryło się w każdem pudle, a sklep i przyrządy miały wygląd tak zwarty i tak podobne były do pływającego futerału tylko bez wody morskiej, jakby czekały na to, aby się puścić na daleką bezludną wyspę.
Szczegóły życia szanownego właściciela instrumentów morskich, który chlubił się drewnianym miczmanem, wzmacniały tę opinię. Rozległe koło znajomych tworzyli żeglarze, zjadający u niego suchary okrętowe i wędliny. Marynaty podawały się w naczyniach z napisem: handel prowizyą okrętową, a napoje podawano w nizkich z krótkiemi szyjkami karafkach, używanych na morzu. Na ścianach w symetrycznym porządku wisiały widoki okrętów z alfabetycznym spisem ich części składowych; komin zdobiły rzadkie muszle, mech i rośliny morskie; niewielki kantor z tyłu sklepu otrzymywał światło niby kajuta od szyby w górze.
Gospodarz, kapitan tego pływającego futerału, mieszkał samiuteńki ze swym krewnym Walterem, czternastoletnim chłopcem, który jakby dla uzupełnienia tej charakterystyki podobny był do miczmana. Sam zaś Salomon Hils lub, jak go zwano krótko, staruszek Sol — wcale nie miał wygląda morskiego wilka. Był to człowiek powolny, milczący, ponury i wcale nie był podobny do korsarza w swej gładkiej i gęstej peruce. Czerwone oczka migały niby dwa miniaturowe słońca z poza mgły — a spojrzenie ich tak było mętne, jak gdyby przez dwa lub trzy dni z rzędu wciąż patrzył przez silne szkła, a potem naraz, odjąwszy je, wszystkie przedmioty ujrzał w zielonem świetle. Nigdy w niczem nie zmieniał swego stroju. Bardzo rzadko zastępował swój kawowy garnitur z jasnymi guzikami na inny także kawowy. Szyję otaczał wysoki stojący kołnierzyk, oczy zdobiły złote okulary, a w kieszeni spoczywał ogromny chronometr i starzec tak wierzył dokładności jego wskazań, że byłby posądził o spisek wszystkie ścienne i kieszonkowe zegary w mieście, a nawet samo słońce rychlej, niżby zwątpił o swym drogocennym chronometrze. Tak długie lata przeżył w swym sklepie i kantorze za drewnianym miczmanem; sypiał stale na strychu, zdala od mieszkań, gdzie chwilami rozkosznie gwizdał wiatr i szumiała burza, gdy tymczasem mieszkańcy dołu nie mieli pojęcia o pogodzie.
Poznajemy Salomona Hilsa w dniu jesiennym o pół do szóstej po południu w chwili, gdy staruszek wydobył z kieszonki swój nieskazitelny chronometr. Ulice pustoszały, tłumy przechodniów rozpłynęły się i zanosiło się na całonocną szarugę. Wszystkie barometry w sklepie opadły, a krople dżdżu już kapały na lakierowany kapelusz drewnianego miczmana.
— Gdzie też przepada Walter? — mówił Salomon Hils — ponownie z uwagą badając chronometr. Od pół godziny gotów obiad, jego zaś jak niema, tak niema.
Zrobiwszy pół obrotu na kantorowym fotelu, pan Hils przechylił się do okna i spojrzał przez szpary między instrumentami, czy nie idzie kuzyn. Lecz nie było go na ulicy. Koło sklepu szli spóźnieni przechodnie pod mokrymi parasolami, dwaj chłopcy, rozlepiacz afiszów leniwie wlókł się w swej klejem obrudzonej bluzie i przystanąwszy przede drzwiami kreślił palcem imię swe na miedzianej desce, na której błyszczało nazwisko Hilsa.
— Gdybym nie wiedział, że mnie kocha i bez mej zgody nie pójdzie służyć na żadnym statku, niepokoiłbym się o niego — mruczał pan Hils, pukając palcami o szkła paru barometrów. — Wszystkie barometry spadły! Co za szaruga na dworze! Ba — ciągnął, zdmuchując pył ze szkła kompasu — ta skazówka z taką samą siłą nachyla się ku temu pokojowi, jak Walter ku swemu zajęciu. Jak też to zgodził się kierunek pokoju! Prosto na północ! Z dokładnością do 1/20 stopnia.
— Wuju Sol!
— A, to ty, mój drogi! — zawołał kupiec instrumentów żeglarskich, zwracając się z krzesłem.
Do pokoju wbiegł wesoły, bystrooki, kędzierzawy chłopiec z twarzą zarumienioną od szybkiego biegu.
— No, wujaszku, cóżeś czynił bezemnie? Obiad gotów? Bardzo jestem głodny.
— Com robił? — dobrodusznie mówił Salomon — czyż to nie mam co robić, gdy niema takiej psoty, jak jegomość? Obiad od pół godziny gotów, a mnie też jeść się chce.
— Chodźmyż, wujaszku — zawołał chłopiec. Niech żyje admirał!
— Tfu, zgiń, przepadnij! — przeczył Hils. — Chciałeś pewnie powiedzieć: lordmajor!
— Wcale nie! Niech żyje admirał! Niech, żyje admirał! Naprzód! Marsz!
Równocześnie peruka i jej pan znalazły się w tylnym pokoju. Wujaszek Sol i bratanek gorliwie zabrali się do łososia, mając w perspektywie pieczyste.
— Niech żyje lordmajor, kochany Walu! Na co nam admirałowie. Twoim admirałem obecnie jest lordmajor.
— A niech go tam! — mówił chłopiec energicznie trzęsąc głową. Lepszy rycerz.
Tylko patrzeć, jak miecz swój wyciągnie.
— Co tam miecz jego! Spójrz tylko Walu a komin.
— A któż to na gwoździu zawiesił moją srebrną czarkę? — pytał młodzieniec.
— Ja — odrzekł starzec. Teraz niepotrzebna. Dziś pić będziemy szklankami, Walterze, jak ludzie stateczni, jak obywatele. Wszakże od dzisiaj wstąpiliśmy na szeroką drogę życia.
— Doskonale, wuju! Za twoje zdrowie pić będę, ile zdołam i z każdego naczynia. Niech żyje wujaszek Sol i...
— Lordmajor! dokończył stary.
— Niech żyje lordmajor, szeryf, radcowie i cała rada miejska! zawołał chłopiec.
Wuj z wieliem ukontentowaniem kiwał głową.
— No, teraz opowiadaj o swym domu handlowym — zachęcał.
— E, wuju, o tem niema co wiele prawić. Kantor ciemny i posępny; w pokoju, gdzie siedzę, wysoki kominek, żelazna kasa, kilka map, kalendarz, pulpity, krzesła, kałamarz, księgi, kosze i moc pajęczyny, tak że jedna gęsta siatka pajęcza z siną muchą wisi wprost nad moją głową.
— I nic więcej?
— Nic prócz starej klatki — nie wiem, jak się tam dostała — i prócz kosza do węgli.
— A księgi rachunkowe i czekowe, a księgi dłużne i portfel wekslowy i inne dokumenty kupieckie handlowego domu?
— O, tego dobrego, ja myślę, znajdzie się dużo, ale to wszystko kryje się w pokojach pana Karkera, pana Morfina lub też pana Dombi.
— Czy pan Dombi był dziś w kantorze?
— Był. Nieraz wchodził i wychodził.
— Z tobą, rozumie się, nie rozmawiał?
— Przeciwnie. Przechodząc koło mnie — taki dumny i wyniosły — rzekł: „a, ty jesteś synem pana Hilsa, mechanika przyrządów żeglarskich?“
— Kuzynem, panie — odrzekłem. „No, właśnie, ja też mówię — kuzynem.“ A naprawdę, wuju, nazwał mię twym synem, nie krewnym.
— Pomyliłeś się, mój drogi — i koniec.
A zresztą niewielka szkoda.
— Naturalnie, że niewielka. Tylko to niemiłe, że taki zimny i pyszny. Potem pan Dombi przypomniał, żeś mnie polecał mu do jego kantoru, że powinienem być pilny i punktualny — i wyszedł. Nie bardzo mu się chyba podobałem.
— Chciałeś zapewne powiedzieć, że on się tobie nie bardzo podobał?
— Może być, — wuju — ale nie myślałem o tem.
Po obiedzie Salomon odzyskał humor i spoglądał na chłopca. Gdy już sprzątnięto ze stołu — potrawy przynoszono ze sąsiedniej restauracyi — udał się z chłopcem do piwnicy i poszukawszy w różnych zakątkach, powrócił ze starą, zapleśniałą flaszką, okrytą kurzem i piaskiem.
— Co czynisz, wuju! Wszak to twoja ulubiona madera! Są jej tylko dwie butelki.
Stary Sol kiwnął głową na znak, że wie, co czyni i z uroczystą powagą wyciągnął korek. Potem nalał dwie szklanki i postawił butelkę na stole wraz z trzecią szklanką.
— Drugą butelkę, Walu, wypijemy, gdy już zrobisz karyerę t. z. gdy staniesz się porządnym, szanowanym, szczęśliwym człowiekiem, gdy przewodnia gwiazda nowego dziś przez ciebie zaczętego życia — Boże, wysłuchaj mej prośby — zaprowadzi cię równą, gładką drogą do celu. Błogosławię cię z głębi serca.
Mgła, wciąż zasłaniająca oczy starca, jakgdyby osunęła mu się na gardło; głos stał się drżącym i ręka trzęsła się, gdy trącał się z młodzieńcem. Pokosztował wina i wnet ciężkie brzemię spadło z ramion, a jasny uśmiech zaigrał na wargach.
— Kochany wuju — mówił wzruszony chłopiec, uśmiechając się przez łzy — jestem ci niezmiernie wdzięczny za zaszczyt... i tak dalej i tak dalej. Pozwól i mnie teraz wznieść toast. Vivat, pan Salomon Hils! Niech żyje milion razy! Hura!
Znowu trącili szklankami. Walter pił oględnie, umoczył wargi i wzniósłszy szklankę, z miną znawcy oglądał płyn pod światło. Parę minut stary w milczeniu spoglądał na bratanka, a gdy oczy ich się spotkały, ciągnął myśl swoją:
— Widzisz, Walu — jam się zrósł ze swem zajęciem. Tak już doń przywykłem, że żyć bez niego nie mogę. A tymczasem interesy idą źle, bardzo źle. Gdy jeszcze były w użyciu te mundury — ukazał drewnianego miczmana — można było i warto było trudnić się tym interesem! A teraz... rywalizacya, nowe wynalazki, mody... Świat mnie prześcignął. Nie wiem, gdzie podzieli się moi odbiorcy, a i sam, Bóg wie, gdzie jestem.
— Dosyć, wujaszku, nie myśl o tem.
— Odkąd wróciłeś z pensyi tj. od dni dziesięciu — jeden gość zajrzał do mego sklepu.
— Dwaj, wujaszku. Czyż nie pamiętasz? Najpierw przyszedł jakiś pan z prośbą o zmianę gwinei...
— No, tak i nikt więcej.
— Jakto, wuju! A zapomniałeś o kobiecie, która pytała, jak się idzie do Tempejk?
— Prawda, zapomniałem. Zatem dwoje.
— Ale żadne nic nie kupiło!
— Rozumie się, że nie.
— Nawet zdaje się niczego nie żądali.
— Pewnie, gdyż kupiliby sobie w innym sklepie.
— Zawsze jednak przychodziło dwoje ludzi, a ty mówisz, że jeden gość.
— E, mój Walterze! — mówił starzec po chwilowem milczeniu. — Wszakżeśmy nie dzicy na odludnej wyspie Robinzona Kruzoe. Cóż stąd, że jeden zmienił u nas pieniądze a druga spytała o drogę. Czy to nasyci? Naprawdę, życie nas prześcignęło i brak siły za niem podążać. Nie to, co dawniej: i mistrze nie ci, i uczniowie inni, i interesa gorsze, i towary również. Moje przyrządy wyszły z mody, a ja jestem stary kupiec w starym sklepie. Na co się komu przydam? Nawet ulica nasza zmieniła się. Wszystko nie tak, jak było. Tak to! czas mnie wyprzedził i nie pora go ścigać. Wrzawa życia już mię straszy.
Walter chciał odpowiedzieć, lecz wuj go wstrzymał.
— Oto dlaczego radbym cię co rychlej wprowadzić do świata interesów, jam już nie działacz, raczej cień działacza: umrę i cień zniknie. Liche to dziedzictwo. Dobrze jeszcze, żem na twą korzyść mógł wyzyskać resztkę mych dawnych stosunków. Sąsiedzi myślą, żem bogaczem. Pragnąłbym dla twego dobra, żeby to było prawdą. W każdym razie, wstąpiwszy do handlowego domu Dombi, doskonałą masz przed sobą drogę. Bądź czynny, dziecko moje, pracuj, idź naprzód — a Bóg ci pobłogosławi!
— Ze wszystkich sił będę się starał ziścić twe nadzieje, drogi wuju i nie zapomnę rad — z powagą odrzekł młodzian.
— Wiem i o tem nie wątpię. No, a co się tyczy żeglarstwa, to ładne w marzeniach, w istocie na nic. Pewnie, patrząc wciąż na te przyrządy, zżyłeś się z myślą o morzu, ale to głupstwo, mój przyjacielu, stanowcze głupstwo!
Jednakże Salomon Hils, mówiąc o morzu, zacierał ręce z ukrytem ukontentowaniem i patrzył z nieopisaną rozkoszą na swe morskie instrumenty.
— Oto na przykład — wino. Bóg wie, ile razy spacerowało do Indyi tam i nazad, a nawet świat wokół okrążyło, widziało noce jak węgiel czarne, słyszało wiatrów świst i ryki burzy morskiej...
— Pioruny, błyskawice, deszcz, grad, straszliwe huragany! — żywo kończył chłopiec.
— Tak — winko to przebyło różne koleje. Wyobraź sobie, jak skrzypią i trzeszczą maszty okrętowe, jak wyje wicher w linach...
— Jak majtkowie pędzą i wspinają się na reje, jak usiłują wzmocnić żagle, a okręt jak szalony mknie i podskakuje...
— Wszystko to widziała stara beczka z tą szacowną maderą. Gdy Piękna Salli odbijała...
— Na Bałtyk w noc ponurą! Pamiętam, pamiętam! Zginęła o północy czternastego lutego 1749 roku!
— Właśnie! Na okręcie było pięćset beczek tego wina — i cała załoga z wyjątkiem pierwszego masztowego, pierwszego porucznika, dwóch majtków i jednej damy, ratującej się łódką — rzuciła się do beczek, rozbiła je, upiła się na śmierć winem i śród uroczystego śpiewu Rule Britannia razem z okrętem, wściekle klnąc i krzycząc — poszła na dno.
— A pamiętasz, wuju, jak to straszliwy wicher przypędził „Jerzego II. “ do wybrzeży Kornwału na parę godzin przed zachodem słońca czternastego marca 1701 roku? Na statku było 200 koni. Przerażone huraganem zerwały się z uwięzi, pędziły pod pokładem, kopały i deptały się, rżały, skowytały i sprawiły taki przerażający hałas, że załoga myślała, jakoby tysiąc czartów owładło statkiem. Najlepsi żeglarze utraciwszy przytomność, zginęli w morzu i dwoje ledwie ocalało świadków zdarzenia.
— A pamiętasz, kiedy Polifem...
— Kupiecki wschodnio-indyjski okręt Onersa, Wiggsa i Co. o 350 tonach, kapitan Dżon Broun z Deptfortu? — wołał Walter.
— Ten sam. Gdy na nim czwartego dnia żeglugi koło Jamajki wybuchły płomienie...
— Na okręcie wówczas byli dwaj bracia — przerwał młodzieniec żywo i z ogniem. W jednem okrętowem czółnie, po brzegi napchanem ludźmi, wolne było jedno miejsce i żaden z braci nie chciał zeń korzystać, aż starszy wrzucił w czółno młodszego przemocą. Wówczas młodszy zawołał: „Edwardzie! Pomyśl o swej narzeczonej! Jam jeszcze chłopiec i nikt w domu nie czeka na mnie. Zajmuj co prędzej moje miejsce!“. To mówiąc, rzucił się w morze.
Walter pod wpływem opowieści zerwał się z krzesła a jego płonące oczy i silny rumieniec przypomniały Salomonowi to, co mu wyszło z głowy. Zamiast ciągnąć ulubioną gawędę, zakaszlał sucho i rzekł;
— Pomówmy o czem innem, Walterze.
Chodziło o to, że namiętne upodobanie w cudownych i niezwykłych wypadkach, rozwinięte w Salomonie samą naturą jego zajęcia, udzieliło się i kuzynowi. Nadaremnie usiłował nadać inny kierunek jego skłonności. Nie pomogły żadne środki, a przeszkody jeszcze rozpalały namiętność. Tak wszystkie książki i baśnie, jakie piszą się i opowiadają dziatwie, aby ją do ziemi przywiązać, wywierają zgoła inny wpływ i nieodwołalnie porywają ją ku odmętom morza.
Tymczasem zjawiła się nowa osoba. Był to mężczyzna w granatowym płaszczu z czarnemi, gęstemi brwiami; zamiast prawej ręki sterczał z płaszcza kikut a w lewej ręce tkwiła gruba pałka, pełna szyszek i narośli, jak jego nos. Szyję zdobiła ogromna czarna, jedwabna chustka, a wysoki kołnierzyk koszuli był tak gruby i wielki, że wydawał się żaglem. Był to właśnie gość, na którego oczekiwała trzecia szklanka, o czem doskonale wiedział. Powiesił na gwoździu za drzwiami swój płaszcz i twardy włochaty filcowy kapelusz, od którego na czole pojawiła się czerwonawa pręga, jakby od szczypców żelaznych, wziął krzesło, przybliżył do stołu i usiadł naprost szklanki. Gościa tego zwano kapitanem. Twarz ogorzała i surowa wyjaśniła się, gdy uściskiem dłoni witał wuja i młodzieńca; nie był widocznie gadatliwy, wyrażając lakonicznie swe myśli.
— No, cóż? — zapytał.
— Wszystko dobrze — odrzekł Salomon, podsuwając wino.
Gość wzniósł butelkę i starannie zbadawszy, ozwał się:
— Ta?
— Ta sama.
Wtedy kapitan napełnił szklankę i pogwizdując melodyę, rozmyślał o niezwyczajnem święcie.
— Walterze — mówił, gładząc kikutem rzadkie włosy i wskazując Salomona. — Naśladuj go, kochaj, szanuj i bądź posłuszny. Znajdź odpowiednie miejsce w Piśmie św. i połóż zakładkę.
Tak był rad ze swego powiedzenia, że powtórzył je.
— Nigdy nie byłem w kłopocie, ilekroć chodziło o wskazania w życiu. Nie traciłem słów, jak inni.
Przypomniał sobie, że w tej chwili zbyt szafował słowami. Zamyślił się i milczał, dopóki stary Sol ze świecą nie wyszedł do sklepu. Wtedy ozwał się bez wstępu do Waltera:
— Zdaje mi się, że on mógłby zrobić zegarek, gdyby zechciał.
— Niezawodnie. Wcale o tem nie wątpię, kapitanie.
— I jakby chodził! — mówił gość, kreśląc kikutem fantazyjne figury. — Bierz licho, jakby chodził!
Parę minut rozmyślał nad doskonałością idealnego zegarka i patrzył w milczeniu na młodzieńca, jak gdyby twarz jego była cyferblatem.
— Tak, on nadziany wiedzą różnego rodzaju. Spójrz, czego tu brak. Ziemia, powietrze, woda — wszystko mu ulega. Czy zechcesz wznieść się ku obłokom balonem, czy pogrążyć się na dno morskie jako nurek — wszystko tu znajdziesz. Zechciej dostać i zważyć gwiazdę polarną — i w tem ci dopomoże.
Szanowny kapitan żywił głęboki szacunek dla żeglarskich przyborów, a filozofia jego nie widziała różnicy pomiędzy wynalazkiem a sprzedażą tych przedmiotów.
— Ach — mówił wzdychając — dobrze to rozumieć te sztuki, dobrze i nie rozumieć. Nie wiem, co lepiej. Przyjemnie tu siedzieć i zdawać sobie sprawę, że mogą cię zważyć, wymierzyć, namagnetyzować, naelektryzować, na.... licho wie, co jeszcze — a nie rozumieć, jak?
Przedziwna madera rozwiązała język kapitana i mowę tę pouczającą wygłosił z doskonałą swadą. Ale — zdawało się — szanowny wilk morski nie mógł wytłómaczyć, jakim sposobem nareszcie wyraził to, co tkwiło w głębi głowy od lat dziesięciu, ile razy w niedzielę spożywał obiad w tym sklepie. Zadumał się znowu i umilkł.
— Słuchaj, Ned — zawołał Salomon Hils — czy nie należałoby wypróżnić tej buteleczki, zanim do grogu się weźmiemy?
— Zgoda — odrzekł kapitan. — A cóż kuzynek?
— Dziękuję, wuju, nie mogę więcej.
— Wypijesz. Wypijemy wszyscy na powodzenie handlowego domu Waltera. Kto wie? Ser Ryszard Wittington poślubił córkę swego pana.
— Przyjmij to do wiadomości, Walterze — rzekł uśmiechając się kapitan.
— Chociaż pan Dombi nie ma córki...
— Ma, ma, wuju, zawołał młodzieniec, rumieniąc się i śmiejąc.
— Ma? A naprawdę, przypominam sobie, że ma.
— O, wiem napewno. Słyszałem o tem dziś w kantorze. Podobno ojciec nie lubi jej. O tem tylko marzy, żeby syna coprędzej zrobić spólnikiem, choć jeszcze z pieluch nie wyrósł. Oblicza bilans, myśli o synu i rozkoszuje się swymi okrętami. Z zachwytem myśli, że wszystkie te skarby należą do niego i syna.
Tak mówią. A zresztą nie wiem.
— Ehe! jużeś się wszystkiego o niej dowiedział.
— Tak znowu nie. Ale cóż zrobię, kiedy słyszałem.
— Boję się, żeby ten synek nie stanął nam na przeszkodzie.
— Być może — dodał kapitan.
— Bądź co bądź — pijmy za jego zdrowie. Niech żyją Dombi i Syn.
— Doskonale wuju. Ale toast trzeba nieco zmienić. Mówisz, że wszystkiego dowiedziałem się o córce swego pana i z góry mnie ż nią łączysz, a zatem... niech żyją Dombi, Syn i córka!
Robotnicza krew Tudli stała się pożyteczną małemu dżentlmenowi. Szlachetny syn pana Dombi w oczach rósł i nabierał siły. Panna Toks coraz więcej przywiązywała się do Pawła, a jej ubóstwienie tak działało na pana Dombi, że począł ją cenić, jako niewiastę bogato uposażoną od natury i przy spotkaniu kłaniał się jej ze szczególnym respektem. Przed siostrą przyznał się nawet do swej sympatyi i nieraz powtarzał: Luizo, powiedz pannie Toks, że jestem jej wdzięczny. To niezwykłe uznanie wywierało wielki wpływ na ledi, która umiała je ocenić.
Miss Toks często zapewniała Czykk, że nic nie da się porównać z zapałem jej uczestnictwa w sprawie rozwoju miłego dziecka, a bezstronny widz mógł zauważyć, że czyny jej godziły się ze słowami. Z nieopisaną rozkoszą przyglądała się obiadom młodego dżentlmena, jakby nasycanie go zależało w równej mierze od niej i od mamki. Z takim samym entuzyazmem przypatrywała się ceremoniałowi kąpieli i ubierania, a część lekarska — dozór nad zdrowiem dziecka całkowicie był w jej zarządzie. Raz w przystępie wstydliwości musiała ukryć się za szafą w chwili, gdy pan Dombi wszedł do dziecinnego pokoju zobaczyć, jak syn jego w krótkiej koszulinie przed snem dokazywał w objęciach swej mamki. Lecz panna Toks nie wytrzymała i wśród wylewu tkliwego zachwytu zawołała: „Jaki on luby, panie Dombi! Istny amorek!“ — i w tej chwili opamiętawszy się, mało nie zemdlała za drzwiami ze wstydu i pomieszania.
— Luizo — rzekł raz pan Dombi do swej siostry — myślę, że z okazyi chrzcin Pawła trzebaby twej przyjaciółce dać jakiś prezent. Od początku bierze żywy udział w wychowaniu chłopca i doskonale spełnia swą rolę — a to w naszym świecie nie często się trafia. Radbym ją czemś wyróżnić.
U pana Dombi znaczyło to, że panna Toks nie tylko rozumiała swe położenie, lecz i względem niego zachowywała się, jak należało.
— Kochany Pawle — odrzekła siostra — okazujesz się zupełnie sprawiedliwym względem miss Toks, czego można się było spodziewać po twej znanej przenikliwości. Jeżeli w języku angielskim są trzy słowa, dla których ona najżywszy piastuje szacunek, to są słowa: Dombi i Syn!
— Wierzę. To przynosi zaszczyt szanownej pannie Toks.
— I każdy prezent, drogi Pawle, wszystko, cokolwiekbyś jej raczył ofiarować, przyjmie ona ze czcią od ciebie, jak świętość. Lecz wiem, czem mógłbyś ją najwięcej uszczęśliwić.... Tak, toby jej nader pochlebiało, gdybyś zechciał...
— Cóż takiego?
— Rozumiem, że chrzestni rodzice nieodzowni w świecie dla związków i protekcyi....
— Nie pojmuję, dlaczego mieliby nieodzowni być dla mego syna — sucho wtrącił Dombi.
— Co prawda — ta prawda, drogi Pawle. Jesteś niezmiennie wierny swym zasadom. Nie mogłam oczekiwać od ciebie nic innego. Może też nie będziesz przeciwny, żeby panna Toks stała się chrzestną matką naszego amorka lub choćby ją zastąpiła w czasie chrzcin. Niema mowy, ona uzna to za największe szczęście....
— Luizo! — mówił pan Dombi po chwilowem milczeniu — trudno się nie zgodzić...
— Naturalnie — zawołała pani Czykk, uprzedzając odmowę — nie powątpiewałam o tem.
Pan Dombi niecierpliwie spojrzał na siostrę.
— Nie przecz, drogi Pawle! — mnie to szkodzi, rozstraja mnie. Jeszcze nie odzyskałam spokoju od czasu zgonu naszej biednej Fanni.
Pan Dombi z pod oka spojrzał na chustkę, którą siostra trzymała przy oczach i dodał:
— Trudno się nie zgodzić, mówię...
— A ja mówię — przerwała znowu pani Czykk — że nie wątpiłam o tem.
— Mój Boże, Luizo! — zawołał pan Dombi.
— Nie, drogi Pawle — ciągnęła z godnością, podczas gdy do oczu napływały jej łzy — pozwól mi skończyć. Brak mi tej siły przekonywania, rozumu, wymowy, jakie posiadasz. Wiem to doskonale i tem gorzej dla mnie. Ale jeśli chcesz posłuchać ostatnich słów moich, a ostatnie słowa powinny być święte, Pawle, to powiem, żem nigdy nie wątpiła o tem.
Pan Dombi niecierpliwie postąpił ku oknu i wrócił nazad.
— Trudno się nie zgodzić, Luizo, że są osoby, które miałyby w tym wypadku więcej praw, niż panna Toks. Ale to głupstwo: nic mi do prawa. Handlowy dom pod firmą Dombi i Syn będzie trwał sam przez się bez obcej pomocy. Nie potrzebuję żadnej podpory. Jestem ponad tłumem. Dość, że dzieciństwo i młodość Pawła upłyną szczęśliwie bez straty czasu, a on przysposobi się do zaszczytnego wstąpienia na swą drogę. Potem może, gdy uzna za potrzebne, wybrać sobie potężnych przyjaciół, żeby podtrzymać albo nawet podnieść kredyt handlowego domu. Do tej pory ja sam będę dlań wszystkiem, a nie chcę, żeby kto stawał między nami. Jestem gotów wyrazić uznanie twej przyjaciółce — i godzę się na projekt. Resztę świadków uzupełnię ja z twoim mężem.
W tej mowie, wygłoszonej z niezwykłą, prawdziwie wielmożną wspaniałością, pan Dombi zamknął swoją najgłębszą myśl tajemną. Niewysłowiona nieufność ku każdemu, kto go mógł odgrodzić od syna, dumna obawa rywala w sercu syna, srogi cios tak świeżo zadany jego władzy wszechmocnej i strach przed myślą o nowym sroższym możliwym ciosie — oto, czego było pełne to serce. Nie miał w swem życiu przyjaciela; zimna, odstręczająca natura nie szukała powierników. A gdy teraz z taką przemocą zlała się jak w topiel w namiętną ojcowską miłość i dumę, lodowaty jej potok zamiast odtajać pod dobroczynnymi promieniami tego uczucia i swobodnie toczyć jasne fale, stopniał tylko na moment, ażeby ściąć się w twardą jak kamień masę. Tak samo brak znaczenia panny Toks sprawił, że stała się chrzestną matką Pawełka. Pan Dombi zarządził, żeby akt uroczysty odbył się bez zwłoki. Siostra po tem świetnem zwycięstwie udała się do drogiej przyjaciółki z dobrą nowiną, a pan Dombi pozostał w bibliotece.
W pokoju dziecinnym panowały straszne nudy. Siedziały tam i gawędziły pani Czykk i panna Toks, niecierpliwiła się Zuzanna Nipper, którą tak drażniła ich obecność, że za drzwiami razwraz czyniła miny, żeby dać wyraz swemu niezadowoleniu. Jak wędrowni rycerze dawnych czasów wyrzynali imiona ukochanych kobiet w pustyniach, lasach i na niedostępnych skałach, gdzie nikt ich nie czytał, tak panna Zuzanna Nipper kręciła noskiem ku komodom, pokazywała język szafom i zawracała oczami ku talerzom, zrzędząc na każdym kroku.
Tymczasem przyjaciółki, nie widząc nic z tego, bacznie śledziły scenę rozbierania, karmienia i układania do snu Pawełka. Po ukończeniu tych ceremonii, siadły do herbaty przy kominku i dopiero teraz, obejrzawszy się w około, przypomniały Florcię, która dzięki domaganiu się Poili od niejakiego czasu spała w jednym pokoju z bratem.
— Jakże ona mocno śpi! — rzekła panna Toks.
— Wiesz przecież, moja droga, że wiele bawi się z Pawełkiem. Zmęczyła się.
— To dziwne dziewczę.
— Wykapana matka — ciągnęła panna Toks przyciszonym głosem.
— Biedactwo. O, mój Boże!
Słowa te, sama o tem nie wiedząc, wypowiedziała ze szczerem współczuciem.
— Florentyna nigdy, nigdy nie będzie Dombi, choćby tysiąc lat żyła.
Panna Toks wzniosła oczy i duch jej widocznie w skupieniu walczył z ogarniającym go bólem.
— Ogromnie mnie martwi jej przyszłość — mówiła pani Czykk z wyrazem pokory i dobroci. — Nie mogę bez zgrozy pomyśleć, co się z nią etanie, gdy wyrośnie. Biedactwo! Jakie miejsce zajmie w świecie? W opinii ojca nie stoi wysoko, ale nie może być inaczej. W niej niema nic z Dombich.
Mina panny Toks mówiła, że niema co przeciwstawić takiemu argumentowi.
— Ten dzieciak — to czysta Fanni. Niezdolna do żadnego wysiłku, zaręczam. Do żadnego! Nigdy nie dostanie się do serca ojcowskiego, nigdy się koło niego nie obwinie, jak...
— Jak bluszcz?
— Jak bluszcz — potwierdziła pani Czykk. Ona nigdy nie rzuci się i nie przylgnie do objęć ojcowskich, jak...
— Jak trwożliwa łania?
— Jak łania trwożliwa! Nigdy! Biedna Fanni. A jednak lubiłam ją.
— Nie rozstrajaj się, moja droga. Uspokój się, tak jesteś uczuciowa
— Wszyscy mamy braki — mówiła pani Czykk, wylewając łzy — wszyscy mamy swoje wady. Bardzo dobrze widziałam jej błędy, lecz nigdy poznać tego po sobie nie dałam. Broń Boże. Bardzo ją lubiłam.
Nieboszczka pani Dombi miała swe braki i ułomności — niestety, któż ich nie ma! — lecz była ona aniołem niewieściej dobroci i rozumu w porównaniu z panią Czykk, z tą próżną, nadętą babą, która oto z taką zarozumiałością przechwalała się domniemaną opieką, jak przy każdej okazyi niegdyś okazywała swej bratowej wyniosłą łaskawość swą i wyższość. Piękne jest okazywanie wyrozumiałości, gdy wypływa ono z czystego serca, wstrętne, gdy jest maską złego i dumnego charakteru! Pani Czykk jeszcze w rozczuleniu tarła suche oczy i kiwała głową, kiedy piastunka ośmieliła się zauważyć, że panna Florcia ocknęła się i siedzi w łóżeczku. W istocie obudziła się, a na rzęsach jej wisiały łzy. Lecz prócz Polli nikt łez tych nie dostrzegł, nikt sierotce nie szepnął ani słówka pociechy, nikt nie słyszał, jak biło się i kołatało to serduszko.
— Nianiu — mówiła dziewczynka — pójdę do braciszka, pozwól mi położyć się koło niego.
— Dla czego, duszko?
— Zdaje mi się, że on mnie lubi. Puść mnie do niego, proszę cię, nianiu!
Pani Czykk zwróciła się do dziewczynki z macierzyńskiemi przestrogami, jak to wstyd dobremu dziecku kaprysić, lecz Florcia, nie odrywając przelęknionych oczu od mamki, nalegała z płaczem, żeby ją puszczono do brata.
— Nie obudzę go. Położę tylko rękę na nim i usnę. Ach, pozwólcie mi być z nim razem. On mnie lubi.
Ryczards, milcząc, wzięła dziecko na ręce przeniosła do łóżeczka brata. Dziewczynka przysunęła się do brała, ujęła go za szyjkę, zaniknęła spłakane oczy i uciszyła się.
— Biedne maleństwo! — odezwała się panna Toks — pewnie coś się jej przyśniło. To zdarzenie przerwało rozmowę. Pani Czykk znużyła się rozważaniem swoich wyniosłych zasad moralnych. Przyjaciółki dopiły herbaty i posłały służącą po dorożkę. Najęcie dorożki dla panny Toks było dziełem ważnem i ona przystępowała doń z przygotowaniami systematycznemi.
— Weź pióro i kałamarz ze sobą i zanotuj uważnie numer. A nie zapomnij w dorożce przewrócić poduszkę. Zwykle nocami bywa wilgotna. Zabierz też kartkę i szylinga. Powiedz, żeby wiózł podług tego adresu i że więcej jak szylinga nie dostanie. Nie zapomnij.
— Nie zapomnę — zapewniła sługa.
— Jeszcze jedno. Powiedz dorożkarzowi tak, niby niechcący, że ledi, którą wiezie — to niebylekto, że ma znakomitego wuja, wpływowego i surowego pana, który do więzienia wtrąci każdego, jeśliby obraził jego krewną.
— Możesz nawet tak sobie od niechcenia opowiedzieć, że już raz zuchwałemu brutalowi, który niedawno umarł, taką dał nauczkę, że przez całe życie pamiętał.
— Słucham pani.
— Teraz więc dobranoc miłemu, maluchnemu, najmilszemu synkowi chrzestnemu — czuliła się, posyłając słodkie całusy — a ty, kochana Luizo — daj mi słowo, że napijesz się na noc odwaru z czarnych jagód i uspokoisz się.
Czarnooka Zuzanna Nipper zaciskała wargi z niecierpliwością; lecz gdy już z dziecinnego pokoju wyszły, wybuchła.
— Ogarnia mię szewska pasya na te czupiradła!
— A ona jeszcze mówi, że aniołkowi temu coś się przyśniło — dodała Polli.
— Czupiradła, niech was licho porwie! — krzyczała Gorączka, z ironicznym dygiem przysiadając naprost drzwi, którędy wyszły przedmioty jej gniewu.
— W niej niema nic z Dombich! To i chwała Bogu, że niema!
— Nie zbudź dzieci, Zuzanno — ostrzegła Polli.
— Stokrotnie dziękuję, pani Ryczards — zawołała Zuzanna, korzystając z okazyi wynurzenia swego gniewu. — Jak mulatka i niewolnica powinnam ze czcią słuchać pańskich rozkazów. Czy nie raczy mi pani jeszcze jakiej uwagi uczynić? Mów pani, nie ceremoniuj się ze swą pokorną sługą.
— I poco pani prawisz te niedorzeczności?
— Jakto niedorzeczności? Skądże to pani pochodzi? Czyż to pani nie wiesz, że pani, jako gość chwilowy, możesz poniewierać mnie wedle woli. Skądkolwiekbyś pani jednak pochodziła, powinnaś pani wiedzieć, że dawać polecenie i wykonywać je — dwie różne rzeczy. Pani naprzykład możesz mi nakazać rzucić się głową na dół z piątego piętra, a ja naprzykład ocalając swą szyję — mogę jej nie usłuchać. Tak to rzecz ma się.
— Com ja pani zawiniła? Miotasz się pani na mnie za to, że krzywdzą pannę Florcię. Masz pani bardzo dobre serce; ale przecież nie jam zawiniła, moja droga.
— Tak, dobrze pani tak mówić, kiedy za chłopczykiem biegają niby za książątkiem, kiedy go kochają i pieszczą; cobyś pani powiedziała, gdyby nim poniewierali, jak tą śliczną, miłą sierotą, o której te dwie czarownice rozmawiały, niby o straconej dla życia! Przeklęte! Ale co tam. Nie kaprysić, panno Florciu! Spać, psotnico! Albo zawołam kominiarza i każę mu ciebie zjeść. Spać.
Słowom tym towarzyszył straszny pomruk, jak gdyby już w istocie szedł kominiarz, gotów nakaz ten spełnić. Zuzanna uciszała swą wychowanicę, okrywając główkę jej kołdrą i klepiąc po kołdrze dłonią. Następnie złożyła ręce, siadła pod kominkiem i nie mówiąc ani słowa, spędziła resztę wieczoru.
W pokoju dziecinnym utrzymywano, że Pawełek zaczyna rozumieć i spostrzegać. Z tem wszystkiem wcale nie zauważył, że czynią się przygotowania do chrztu jego, że najstaranniej przyrządzają paradny strój dla niego i dla świty. Nawet w decydującym dniu nie okazał, że rozumie uroczystość obrzędu; przeciwnie w stanowczym momencie podobało mu się zasnąć snem sprawiedliwego, a potem, gdy go obudzili i zaczęli przyodziewać, wyraził wielkie nieukontentowanie. Pochmurny dzień jesienny i silny wschodni wiatr godził się wybornie z całą uroczystością i z chłodną miną pana Dombi.
Stojąc, przyjmował on gości w bibliotece a sam tak był oziębły, jak pogoda. Gdy zbliżał się do okna, zaglądał do ogródka i na drzewa, gdzie suche i pożółkłe liście osypywały się z szelestem jak gdyby od tego spojrzenia.
— Drogi Pawle — wdzięcznie szepnęła pani Czykk — dzień dzisiejszy będzie początkiem wielu wesołych dni.
— Dzięki, Luizo — odrzekł niewesoło pan Dombi — jak się masz, panie Janie?
— Jak się pan miewasz? pytał nawzajem Czykk.
Wyciągnął rękę tak wolno, jak gdyby lękał się porażenia elektrycznego.
Pan Dombi dotknął ręki ostrożnie, jakby dotykał ryby lub morskiej rośliny, albo rzeczy kleistej i mokrej.
— Czy nie trzebaby kazać, Luizo, rozniecić ognia?
— Ach, nie, mój drogi — odrzekła słodko pani Czykk, kurcząc się od zimna, jak nieszczęście. Mnie wszystko jedno.
— A panu nie zimno, panie Janie?
Pan Czykk, który już włożył obie ręce w kieszenie i szykował się zagwizdać jedną z ulubionych aryi, przerwał i zapewnił, że mu jest dobrze. Poczem zanucił początek melodyi, gdy zjawił się sługa z oznajmieniem panny Toks.
Urocza dziewica na tę uroczystość wystroiła się w lekką suknię z gazy, ozdobiwszy czoło, sploty, szyję wszystkimi przepychami swej toalety. Oblicze jej a zwłaszcza nosek sine były od zimna.
— Jak zdrowie, panno Toks? — pytał Dombi.
Panna Toks, dygając, przykucnęła na swojej pysznej gazie i stała się podobną do zsuniętych binokli.
— Nigdy tego dnia nie zapomnę — brzęczała tkliwie. — O, nigdy! Droga Luizo, prawie nie śmiem wierzyć swemu szczęściu!\
Gdyby panna Toks ośmieliła się dać wiarę własnym uczuciom, przekonałaby się, że dzień zimny. Trudno się było z tem zgodzić. Z pierwszej sposobności skorzystała, aby przywrócić przez chłód wstrzymany obieg krwi w końcu nosa i zaczęła trzeć go chusteczką, bojąc się zapewne, aby zbyt nizka temperatura źle nie oddziałała na dziecię, gdy zacznie je całować.
Zjawił się wreszcie i młodzieniec na rękach Poili uroczyście wniesiony. Z tyłu szła Florcia pod strażą Zuzanny Nipper, zamykającej pochód. Wprawdzie orszak, przybyły z dziecinnego pokoju, zdjął na ten raz żałobę; nie mniej wesołością nie celował. Może młodzieniec przeląkł się sinego nosa swej chrzestnej matki, gdyż zaczął płakać i przez to przeszkodził panu Czykk ośmielić dobrem słowem Florcię, do której już zbliżał się z tą myślą. Pan Czykk nie bardzo lubił ród Dombich może dla tego, że zbyt ścisłe stosunki łączyły go z pewną osobą, która kiedyś miała zaszczyt tak się nazywać; lecz małą Florcię bardzo lubił i nie krył swej sympatyi. Więc i teraz chciał zbliżyć się do sierotki, lecz najdroższa połowica wstrzymała małżonka, zaledwie rozległ się krzyk dziecka.
— Czegóż gapisz się, Florciu? Utul braciszka.
Temperatura jeszcze się oziębiła, gdy pan Dombi zwrócił zimne spojrzenie na córkę, która klaszcząc w rączki i stając na paluszki, wabiła ku sobie braciszka. Dziecię usłyszało znany głos, spojrzało w dół i zamilkło. Florcia ukryła się za panią Ryczards — dziecko zaś ją śledziło; wyjrzała z wesołym krzykiem — zaczęło skakać i śmiać się radośnie. Wreszcie gdy siostra doń podbiegła, Pawełek w głos się roześmiał i zagłębił rączkę w jej włosy, podczas gdy go obsypywała pocałunkami.
Czy to było miłe panu Dombi? Żadnym ruchem nie dał wyrazu swemu zadowoleniu. Zresztą zewnętrzne objawy uczuć nie leżały w jego naturze.
Gdyby promień słońca przedarł się do pokoju i oświecił igraszki dzieci, także nie rozchmurzyłby twarzy. Była ona tak nieruchoma i zimna, że ostatni ciepły promyk zagasł w źrenicach Florci, gdy przypadkowo spotkała się z oczami ojca.
Dzień był szary, chmurny, prawdziwie jesienny, a w ciszy opadały liście z drzew.
— Pan Jan — rzekł Dombi — weźmie pod rękę siostrę; ja pójdę z panną Toks. Ryczards niech idzie naprzód z panem Pawłem, lecz ostrożnie.
W karecie pana Dombi zajęli miejsce: Dombi i syn, pani Czykk, Ryczards i Florcia; w karetce pana Czykk jechała Zuzanna Nipper i pan Jan. Zuzanna wciąż patrzyła w okno, aby się uwolnić od widoku szerokiego oblicza dżentlmena, a ilekroć coś zadźwięczało, zdawało się jej, że to pieniądze, bo pan Jan chce ją uczcić podarunkiem.
W drodze do świątyni pan Dombi klasnął raz w dłonie dla zabawy syna i panna Toks z entuzyazmem przyjęła ten dowód czułości ojcowskiej. Nic więcej nie uczynił ani się odezwał pan Dombi, a wesoły orszak różnił się od pogrzebowego pochodu tylko inną barwą pojazdu i koni.
U drzwi świątyni spotkał karetę stróż jej ze złowieszczą twarzą. Panna Toks ze czcią podała rękę przy wysiadaniu panu Dombi i weszła na stopnie kościoła. Tam właśnie inna odbywała się ceremonia, a panna Toks dosłyszała jeszcze pytanie: „Masz wolną a nieprzymuszoną wolę... tego oto małżonka pojąć?8 i odpowiedź „Tak“.
— Prędzej wnoście dziecię, bo zimno naglił dozorca kościelny.
— „Do grobu?“ — mógłby spytać Pawełek z Hamletem — taki chłód i wilgoć tchnęła od kościoła. Wielka nawa katedry, straszne rzędy próżnych ław, posępne galerye, wznoszące się pod sklepienie i ginące w mroku olbrzymiego organu, zapylone chodniki i zimna posadzka kamienna, puste krzesła na przodzie i wilgoć w ukrytych kątach, gdzie stał katafalk, nosze, łopaty, wszelkie sznury, gdzie unosiła się woń dziwna i mogilne światło. Na takiej arenie miał się spełnić obrzęd święty.
— Teraz u nas ślub, lecz wnet się ukończy. Nie pozwolą państwo do zakrystyi? — To mówiąc, dozorca zlekka skłonił się panu Dombi, dając do poznania, że zna go od pogrzebu małżonki i spodziewa się, że szanowny dżentlmen miał się odtąd pomyślnie.
Twarze państwa młodych wcale nie wyrażały gorącego zachwytu nasyconych uczuć, a cała ślubna procesya wygląd miała smutny. Panna młoda była już stara, pan młody za młody; jakiś podtatusiały dandys o jednem oku prawdziwem, drugiem sztucznem — prowadził pannę młodą. Cały orszak drżał z zimna. W zakrystyi płonął ogień i stary pisarz coś sprawdzał w księdze, wodząc palcem po wielkich stronach foliantu, zapisanego nazwiskami nieboszczyków. Nad kominkiem wisiał plan kościelnych podziemi i pan Czykk, odczytując głośno rejestr osób zmarłych, wygłosił imię Fanni.
W parę minut zjawił się dozorca — nizki, chudy staruszek, mocno sapiący. Ukłonił się z szacunkiem i oznajmił, że można zacząć ceremonię. Trzeba było zaczekać jeszcze, zanim podpisywali się świadkowie weselni, a tymczasem ponury starosta przechadzał się i wciąż pokaszliwał czy to wskutek choroby czy też żeby przypomnieć o sobie państwu młodym, opuszczającym kościół. Wnet przyszedł zakrystyan, jedyny wesoły człowiek w całym kościele. przyniósł wiadro wody ciepłej i oznajmił, że należało dobrze zagrzać wodę, choć sprawa nie była w takie zimnisko łatwa. Nareszcie pojawił się i sam pastor, uprzejmy młody człowiek z uśmiechniętą twarzą; lecz postać ta musiała przerażać małe dzieci przypomnieniem bajecznych straszydeł, zawsze osłoniętych białym całunem a szaty szanownego pastora kościoła anglikańskiego bardzo były do całunu podobne. W istocie na sam widok jego Pawełek w niebogłosy zaczął płakać i dopóty nie przestał, aż go wynieśli. Nawet i potem w czasie całego trwania obrzędu rozlegał się w kościele krzyk dziecka raz głośno, to znów ciszej, co tak dalece rozstroiło czułe damy, że pani Czykk wciąż posyłała dozorcę do mamki z poleceniami, a panna Toks zapomniała otworzyć książkę do nabożeństwa, gdzie należało i dawała księdzu niewłaściwe odpowiedzi. Pan Dombi nie zmienił swej dżentlmeńskiej obojętnej miny i w kościele od tego powiało jeszcze większym chłodem, a przy czytaniu modlitw widać było oddech pastora.
Gdy już wszystko skończono, pan Dombi wziął miss Toks pod rękę i zaprowadził do zakrystyi, gdzie objaśnił pastorowi, że miałby za szczęście prosić go do siebie na ucztę, gdyby nie opłakane gospodarstwo jego domu. Po podpisaniu metryk, zapłaceniu za chrzest — towarzystwo znów zajęło miejsca w karetach i ruszyło z powrotem.
W domu spotkał je Wiliam Pitt, który najwyraźniej odwracał się od zimnych dań, odpowiednich raczej dla stypy, niż dla wesołych chrzcin. Po powrocie panna Toks ofiarowała chrześniakowi srebrną czarkę, a pan Czykk łyżkę, nóż i widelec w osobnym futerale. Ze swej strony pan Dombi dał pannie Toks bransoletę, którą ona przyjęła z wylewem głębokich uczuć wdzięczności.
— Panie Janie — ozwał się Dombi — siadamy do stołu? Co tam koło pana?
— Zimna wołowina — odrzekł pan Czykk, rozcierając zdrętwiałe ręce. — A koło pana?
— Zimna cielęcina. A oto zimna zwierzyna, szynka, raki, sałata. Panno Toks — proszę uprzejmie! Proszę szampana!
Potrawy były tak zimne, że na samo wejrzenie w zębach zaczynało ćmić. Szampan chyba nawet zamarzł, a panna Toks, dotknąwszy wargami, mało nie krzyknęła.
Nastrój oddziałał nawet na panią Czykk. Już nie schlebiała bratu, nie gadała z przyjaciółką, myśląc tylko o tem, jakby poskromić zaczynający się ból zębów.
— Piję zdrowie Pawełka — odezwał się nareszcie po długiem milczeniu pan Czykk.
— Dajże mu Boże wszystkie swoje łaski — pisnęła miss Toks.
— Panie Janie — rzekł z powagą pan Dombi — syn mój podziękowałby, gdyby rozumiał, jaki mu czynią zaszczyt. W przyszłości, mam nadzieję, potrafi ułożyć swe stosunki do krewnych i przyjaciół i zrozumie, jakie obowiązki nakłada życie na każdego obywatela.
Było to wygłoszone tak, że dalsze uwagi absolutnie zdawały się nie na miejscu, więc też pan Czykk znowu pogrążył się w milczeniu.
Pan Dombi polecił zawołać panią Ryczards. Zjawiła się wnet sama, gdyż dziecię spało mocno po trwożnym dniu. Pan Dombi podał jej szklankę wina i zwrócił się z przemową.
— W ciągu sześciu miesięcy, spędzonych w moim domu, spełniałaś pani sumiennie swe obowiązki względem mego ukochanego syna. Pragnąc godnie wynagrodzić panią w chwili pomyślnie dokonanego obrzędu, przemyślałem, jakby to najodpowiedniej zrobić i radziłem się z drogą siostrą, panią...
— Czykk — przerwał dżentlmen, noszący to nazwisko.
— O, nie przerywaj pan, na miłość Boską! — błagała panna Toks.
— Chciałem oznajmić pani — ciągnął pan Dombi, rzuciwszy surowe spojrzenie na pana Czykk — żem się przy tem obmyślaniu kierował pierwszą rozmową z mężem jej, od którego dowiedziałem się, w jak smutnych warunkach żyje jej rodzina i w jak głębokiem nieuctwie rdzewieją jej dzieci.
Ryczards mocno zmieszała się tymi zarzutami.
— Nie podzielam wprawdzie mniemania zuchwałych literatów, głoszących niedorzeczną myśl powszechnego wykształcenia. Lecz uważam za potrzebne, aby sfera niższa była praw swych świadoma. To też uznaję potrzebę szkół. Mając prawo wybierać kandydata do zakładu, znanego pod nazwą „Dobroczynny tokarz“, gdzie dzieci nie tylko się wychowują stosownie do swego stanu, lecz dostają utrzymanie, poleciłem na wakujące miejsce starszego syna pani — który dziś już przyjęty w poczet wychowanków. Liczba syna pani zdaje mi się 147. Luizo — oddaj ją.
— 147 — rzekła pani Czykk. Mundur mają taki: ciepła kurtka i czapka granatowa z żółtą wypustką, czerwone wełniane pończochy i wązkie skórzane spodnie.
— No, Ryczards — mówiła panna Toks — winszuję. Dobroczynny tokarz! Jak się pani podoba?
— Wdzięczna jestem niewymownie panu, nigdy nie zapomnę dobrodziejstwa. Daj Boże panu w zdrowiu żyć długo.
W tym momencie Kocieł — takie przezwisko miał syn palacza — w uniformie wychowańca tokarza tak wyraźnie zjawił się w wyobraźni matki, że nie mogła łez wstrzymać.
— Cieszę się, że pani tak żywo radość swą odczuwa.
— Chwała Bogu, że na świecie są jeszcze wdzięczne serca.
Ryczards kłaniała się i dziękowała za łaski, lecz nie znajdując sposobu pozbycia się pomieszania na myśl o drogocennych skórzanych spodniach syna, zaczęła się cofać ku drzwiom i była bardzo rada, gdy wymknęła się z pokoju.
Temperatura, która w czasie pobytu mamki nieco się podniosła, spadła po jej wyjściu i ziąb zaczął znów srodze dokuczać. Pan Czykk dwukrotnie zaczął pogwizdywać, lecz zamiast wesołej piosenki dawał się słyszeć marsz pogrzebowy. Nareszcie towarzystwo, niewstrzymywane przez gospodarza, rozjechało się do domów.
Ryczards przy całem przywiązaniu do swego pupila nie mogła zapomnieć o swym pierworodnym. Czuła, że to nie licuje z wdzięcznością. Lecz biednej matce zdawało się, że znaczek ołowiany i 147 numer były w ścisłym związku z chrzcinami. Nieraz też zaczynała mówić o uniformie, a zwłaszcza o skórzanych spodniach, wciąż błąkających się po jej wyobraźni.
— Bóg wie, ilebym dała, gdyby choć okiem rzucić na biedne dziecię, zanim się przyzwyczai do uniformu.
— Więc cóż — rezolutnie dorzucała Nipper — od pani tylko zależy widzieć go.
— Pan Dombi nie pozwoli.
— Dzieciństwo! Czemu nie ma pozwolić?
— Myślę, że pani za nic nie zgodziłaby się prosić go.
— To się wie. Ale w tem rzecz: nasze dozorczynie zapewniały, że jutro nie przyjdą. Wie pani co? Weźmiemy pannę Florcię i urządzimy taki spacer, o jakim nie śniło się wszystkim Czykkom i Toksom.
Zrazu Polli odmówiła kategorycznie; stopniowo jednak myśl jej godziła się z zuchwałem przedsięwzięciem. Nakoniec przekonawszy się, że raz jeden dom opuścić — to jeszcze niewielka bieda, uznała myśl Zuzanny za dobrą.
Zaledwie to się stało, Pawełek zaczął płakać, jakby w przeczuciu, że to się niedobrze skończy.
— Co to dziecku? — pytała Zuzanna.
— Zdaje się, że przeziąbł — mówiła Polli, spacerując po pokoju i uciszając płaczące dziecko.
Dzień był chłodny, prawdziwy jesienny dzień. Kiedy niańka wyglądała chwilami w zalane szyby, na dworze gwizdał przejmujący wiatr, pożółkłe liście z szelestem sypały się z suchotniczych drzewek — i robiło się jej straszno, a serce ściskało się kurczowo i mocno tuliła do piersi zanoszące się od płaczu niemowlę.
Gorzkie dumy rojem obsiadły biedną Polli, gdy nazajutrz rankiem rozważyła niebezpieczeństwo zuchwałego zamiaru. Nieszczęsna matka już zdecydowała się z trwogą i drżeniem stanąć przed groźnem okiem pana Dombi i błagać o pozwolenie zobaczenia 147 numeru; lecz czarnobrewa towarzyszka nawet słuchać nie chciała o takim rzeczy obrocie. Co robić? Taka była natura Zuzanny Nipper, że musiała tak zrobić, jak sobie uplanowała. Była wprawdzie dotąd nieczułą na obce troski i niepowodzenia, ale znieść nie mogła, gdy jej się w czem sprzeciwiano. To też tak energicznie dowodziła konieczności postąpienia wbrew przepisom, że zaledwie pan Dombi wyszedł za próg domu, już lekkomyślny syn jego biegł w kierunku ogrodów Staggsa. Ogrody owe leżały w okolicy kemdeńskiego miasta. Tu kierowały się obie niańki. Ryczards niosła na rękach Pawła, a Zuzanna prowadziła Florcię, chwilami poszturchując ją, co uważała za pożyteczne dla zdrowia wychowanicy.
Około tego czasu jakby cios trzęsienia ziemi wstrząsnął i zburzył tę dzielnicę, a ślady ogromnego ciosu widniały co krok. Domy się zachwiały i po części runęły, a gruzy okrywały ulice i zaułki. Powstały głębokie jamy i przepadliny: ówdzie ukształtowały się pagórki z gliny i piasku. Tu obalone wozy leżały u podnóża niezwykłego pagórka; ówdzie w jakiejś potwornej kałuży mokły i rdzewiały sztaby żelaza. Zjawiły się jakieś mosty zbyteczne, jakieś uliczki, któremi nikt nie chodził, jakieś tymczasowe domostwa i zagrody z grubych kłód i bali; babilońskie wieże kominów z oberwanymi końcami, szkielety karczem, złomy ścian i kolumn, place, zawalone wapnem, cegłą i piaskiem rusztowania, olbrzymie kształty kranów, trójkąty, wagi. Słowem — chaos straszny, jak dzikie marzenie, kipiące strugi i ogniste języki, nieodzowne załączniki trzęsień ziemi, ze złością wgryzały się w różne punkty sceneryi. Bełkotliwy ukrop syczał i burzył się wśród rozwalonych ścian, skąd jak z krateru z jaskrawym połyskiem i grzmotem wybuchał żrący płomień.
Wszystko się tu zmąciło, wszystko żyło nie wedle prawa, zwyczaju, ładu. Nieskończona dotąd kolej żelazna ze środka tego bezładu wysuwała swe pasma szyn, jako nowy potężny zwiastun cywilizacyi i ludzkiego rozumu. Sąsiedni mieszkańcy z powątpiewaniem spoglądali na te przygotowania. Dwaj odważni spekulanci umyślili zabudować kilka ulic i jeden już dźwignął domy, lecz musiał wstrzymać się w rozpędzie śród błota i popiołu. Drugi założył hotel pod „Herbem drogi żelaznej“; miał tu raczyć winem robotników i majstrów. Szynk zatytułował się szumnie „Domem na przełęczy robót ziemnych“, a masarz wywiesił ogromny szyld: „Wiktuały Drogi Żelaznej“. Pojawiły się domy zajezdne. Lecz wszystko to nie wzmocniło zaufania dla nowego środka komunikacyi. Wzdłuż toru pasły się krowy i świnie; mieściły się chlewy, obory; cuchnącem rozlewiskiem zatruwały powietrze gnojówki, budowały się groble, ogrody, fabryki, zaśmiecały ulice małżowiny ostryg, skorupy rakowe, ułamki szkła i porcelany, zwiędłe liście kapusty. Nic się nie poprawiło wskutek nowej drogi i gdyby spusztoszona i brózdami poryta ziemia miała zazdrości godny dar śmiechu, wyśmiałaby całe przedsiębiorstwo z pogardą wraz z akcyonaryuszami.
Wymienione ogrody Staggsa ze szczególnem szyderstwem zwracały się ku nowemu torowi. Był to nieduży rząd domów, otoczonych błotem, ze staremi wrotami, z poza których widniały obręcze beczek, strzępy żagli, liny, kotły blaszane z dnem wybitem i rdzą zżarte żelazne kraty. Tu ogrodnicy Staggsa sadzili fasolę, hodowali kury, gęsi, króliki, ze starych łodzi sztukowali altanki, suszyli bieliznę...
Mniemano, że ogrody Staggsa otrzymały nazwę od niejakiego pana, który tu wybudował domek dla swej przyjemności. Inni sądzili, że nazwa pochodziła od stada jeleni (stags), które niegdyś pasły się na swobodzie w gęstwinach leśnych. Bądź co bądź cała dzielnica uważała sady za święty gaj niewiędnący.
Do tej ostoi pod bożą opieką będącej, nawet z imienia nieznanej panu Dombi, los zapędził panią Ryczards z Pawełkiem.
— Oto dom mój Zuzanno! — rzekła Polli, pokazując jedną z lepianek. A u bramy stoi siostra Dżemima z mojem dzieckiem na rękach. Polli na widok siostry pędem biedz zaczęła, zmieniła w oka mgnieniu szlachetnego pupila na swego syna ku niewysłowionemu zdziwieniu młodej kobiety, której wydało się, że mały Dombi spadł jej z obłoków.
— Jakto? Ty, Polli? Ach, jakżeś mię przestraszyła! Ktoby to pomyślał! Chodźże, chodź.
Dzieci poszaleją z radości, gdy cię ujrzą. Jak wyładniałaś, Polli!
Dzieci w istocie podniosły ogromną wrzawę, rzuciły się ku matce, pociągnęły ją do nizkiego stołu, gdzie rozsiadła się, otoczona różową dziatwą, jak pyszna jabłoń, okryta smacznemi oliwkami, które wszystkie dojrzały i jednego gatunku. Zresztą Polli nie mniej od dzieci czuła się rozradowaną i dopiero gdy z sił opadła, kiedy jej włosy rozpłynęły się naokół rumianej twarzy i suknia nowa doszczętnie się zwinęła, — zamęt się uciszył i szanowna rodzina opamiętała się. Ale i wtedy jeszcze młodszy Tudl, gospodarujący na jej kolanach, objął rękami jej szyję, podczas gdy drugi starszy z tyłu wgramolił się na krzesło i czynił rozpaczliwe próby ucałowania matki w szyję.
— Popatrzcie — no, zemną przyszła taka ładna miledi. Jaka skromna, cicha, piękna panienka, prawda?
Ten zwrot do Florci, która u drzwi się ukrywszy, pilnie przyglądała się rzewnej scenie, zwrócił na nią uwagę małych Tudli. Równocześnie odbyło się formalne zaprezentowanie panny Nipper, która już niepokoiła się, że o niej zapomniano.
— Ach, kochana Zuzanno, proszę, chodź pani, posiedź chwilę. Oto moja siostra Dżemima. Przedstawiam ci, siostro; nie wiem, cobym poczęła, gdyby nie uprzejmość panny Zuzanny. Bez niej nie byłoby mnie tutaj. Zuzanna poważnie i ceremonialnie skłoniła się i siadła na brzegu krzesła.
— Bardzo mi miło poznać panią — ciągnęła Dżemima. W życiu nie witałam nikogo z taką przyjemnością, jak panią.
Zuzanna uśmiechnęła się z zadowoleniem.
— Bądź pani łaskawa zdjąć kapelusz, panno Nipper. Tu, jak pani uważa, ubogo, ale pani o nas nie będzie źle się wyrażała.
Czarnooka dziewczynka tak udobruchała się tem życzliwem przyjęciem, że wzięła na kolana maleńką Tudl, która do niej podbiegła.
— A gdzie biedak nasz Kocioł? — pytała Polli. Wszak dla tego tu przyszłam, żeby zobaczyć, jak on w nowym swym stroju wygląda.
— Jaka szkoda! — rzekła Dżemima. Będzie zmartwiony, gdy się dowie, że matka tu była. Teraz on w szkole, Polli.
— Już chodzi?
— Już. Wczoraj poszedł po raz pierwszy. Biedaczysko lęka się cokolwiek opuścić z tego, czego tam uczą. Lecz dziś tam jakieś półświęto i po południu lekcyi niema. Gdybyś tak się trochę zatrzymała, Polli. Niebawem wróci. Panna Nipper będzie tak łaskawą, że nie będzie nagliła o prędki powrót.
— O, naturalnie, pani Tudl! Dla pani wszystko gotowam zrobić.
— Jakże on teraz wygląda? — dopytywała Polli. Biedactwo!
— Ale on teraz chłopiec, aż miło! Nie to, co przedtem.
— Boże miłosierny! Ależ u niego spodenki muszą być przykrótkie!
— Krótkie, siostrzyczko, osobliwie z tyłu; ale codzień się wyciągają i da Bóg z czasem wyciągną się pod miarę.
Wątła nadzieja! Lecz wesoły ton, w jakim ją wyrażono, nadawał jej wartość w oczach matki. Za chwilę Polli już o wiele spokojniej pytała:
— A gdzież ojciec, droga Dżemimo?
— Niema i jego. Jaka szkoda. Dziś zabrał obiad ze sobą i nie wróci aż ku wieczorowi. Zawsze o tobie, Polli, rozmawia ze mną i dziećmi. Jaka to dobra dusza, na całym świecie trudno znaleźć takiego człowieka!
— Dziękuję ci, Dżemimo — prostodusznie mówiła Polli, rozradowana opinią siostry o mężu i smutna, że go niema. — Dziękuję ci, moja droga.
— Niema za co, Polli — odpowiedziała, całując ją Dżemima. — To samo mówię o tobie i oczywiście nie zmyślam.
Choć nie było palacza i najstarszego chłopca, wizyta nie minęła bez skutku. Siostry gawędziły o sprawach domowych, a czarnooki gość, zwiedziwszy wszystkie kąty mieszkania, oglądnąwszy meble, zegar, komody, komin, szafę, a osobliwie parę kociąt aksamitnych, malowniczo stojących na kominku, opowiadał teraz Dżemimie z najdrobniejszymi szczegółami wszystko, co było mu wiadomo o panu Dombi, o jego planach, charakterze, krewnych. Następnie Zuzanna najdokładniej wyliczyła wszystkie zasoby swej garderoby, opisała swych krewnych i przyjaciół. Nareszcie ze smakiem wychyliła dużą szklankę porteru i zaprzysięgła gorąco dozgonną przyjaźń.
Florcia też nie straciła okazyi zaznajomienia się. Zbadawszy grzyby i inne rzadkości sławnego ogrodu pod przewodnictwem małych Tudli, postanowiła wraz z nimi wybudować groblę poprzez zieloną kałużę w jednym kącie ogrodu. Już zaczęto pracę przygotowawczą, gdy cały projekt spełzł na niczem z przyczyny niewczesnego wmieszania się Zuzanny. Odszukawszy swą pupilkę, czarnooka opiekunka najpierw poczęstowała kuksańcem, a potem wycierając i myjąc ręce i twarz prawiła kazanie, jak nieprzystojnie dla grzecznej dziewczynki dopuszczać się głupstw, które mogą do grobu wepchnąć czcigodnego rodzica, jeśli tylko, uchowaj Boże, dowie się o tem. Wogóle Zuzanna zgodnie ze swym wychowawczym systemem obeszła się surowo nawet pomimo łagodzącego działania właśnie spożytego napoju.
Nareszcie wizyta skończyła się. Polli odebrała małego Dombi, zwróciwszy swego syna i goście zbierali się do powrotu.
Najpierw atoli trzeba było oddalić małych Tudli, aby nie były świadkami sceny pożegnalnej. Wysłano ich tedy do sklepiku po pierniki za trzy grosze. Wtedy kobiety pożegnały się i odeszły. Dżemima wołała za niemi, że gdyby cokolwiek zboczyły ku City i szły główną ulicą, to spotkałyby z pewnością Kotła.
— A jak pani myśli, Zuzanno? Nie możnaby nieco nałożyć drogi?
— Czemu nie. Rozumie się, że można.
— Ale musimy nadążyć ku obiadowi koniecznie do domu.
Lecz napój uczynił towarzyszkę nieczułą na te uwagi i cała kompania kierowała się ku City.
Życie biednego Kotła dzięki uniformowi od wczoraj stało się nieznośne. Ulicznicy nie mogli znieść kostyumu Dobroczynnego Tokarza i każdy włóczęga uważał za punkt honoru na widok bezbronnego chłopca rzucać się na niego i zrobić mu jakąś przykrość. Podobny on był do żyda średniowiecznego więcej, niż do niewinnego dziecięcia XIX. wieku. Strącano go do rynsztoków, do kanałów, przyciskano do słupów, obryzgiwano błotem, zarzucano kamieniami, a kto go po raz pierwszy spotkał, miał za przyjemność zerwać mu żółtą czapeczkę i patrzeć jak nią wiatr pomiata. Nogi jego bywały niewyczerpanym przedmiotem szyderstwa. Dziś po drodze do szkoły znów go sponiewierano, a nauczyciel jeszcze go za to surowo ukarał. Ten szanowny stary pedagog dostał miejsce w zakładzie Dobroczynnego Tokarza dla tego, że nic nie umiał, do niczego się nie nadawał, a zwłaszcza dla tego, że żywe chłopaki mogli dla jego sękacza żywić szacunek należyty. Biedny Kocioł w powrotnej drodze musiał tedy wybierać puste ulice i głuche zaułki, żeby uniknąć swych dręczycieli. Nie mógł atoli ominąć głównej drogi i zaledwie wszedł na szeroką ulicę, zły los odrazu zetknął go z gromadą oberwańców, którzy pod wodzą dzikiego rzeźniczego chłopca dawno szukali zabawy. Dobroczynny tokarz stał się dla zgrai pożądaną gratką: rozległ się ogłuszający krzyk i zewsząd opadnięto go zaciekle.
Polli w tej samej chwili, beznadziejnie oglądając się na wszystkie strony, gotowa już powrócić na prostą drogę do domu, stała się nagle świadkiem wstrętnego widowiska. Biedna matka wydała przejmujący jęk i w mgnieniu oka oddawszy niemowlę Zuzannie, rzuciła się na pomoc nieszczęsnemu synowi. Bieda atoli nigdy sama nie przechodzi. Zdumioną Zuzannę Nipper i jej dwoje pupilów odciągnięto niemal z pod kół przejeżdżającego pojazdu i jeszcze nie zdołały wrócić do przytomności, gdy zewsząd rozległy się wrzaski rozpaczliwe: szalony byk! szalony byk!
Był to dzień targowy. Skręt stał się niezmierny. Tłum miotał się tam i sam, wrzeszczał i tłoczył się nawzajem. Wozy się spotykały, nawet wywracały; wściekły byk pędził dalej i dalej; między chłopcami wrzała zajadła bójka; piastunka co moment mogła być na kęsy rozszarpana. W obec tych okropności Florcia zaczęła krzyczeć bez pamięci i rzuciła się do ucieczki. Biegła długo, głośno krzycząc i wołając głośno Zuzanny; wreszcie straciła siłę, stanęła i z przerażeniem spostrzegła, że piastunka została w tłumie. Była samiuteńka.
— Zuzanno! Zuzanno! — wołała blizka obłędu. — Boże mój, Boże! Gdzież oni?
— Jakto, gdzie oni? — zrzędzącym głosem zasyczała starucha jakaś, kulejąc i podskakując z przeciwległego zaułka. — Czemużeś od nich uciekła?
— Zlękłam się i sama nie wiedziałam, co robię. Myślałam, że oni za mną idą Ach, gdzież oni?
— Chodźmy, ja ci ich pokażę.
— Była to wstrętna baba z oczami krwią nabiegłemi, z czkawką i drganiem warg w bezzębnych ustach. Zwisały z niej łachmany a na rękach miała jakieś strzępy skórzane. Widocznie dopędzała Florcię, bo ciężko dyszała, a krtań i szyja i twarz drgały i kurczyły się niemile. Florcia zlękła się i ze drżeniem zaczęła oglądać się o ratunek. Ale miejsce było puste — na całym zaułku ani żywej duszy prócz staruchy.
— Nie masz się czego lękać — syczała baba, mocno trzymając za rękę. — Chodź ze mną.
— Ja... ja pani nie znam. Jak się pani nazywa?
— Nazywam się Braun. Zowią mnie dobrą babcią Braun.
— A ona czy stąd daleko?
— Zuzanna bliziutko, a inni prawie koło niej.
— Nikt nie zraniony?
— Nikt. Wszyscy cali.
Florcia rozpłakała się z radości i dobrowolnie poszła za babą, choć, ukradkiem rzucając na nią okiem, dziwiła się strasznej postaci dobrej babci i mimowoli zapytywała się w duchu: jakby też wyglądała zła babcia, jeżeli wogóle istnieje na świecie.
Przez jakiś czas szły przez miejsca bezludne i głuche, przez podwórza cegielni i garncami. Wreszcie stara skręciła w ciemny i wązki zaułek pełen błota i głębokich na drodze wyżłobień. Zatrzymała się przed ohydną norą ze szczelinami i pęknięciami ze wszystkich stron, zamkniętą na mocny zamek. Wyjęła klucz z kieszeni, otworzyła drzwi, wepchnęła dziecko do tylnej komórki, gdzie na podłodze walały się szmaty i łachmany, kupy kości i przesianego szutru czy gruzu. Ściany i podłoga czerniły się od sadzy i w całej komórce nie było zgoła sprzętów. Dziewczyna tak się przeraziła, że mało nie zemdlała.
— Cóżeś tak wytrzeszczyła ślepie? — mruknęła dobra babcia, trącając ją w bok. — Nie bój się, nie zaduszę ciebie. Siadaj na szmaty.
Florcia usłuchała i błagalnie podniosła złożone rączki.
— Wcaleś mi nie potrzebna i nie zatrzymam ciebie dłużej nad godzinę. Rozumiesz? Uważaj tylko, żebyś mnie nie rozgniewała. Jeżeli nie rozgniewasz, puszczę cię calusienką, a jeżeli... to pamiętaj, zaduszę cię jak kociaka. Odemnie nigdzie nie uciekniesz. Mogę zadusić cię zawsze i wszędzie, choćbyś u siebie w łóżku spała. Teraz mów. Ktoś ty? Mów wszystko, co wiesz. No — prędko!
Groźby i obietnice baby, lęk przed urażeniem jej, niezwykłe u dziecka przywyknienie do panowania nad sobą, do udawania spokoju i tłumienia w sobie uczuć strachu i nadziei, wszystko sprawiło, że Florcia wykonała groźny rozkaz i opowiedziała swoje dzieje wedle najlepszej wiedzy. Stara z uwagą wysłuchała do końca.
— Więc nazywasz się Dombi?
— Tak, babciu.
— Słuchaj zatem, panno Dombi — syczała dobra babcia — potrzebne mi twoje ubranie, twój kapelusz, dwie twoje spódniczki; możesz się bez tego obejść. No, rozbieraj się.
Florcia utkwiła oczęta w okropnej babie i z szybkością zaczęła drżącemi rączkami spełniać jej rozkaz. Gdy się już pozbyła ubrań, stara uważnie je obejrzała i widocznie rada była z ich stanu i ceny materyału.
— Hm! — bełkotała stara czarownica, skierowawszy straszne oczy na bladą twarzyczkę swej ofiary. — Nic więcej niema na tobie prócz trzewików. — Dawaj tu trzewiki.
Florcia prędko zdjęła trzewiki w nadziei, że dogodzi babie. Ta zaczęła szukać w kupie łachmanów i po chwili wyciągnęła stamtąd zabłocone jakieś ubranko, starą podartą salopkę z łatami i tysiącem dziur po bokach, jakąś startą obrzydliwą szmatkę zamiast kapelusza, wyciągniętą pewnie z pomyj lub kupy nawozu. Kazała Florci w to się ubrać i biedne dziewczę w nadziei uwolnienia zaczęło z pośpiechem się ubierać.
Nakładając plugawą czapkę, podobną raczej do zużytego siodła, niż do stroju na kobiecą głowę, Florcia w popłochu splątała swe pyszne włosy i nie mogła ułożyć czapki na główce. Braun porwała wielkie nożyce i nagle ze zdumieniem patrząc na swą ofiarę, zawołała:
— Czemuś nie dała mi spokoju, głupia dziewczyno!
— Niech mi pani przebaczy. Nie wiem, czem zawiniłam! błagała Florcia.
— Ja ci tu zaraz pokażę! — zawyła stara, burząc z przyjemnością sploty biednego dziecka.
— Inna na mojem miejscu głowęby ci urwała zaraz.
Florcia uspokoiła się, widząc, że starej potrzebne są włosy, nie głowa. Z dobrocią zwróciła na nią oczy i nie broniła się.
— Gdyby nie pamięć o mej dziewczynie, która tak samo jak ty pyszniła się swemi włosami, nie zostawiłabym ani pasemka na twej łepetynie. Ale daleko dziewczyna moja, daleko za morzami! U! u!
Ten jęk wcale niemelodyjny, lecz pełen tęsknoty odbił się echem w sercu Florci, która tem silniej przelękła się potwornej staruchy. To ocaliło jej warkocze. Machnąwszy parę razy wielkiemi nożycami nad głową, stara kazała jej dobrze ukryć włosy pod czapą i nie wystawiać na pokusę. Odniósłszy nad sobą tak trudne zwycięztwo, siadła na kupie kości, zapaliła krótką czarną fajeczkę i wargi jej zapykały tak, jak gdyby miała połknąć cybuch.
Skończywszy palić fajkę, rozkazała Florci nieść za sobą skórkę króliczą, aby nadać jej pozór zwykłej swej towarzyszki i obiecała wyprowadzić na prostą drogę, gdzie może się dopytywać o swych przyjaciół. Równocześnie stara, klnąc groźnie i strasząc okropną zemstą, najsurowiej zakazała ofierze swej dowiadywać się o dom ojca, który mógł być w pobliżu. Musiała pytać o kantor w City. Wszystkie te polecenia uzupełniała zapewnieniem, że strzedz jej będą czujne oczy i żaden ruch nie ukryje się.
Florcia wszystko obiecała wykonać dokładnie.
Nareszcie poprowadziła zmienioną i obdartą dziewczynę przez labirynt ciasnych uliczek i zaułków, z których dostała się na puste ogromne podwórze z przechodnią bramą, skąd słychać było turkot pojazdów.
Wskazawszy bramę na pożegnanie, porwała dzieweczkę za włosy, jak gdyby z żalu za niemi i głuchym harknęła głosem:
— No, teraz wiesz, co robić! Postój tu parę godzin, a potem szukaj kantoru ojca. Ale pamiętaj, ani mrumru! Bo cię jak szczenię zaduszę!
Florcia uczuła, jakby góra spadła jej z ramion, gdy została sama. Wierna rozkazom, stanęła w kątku podwórza a spojrzawszy dostrzegła, że starucha wciąż stoi u płota, wygraża pięścią i przypomina swe nakazy. Florcia potem kilka razy się oglądała, lecz stara znikła, jakby się w ziemię zapadła. Zwolna poczęła Florcia przyglądać się i przysłuchiwać rozgwarowi ulicy, czekając niecierpliwie uderzeń zegara. Nareszcie zaczął bić trzecią. Florcia obejrzała się naokoło, postąpiła krokiem, lecz stanęła, bojąc się urazić pośpiechem wszechmocnych szpiegów starej czarownicy; przekonawszy się, że nikt jej nie śledzi, pospiesznie, jak tylko pozwalały wielkie dziurawe trzewiki, wybiegła za bramę, mocno trzymając w ręce skórkę króliczą. O kantorze ojca wiedziała tylko tyle, że należał do Dombi i Syna i że był znamienity w City. Mogła więc tylko pytać, jak trafić do Dombi i Syna w City, a że zwracała się z pytami do dzieci, bojąc się dorosłych, nie otrzymała dobrej informacyi. Rozpytując potem o City, dotarła zwolna do tej wielkiej części miasta, rządzonej przez lorda majora.
Zmęczona drogą, ściskiem, ogłuszona gwarem i turkotem, bojąc się o brata i zgubione piastunki, z trwogą w sercu o to, co się stało, a zwłaszcza znękana myślą o chwili, gdy stanie przed rozgniewanym ojcem w tej wstrętnej koszuli, Florcia nieraz zatrzymywała się z płaczem, czyniąc wylewem łez gorzką ulgę sercu. Ale tłum naówczas albo zgoła nie zwracał uwagi na żebraczkę w łachmanach, albo obojętnie mijał w przeświadczeniu, że tak ją nauczyli wyłudzać jałmużnę u przechodniów. Wziąwszy na pomoc całą przytomność ducha, całą moc charakteru, zahartowanego przedwczesnem doświadczeniem i niedolą, Florcia, opadając z sił, szła we wskazanym kierunku, jeden cel mając na myśli.
Nareszcie wieczorem po długiem kluczeniu udało się jej z szumnej ulicy, zawalonej wozami i pojazdami, dostać się do przystani, gdzie pełno było worków, pak, beczek, tłomoków... Tu koło wagi i drewnianego domku na kółkach ujrzała grubego jegomościa z piórem za uchem i rękami w kieszeniach. Stał, gwiżdżąc i spoglądając na blizkie maszty i łodzie, jak gdyby kończyła się dzienna jego praca.
— Wynoś się, wynoś się, moja droga! Nic tu po tobie — rzekł grubas, przypadkowo obróciwszy się ku niej.
— Proszę pana, czy to City?
— No tak, City. Wiesz to lepiej odemnie. Wynoś się, nic tu niema dla ciebie.
— Nic mi też nie potrzeba — lękliwie dodało dziewczę — chciałam tylko spytać pana, którędy droga do Dombi i Syna?
Grubas widocznie poruszył się na to pytanie. Spojrzał uważniej i rzekł:
— A na co ci Dombi i Syn?
— Muszę wiedzieć, gdzie ich biuro.
Grubas spojrzał jeszcze pilniej, widocznie zaambarasowany potarł kark tak, że kapelusz w tył się potoczył i krzyknął:
— Józef!
— Jestem, odrzekł wezwany.
— Gdzie ten sprytny malec, co dogląda towarów Dombi?
— Dopiero wyszedł drugą bramą.
— Wołaj go na chwilę.
Józef pobiegł i krzyczał głośno, a za chwilę powrócił z ładnym i wesołym czternastoletnim chłopcem.
— Pan zdaje się służy u Dombi?
— Tak, panie Klark.
— A spójrzno pan na nią.
Idąc za ruchem pana Klarka, chłopiec zbliżył się do dziewczynki, nie pojmując, co ma z nią począć. Florcia słyszała rozmowę i zrozumiała, że tu nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo i jej przygody zbliżają się ku końcowi. Spojrzawszy na ładnego i uśmiechniętego chłopca, doznała takiej pociechy, tak się ożywiła, że pobiegła ku niemu, gubiąc wstrętny trzewik po drodze i obiema rączkami porwała go za rękę:
— Zabłąkałam się! — zawołała. — Zabłąkałam się dziś rano, daleko stąd, ach, bardzo daleko! Wzięli mi moje ubranie — a teraz na mnie cudze ubranie, a nazywam się Florcia Dombi i jestem jedyną siostrą mego braciszka — i o, drogi panie, ratuj mnie, ocal — z płaczem kończyła.
W tej chwili ohydny kapelusz spadł z jej główki a gęste sploty bezładnie rozsypały się po twarzyczce ku zdumieniu młodego Waltera, kuzyna Salomona Hilsa, mistrza żeglarskich instrumentów.
Pan Klark zdumiał się i zauważył, że nigdy nie zdarzyło mu się być świadkiem takiej historyi. Walter podniósł trzewiki, zgrabnie wsunął je na nóżkę panienki, niby książę z bajki, podał prawą rękę Florci, zawiesił na lewej skórkę króliczą — i nowy Herkules — przekonał się, że smok leży u stóp jego bez życia.
— Proszę nie płakać, panno Dombi — mówił z uniesieniem. — Bardzo się cieszę, że byłem w tej chwili na przystani. Jesteś pani teraz tak bezpieczna, jakgdyby cię broniła cała rota uzbrojonych żeglarzy na okręcie.
— Nie będę już płakała; teraz płaczę z radości.
Z radości płacze — myślał Walter — a jam tej radości przyczyną. — Chodźmy, panno Dombi. Otóż zgubiłaś drugi trzewik. Włóż raczej moje, panno Dombi!
— Nie, nie, nie, niech się pan nie trudzi — broniła się Florcia, gdy z pośpiechem zaczął zdejmować. — Dobrze mi i w tych, naprawdę dobrze.
— No, tak. Moje byłyby także zbyt wielkie na panią. Jak też mogłem nawet pomyśleć coś podobnego. Chodźmy, miss Dombi. Co to za drab skrzywdził panią? Chciałbym go dostać w swe ręce.
I poszli pod ręce, nie zwracając wcale uwagi na przechodniów, którzy z podziwem oglądali cudaczną parę. Walter był uszczęśliwiony i w oczach iskrzyła mu się bezgraniczna duma.
Zapadał zmrok. Niebo okryło się chmurami i deszcz zaczął kapać. Ale szczęśliwa para o nic nie dbała i szła wciąż. Tak byli zajęci przygodami chwil ostatnich, które Florcia z niewinną szczerością młodego wieku opowiadała, a Walter słuchał ze skupioną uwagą, wyobrażając sobie, że spacerują pod drzewami na bezludnej wyspie pod równikiem, zdala od błotnistej ulicy nad Tamizą.
— Czy jeszcze daleko? — spytała wreszcie Florcia, patrząc na Waltera.
— Ach, prawda! Dokąd to zaszliśmy! Aha, wiem już. Ale teraz biuro zamknięte, panno Dombi. Tam nikogo niema. Pan Dombi dawno odszedł. Trzeba nam iść do domu pani — albo... wie pani co? Chodźmy lepiej do mego wuja. To stąd bliziutko. Tam się pani przebierze, odpocznie i pojedzie karetą do domu.
Czy tak nie lepiej?
— Ja też myślę, czy tak nie lepiej? A pan jak myśli?
Gdy stanęli w zadumaniu na ulicy, przeszedł koło nich jakiś mężczyzna, który uważnie obejrzał Waltera, jakby go poznawał, lecz minął, nic nie rzekłszy.
— A to zdaje się pan Karker z naszego biura, młodszy Karker. Hej, panie Karker.
— Więc to Walter Hey? zawołał przechodzień. — Skąd to wziąłeś pan tak dziwnego towarzysza?
Stał w świetle i wysłuchał uważnie spiesznych objaśnień Waltera, a postać jego dziwny tworzyła kontrast z młodością naszych znajomych. Nie był stary, lecz włosy miał siwe, grzbiet pochylony jak gdyby pod brzemieniem niedoli i zamyślone smutne czoło, okryte zmarszczkami. Osłabł ogień w oczach, głos w krtani, siły ducha, zadręczonego troskami. Ubrany był przyzwoicie w czarny strój, a odeń cała postać jeszcze wydawała się smętniejszą.
Tymczasem zaś spoglądał na zaniepokojoną twarz Waltera z niezwykłem współczuciem i w oczach zaświeciło się niewysłowione uczucie, choć starał się je ukryć.
— Cóż mi pan poradzisz, panie Karker? — spytał Walter. — Pan mi zawsze udzielasz dobrych rad, gdy się rozruszasz, choć rzadko się to zdarza.
— Plan nie jest zły.
— Panie Karker! Urządzimy tak. Pan pójdzie do pana Dombi i zaniesie mu dobrą nowinę, a my będziemy oczekiwali u mego wuja. Tak będzie dobrze. Idź pan.
— Ja mam iść! — bronił się Karker.
— Naturalnie! Czemużby nie?
Zamiast odpowiedzi Karker mocno uścisnął rękę chłopca i zalecając pośpiech, poszedł swoją drogą.
— Co za dziwak! Teraz, panno Dombi, nic nam nie pozostaje, jak co prędzej iść do wuja. A panience mówił kiedy pan Dombi cokolwiek o młodszym Karkerze?
— Nie, ojciec rozmawia ze mną bardzo rzadko.
— Ach, tak! Tem gorzej dla niego, myślał Walter. Potem zaczął w myśli szukać nowego przedmiotu rozmowy, a gdy Florcia w tej chwili znów zgubiła trzewik, podjął się nieść ją na rękach. Dziewczynka bez względu na znużenie z uśmiechem uchyliła tę propozycyę, a że byli już w pobliżu drewnianego miczmana, Walter mówił o strasznych przygodach na morzu, podczas których mniejsi od niego chłopcy ratowali dziewczęta starsze od Florci. Wśród tych zajmujących opowieści przyszli do drzwi mistrza instrumentów żeglarskich.
— Hej, wuju! Wuju Sol! — zawołał Walter, pędem wbiegając do sklepu i bez tchu i związku zaczynając opowiadać. — Zadziwiająca, niezwykła przygoda! Córka pana Dombi zabłąkała się na ulicach, jakaś stara wiedźma ograbiła ją od stóp do głowy, znalazłem ją, przywiodłem do ciebie, spójrzno tutaj! Hej, wuju Sol!
— Moce niebieskie! — wołał wuj Sol, odbiegając w najwyższem poruszeniu od swych ulubionych przyrządów. Czy to możliwe? Uważajno....
— Niema co uważać, skoro mówię, że tak. Przysuńmy do kominka kanapę, postaw talerze na stole, wuju Sol i daj co do zjedzenia. Ona głodna.
Zrzuć swoją ohydną szubkę, panno Florciu, siadaj przed kominkiem, ot tak, połóż nóżki na kratce, ach jakież one mokre! Tak, wujaszku Sol, dziwna przygoda. Uf, jakże się zgrzałem.
Salomon Hils spocił się niemniej od bratanka, gdy zaczął się krzątać koło niespodzianego gościa. Gładził Florcię po główce, obcierał jej nóżki swą chustką od nosa, ogrzaną przy kominku, sposobił dla niej obiad, zapraszał do jedzenia, picia, a równocześnie śledził oczami za Walterem, który jak waryat miotał się z kąta w kąt, krzyczał, stukał, dwadzieścia czynności zaczynał i nie kończył żadnej.
— Ot, co powiem, wuju! — mówił, biorąc świecę. Zaczekaj chwilę, ja polecę na górę, zmienię kurtkę i marsz! Takie to są dziwy! Nieprawdaż?
Walter wrócił, a znużona Florcia tymczasem usnęła przy kominku. Salomon Hils zamknął pokój, zasłonił kominek, żeby ogień nie obudził śpiącej.
— Doskonale, wuju. Teraz idę. Muszę tylko zabrać ze sobą kawałek chleba. Bardzom głodny. Uważaj, nie obudź jej, wuju!
— Nie obudzę. Bardzo ładna dziewczynka.
— Pewnie. W życiu nie widziałem takiej twarzyczki. No — ale czas w drogę.
— Czas, czas. Idź.
— Wuju! — wołał z poza drzwi.
— Jeszcześ tu?
— Jakże ona?
— Nic, śpi. Ruszaj.
— No, chwała Bogu. Teraz idę.
— Teraz już pewnie pójdzie, myślał Hils.
— Hej, wuju Sol!
— Jakto, czy jeszcześ nie wyszedł?
— Oto, co mi przyszło na myśl. Spotkaliśmy na ulicy Karkera młodszego, dziwak, Boże uchowaj! „Bądź zdrów — mówi — czas do domu“. — Oglądam się, idzie za nami; myśmy już doszli do sklepu, a on wciąż szedł za nami, niby kamerdyner lub wierny pies. Taki dziwak. A jak tam ona teraz?
— Zupełnie spokojna i szczęśliwa. Idźże nareszcie.
— Już pójdę, pójdę.
Nakoniec w istocie poszedł.
Salomon Hils, utraciwszy apetyt, usiadł z drugiej strony kominka i czuwając nad śpiącą, począł budować wspaniałe zamki powietrzne, przezierając przez zamierzchłe szkła magiczne swoich instrumentów. W peruce i kawowej swej kamizeli bardzo był podobny do tajemniczego czarownika, który kazał czarami swymi uśpić się królewnie.
Walter tymczasem pędził do domu pana Dombi, wysuwając co chwila głowę z dorożki i nagląc woźnicę do pospiechu. Gdy konie stanęły, wyskoczył z najętego pojazdu i zameldowawszy się, wprost pobiegł do biblioteki, gdzie w tej chwili panowało babilońskie pomięszanie języków, gdyż na ogólną naradę zeszli się pan Dombi, jego siostra, panna Toks, Ryczards i Zuzanna Nipper.
— Przepraszam szanownego pana — rzekł Walter, szybko wbiegając do pokoju — miło mi panu oznajmić, że żadnej biedy niema. Panna Dombi znalazła się.
Kiedy pan Dombi wyniośle obrócił się w swym ogromnym fotelu ku przybyłemu, postać jego tworzyła zupełny kontrast z tym żywym, zadyszanym chłopcem, który całkowicie ogarnięty być zachwytem i ożywieniem.
— Mówiłem ci, Luizo, że się z pewnością znajdzie. Kazać służbie, żeby zaniechała poszukiwań. Chłopca znam. Jest to młody Hay z biura. Proszę opowiedzieć, jak znalazła się moja córka. Wiem, jak zaginęła.
Tu pan Dombi wyniośle spojrzał na Polli.
— Ale jak się odnalazła i kto odszukał? To teraz wiedzieć trzeba.
— Zdaje mi się — skromnie odrzekł Walter — że ja znalazłem pannę Dombi. Nie to, żebym mógł się pochlubić, że ją w samej rzeczy odnalazłem, lecz miałem szczęście być tym...
— Co chcesz pan powiedzieć? Proszę mówić jaśniej i ściślej.
Lecz Walter nie mógł się na to zdobyć. Jako tako wytłomaczył stan rzeczy i wyjaśnił, dla czego panna Dombi pozostała u wuja.
— Słyszysz — zwrócił się Dombi do Zuzanny. — Weź wszystko, co potrzeba, idź z tym młodzieńcem i przywieź pannę Florcię do domu. A pan, szanowny panie, jutro otrzymasz nagrodę.
— Zbyt jesteś pan łaskaw — rzekł Walter. Zapewniam pana, że nie myślałem wcale o nagrodzie.
— Jesteś pan jeszcze zbyt młody, Walterze Hey. Niema potrzeby dowiadywać się, o czem pan myślałeś lub o czem nie myślałeś. — Zachowałeś się pan dobrze i dosyć. Skromność tu nie na miejscu. Luizo, każ mu dać wina.
Oczy pana Dombi prawie nieprzychylnie szły za Walterem, gdy ten opuszczał pokój w towarzystwie panny Czykk i niema się co łudzić — duchowe jego oczy wyrażały jeszcze większą nieprzychylność, gdy do usług skory chłopiec jechał do wuja z Zuzanną Nipper.
Tymczasem Florcia wypoczęła, zjadła obiad i najściślej zaprzyjaźniła się z wujem Salomonem, z którym najszczerzej gawędziła o wszystkiem. Tę ożywioną gawędę przerwała czarnooka niańka. Nic nie mówiąc, żadnego nie uczyniwszy wyrzutu, uścisnęła swą pupilę, szczęśliwa widocznie ze znalezienia jej.
Zamieniwszy sklep w damski buduar, najstaranniej ubrała Florcię i za kilka minut gościnni gospodarze ujrzeli przed sobą prawdziwą pannę Dombi.
— Dobranoc — rzekła Florcia, zwrócona do Salomona. Byłeś pan dla mnie bardzo dobry.
Staruszek uszczęśliwiony ucałował czule małego swego gościa.
— Dobranoc, Walterze! — mówiła Florcia. Bądź zdrów.
— Żegnam, odpowiedział Walter, podając jej obie ręce.
— Nigdy ciebie nie zapomnę — ciągnęła Florcia — nigdy, nigdy! Bądź zdrów, Walterze.
I w niewinności wdzięcznego serca dziewczynka nastawiła mu policzek. Walter pochylił głowę i wnet znów ją podniósł. Twarz mu płonęła, z lękliwem zawstydzeniem spojrzał na wuja.
— Cóż, Walterze? No, dobranoc, Walterze! Bądź zdrów, Walterze! Dajże mi rękę, Walterze! Oto tak, bądź zdrów, żegnam cię.
Jeszcze raz pożegnała go, gdy Zuzanna już umieściła ją w powozie i konie ruszyły, a ona wciąż ku niemu się zwracała z pozdrowieniami.
Walter z ganku wesoło jej odpowiadał, goniąc okiem oddalający się powóz, gdy drewniany miczman za nim też, zdawało się, słał pożegnalne pozdrowienia drogiemu gościowi, na nic innego nie zwracając uwagi. Wkrótce Florcia przybyła do domu ojcowskiego i weszła do biblioteki, gdzie znów panowało babilońskie zmięszanie języków. Powóz miał czekać „dla pani Ryczards“ — tajemniczo szeptała pokojówka do przechodzącej Zuzanny.
Powrót dziecka zbłąkanego wywarł małe wrażenie na rodzicu. Pan Dombi nigdy nie lubił córki, a teraz obojętnie pocałował ją w czoło i upomniał, żeby na przyszłość nie ośmieliła się opuszczać domu z niewierną służbą. Pani Czykk na chwilę przerwała swe utyskiwania na zepsucie natury ludzkiej, która nie umie kroczyć drogą cnoty, a choćby drogą Dobroczynnego Tokarza i przywitała kuzynkę, jak przystało prawdziwej Dombi. Panna Toks nastroiła uczucia swe na ten sam ton. Jedna Ryczards ulżyła sercu wesołymi okrzykami i łzami i uściskała dziewczynkę.
— Ach, Ryczards — z westchnieniem cedziła pani Czykk — niewdzięczność czerstwego serca nigdy się dobrze nie kończy. Co pani teraz pocznie? Nie byłoby tych nieprzyjemności, gdyby pani przyzwoicie się zachowała w stosunku do niemowlęcia, które teraz z łaski pani straci mamkę.
— Biedne, biedne dziecię! — jęczała żałośnie panna Toks.
— Gdybym ja na miejscu pani okazała się tak niewdzięczną, zdawałoby mi się, że ubiór Dobroczynnego Tokarza zadusi syna mego, a wychowanie go popsuje.
Pani Czykk nie podejrzewała nawet, jaka zabójcza prawda z ust jej wychodzi. Uniform już porządnie zaczął dusić nieszczęsnego Tudla, a wychowanie na razie ograniczyło się do uderzeń kijami z jednej, a jękami z drugiej strony.
— Luizo — rzekł pan Dombi — niema przyczyny kontynuować tych uwag. Kobieta otrzymała pieniądze i opuszcza służbę. Ryczards — opuszczasz pani ten dom, gdyż ośmieliłaś się wyjść z moim synem do takiej nory i do takiego towarzystwa, o którem pomyśleć się nie da bez drżenia. Co się tyczy przygody z Florcią, uważam ją poniekąd za szczęśliwą i dobrą, bez niej bowiem nigdybym się nie dowiedział o winie pani, podczas gdy teraz samaś pani wszystko zeznała. Luiza, druga niańka, jak myślę może zostać, gdyż zbyt młoda i zniewolona kuszącym przykładem mamki. Bądź łaskawa polecić, aby dorożkę zapłacono do Ogrodów Staggsa — dodał z miną pogardy pełną.
Gdy biedna Polli szła ku drzwiom, Florcia chwyciła ją za suknię i zaczęła szlochać rozpaczliwie, błagając dobrą niańkę aby nie opuszczała domu. Co za cios dla dumnego ojca! Widzieć, jak własne dziecko, własna krew i ciało, którego niepodobna się wyprzeć, wiesza się w jego obecności na szyi obcej i wzgardzonej kobiety — to się chyba równa uderzeniu sztyletem w serce albo utkwieniu ostrej strzały w rozdartej piersi!
Wprawdzie nic mu do tego, kogo kocha lub nienawidzi córka. Lecz chłód śmiertelny owiał go na myśl, że to samo stać się z czasem mogło i z jego synem.
Tej zaś nocy syn jego wrzeszczał na wszystkie tony. Nie dziw. Utracił drugą matkę, a właściwie pierwszą matkę, która z miłością witała jutrzenkę jego życia. Straszliwa strata dla sieroty. Ten sam cios pozbawił siostry najlepszej przyjaciółki i Florcia gorzko szlochała do północy.
Miss Toks żyła w małym domku, od niepamiętnych czasów1 ukrytym na zachodniej stronie miasta w cieniu, za rogiem wielkiej modnej ulicy, skąd z góry patrzyły nań wspaniałe gmachy. Mieszkanie leżało gdzieś jakby w podwórzu, na którem z pośród kamieni bruku wybijała się zielona trawka i zielony mech. To puste ustronie miało nazwę Książęcej Łąki, a na owej książęcej Łące paradowała Książęca kaplica, a w tej kaplicy książęcej co niedzielę gromadziło się ze dwudziestu słuchaczów i słuchaczek.
Tutaj obok ku zgorszeniu dusz pobożnych znajdowała się restauracya z szyldem Herb księżny, do której czasami wstępowali lokaje w pysznych liberyach. W ogrodzeniu przed drzwiami restauracyi, nie wiedzieć dla kogo, stał fotel dla paralityków, a na poręczach ogrodzenia w pogodę wisiały cynowe kufle, których niekiedy bywało wedle liczby panny Toks po czterdzieści ośm.
Stał tu jeszcze jeden dom prywatny, nadto jakieś wielkie wrota z głowami lwów, wiecznie zamknięte. Było to zapewne wejście do jakiejś ujeżdżalni, czego dowodziła woń koni na całym zaułku. Okna sypialni panny Toks zwracały się wprost ku stajniom, gdzie woźnice nieustannie z hałasem gospodarowali. Tutaj furmani wieszali i suszyli swe kurtki, kamizelki i inne składowe części garderoby furmańskiej.
Właściciel drugiego domu na Łące książęcej był wysłużonym klucznikiem, ożenionym z klucznicą. U tej szczęśliwej pary najmował mieszkanie umeblowane kawaler-dżentlmen, tęgi, z obliczem jak piwonia mężczyzna — w randze majora, a wedle mów panny Toks — istny Mars Dzielny żołnierz i urocza dziewica posyłali sobie nawzajem gazety i ta platoniczna uprzejmość praktykowała się za pośrednictwem czarnego sługi majora.
Podwórze i schody u panny Toks były bardzo małe i w ogóle w całej Anglii może nie było tak nieczysto utrzymanego domku, lecz za to — mawiała panna Toks — jakie położenie! Zimową porą światło z trudnością tu dochodziło, słońce nie zaglądało nawet wiosną a ruchu śladu nie było. Z tem wszystkiem — mawiała panna Toks — pomyślcie o położeniu! To samo powtarzał wypukłooki major. Wszędzie i zawsze, gdziekolwiek był, nawet w klubie lubił rozmowę kierować na znakomitości, które żyły przy blizkiej modnej ulicy, żeby tylko zaznaczyć, że to sąsiedzi.
Ponury domek panny Toks był jej własnością, a dostał jej się od śp. oryginału z portretu wiszącego na honorowem miejscu nad kominkiem. Większa część umeblowania należała do epoki głów pudrowanych i harcapów. Szczególną tu uwagę zwracała maszynka do nagrzewania talerzy i spinet z winietą mistrza, otoczoną girlandą groszku wonnego. Major Bagstok, w wieku już schyłkowym, czuł się dumnym z uprzejmości panny Toks i łechtał swą ambicyę wyobrażeniem, jakoby to była dama górnej sfery. O tem nieraz wzmianki czynił w klubie, dając sobie dziwaczne epitety, mające dowodzić dowcipu. Nazywał się starym, sędziwym, staruszkiem, starcem — a równocześnie przekręcał własne imię Józefa.
— Józef Bagstok, panie — mówił, wymachując laską — wart tuzina takich, jak pan. Gdyby wśród was było więcej z gatunku Bagstoków, byłoby niezgorzej. — Stary Józio mądry, panie; prędko miałby żonkę, gdyby zechciał. Lecz u Józwy serce kamienne, pierś stalowa. Nie zwiedziesz go, panie; oho: stary Józefek dyabelnie chytry! Po tej deklaracyi ze stalowej piersi rozlegały się syczące jakieś brzmienia, czerwone oblicze stawało się purpurowem a oczy — zdawało się z orbit wyskoczą.
Bez względu na te pochwały dla własnej osoby major był egoistą. Organ trawienia rozwinął się u niego o wiele silniej, niż serce. Nawet mu się w głowie nie mogło pomieścić, żeby ktoś mógł go lekceważyć, a tembardziej, żeby mogła go lekceważyć panna Toks, która — bez wątpienia — musiała się zachwycać mężnym wojakiem.
Tymczasem panna Toks jak gdyby zapominała o synu Marsa. Zaczęła go zaniedbywać wkrótce po znalezieniu rodziny Tudli. Trwała w swej niepamięci po chrzcinach, i rosło to zapomnienie jakby na procencie składanym. Coś innego pochłaniało jej zajęcie.
— Dzień dobry pani — rzekł major w kilka tygodni po opisanych wypadkach, spotkawszy się z miss Toks na Książęcej Łące.
— Dzień dobry panu — zimno odrzekła panna Toks.
— Józef Bagstok dawno nie miał szczęścia witać pani u okna. Jest w rozpaczy. Słońce jego skryło się za chmury.
Panna Toks z lekka pochyliła głowę.
— Słoneczko Józia było pewnie za miastem? — Kto za miastem? Ja? Nie, nie opuszczałam miasta. Byłam bardzo zajęta. Cały wolny czas poświęcałam serdecznym przyjaciołom. I teraz nie mam chwili wolnej. Do widzenia.
Już panna Toks drobnymi czarującymi krokami znikła z Książęcej Łąki, major zaś stał ciągle na jednem miejscu, utkwiwszy wyłupiaste oczy w znikającem bóstwie, a twarz mu posiniała straszliwie. Mruczał jakieś słowa, lecz już nie komplementy.
— Niech licho weźmie! Sześć miesięcy temu kobieta lubiła ziemię, po której stąpa Józef Bagstok, a teraz?... Co to ma znaczyć?
Po pewnym namyśle stwierdził major, że to podstęp, sieci, pułapka dla pojmania męża, że panna Toks dołki pod nim kopie. Ale nie złapie starego Józwy. On ma kamienne serce, stalową pierś. Stary Józio piekielnie chytry.
Nie pani go podejść!
Lecz ani tego ani dalszych dni panna Toks nie zwracała uwagi na majora. Dawniej niby niechcący zerkała ze swego okienka i rumieniąc się, odwzajemniała ukłony majora. Teraz — niestety! — najmniejszej nadziei nie czyniła miłośnikowi odpalonemu i wcale nie troszczyła się, czy patrzy czy nie patrzy. W jej domku widocznie zaszły zmiany. Major zauważył, że mieszkanko przybrało odświętny wygląd. W jednym pokoju zjawiła się nowa klatka z prętami złoconymi dla starego kanarka; kominek i stoły ozdobiły się ornamentami z różnobarwnego papieru; na oknach pojawiły się wazoniki z kwiatami, a sama panna Toks zaczęła brzdąkać na fortepianie, na którym obok girlandy groszku wonnego leżała otwarta księga nut, przepisana własnoręcznie przez panią domu. Na domiar zmian, panna Toks od pewnego czasu zaczęła przywdziewać żałobę z wielką starannością. To dało majorowi do myślenia, że sąsiadka otrzymała spadek i stała się niedostępną.
Nazajutrz po tej decyzyi major przy śniadaniu ujrzał straszne i dziwne zjawisko w bawialni panny Toks tak, że na pewną chwilę skamieniał z podziwu. Wnet porwał się, chwycił binokle i ze skupioną uwagą począł obserwować.
— Dziecko! dziecko! — zawołał, odejmując binokle — tysiąc przeciwko jednemu, że to dziecko!
Nie mógł się uspokoić. Gwizdał, wytrzeszczał oczy, zjawisko się nie zmieniło. Dzień po dniu zjawiało się dziecko po trzy, cztery razy tygodniowo. Major gwizdał, sapał, podglądał. Na wszystko inne był obojętny, jak obojętną stała się panna Toks względem niego. Mógł zczernieć, zbieleć, zżółknąć, zsinieć — nic jej to nie obchodziło. Podziwu było godne, jak wytrwale chodziła z Książęcej Łąki po dziecko i niańkę, jak spacerowała, wracała do domu i śledziła wszystkie jej ruchy. Sama nawet karmiła i niańczyła dziecię, a nieraz chłodziła jego porywy młodzieńcze swoją grą na fortepianie. Równocześnie namiętnie lubiła patrzeć na bransoletę albo na księżyc z okienka swego pokoju. Na cokolwiekby spoglądała, na majora nawet okiem nie rzuciła. A biedny major gwizdał, sapał, oczy wytrzeszczał, podglądał, szpiegował i nie był w stanie wysnuć żadnego racyonalnego wniosku.
— No, moja droga, z pewnością owładniesz sercem brata. Winszuję! — mówiła raz pani Czykk.
Panna Toks zbladła.
— Dziecinka codzień staje się podobniejsza do ojca.
Miss Toks zamiast odpowiedzi wzięła na ręce Pawełka i ucałowała go z takim zapałem, że pomięła czepeczek.
— Czy choć cokolwiek podobny do matki, z którą nie zdążyłaś mnie zaznajomić?
— Wcale nie.
— Myślę, że była ładna.
— O, tak, biedna Fanni była wcale interesująca. Ale nie było w niej nic wzniosłego, nic nakazującego uległość, jakby to przystało żonie mego brata, a przytem mało miała mocy ducha, siły charakteru, niezbędnej dla żony takiego męża.
Panna Toks głęboko westchnęła.
— Zresztą była miła i bardzo uprzejma, a przytem dobra, ach, jak dobra była biedna Fanni.
— Aniołeczku ty mój! duszko — zawołała panna Toks, całując Pawełka. Istny portrecik swego ojczulka.
Gdyby major wiedział, ile nadziei, pragnień, planów unosiło się nad tą młodocianą główeczką; gdyby widział, jak powstawały i bujały w swych różnorodnych postaciach nad zmiętym czepkiem Pawełka... Zresztą — cóż? Oczyby mu wystąpiły z orbit. Ale rozpoznałby przynajmniej w chaotycznym tłumie tych rojeń promyki, oświetlające duszę miss Toks i zrozumiałby, jaka moc niezwalczona wlecze tę kobietę ku handlowej firmie Dombi i Syn. Jeżeliby sam młodzieniec o północy ocknął się ze snu i ujrzał, jakie to tajemniczych dum widma snują po zasłonkach jego kolebki, przeląkłby się nie bez przyczyny. Ale spał niewinny młodzieniec. Spał snem cichym i mocnym, nie wiedząc nic o marzeniach panny Toks, o zdumieniu majora, o przedwczesnym smutku siostry, o ważnych planach i zamysłach ojca, nawet nie podejrzewając istnienia na ziemi jakiegoś Dombi i Syna.
Z czasem sny Pawła uległy zmianie. Światło weń przenikało, rojenia się wyjaśniały. Przedmioty i wrażenia niepoliczonym tłumem zaroiły się wokół, zamąciły jego spokój — a tak dziedzic znakomitego domu wstąpił w okres dziecinny i stał się mówiącym, chodzącym i podziwiającym — Dombim.
Po niełasce i haniebnem wypędzeniu Ryczards departament dziecinny w gospodarczem ministeryum pana Dombi przeszedł w ręce komitetu, złożonego głównie z pani Czykk i panny Toks. Osoby te z taką gorliwością zaczęły pełnić swój obowiązek, że major Bagstok miał codzień sposobność przekonywania się o swej dymisyi, a pan Czykk, uwolniony z pod dozoru domowego, rzucił w się odmęt wielkiego świata, obiadował w klubach i kawiarniach, ćmił fajkę na przekór surowemu zakazowi swej małżonki, uczęszczał do teatrów, słowem podług słów pani Czykk — bezwstydnie rozluźnił wszelkie więzły moralnych zobowiązań.
Z tem wszystkiem Pawełek pomimo czujnej opieki i macierzyńskiego pielęgnowania rozwijał się wątle. Po wypędzeniu mamki stał się smutny, sechł, wątlał, jakby długo poszukiwał straconej matki, nienasycony zgoła czułościami dozorczyń. Z biedą wielką przebrnął najtrudniejsze stopnie po drodze do wieku młodzieńczego; lecz i dalsza droga okazywała się dlań niebezpieczną, jak dla dżokeja na wyścigach, gdy co chwila grozi mu złamanie karku podczas skoków przez płoty i rowy. Każdy nowo wycinający się ząbek był dlań straszną zastawą, każdy pryszczyk w czasie odry murem, który należało przeskakiwać wśród niebezpieczeństwa. Bezsilny jeździec — obalał się przy każdym napadzie kokluszu, a dziecinne niemoce, dla innych podobne do starć naskórka, jego rozdzierały niby tygrysie pazury.
Zaziębienie w czasie chrzcin dotknęło zdaje się najczulszej strony jego organizmu i pod zimnym dachem ojcowskiego domu nie mógł przyjść do siebie. Był to w ogóle chłopczyk nieszczęśliwy, co nieraz powtarzała pani Wikkem.
Pani Wikkem była żoną kelnera, co się równa wdowieństwu po pierwszym mężu, a że nie miała dzieci ani rodziny, przyjęto ją chętnie do usług w domu pana Dombi, gdzie wnet po odstawieniu Pawełka od piersi została jego niańką. Pani Wikkem była pokorną kobietą o bladej twarzy, z oczami zawsze wzniesionemi ku niebu, z głową zawsze pochyloną ku ziemi. Nastroiła się przedziwnie na wiekuisty ton współczucia i utyskiwań: wciąż żaliła się na własny gorzki los, na niedolę bliznych — i z rozrzewniającą wdzięcznością przyjmowała wyrazy współczucia, jakie jej wypowiadano. W ogóle natura obdarzyła tę kobietę dziwną władzą widzenia rzeczy w ponurem świetle, a władzę tę z zapałem kształciła.
Prawie nie trzeba dodawać, że pan Dombi zupełnie nie znał nadzwyczajnych uzdolnień nowej niańki. Jakże mógł je znać? Nie było żywej duszy w domu, któraby ośmieliła się choć słówko pisnąć o jakichś niewygodach w stosunku do Pawełka. Pan Dombi postanowił, że dziecko koniecznie powinno przebyć wszystkie dziecinne niedomagania i słabości, a im prędzej tego dokona, tem lepiej. Gdyby mógł wykupić syna i natomiast innego nająć, jak to się zdarza przy poborze rekrutów, skorzystałby z tego, szczodrze nagradzając. A że nie mógł, ograniczał się od czasu do czasu dumnem zdumieniem na widok nieodwołalnych nakazów przyrody i pocieszał się myślą, że oto pomyślnie przebyty znowu jeden milowy słup na trudnej drodze życia, a wielki kres podróży zbliża się i zbliża. Głownem uczuciem duszy jego, do ogromnych rozmiarów wyrastającem w miarę rozwoju Pawełka, było niecierpliwe oczekiwanie tej chwili upragnionej, kiedy we formie uroczystej spełnią się jego świetne nadzieje.
Niektórzy filozofowie utrzymują, że egoizm bywa źródłem najszlachetniejszych uczuć. Młody syn pana Dombi od początku stał się dlań tak cennym, jak cząstka własnej jego wielkości, albo, co na jedno wychodzi, wielkości Dombi i Syna, a fundamentu tego ojcowskiego przywiązania nie godzi się chyba nazywać wzniosłym. A przecież lubił syna, o ile mógł kogo lubić. Jeśli był w tem lodowatem sercu jaki ulubiony kącik, należał on do syna. Oto dla czego spieszno mu było przebiedz czem prędzej pierwsze kartki jego dziejów i z pośpiechem wyglądał w daleką przyszłość. Oto dla czego także przy całem przywiązaniu mało albo i wcale nie dbał o dziecko, licząc na to, że dziecię stanie się mężczyzną, dla którego codzień nowe tworzył plany, jakby miał przed sobą przedstawiciela handlowego domu w pełni sił i piękności.
Tak doszedł Paweł do lat pięciu. Był to ładny chłopczyk; lecz blada chuda twarzyczka powleczona była chorobliwem zamyśleniem tak, że pani Wikkem, spoglądając nań, znacząco kiwała głową i wzdychała z głębi serca. Niektóre wskazówki pozwalały nieomylnie wnosić, że będzie to usposobienie dumne i nakazujące; zaczynał już rozumieć swe znaczenie i jakby pojmował, że wszystko i wszyscy są wyłącznie na to, aby jemu było dobrze. Chwilami smutek znikał i chłopiec bawił się, jak inne dzieci; lecz za to innym razem pogrążony w myślach siedział na swym miniaturowym foteliku jak stuletni starzec, znękany rozgwarem świata. Zdawało się, że dokazywał w pokoju dziecinnym z Florcią lub biczykiem popędzał miss Toks, która mu za konika służyła; lecz potem nagle ogarniała go ponura nuda i skarżył się na zmęczenie. A najczęściej ta niechęć do wszystkiego spadała nań wieczorem po obiedzie, kiedy wedle zwyczaju maleńkie fotele przetaczano do bawialni, gdzie siadywał z ojcem przy kominku. Była to najdziwniejsza para, jaką kiedy oblewał blask ognia z kominka.
Pan Dombi, nie zmieniając dostojnej miny, z namaszczeniem wpatrywał się w ogień; a mały jego wizerunek wpijał się w czerwone płomyki ze skupioną uwagą mędrca. Pan Dombi obmyślał w głębi ducha złożone plany i zamiary świeckie; a mały jego wizerunek pielęgnował w duchu jakieś dzikie rojenia, niedojrzałe i chaotyczne pomysły. Pan Dombi nieruchomo trzymał głowę sztywnie i wysoko skutkiem dumy i krochmalnego tęgo kołnierzyka; mały jego wizerunek taką samą miał pozę wskutek dziedzictwa i bezwiednego naśladowania. Bardzo byli do siebie podobni, a równocześnie niezmiernie różni nawzajem.
Raz, gdy już długo tak wymownie milczeli i pan Dombi wiedział tyle, że syn jego nie śpi, bo wypadkiem zajrzawszy mu w oczy, ujrzał w nich odbicie ognistego rubinu, Pawełek przerwał milczenie zapytaniem:
— Tatusiu, co to pieniądz?
Niespodziewane zagadnienie tak ściśle wiązało się z przedmiotem rozmyślań pana Dombi, że uczuł zakłopotanie.
— Co to pieniądz, Pawle, co pieniądz?
— Tak — rzekł chłopiec, opierając się na poręczy fotelu i zwracając swą postarzałą twarzyczkę ku ojcu — co to jest pieniądz?
Pan Dombi nie na żarty stropił się. Byłby rad dać odpowiedź uczenie kupiecką, określając pieniądz ogólną miarą wartości, informując o kursie, o jego zwyżce i spadku, o asygnatach, wekslach, walucie złotej, o stosunkowej cenie szlachetnych kruszców i tak dalej, lecz spojrzawszy na fotelik, mały, bardzo mały fotelik, rzekł: — Złoto, srebro i miedź. Gwinee, szylingi, półpensy. Wiesz teraz, co to jest?
— Tak, to znam. Ale nie o tem myślę. Chciałbym wiedzieć, co to pieniądz?
Wielki Boże! Jakimże starcem wydał się, gdy znowu podniósł oczy na ojca!
— Co to pieniądz? — powtórzył pan Dombi z podziwem, odsuwając fotel, aby lepiej rozglądnąć niezwykłego malca, natrętnie dopytującego się.
— Tak, ojcze. Chcę wiedzieć, czego pieniądz może dokonać? — pytał Paweł, krzyżując ręce na piersi i spoglądając to na ogień, to na ojca.
Pan Dombi ustawił fotel po dawnemu i pogłaskał syna po główce.
— Z czasem poznasz te sprawy. Pieniądz, mój drogi, różnych spraw się podejmuje.
To mówiąc, ujął małą rączkę syna i lekko zaczął nią uderzać w swoją.
Lecz syn uwolnił się od tej pieszczoty i niecierpliwie pocierał dłoń o fotel, jakby rozum zawierał się w dłoni i trzeba ją było wyostrzyć. Potem jeszcze raz spojrzał na ogień, jakby stamtąd czekał odpowiedzi. Wreszcie rzekł:
— Różnych spraw, ojcze?
— Tak, prawie wszystkich.
— Wszystkich... wszak to to samo, co: pieniądz jest wszechmocny. Czy nie tak?
— Tak, pieniądz wszystko zrobić może.
— A czemu pieniądz nie uratował mojej mamy? Czy to z jego strony nie okrutnie?
— Okrutnie? Nie, rzecz dobra nie może być okrutną.
— Pieniądz — rzecz dobra i wszystko zrobić może. Dziwne to jednak, dla czego nie ocalił mojej mamy.
Z tem pytaniem już więcej nie zwracał się do ojca. Może z dziecinną bystrością poznał, że rozmowa nie podobała się panu Dombi. Umilkł i pogrążył się w zadumę, wlepiwszy oczy w ognisko.
Pan Dombi był nie tak poruszony jak zdziwiony dziwną ciekawością dziecka. Pierwszy raz syn wdał się z nim w rozmowę i ośmielił się mówić o nieboszczce matce, chociaż codzień oddawna po obiedzie siadywał z nim jak teraz obok kominka. Uspokoiwszy się, usiłował w miarę możności wytłumaczyć, że pieniądz jest wprawdzie duchem wszechmocnym, zawsze i wszędzie cenionym, ale żadną miarą nie może uratować człowieka, gdy czas śmierci nadszedł i że na nieszczęście wszyscy, nawet w City, wcześniej lub później musimy umrzeć, choćbyśmy nie wiedzieć jak byli bogaci.
— Ale pieniądz daje nam — kończył pan Dombi — szacunek ogółu, podziw ludzi.
Pieniędzmi możemy uzyskać rozgłos i przejąć obawą wszystkich wokoło, a zdarza się nieraz, że pieniędzmi można i śmierć na pewien czas powstrzymać. Tak np. matka twoja za pieniądze korzystała z usług doktora Pilkinsa i znakomitego lekarza Parkera Pepsa. Tego ostatniego nie znasz, lecz pan Pilkins nieraz i tobie pomagał. Słowem pieniądz osiąga wszystko, co da się osiągnąć.
Chłopiec pilnie słuchał i rozumiał wszystko, o czem mówiono.
— A jednakże, tatusiu, pieniądze nie mogą mnie uczynić zdrowym i silnym.
— Alboż nie jesteś zupełnie zdrów i silny? — pytał coraz bardziej zdumiewając się pan Dombi.
Mały staruszek zwrócił na ojca smutne oczy.
— Jesteś zdrowy i silny, jak wszystkie dzieci w twoim wieku. Prawda?
— Florcia starsza odemnie i nie mogę być tak mocny i silny jak ona, to wiem bardzo dobrze; ale kiedy Florcia była taka mała jak ja, mogła się bez zmęczenia bawić, ile chciała — to wiem także bardzo dobrze. A gdybyś wiedział, ojcze, jak ja się czasem męczę! Och, jakże się męczę! Wszystkie kosteczki mnie bolą. Wikkem mówi, że to kości — i sam już nie wiem, co robić?
Tu Pawełek grzejąc ręce zaczął się przypatrywać głębi kominka poza kratką, jakby tam jakieś fantastyczne widma grały dla niego komedyę maryonetek.
— Tak bywa z tobą wieczorami. Dzieci zwykle męczą się ku wieczorowi, a potem śpią snem krzepkim.
— Ach, nie, ojcze. Tak bywa ze mną i we dnie, gdy złożę głowę na kolanach Florci a ona mi piosnki nuci. Nocami zaś widuję we snach przedziwne, przecudowne rzeczy!
Teraz pan Dombi wzruszył się bardzo i nie wiedział, co o tem myśleć. Jeszcze bliżej przysunął się z fotelem do syna i patrzył w twarzyczkę przy mdłem świetle płomienia, trzymając lewą rękę na ramieniu Pawełka, jakby ciągnęła go siła magnetyczna. Raz chciał prawą ręką główkę tę ku sobie skierować, lecz chłopczyna wnet się odwrócił po dawnemu i nie odejmował oczu od ognia, dopóki nie przyszła niańka ułożyć go do snu.
— Czemuż po mnie nie przyszła Florcia?
— Czy panicz nie życzy sobie iść ze swą biedną nianią? — pytała Wikkem z westchnieniem.
— Nie życzę — odrzekł Paweł, jak pan, którego winni słuchać.
Wikkem, powołując niebo na świadka swej niewinności, odeszła, za chwilę zaś zjawiła się Florcia. Chłopczyk natychmiast poweselał, wstał z fotelu, pożegnał się z ojcem, życząc mu dobrej nocy. Twarzyczka znów stała się dziecinną, a ojciec wydziwić się nie mógł tej zmianie.
Gdy dzieci wyszły, dał się słyszeć śpiew. Pan Dombi otworzył drzwi i śledził wzrokiem dzieci. Florcia szła po schodach wielkich i pustych na górę, niosąc w ramionach braciszka, który główkę położył na jej ramieniu i rączkami objął za szyję. A dopóki wchodziły, Florcia śpiewała, Pawełek nucił, pan Dombi zaś z podziwem przypatrywał się rzewnej scenie. Dzieci już weszły na górę do pokoju i znikły, a pan Dombi stał u drzwi z oczami w górę wzniesionemi i dopiero gdy blade światło księżyca zaczęło się przebijać przez matową szybę, zwolna udał się do swej sypialni.
Nazajutrz pani Czykk i panna Toks, zaproszone na naradę, przyszły na obiad. Zaledwie się zjawiły, pan Dombi bez wstępu zagaił naradę pytaniem:
— Co się dzieje z Pawełkiem? Co myśli o nim pan Pilkins? Dziecko wcale nie jest tak zdrowe, jakby można było sobie życzyć.
— Podziwiam twą przenikliwość, drogi Pawle — odrzekła pani Czykk. — Odrazu odgadłeś całą prawdę. O, tak. Maleństwo wcale nie tak zdrowe, jakby tego pragnąć można. Władze umysłowe rozwijają się niezmiernie szybko, a wątły organizm zaledwie może znieść polot wzniosłej duszy. Boże, jak mądrze, jak roztropnie mówi to cudowne dziecko. Nie do wiary! Nie do pojęcia! Czy przypominasz sobie Lukrecyo, jak rozprawiał wczoraj o pogrzebie?
— Otoż o to właśnie chodzi — przerwał pan Dombi — że ktoś na górze nasuwa memu synowi niewłaściwe myśli. Wczoraj wieczorem zaczął ze mną rozmowę o swych kościach. Chciałbym wiedzieć, co komu do kości mego syna? Wszakże to nie szkielet?
— Jak to być może! — z przestrachem zawołała pani Czykk.
— Spodziewam się! A tu znowu pogrzeb! Kto śmie mówić synowi memu o pogrzebie? Czyśmy to grabarze?
— Jak to być może! — z tym samym przestrachem zawołała pani Czykk.
— Kto nasuwa synowi memu takie czarne myśli? Wczoraj nie na żarty mię przestraszył. Luizo, kto takie myśli wbił mu do głowy?
— Tu niema o czem długo debatować. Prawdę mówiąc, niańka naszego maleństwa nie ma bardzo wesołego temperamentu. To jakaś...
— Córa Momusa — skromnie dorzuciła panna Toks.
— Właśnie. Ale też za to uważna, dbała, gorliwa i wcale niewymagająca. Przytem kobieta skromna i cicha. Jeżeli mały zwątlał po swej ostatniej słabości, jeśli nie jest tak zdrów i silny, jakby można życzyć, jeżeli się rozkleił i przez czas jakiś nie będzie zdolny do władania swymi...
Pamiętając o wymówce co się tyczy kości, pani Czykk nie śmiała użyć tego słowa i nie umiejąc dokończyć myśli, czekała natchnionej pomocy od przyjaciółki, która niepewnym głosem dodała:
— Swymi członkami...
— Członkami? — powtórzył pan Dombi.
— Lekarz domowy dziś rano mówił, zdaje mi się o nogach, droga Luizo — prawda?
— Tak, mój aniele, mówił o nogach. Dla czego mię o to pytasz? Wszak słyszałaś. A zatem jeżeli nasz miły Pawełek straci na razie władzę w nogach, niema się o co niepokoić; dzieci w ogóle w jego wieku podlegają takim niemocom, a im je wcześniej zniesie, tem lepiej. Sam wiesz o tem, drogi bracie.
— Nie wątpię Luizo o twem szczerem przywiązaniu do przyszłego reprezentanta mego domu. Tak tedy pan Pilkins dziś rano mówił o Pawełku.
— Mówił. Byłyśmy tu i słyszały. Wiesz, jak panna Toks dba o wszystko, co dotyczy naszego aniołka. A co to za lekarz — ten Pilkins! Podziwu godny lekarz. Badał go kilka dni temu i mówił, że wszystko idzie, jak trzeba.
Słyszałyśmy to z panną Toks i możesz być spokojny, drogi Pawle. Dziś zaś zalecał Pawełkowi morskie powietrze, w czem godzę się z nim całkowicie. Rada bardzo roztropna.
— Morskie powietrze? — powtórzył pan Dombi.
— Tak. Niema się czem niepokoić. Dzieciom moim Jerzemu i Fryderykowi także ordynowano w swoim czasie morskie powietrze. Sama też nieraz zeń korzystałam. Cóż tu dziwnego? Morskie powietrze bardzo korzystnie działa. Zgadzam się z tobą, Pawle, że może czasem nieostrożnie w dziecinnym pokoju mówiono o rzeczach, obcych duszy młodocianej. Ale jak uchronić dziecko z tak olbrzymiemi zdolnościami? Sprawność umysłu niesłychana! Gdyby to było zwyczajne dziecko, zaręczam, żeby się nic nie stało. Myślę, że chwilowe oddalenie się z tych miejsc, brajtońskie powietrze a zwłaszcza ćwiczenia ciała i duszy pod kierownictwem tak doświadczonej, rozumnej kobiety, jak naprzykład pani Pipczyn...
— To znowu co za pani Pipczyn, Luizo? — niecierpliwie pytał pan Dombi, niemile dotknięty wzmianką o kobiecie, której nawet z nazwiska nie znał.
— Pani Pipczyn, — drogi Pawle, szanowna stara dama, wdowa po czcigodnym i bardzo znanym dżentlmenie. Panna Toks wybornie wie o niej wszystko. Od niejakiego czasu ta szlachetna ledi poświęciła się wyłącznie wychowaniu i wykształceniu dzieci z takiem powodzeniem, że uzyskała rozgłos we wielu lepszych domach. Mąż jej umarł z rozpaczy z powodu... jak mówiłaś, moja droga? Zawsze zapominam szczegóły. Umarł z rozpaczy z powodu...
— Z powodu pompowania wody z peruwiańskich kopalni.
— Nie żeby on tam pompował wodę z kopalni, tylko kapitału użył na to przedsiębiorstwo i stracił wszystko co do szylinga. Wierzę, że pani Pipczyn wybornie wychowuje dzieci i nikt jej w tej sztuce nie dorówna. Nieraz o niej słyszałam w znakomitych domach, a wiesz, Pawle, w jakich domach bywałam do urodzenia twego syna.
Tu pani Czykk skierowała wymowne spojrzenie na bronzowe popiersie Wiliama Pitta, jakby chciała rzec: i tam mnie przyjmowano.
— Co do pani Pipczyn i ja muszę powiedzieć — zauważyła panna Toks z niewinnym rumieńcem na twarzy że pochwała pańskiej drogiej siostry nie przesadzona. Wiele dam i panów z najlepszego towarzystwa zawdzięczają jej swe wychowanie. Pańska pokorna sługa też miała szczęście korzystać z jej wskazówek i przyznaję, że do grobowej deski nie zapomnę szczytnych zasad moralności, wpojonych w me serce.
— Jak mam panią rozumieć? Czy ta szanowna dama utrzymuje zakład wychowawczy?
— Doprawdy nie umiem orzec, czy godzi się panią Pipczyn nazwać właścicielką naukowego zakładu. Nie jest to nic w rodzaju szkoły przygotowawczej; zakład jej w pewnym rodzaju jest wychowawczo-naukowym przytułkiem dla szlacheckich dzieci...
— Przyjmuje ona dzieci tylko z najwyższych kół — dodała pani Czykk.
— O, naturalnie. Tam nie każdego przyjmą.
Wszystko to wyglądało wcale nieźle. Małżonek pani Pipczyn zginął od kopalni peruwiańskich — bardzo dobrze. Domowy lekarz radzi synowi zmianę powietrza i rozstanie z rodzicielskim domem, a pan Dombi przestałby chyba być sobą, gdyby, syn jego po takiej ordynacyi choć godzinę bawił w Londynie. Niema co mówić, byłaby to tama w drodze do wielkiego celu. Poleceniom siostry i panny Toks można było ufać: obie uwielbiały Pawełka, a gdy się decydują na chwilową z nim rozłąkę, to widać pewne dobroczynnych następstw jej, gdyż w innym wypadku nikomu ani na moment nie powierzyłyby skarbu. Zginął od udaru sercowego w kopalniach peruwiańskich — oto zgon godny dżentlmena — myślał pan Dombi.
— Któż ma jechać z Pawełkiem, jeżeli jutro po zebraniu niezbędnych informacyi zdecydujemy się wysłać go do Brajton?
— Zdaje mi się — mówiła pani Czykk — że go teraz nigdzie nie można wysyłać bez Florci. Zanadto przywiązał się do siostry i nie zechce się z nią rozłączyć. Dziecię ma swe kaprysy, mój drogi.
Pan Dombi odwrócił się, zwolna zbliżył się do szafy i wyjął na chybi-trafi jakąś książkę.
— A kto poza tem, Luizo? — pytał, niedbale kartkując książkę.
— Rozumie się Wikkem. Prócz Wikkem nikt niema potrzeby z nim jechać. Pawełek będzie w takich rękach, że wszelki dozór tylko przeszkadzałby pani Pipczyn. Zresztą, rozumie się, że nie zaszkodzi, jeżeli sam choć raz na tydzień pojedziesz do Brajton.
— Tak, pewnie — rzekł sucho pan Dombi i przez godzinę patrzał w książkę, ani słowa nie mówiąc.
Wysławiana pani Pipczyn była to sobie bardzo niepozorna a nawet brzydka staruszka, skulona we dwoje, pomarszczona, jak kiepski marmur, z nosem zakrzywionym i szaremi oczami, które możnaby — zdawało się — przez czas jakiś młotem kuć na kowadle bez szkody. Czterdziestka minęła od chwili, gdy szlachetny pan Pipczyn kark skręcił w peruwiańskich kopalniach, a niepocieszona wdowa dotąd nosiła żałobę tak ponurej, martwej barwy, że ciemniej się robiło od samej jej obecności, jakby odgrywała rolę gasiciela światła. W dziedzinie wychowania w istocie uzyskała rozgłos, cały zaś jej sekret polegał na tem, że zwykle dawała dzieciom to, czego nie cierpiały, a zabraniała tego, co lubiły. Bo to miało wcześniej zaprawiać dzieci w panowaniu nad bujnemi skłonnościami. Wogóle pani Pipczyn była niewiastą swarliwą, oschłą — i jeżeli był u niej ten charakter od lat czterdziestu, to ma się pokusę myśleć, że peruwiańskie pompy dobywały nie wodę z kopalni, lecz wielkie uczucie ludzkości z jej serca.
Dom tej dręczycielki dziatwy znajdował się w Brajtonie nieopodal od brzegu morza na kredowym, krzemienistym i bezpłodnym gruncie, gdzie w kwietnikach przed domami nic nie rosło oprócz nagietek. Powietrze latem nie przenikało do domu pani Pipczyn, zimą zaś nie mogło się zeń oswobodzić. Zaduch powiększały gliniane we wszystkich oknach stojące wazony z kwiatami, które po całym zakładzie rozsyłały wyziewy ziemi. Pani Pipczyn widocznie wielbiła botanikę i wszelkie gatunki państwa roślinnego żywiła. W wyborze roślin zachowywano pewną symetryę, dostosowaną do harmonii z otoczeniem. Tu stało pół tuzina kaktusów, wijących się koło prętów niby żmije; tam też kaktusy rozstawiały swe szerokie kleszcze jak raki morskie; owdzie wijące się rośliny bawiły oko liśćmi chwytnymi. Wszystkie te mniej więcej niezwykłe okazy panoszyły się na oknach, szczelnie zawartych w każdej porze roku. Lecz dla dopełnienia widowiska jeden wielki wazon zawieszony był u sufitu, skąd we wszystkie strony wyłaziły długie zielone liście jak pająki, których było także mnóstwo, nawet z kleszczami, w błogosławionem tem ustroniu.
Pani Pipczyn zwykle żądała dużej ceny za pensyonarzy i umiała nadać sobie pozór wyniosły wobec tych, którzy jej potrzebowali. Uchodziła też za stanowczy charakter, wyborną znawczynią dzieci. Z taką reputacyą zdobyła sobie z czasem majątek, co pomagało jej do utrzymania godności. W trzy dni po rozmowie o niej w domu pana Dombi miała przyjemność zawarcia doskonałej umowy ze znakomitym kapitalistą, przyjmując do swego zakładu Florcię i jej braciszka.
Pani Czykk i panna Toks odbyły szczęśliwie podróż do Brajtonu, powierzały z rąk do rąk szlachetnego swego pupila i wróciły. Pani Pipczyn, oparta o kominek, badała od stóp do głowy nowych pensyonarzy ze znawstwem starego żołnierza. Tymczasem kuzynka jej i niewolnica, kobieta średniego wieku, sucha jak szczapa, z wstrętnymi pryszczami na nosie, zdejmowała czysty kołnierzyk ze szyi wychowańca Biterstona. Druga i ostatnia pensyonarka, panna Panki, siedziała w tej chwili w kozie za to, że ośmieliła się trzykrotnie podskoczyć przy gościach.
— Otóż poznaliśmy się, mój drogi — zwróciła się pani Pipczyn do Pawełka. — Czy ci się podobam?
— Myślę, że mi się pani nigdy nie spodoba — odrzekł Paweł. — Trzeba mi stąd wyjechać. To nie mój dom.
— Naturalnie. Ten dom jest moim.
— Wstrętny dom! — zauważył Pawełek.
— Jest kącik jeszcze gorszy; tam zamykają złe dzieci.
— Był on tam kiedy — w tym zakątku? — pytał Paweł, wskazując Biterstona.
Pani Pipczyn kiwnęła głową. Paweł tego dnia miał dużo roboty: gorliwie badał swego nowego kolegę Biterstona i czynił tajemnicze, nawet straszne obserwacye.
O pierwszej podano obiad, przeważnie roślinny. Wtedy zjawiła się i panna Panki, cicha drobna dzieweczka z błękitnemi oczami; codzień rano płukali ją we wodzie i nacierali tak, że wkrótce kości jej powinnyby się były oddzielać od ciała. Pani Pipczyn, uwolniwszy ją z kozy, nie zaniedbała wymierzyć obroku duchownego, że każdy, kto przy gościach skacze, ściąga na duszę grzech ciężki i powinien zrzec się nieba.
Utrwaliwszy tę głęboką prawdę w sercu występnej, podała jej wodnistą zupę z kaszy, potrawę, jak wiadomo, zdrową zwłaszcza dla dzieci. Kuzynka pani Pipczyn, Beryntia, dostała porcyę prosięciny na zimno, a sama pani jadła osobno dla niej specyalnie przygotowane kotlety baranie, od których rozchodziła się smaczna woń.
Miała przepis wyjątkowy spożywania gorących potraw — i to właśnie baranich kotletów. Po jedzeniu, dzieci wedle zwyczaju miały odmawiać modlitwę dziękczynną włącznie z podziękowaniem pani domu za dobry obiad. Pani Pipczyn też pomodliła się i poszła spać: wypoczynek po kotletach gorących był niezbędny jej zdrowiu. Dzieci zaś pobiegły do pokoju, którego jedyne okno zwracało się ku kredowej ścianie; koło niej stała beczka z wodą, a ten karcer obecnie był, można powiedzieć, jedynem wesołem miejscem w domu.
Dzieci zaczęły się bawić, a zabawy te wkrótce ku powszechnemu żalowi przerwane zostały gniewnym stukiem w ścianę pani, której spoczynek przerywano. Wtedy Berry szeptem opowiadała zajmujące bajki, co ciągnęło się do zmroku. Przy herbacie pensyonaryusze nasycać się mogli mlekiem, wodą, chlebem, masłem. Pani Pipczyn nalewała sobie herbatę z osobnego czarnego czajnika i z apetytem spożywała na maśle podpiekane grzanki. Ale ani kotlety gorące ani gorąca herbata i gorące grzanki nie rozgrzewały zimnej duszy pani Pipczyn. Wciąż zrzędziła a nieruchome szare oczy nie łyskały ani myślą ani uczuciem.
Po herbacie Berry przyniosła stoliczek z rysunkiem sztandaru królewskiego na blacie i gorliwie zabrała się do pracy, a pani Pipczyn, nałożywszy okulary, otworzyła księgę w zielonej oprawie i nad nią gorliwie zaczęła kiwać głową. Ile razy się budziła, dawała szczutka w nos Biterstonowi, którego także sen poczynał morzyć.
Nareszcie nadeszła godzina snu i dzieci poszły do łóżek. Berry bała się spać sama w ciemnym pokoju, to też pani Pipczyn co wieczora własnoręcznie wyganiała ją na górę, jak owieczkę — a i potem dziewczynka długo jeszcze wzdychała w samotności. Około pół do dziesiątej pani Pipczyn wydobyła z pieca gorące ciastko — i w pokoju rozeszła się przyjemna woń, która na parę minut zmieniła zwykły zapach ustronia. Za pół godziny wszystko pogrążyło się we śnie.
Nazajutrz śniadanie podobne było do wczorajszej kolacyi z tą różnicą, że pani Pipczyn jadła bułkę i wydawała się jeszcze surowszą, niż zwyczajnie. Pan Biterston czytał z księgi rodzaju początek, utykając na imionach własnych. Po tej pouczającej lekturze Berry odesłano do kąpieli, a Biterston miał odbyć swoją porcyę katuszy w morzu, skąd wyszedł siny i osłabiony. Paweł i Florcia spacerowali wzdłuż wybrzeża w towarzystwie Wikkem, która przez cały czas zalewała się łzami i skarżyła gorzko na swój los sierocy. O dziesiątej zaczęła się nauka. Pani Pipczyn uważała, że umysł dziecinny pokryty grubą warstwą ciemnoty; należy ją rozszarpywać, jak małżowinę ostrygi; to też lekcye jej na dzieci wywierały wpływ ogłuszającej burzy. Treścią lekcyi bywał zazwyczaj zły chłopczyk lub zła dziewczynka, a doświadczony pedagog w końcu poskramiał je, jak dzikie lwy lub niedźwiedzie. Pani Pipczyn nawet nie podejrzewała, że dziecię jak kwiat stopniowo się rozwija, a wymaga czułej troski i opieki.
Takie było życie w zakładzie pani Pipczyn. W sobotę pod wieczór przyjeżdżał pan Dombi i Florcia z Pawełkiem chodzili doń na herbatę do hotelu. Bawili u ojca przez niedzielę a zazwyczaj przed odjazdem udawali się na przejażdżkę. W czasie tych spacerów pan Dombi rósł co chwilę niby owi sławni wrogowie Falstafa i zamiast jednego pana w wełnianej kurtce wydawał się całym tuzinem. Niedzielny wieczór bywał najnudniejszy. Złość pani Pipczyn wówczas przemieniała się we wściekłość. Panna Panki wracała z Rottendynu od ciotki w głębokiem zasmuceniu, a pan Biterston, którego rodzina mieszkała w Indyach, musiał w czasie modlitw pani Pipczyn siedzieć na miejscu nieruchomo z rękami na krzyż złożonemi bez drgnięcia. Ceremonia ta tak dokuczyła chłopcu, że raz w sobotę wieczorem zwrócił się do Florci z prośbą, czyby mu nie mogła wskazać drogi do Bengalu?
Wszyscy jednak sądzili, że pani Pipczyn po mistrzowsku wychowuje dzieci i w tem mniemaniu nie było przesady. Chłopiec mógł być sobie ruchliwy i bujny, a po dwóch miesiącach życia pod tym gościnnym dachem stawał się cichutki, jak woda, jak trawa. Mówiono, że ten sposób życia zaszczyt przynosi miłującemu sercu pani Pipczyn. Poświęciła się wychowaniu dzieci z abnegacyą, a zajęcia te były najlepszym środkiem przeciwko smutkowi po stracie męża.
Pawełek siedział w foteliku koło kominka i jak zwykle z uwagą patrzał na szanowną damę. Pozornie nawet nie wiedział, co to nudy, skoro z takiem skupieniem mógł rozglądać panią Pipczyn. Nie lubił jej i nie obawiał się, lecz oblicze jej wydawało mu się godne uwagi. Siedział tedy, patrzał, grzał ręce i znów patrzał, nie odrywając oczu do chwili, aż pani Pipczyn przy całem swem męstwie nie zaczynała mieszać się pod tem spojrzeniem. Raz, gdy zostali sami, pani Pipczyn spytała, o czem myśli.
— O pani.
— Cóż ty o mnie myślisz, kochanku?
— Myślę, że pani musi już być bardzo stara. Ile też pani ma lat?
— O to nie powinieneś pytać — z gniewem odrzekła szanowna dama — i na przyszłość nie waż się mówić o tych sprawach.
— Dla czego?
— Bo to niegrzecznie.
— Niegrzecznie?
— Tak, niegrzecznie.
— A Wikkem mówi, że niegrzecznie zajadać gorące kotlety i grzanki, gdy drudzy jedzą suchy chleb — odrzekł Paweł z naiwną miną.
— Twoja Wikkem — zawołała sina z gniewu pani Pipczyn — złe, zuchwałe i bezwstydne bydlę.
— Co to znaczy? — spytał Paweł.
— Poznasz wiele, gdy zestarzejesz, kochanku. Przypomnij sobie powiastkę o nieszczęsnym chłopcu, którego na śmierć pobódł szalony byk za to, że wciąż pytał.
— A jakże szalony byk mógł wiedzieć, że chłopczyk zadaje pytania? Nikt nie zbliży się do byka, który oszalał i nie będzie z nim przecież rozmawiał.
— Więc ty nie wierzysz tej powiastce? — mówiła ze zdumieniem pani Pipczyn.
— Nie wierzę.
— No, a gdyby ów byk był spokojny — czy i wówczas nie dałbyś wiary?
Ponieważ Paweł nie rozpatrywał zagadnienia z tego punktu widzenia i wywody swe osnuł na domniemanym szale byka, uczuł się na ten raz pokonanym. Lecz w tej chwili zaczął porównywać, rozważać i utkwił tak badawczy wzrok w pytającej, że uznała za lepsze odejść i odczekać, aż o wszystkiem zapomni.
Odtąd jakaś dziwna siła magnetyczna wlokła panią Pipczyn do Pawełka, podobnie jak i on czuł ku niej pociąg nieodparty. Sadzała go przy kominku koło siebie tak, że małą twarzyczkę jego ocieniała jej czarna suknia. Jeszcze usilniej badał każdy rys, każdą zmarszczkę na twarzy sąsiadki i tak przenikliwie wpatrywał się w jedyne szare jej oko, iż niekiedy musiała je zamykać, udając śpiącą. Miała ona i starego czarnego kota, który też sadowił się koło kominka, mruczał egoistycznie i dziko wytrzeszczał oczy na ogień, dopóki zwężone źrenice nie stawały się podobne do wykrzykników. Gdy całe towarzystwo wieczorem zebrało się u kominka, pani Pipczyn niezwykle podobna była do starej wiedźmy, a Pawełek i czarny kot wydawali się duchami w jej niewoli — i niktby się nie dziwił, gdyby w noc jaką burzliwą nagle wylecieli kominem na Łysą górę.
Ale to się nie stało. I kot, i Paweł, i pani Pipczyn codzień siadali na zwykłych miejscach, w zwykłych pozach — zdrowi i cali. Unikając towarzystwa Biterstona, Paweł studyował panią Pipczyn, kota i płomienie, jak gdyby to były czarodziejskie księgi w trzech tomach.
Pani Wikkem miała własny pogląd na dziwactwo Pawła, pogląd zgoła niepocieszający, odpowiedni do jej chorobliwie utyskującej natury.
Pani Pipczyn zaś zastosowała względem niej środki policyjne, aby jej własne „bydlę“ — jak nazywała sługę swoją — pod żadnym pozorem nie komunikowało się z tą niegodziwą. Żeby cel ten osięgnąć, nie żałowała czasu na potajemne śledzenia z za drzwi: ukryta za drzwiami czekała, aż jej „bydlę“ zbliży się do pokoju Wikkem i wówczas zjawiała się i klęła energicznie i wyszukanie. Na nieszczęście środek ten nie dał się zastosować do kuzynki Beryntyi, która cały dzień chodziła wszędzie, pełniąc liczne i skomplikowane obowiązki.
Berry mogła więc porozumiewać się z Wikkem.
— Jaki on ładny podczas snu — rzekła raz, stając przed łóżeczkiem Pawła.
— Biedactwo! Dobrze, że choć podczas snu Bóg daje mu piękność.
— Ależ on przystojny, choć nie śpi.
— Ale nie, nie! On jak dwie krople wody podobny do Betsy Dżen, mego wuja.
Berry ze zdziwieniem spojrzała na mówiącą, nie pojmując związku pomiędzy Pawłem Dombi a Betsy Dżen.
— Widzi pani, żona mego wuja zmarła zupełnie tak, jak jego matka. Córka mego wuja zupełnie podobna do pana Pawła. Jej także czasami coś się takiego działo, że i spojrzeć straszno.
— Cóż takiego?
— A to, że ja za nic nie chciałabym nocować sama z Betsy. Za nic, choćby mnie złotem obsypano.
Berry pytała, dla czego? Ale Wikkem tajemniczo ciągnęła:
— Betsy Dżen, powiem pani, była dzieckiem cichem i łagodnem. Zniosła wszystkie dziecinne choroby, wszystkie co do jednej. Spazmy nic nie znaczyły dla niej, tak samo mniej więcej, jak dla pani pryszcze.
Berry mimowolnie zadarła nos do góry.
I oto... nieboszczka matka Betsy Dżen zaczęła odwiedzać z tamtego świata swą córkę... ale jak odwiedzać! Jak to czyniła i kiedy i czy dziecko poznawało matkę, tego nie wiem, ale napewno wiem, że nocami opiekowała się Betsy Dżen zmarła matka! Może pani myśli, że to bajka. Niech pani sobie myśli, ja się nie gniewam. Nawet radzę pani uważać to za bajkę: będzie pani raźniej na tym przekl... daruje pani — na tym przeklętym cmentarzu, na którym żyjemy. Pawełkowi, zdaje się, coś się przyśniło. Niech mu pani natrze kark, panno Berry.
— A zatem pani myśli, że i do niego także przychodzi matka?
— Betsy Dżen — ciągnęła najpoważniej Wikkem — wyschła jak deska i straciła pozór dziecinny, jak on. Patrzę na nią bywało a ona siedzi, siedzi i myśli nie wiedzieć o czem, jak on. Przemawiam do niej bywało, a ona spogląda na mnie, jak staruszka, jak on.
— Czy córka pani wujaszka żyje?
— Żyje, Bóg z nią, wyszła za bronzownika — mówiła z powagą Wikkem — ona żyje.
Sprawiło to takie wrażenie, jak gdyby ktoś inny umarł i Berry zapytała: kto taki?
— Nie chciałbym pani niepokoić — mówiła Wikkem poważnie. — Proszę się nie dopytywać.
Było to dobrym środkiem do naglenia o odpowiedź. Berry nalegała. Wikkem po pewnej chwili obejrzała się, popatrzyła na Pawełka i tajemniczo rzekła:
— Betsy Dżen lubiła wielu, ale zupełnie nie tak, jak dzieci; dziwnie się przywiązywała. I cóż pani powie? Wszyscy, kogo lubiła, pomarli, wszyscy co do jednego. Ten niespodziany koniec tak przeraził kuzynkę pani Pipczyn, że bez tchu patrzyła na Wikkem. Ta zaś kiwała głową, ukazując palcem na łóżeczko Florci i na podłogę w tem miejscu, gdzie był pokoik, w którym zazwyczaj pani Pipczyn spożywała gorące ciastka.
— Wspomni pani moje słowa, gdy czas nadejdzie i podziękuje pani Bogu, że Pawełek nie lubi jej. Mnie chwała Bogu znieść nie może i ja jestem spokojna o siebie, choć prawdę mówiąc, życie w tem więzieniu nieosobliwe — daruje pani. Berry tak się przejęła, że nie miała odwagi zbliżyć się do łóżeczka dziecka i myślała, jakby tu się uwolnić raz na zawsze od nacierania mu karku. W tej chwili Paweł ocknął się, usiadł w łóżeczku i wołał Florci.
Włoski się rozsypały, twarzyczka była w ogniu; widział jakiś straszny sen.
Florcia natychmiast zerwała się z pościeli, nachyliła aż nad poduszeczkę przerażonego braciszka i wkrótce utuliła swą piosnką. Wikkem proroczo pokazała małą grupę i łzawe oczy podniosła ku niebu.
— Dobranoc — rzekła — dobranoc. Ciotka pani dość długo żyła na świecie i smucić się po niej pani nie będzie.
Tym pocieszającym słowom towarzyszył wzrok pełen rozpaczliwego smutku. Pozostawszy z dziećmi, zauważyła, że wiatr dmie, jakby opłakiwał śmierć czyją. Tak melancholijnie nastrojona siedziała do północy, aż sen zamknął jej powieki. Trudno powiedzieć, czy wróżba o niewątpliwej śmierci pani Pipczyn bardzo dotknęła czułego serca kuzynki; w każdym razie panna Beryntia była rada, gdy ciotka wszedłszy do jej pokoju, obsypała ją wymówkami, które zupełnie usuwały myśl o blizkiej śmierci. Następnej niedzieli była też zupełnie zdrową a zastawione jej mięsne i gorące dania znikały jak zwykle z talerzy.
Pawełek jak dawniej badawczo wpatrywał się w panią Pipczyn. Siły jego nieco się wzmocniły, ale przechadzka po wybrzeżu morskiem męczyła go.
Wynaleziono mu też wózek, gdzie mógł wygodnie leżeć z elementarzami swymi, a zgrzybiały starzec ciągnął wózek.
Za swym woźnicą, z Florcią obok wózka i ślamazarną Wikkem, która musiała iść z tyłu, Paweł codzień wyjeżdżał na brzeg oceanu i godzinami tam leżał lub siadywał. Wtedy nikt mu tak nie dokuczał, jak dzieci, oczywiście z wyjątkiem Florci.
— Odejdź odemnie, proszę cię — mawiał zwykle, gdy zbliżał się doń jaki chłopczyk. — Dziękuję ci, tylko idź sobie stąd.
Czasem dzieciak jakiś ze współczuciem pytał o zdrowie.
— Bardzo dobre, dziękuję — odpowiadał Pawełek — ale bądź łaskaw odejść sobie. Lepiej zrobisz, gdy pójdziesz się bawić.
A gdy dzieciak odbiegł, zwracał się do Florci i mówił:
— Nie trzeba obcych, prawda? Pocałuj mnie, Florciu.
Wtedy bardzo niechętny bywał dla Wikkem i cieszył się, gdy szła sobie zbierać muszle lub gawędzić ze sługami. Lubił samotność, a jeżeli obok siedziała Florcia, czytała lub opowiadała, wiatr muskał mu policzki i woda podmywała kółka wózka, wówczas nic mu do szczęścia nie brakło.
— Florciu — pytał raz — gdzie leżą te Indye, w których mieszka rodzina Biterstona?
— O, daleko, strasznie daleko.
— Na całe tygodnie?
— Tak, kochanku, na całe tygodnie podróży dniem i nocą.
— Gdybyś ty, Florciu, była w Indyach — rzekł po chwilowym namyśle — jabym.... co to zrobiła mama?... zawsze zapominam.
— Pokochałbyś mnie — podpowiedziała Florcia.
— Aha, wiem... jeżelibyś była w Indyach, ja umarłbym bez ciebie.
Florcia rzuciła robótkę, pochyliła się nad poduszką i zaczęła go pieścić.
— I jabym umarła, gdyby nas rozłączyli. Ale po co o tem myśleć? Teraz ci lepiej, zdaje się.
— O, ja mam się teraz dobrze, bardzo dobrze. Ale o tem wcale nie myślę. Teraz ciągle mi się zdaje, że umarłbym z tęsknoty, gdyby ciebie ze mną nie było.
Innym razem na tem samem miejscu zasnął i długo spał spokojnie; w tem zbudził się, usiadł i zaczął się mocno wsłuchiwać.
Florcia spytała, czy mu się co śniło.
— Chcę wiedzieć, co ono mówi? Powiedz mi, Florciu, co mówi morze?
Odpowiedziała, że szumią fale i nic więcej.
— Tak, fale szumią; ale ja wiem, że zawsze coś mówią. Zawsze to samo gwarzą fale morza. A co tam nad falami?
Wstał i wpatrywał się we widnokrąg.
Florcia odrzekła, że tam brzeg przeciwległy. Ale nie o tem myślał. Myślał o tem, co było dalej, dalej, dalej...
Takie rozmowy powtarzały się. Czasem wśród ożywionej rozmowy ucinał i wsłuchiwał się w tajemniczy poszum fal morskich; potem wstawał i długo wpatrywał się w bezkresną dal horyzontu.
Młody Walter Gey, obdarzony z natury niemałym zasobem romantycznych skłonności, które w rozwoju swym nie spotkały żadnej przeszkody pod zacisznym dachem starego Salomona, ani na chwilę nie mógł zapomnieć o dziwnej przygodzie Florci z dobrą babką, panią Braun, a podniecony pociągiem do cudowności, wciąż o tem myślał, aż wreszcie z upływem czasu stało się to ulubionem zajęciem jego bujnej wyobraźni. Marzył on zwłaszcza o tym momencie, kiedy to los uczynił go główną osobą pamiętnego wydarzenia.
Wuj Sol i kapitan Kuttl swemi uwagami rozżarzali jeszcze bardziej kipiącą wyobraźnię młodzieńca. Godni przyjaciele co niedzielę uważali za swój prosty obowiązek niby przygodnie porozmawiać o Ryszardzie Wittingtonie, owym znamienitym bohaterze dziejów angielskich, który udał się do Indyi bez szeląga, z jednym kotem, a wrócił milionerem i, o cudo, trzykroć bywał lordem-majorem, prezydentem rady miejskiej. Na domiar kapitan Kuttl wynalazł starodawny poemat opiewający nie zmyślone, lecz prawdziwe zdarzenia, jakto pewien młody człowiek, węglarz, zakochał się w prześlicznej Peggi, która go też serdecznie pokochała, — i jak nareszcie młodzi ludzie pobrali się pomimo srogich przeszkód ze strony ojca panny, znakomitego kapitana okrętowego. Ta zapalna historya, tak podobna do dziejów Waltera i Florci, wprawiała kapitana Kuttla w ogromny zapał we wszystkie rodzinne uroczystości, a szczególnie w dzień urodzin Waltera. Szedł wtedy do pokoju za sklepem, nucił swą ulubioną piosnkę i stopniowo się ożywiając, krzyczał wreszcie różnymi głosami, kończąc imieniem P-e-g-g-i każdą zwrotkę.
Tymczasem wesoły, prostoduszny Walter nie zdawał sobie sprawy ze swych uczuć. Bardzo polubił ulicę na brzegu rzeki, gdzie spotkał Florcię, gdzie szedł z nią, choć nic osobliwego nie miała. Wstrętne trzewiki chował w swym pokoju a wieczorami, leżąc w swem łóżeczku, tworzył fantastyczne wizerunki dobrej babki. Swoją drogą od owej pamiętnej przygody uważniej się ubierał i w chwilach swobodnych przechadzał się po ulicy, gdzie był dom pana Dombi, w nadziei spotkania Florci. Ale były to uczucia niewinne i nie przekraczały natury dziecinnej. Sześć lub siedm razy do roku młodzi ludzie kłaniali się sobie, spotkawszy się na ulicy.
Wikkem nie zwracała uwagi na tę znajomość, a panna Nipper była nawet rada spotkaniom. Czytała w oczach młodzieńca wyraz niezwykłej dobroci i była pewna, że ma dobre serce.
Tak Walter zamiast zapomnienia o swej znajomości z Florcią, jeszcze więcej do niej się zbliżył. Dziwny początek znajomości i różne drobne wydarzenia dały mu doskonały materyał do rojeń, w których Florcia wysuwała się na pierwszy plan. Co to z tego będzie? — myślał.
Nic, stanowczo nic. Ale nie byłoby od rzeczy, gdybym zaraz po pierwszem spotkaniu z Florcią wyjechał gdzieś daleko, do Indy i na przykład i przyjął służbę na wojennym statku. Spełniam cuda męstwa, biorę do niewoli tysiące wrogów, odkrywam nieznane wyspy, mówią o mnie w parlamencie, piszą w gazetach — i oto za lat pięć, dziesięć Walter Gey wraca do Londynu admirałem lub przynajmniej kapitanem pierwszej klasy. Florcia jeszcze będzie panną — ale jaką cudną panną! — ujrzy mnie w kwiecie lat, w błyszczących szlifach, znamienitym i sławnym — a choćby u pana Dombi kołnierzyk jeszcze wyżej sięgał i łańcuch dłużej zwisał, wezmę córkę, ożenię się i z tryumfe; powiozę na którą z odkrytych wysp.“ Walter zazwyczaj wśród tych marzeń szedł prędko. Lecz wszystkie one rozbijały się w druzgi o miedziany szyld biura Dombi i Syna, a gdy kapitan Kuttl z wujem Salomonem śpiewali wiekuistą pieśń o Ryszardzie Wittingtonie i córce kapitana, Walter doskonale rozumiał skromne swe położenie w kupieckiem biurze. Dzień upływał za dniem i Walter sumiennie i gorliwie pełnił swój prozaiczny obowiązek, rojąc fantastyczne zamki, wobec wspaniałości których bajki Salomona i Kuttla wydawały się skromnymi domkami. W okresie pipczyńskim Walter zmężniał, lecz zawsze odznaczał się tą samą prostodusznością, jaką poznaliśmy w ów wieczór, gdy wuj ze świecą poszukiwał w piwnicy starej madery.
— Co ci jest, wuju Sol? — pytał raz z troską Walter smutnego mistrza żeglarskich przyborów. — Nic dziś nie jadłeś i zdrowie twoje nietęgie. Może pójść po doktora, wujaszku?
— Nie pomoże doktór, kochanku. Nie znajdzie on dla mnie.....
— Czego, wuju? Kupców?
— To, to — odrzekł z westchnieniem Salomon. — Przydaliby się.
— Ach, mój mocny Boże! Patrzę na tych gapiów, którzy tuzinami snują się poprzed okna i radbym porwał którego za kołnierz, sprowadził do sklepu i zmusił do wyliczenia półsetki funtów gotówką za sprawunek. No i czego patrzysz, trutniu! — zawołał po cichu do starego pana, oglądającego teleskop. — Wytrzeszczył oczy i stoi. To wielka sztuka. Wejdź i kupuj, a ślepie już ja za ciebie wytrzeszczę.
Lecz stary pan zaspokoił ciekawość i wolniutko poszedł dalej.
— Znikł! Znikł, niecnota! Ufajże tu ludziom. Ale wiesz co, wuju. Nie godzi się poddawać smutkowi. Co robić. Posiedzimy nad morzem i zaczekamy pogody. Gdy pojawią się zamówienia, to będzie ich tyle, że przez lat sto nie wykończysz.
— Pewne to, że nie wykończę, mój drogi. Zamówienia nadejdą, gdy mnie w tym sklepie nie będzie.
— Nie marudź, wuju, proszę cię. Na co się przyda, gdy się będziesz smucił. Ej, wuju Sol! Niema zamówień, to pal je licho.
Salomon usiłował poweseleć i uśmiechając się, patrzał na swego bratanka.
— Wszakże nie stało się nic nadzwyczajnego, wuju Sol. Bądź szczery wobec mnie, nic nie kryj, jeśli spotkała cię jaka nieprzyjemność?
— Nie, nie, nie! Wszystko idzie, jak zwykle, naprawdę. Jaka nieprzyjemność, mówisz. Jakażby nieprzyjemność?
Walter nieufnie kręcił głową.
— Mówże z nim. Ja pytam jego, a on mnie. Słuchaj, wuju. Gdy widzę twą troskę, żal mi i przykro, że mieszkam z tobą.
Staruszek wpatrzył się w młodzieńca.
— Nie żartuję, wuju. Niema na świecie szczęśliwszego odemnie człowieka, gdy jestem z tobą, a mimo tego powtarzam: teraz i żal mi i przykro, że z tobą mieszkam, Widzę, że coś ci dolega.
— Co robić, kochanku, czasami, jak wiesz, bywam taki nudny.
— Wiesz, co myślę? Gdyby tu w tym pokoju zamiast mnie siedziała słodziutka i cieplutka staruszka, żona twoja, rozumie się, twoja łagodna, cicha, miła żona, któraby znała twe upodobania, tobyś się tak nie smucił. Nalewałaby herbatę, przypominała dawne czasy, zanuciłaby piosenkę... Co? Nieprawda? A ja co ci pomogę? Kocham cię, prawda, ale to zawsze tylko krewny, a co więcej — pusty chłopiec, któremu nie warto powierzać trosk swych. Oto widzę, przykro ci, masz może jaką wielką biedę — a jakże pomogę? Jak pocieszę? Jak? — krzyknął Walter i uderzył w stół, że półmisek spadł na ziemię i stłukł się.
— Walu, poczciwy mój Walu. Gdyby w tej komnacie przed laty czterdziestu z czemś siedziała moja żona, nigdybym jej tak nie kochał, jak ciebie, drogie moje dziecko.
— Wiem, wuju, doskonale wiem o tem. Ale żonie wyjawiłbyś swe sekrety, bo ona umiałaby nieść ci ulgę. A ja nic nie wymyślę.
— Nie, nie. Co za sekrety. Żadnych przed tobą nie miewam.
— No, a więc o co chodzi? Opowiadajże, wuju.
Salomon Hils wciąż uparcie zapewniał, że nic się nie stało. Walter udał, że wierzy.
— Doskonale. Przestańmy o tem mówić. Czas mi do biura. Za dwie godziny uwolnię się i dowiem się do domu. Myślę, że będziesz zajęty. Ale pamiętaj wuju, że jeżeli mnie zwodzisz, to ci już nie uwierzę i nigdy nie będę ci opowiadał o młodszym panu Karker.
Salomon kiwnął głową i machnął ręką. Walter rozmyślając o możliwych i niemożliwych środkach zdobycia majątku, biegł do biur Dombi i Syna z troską i zakłopotaniem.
Wtedy nieopodal od City na rogu Biskupiej ulicy mieszkał przysięgły taksator, handlujący meblami, które rozrzucone były w malowniczym nieładzie po dużym sklepie. Tuziny krzeseł tuliły się do umywalni, które opierały się o plecy bufetów, a te znów towarzyszyły stołom jadalnym. Wszystko to cieśniło się w różnych kątach z niemałym efektem. Cokolwiek w głębi na ślubnem łożu, ozdobionem czterema kolumnami, uprzejmie ułożyły się półmiski, talerze, szklanki, kieliszki, czarki, karafki i inne naczynia bogatej uczty wraz z półtuzinem chochli i lampą, gotową najłagodniejsze światło miłości i braterskiej przyjaźni rozlać na całe wesołe towarzystwo biesiadne. Rzędy karnisz i wspaniałych stor, przemocą rozdzielonych z oknami, najmilej zdobiły barykadę komód, a bezdomny kobierzec, rozłączony nielitosną dłonią z posadzką i dręczony w niedoli swej przejmującym wiatrem wschodnim, drgał i skręcał się w najgłębszej melancholii i wyrażał współczucie serdeczne rozdzierającym skargom fortepianów, codzień gubiących po jednej strunie, która pod oknem jęczała i wyła wskutek przedśmiertnych męczarni. Na domiar pan Brogli zgromadził w swym sklepie zbiór zegarów ściennych różnej ceny i dobroci, lecz zazwyczaj dobrze idących, choć obecnie wskazówki stanęły na zawsze, jak i finansowe sprawy ich dawnych właścicieli, którzy wraz z zegarami potracili drogocenne zwierciadła, odbijające teraz w magazynie z rupieciami ich ruinę.
Sam pan Brogli miał oczy łzawiące się, włosy twarde, postać krępą, niemały zasób roztropności i sprytu. Jak Maryusz na gruzach Kartaginy rozsiadał się na zwaliskach cudzego szczęścia wesoły i kontent z losu, zawsze mu przyjaznego we wszystkich zamiarach i zaczątkach. Niekiedy zaglądał do sklepu Salomona Hilsa zapytać o powodzenie wielce szanownego mistrza żeglarskich przyborów i Walter znał go o tyle, że kłaniał mu się grzecznie na ulicy. Znajomość z tandeciarzem Hilsa nie wiele dalej sięgała poza kapeluszową uprzejmość, to też Walter zdziwił się, gdy wierny swej obietnicy zabiegł z biura do sklepu i ujrzał pana Brogli w zadumaniu siedzącego w bawialni z rękami w kieszeniach.
— Jak się masz, wuju Sol! Jakże czujesz się teraz? — wołał Walter.
Staruszek siedział nieruchomo na drugim końcu stołu z okularami na oczach (nie na czole, jak zwykle) i w głębokiem zamyśleniu. Przy wejściu Waltera podniósł głowę i wskazał taksatora. Walter stropił się.
— Pan ma interes do mego wuja? — spytał.
— Proszę się uspokoić. Niema nic ważnego.
Walter spoglądał zakłopotany to na handlarza starzyzny, to na wuja.
— Widzi pan, mam u pańskiego wuja mały dłużek trzysta siedemdziesiąt funtów sterlingów. Termin minął — a oto dokumenty. Trzeba z pańskiem pozwoleniem zrobić zajęcie.
— Zajęcie! — zawołał Walter, wodząc oczami dokoła pokoju.
— Tak — mówił słodki Brogli — niech się pan nie lęka. Opiszemy teraz przedmioty, nic nadto. Sami to zrobimy, zgodnie i cicho. Przyszedłem bez policyi, jak pan widzi. Obejdziemy się bez niej. Wszak mnie panowie znacie.
— Ach, wuju! — zaczął Walter.
— Miły Walu! Pierwszy raz Bóg zesłał na mnie to nieszczęście, a jestem stary i całe życie uczciwie spędziłem.
Z temi słowy zdjął okulary, bo nie było celu ukrywać wzruszenia, zasłonił oczy i zaszlochał. Walter pierwszy raz w życiu widział szlochającego starca. Skamieniał i nie mógł słowa wyrzec.
— Wujaszku, drogi wujaszku, nie płacz, na miłość Boską nie płacz! Uspokój się. Panie Brogli, co mam uczynić?
— Radziłbym poszukać jakiego przyjaciela i z nim pomówić.
— Właśnie. Dziękuję panu. Wujku, biegnę do kapitana Kuttl i w lot wracam.
Pan zaś zaopiekuj się staruszkiem z łaski swojej. Pocieszaj go. Nie rozpaczaj, wujaszku. Da Bóg, wszystko będzie dobrze.
I nie słuchając starca, wybiegł, wstąpił do biura usprawiedliwić niedomaganiem wuja swą nieobecność i popędził do mieszkania kapitana Kuttla. Kiedy tak mknął ulicami — wszystkie przedmioty wydawały mu się inne. Wozy ciężarowe, omnibusy, karety, dyliżanse, przechodnie — wszystko to popychało się, ruszało, turkotało, jak zazwyczaj; lecz bieda, która dotknęła drewnianego miczmana, rysowała je w jakiemś innem oświetleniu. Domy i sklepy były inne niż zazwyczaj i Walter na ścianach czytał wielkie litery dokumentu tandeciarza. Pan Brogli wdrapał się ze swym dokumentem na kopuły, które ku niebu dźwigały się jakoś inaczej. Widnokrąg nawet odmienił się nie skutkiem chmur, lecz wskutek opisu ruchomości w sklepie mistrza żeglarskich przyrządów. Kapitan Kuttl mieszkał w pobliżu doków indyjskich na brzegu kanału, gdzie był most zwodzony dla okrętów towarowych. Stopniowe przejście od lądu do wody w miarę zbliżania się do rezydencyi kapitana Kuttla było dość zajmujące. Widok otwierały różnobarwne flagi restauracyi, a bezpośrednio za niemi szły sklepy z garderobą żeglarską: koszulami, kurtami, kapeluszami, spodniami z żaglowego płótna. Wnet potem zaczynały się kuźnie, gdzie niestrudzony młot od świtu do nocy walił w rozżarzone żelazo, tworząc kotwice i łańcuchy. Wnet ukazywały się domy z chorągiewkami ponad maszty bujającemi i z szyldami o sprzedaży bobu. A następnie kanały. Potem młyny. Potem znowu kanały, a dalej zbiorniki mętnej wody, zapchane okrętami. Jeszcze dalej w powietrzu woń wilgotnych desek, ruch handlowy zamieniał się ruchem masztów, wioseł, łódek. Grunt stawał się błotnisty i komunikacya niemożliwą. Następnie powietrze nasycało się zapachem rumu i cukru. Dopiero tu w całej okazałości odsłaniała się rezydencya kapitana Kuttla. Kapitan należał do rzędu tych wiekuiście jednakich, jakby z drzewa wystruganych ludzi, których wyobrazić sobie nie można bez ich uniformu.
Kiedy Walter zastukał, kapitan wytknął głowę z okna i zawołał: jak się masz, kochanku! Miał lśniący kapelusz ceratowy i granatową kurtkę, z pod której niby żagle sterczał gruby, wysoki kołnierzyk. Wszystko jak zwykle. W tem ubraniu Walter wśród miliona różnorodnych postaci odrazu wyróżniłby kapitana Kuttla, jak rzadkiego zamorskiego ptaka, u którego pióra wiecznie te same.
— Słuchaj, Walu, stukaj jeszcze i chwilę zaczekaj. Dzisiaj piorą. Stukaj głośno.
Niecierpliwy młodzian zaczął tak łomotać we drzwi, jak nikt jeszcze nigdy nie dobijał się do skromnego mieszkania kapitana.
— To już za ostro! — zawołał kapitan i w tej chwili ukrył głowę, jakby oczekiwał burzy.
Oczekiwanie okazało się usprawiedliwione. Za chwilę przybiegła do drzwi półwieczna wdowa z rękawami zawiniętymi, cała pianą okryta, a fartuchem od ukropu mokrym. Nie zwracając uwagi na Waltera, obejrzała najpierw młotek, a potem, patrząc na młodzieńca z góry do dołu, wyraziła zdziwienie, że młotek jeszcze cały.
— Kapitan Kuttl w domu — rzekł Walter z ugodowym uśmiechem. Widziałem go.
— Naprawdę? — pytała zajmująca wdówka — widziałeś go pan?
— Nawet z nim rozmawiałem.
— Nawet? Więc to tak? Bądź pan łaskaw oświadczyć kapitanowi wyrazy uszanowania od Mac Stinger i oznajmić, że skoro mu się podoba przez okno rozmawiać z gośćmi, proszę go, aby na przyszłość sam sobie drzwi otwierał.
— Spełnię polecenie pani, tylko racz mię! pani wpuścić.
Wejście zamykała drewniana przegroda i Walter nie śmiał jej przeskoczyć, aby nie rozgniewać jeszcze bardziej wdówki.
— Jeśliś pan miał odwagę rozbijać drzwi — krzyczała gniewnie — możesz pan przeskoczyć przegrodę.
Walter przyjął te słowa za znak pozwolenia i przeskoczył. Pani Mac Stinger oburzyła się i wołała: od jak dawna prawo pozwala obrażać dom wolnej angielki i kto upoważnił byle jakich włóczęgów do wciskania się do jej domu? Ale Walter nie uznał za potrzebne odpowiadać na te zagadnienia i przez sztuczne mgły na schodach, spowodowane praniem, wbiegł do pokoju kapitana Kuttla, którego spotkał ukrytego za drzwiami.
— Nigdy nie byłem — mówił z cicha — a dla niej i dla dzieci! A jej winien ani grosza ile dobrego zrobiłem to dopiero wiedźma.
Jabym na pańskiem miejscu zmienił mieszkanie.
Niepodobna, niepodobna. Znalazłaby mnie za dwoma oceanami.
Siadaj, Walterze. Jak ma się Salomon?
Kapitan, nie zdejmując kapelusza, wziął się do obiadu, złożonego z zimnej baraniny, butelki porteru i kartofli, które zazwyczaj sam przypiekał w dużej rynce i z niej w miarę potrzeby wyciągał po sztuce. W pokojach małych unosiły się kłęby dymu tytoniowego, a meble stały w takim ładzie, jakby przed pół godziną było trzęsienie ziemi.
— Jak ma się Salomon? — powtórzył Kapitan.
Walter na to pytanie zaczął płakać, tak żywo stanął mu przed oczami cel wizyty.
— Ach, kapitanie — ledwie zdołał wyjąkać.
Niepodobna opisać przestrachu kapitana. Rzucił widelec i kartofle i z niewysłowioną trwogą patrzał na młodzieńca, jak gdyby Walter przyniósł wieść o rozgromię City, jak gdyby straszliwa otchłań połknęła starego druha wraz z kawową kamizelą, jasnymi guzikami, chronometrem, okularami i całym sklepem.
Lecz gdy Walter wyjaśnił rzecz, Kuttl po chwilowym namyśle zerwał się z krzesła i zamiotał się w niezwykłym popłochu. Odemknął komodę, wyjął z górnej półki blaszany czajnik i wysypał zapas gotówki: trzynaście funtów i półkoronę, włożył je w ogromną kieszeń swego granatowego surduta, a potem do tegoż schroniska zasunął wyjęte ze szkatułki dwie łyżeczki, srebrne szczypce do cukru i wielki srebrny zegarek, co wszystko najpierw obejrzał starannie, żeby ocenić wartość. Wszystko to załatwiwszy, porwał gruby sękaty kij i ruszył z Walterem w drogę.
Ale choć tak się krzątał, przypomniał nareszcie, że pani Mac Stinger zapewne czeka od niego wyjaśnień. Zbliżył się niepewny do okna i ważył zamiar wyskoczenia wprost na bruk, żeby we drzwiach nie natknąć się na straszliwego wroga. — Po chwili wymyślił sprytny podstęp.
— Słuchaj, Walu — idź naprzód i schodząc ze stopni, zawołaj w głos: Bądź zdrów, kapitanie Kuttl, potem zamknij drzwi. Wyszedłszy, stań na ulicy za domem i zaczekaj. Wnet nadejdę.
Gdy Walter schodził, pani Mac Stinger w istocie skradała się z kuchni, lecz nie widząc wbrew nadziei lokatora, zadowoliła się wyrzutem za stukanie i nazad cofnęła się do swej zasadzki.
Z pięć minut upłynęło, zanim Kuttl odważył się na ucieczkę i Walter już się zaczął niecierpliwić, nie widząc ani śladu błyszczącego kapelusza. Wreszcie dzielny rycerz nagle z chyżością kuli wypadł z bramy i bystrym marszem biegł, nie oglądając się za siebie. Opamiętał się dopiero wówczas, gdy znalazł się koło Waltera, nawet zaczął nucić jakąś śpiewkę.
— No i co, Walu, ja myślę, wuj Sol cokolwiek.... tego....
— Ach, gdyby go pan widział dziś rano! Nigdy nie zapomnę tej okropnej sceny. Boję się...
Kapitan Kuttl milczał przez całą drogę, dopóki nie doszli do drewnianego miczmana.
— Hils! — zawołał kapitan serdecznie ściekając dłoń zasmuconego druha — głowa do góry — popłyniemy pod wiatr! Oto wszystko, co ci powiem, przyjacielu; głowa do góry i popłyniemy przebojem.
Stary Sol nawzajem uścisnął mocno dłoń dobrego przyjaciela i dziękował za radę.
Wtedy kapitan z należytą powagą wyładował z kieszeni parę łyżeczek, szczypczyki do cukru, srebrny zegarek i gotówkę. Wszystko położył na stole i zwrócił się z zadowoloną miną do pana Brogli.
— I cóż pan na to, panie taktsatorze?
— Czy pan na seryo myślisz, że wszystkie te drobiazgi coś warte?
— A dla czego nie?
— A dla tego, że pański szanowny przyjaciel winien z górą trzysta siedmdziesiąt funtów sterlingów.
— Taka sprawa! Trzysta funtów! Ale i to przecież coś warte — każda ryba coś warta, gdy się łowi na wędkę, jak mówi przysłowie.
— Jest jeszcze lepsze przysłowie: kura nie ptak.
Ta filozofia zwyciężyła kapitana. Spojrzawszy na strasznego przeciwnika, jak na Mefista, w milczeniu chodził po pokoju, a wreszcie machnąwszy ręką, odezwał się:
— Hils! jak mogłeś tak dać się złapać! Kto tu właściwy wierzyciel?
— Cicho, cicho! Chodźno tu. Trzeba to utaić przed Walterem. To widzisz ręczyłem za jego ojca, dawno ręczyłem. Dosyć już wypłaciłem, ale oto nastały ciężkie czasy i sił zabrakło. Prawdę mówiąc, wszystko to przewidziałem, ale cóż robić. Nie mów ani słowa Walterowi.
— Ale zdawało się, że u ciebie są grosze.
— No tak, tak — cokolwiek uciułałem, ale z tej sumy nie można wziąć ani szeląga. Jam widzisz postarzał, a Walterowi potrzeba pieniędzy. Wszak nie pójdzie z torbami, gdy mnie nie stanie. O tych pieniądzach ani słówka! Tak jakby ich nie było. Ale ich u mnie i niema. Ot, nakłamałem ci, stary głupiec! Jakie tam pieniądze!
Dziko wodził oczami po pokoju, jak kutwa, który zupełnie zapomniał, gdzie schował skarb.
— Postarzałem się, czas mię wyprzedził. Późno już go dopędzać i nie warto. Sprzedam to wszystko, spłacę dług i pójdę gdzie złożyć stare kości. Duch we mnie osłabł, siły opuściły i czuję zanik władz duchowych. Lepiej odrazu z tem skończyć — i basta! Niech bierze instrumenty, niech zabiera i jego — ukazał z wysiłkiem na drewnianego miczmana — minęły nasze dni jasne. Prawdę mówiąc — dosyć żyliśmy. Czas kościom na spoczynek.
— Co ci to, przyjacielu, co ci! — upominał kapitan. — Jakże tak Waltera zostawisz? Zapomniałeś! Poczekaj-no, niech pomyślę za ciebie. A, bierz cię licho, nie myślałbym ja, gdyby pensya była większą. Rzecz w tem: głowa do, góry na wiatr — i wszystko pójdzie jak po maśle.
Stary Sol dziękował. Kapitan szybkim krokiem zaczął przemierzać pokój, zsunąwszy brwi ku nosowi i lewą rękę trzymając z tyłu. Walter nie śmiał drgnąć, lękając się przerwać toku głębokich myśli. Przeciwnie pan Brogli spacerował po sklepie i gwiżdżąc jakąś wesołą aryę, przeglądał teleskopy, barometry, dotykał kompasów, magnesowych igieł i usiłował okazać swoją znajomość budowy i używania przyrządów.
— Walu, teraz wiem, co robić — zawołał Kuttl.
— Naprawdę?
— Chodźno tu kochanku. Sklep to jedna gwarancya, moje rzeczy — druga. Twój admirał da nam pieniędzy.
— Kto, pan Dombi? — pytał Walter zbladłszy jak płótno.
Kapitan kiwnął głową i ukazał Salomona.
— Spójrz-no uważniej, kochanku, na niego jak on wygląda. Jeżeli sprzeda wszystkie te rzeczy, niezawodnie umrze. Ja go znam. Powinniśmy wszelkich środków użyć, aby go ratować.
— Ale do pana Dombi? Ach, mój Boże! — jęknął Walter.
— Biegaj najpierw do biura i dowiedz się, czy jest! Żywo.
Wygląd wuja ostatecznie skłonił młodzieńca do usłuchania rady kapitana. Pobiegł pędem i za kilka minut wrócił ze smutną wieścią, że pana Dombi niema ani w domu ani w biurze. Była sobota i wyjechał do Brajton.
— Pojedziemy zatem do Brajton. Sam ci będę towarzyszył. Jedziemy po obiedzie w pierwszym dyliżansie.
Przy całym swym szacunku dla kapitana, Walter musiał zrezygnować z jego gotowości, myśląc nie bez racyi, że pan Dombi, groźny i straszny Dombi, niewieleby sobie cenił rekomendacyę poczciwego żeglarza. Ale wstrzymał się od wszelkich uwag. Pożegnawszy się z Salomonem, kapitan napowrót ułożył w swej kieszeni gotówkę, łyżeczki, szczypce i zegarek srebrny z oczywistym zamiarem — jak z przerażeniem domyślał się Walter — wywołać tem piorunujące wrażenie na pana Dombi i natychmiast pobiegł do dyliżansu, wciąż powtarzając po drodze, że na chwilę nie opuści swego Waltera.
Często, długo i pilnie major Bagstok obserwował na książęcej łące Pawełka przez binokle. Sługa jego nawiązał w tym celu stosunek z pokojową panny Toks i zdawał panu codzienne, tygodniowe i miesięczne raporty.
Owocem dociekań było postanowienie zaznajomienia się z panem Dombi, a rozumie się stary Józef, gdy zechciał, mógł zawrzeć znajomość nawet z czartem.
Miss Toks trzymała się zdala i zimno uchylała się od wszelkich wyjaśnień, ilekroć dzielny rycerz ze zwykłym sprytem potrącał o plan swój. Pomimo wrodzonej przebiegłości i wynalazczości niełatwo mu było znaleźć sposób urzeczywistnienia chytrych zamiarów, aż zdecydował się puścić żagle na wiatr, który jak mawiał w klubie, bywał uniżonym sługą staruszka Józia od chwili, gdy brat jego starszy umarł na żółtą febrę w Indyach.
W istocie uniżony sługa, choć nie rychło, nie zawiódł i tym razem oczekiwań swego władcy. Kiedy lokaj raz oznajmił, że panna Toks udała się do Brajton w sprawach pana Dombi, duszę majora ogarnęło nagle czułe wspomnienie przyjaciela Bila Biterstona, który z Bengalii listownie prosił o odwiedzanie jedynaka w Brajtonie. Na wieść o tem, że Paweł przebywa w zakładzie pani Pipczyn, major znalazł powód zaznajomienia się z całą rodziną bogatego negocyanta. Na nieszczęście dostał ataku silnej podagry. Pierwszej następnej soboty jednak major Bagstok jechał w towarzystwie swego czarnego sługi do Brajton. Całą drogę sam ze sobą rozmawiał o miss Toks w przeczuciu zwycięstwa nad znakomitym przyjacielem, z powodu którego został opuszczony i którego panna Toks tak tajemniczo ochraniała. W czasie przechadzki z Biterstonem poszukiwał pana Dombi z dziećmi.
Otrzymawszy od pani Pipczyn wskazówki, major dostrzegł zdala Pawła i Florcię z dostojnym dżentlmenem, w którym łatwo było poznać ojca. Biegł ku nim pełnymi żaglami i wetknął Biterstona w sam środek małej eskadry, tak, że biedny męczennik pani Pipczyn musiał zacząć rozmowę ze współlokatorami.
Major stanął i rozkoszując się widokiem dzieci, przypomniał, że miał przyjemność widzieć je i rozmawiać z niemi na książęcej łące u swej miłej sąsiadki panny Toks. Zauważył przytem, że Paweł na podziw mądry chłopczyna i spytał, czy nie pamięta swego starego przyjaciela Józefa Bagstoka, majora; nie czekając na odpowiedź, zwrócił się do pana Dombi.
— Powinienbym nasamprzód złożyć panu swój najgłębszy szacunek. Ale co robić? Mój mały przyjaciel czyni mnie dzieckiem. Stary wiarus, panie, major Bagstok, do usług pańskich — nie wstydzi się do tego przyznać, zwłaszcza przed panem, najszczęśliwszym z ojców.
Tu zdjął kapelusz i nizko się skłonił.
— Bierz mię licho — zawołał — zazdroszczę panu, bardzo zazdroszczę.
Tu chwilę się namyślał i dodał: daruje pan staremu wiarusowi ton zbyt poufały.
Pan Dombi oznajmił, że nic to mu nie szkodzi.
— Stary służbista — ciągnął major — okopcony dymem, zahartowany w bitwach, spalony od słońca, sterany latami, zgrzybiały pies inwalidów, major Bagstok, panie, spodziewa się, że nie potępi go taki szanowny i znakomity mąż, jak pan Dombi. Wszak mam szczęście mówić z panem Dombi?
— Nie inaczej. Mam honor być niegodnym przedstawicielem tej rodziny, panie majorze.
— Ród, o, jaki ród! Dombi — znany w całej Anglii. To, panie, takie nazwisko, które znają i ze czcią wymawiają we wszystkich angielskich koloniach. Tak, panie — Dombi — przedni ród. Mógłbym dowieść tego pisemnie nawet drukiem. O, panie, pióro moje rzutkie: wszystko udowodni. Nazwisko Dombi trzeba wymawiać ze czcią i dumą. Józef Bagstok nie schlebia i schlebiać nie umie. Jego królewska wysokość książę Yorku nieraz mawiał, że major Bagstok szczery człek, zawsze prawdą żyje. Tak, panie, prawdę cenię nad wszystko, za nią w ogień i wodę skoczę. Dombi! Dombi! To są, mówię panu, wielcy ludzie, niech mnie Bóg skarze, wielcy i starożytnego rodu.
— Jesteś pan zbyt łaskaw, panie majorze — bronił się pan Dombi. Rodzina nasza nie zasługuje na to uznanie.
— Nie, panie, oto i mały mój przyjaciel poświadczy, że major Bagstok człowiek szczery. Pański synek — dodał ciszej — przejdzie do historyi. Chłopczyk ten, mówię panu, to wielkie dzieło. Strzeż go pan, panie Dombi, jak źrenicy oka.
Pan Dombi zauważył, że zna swe obowiązki względem syna.
— A oto, panie — ciągnął major, trącając laską młodego Biterstona — przedstawiam tego chłopczyka. Syn Biterstona z Bengalu. Ja i jego ojciec — to dwaj przyjaciele. Służyliśmy w jednym pułku. Gdziekolwiek byliśmy, wszędy głośno było o Bilu Biterstonie i Józefie Bagstoku. A spojrzyj pan na niego: głupi, kompletnie głupi! Myśli pan, że nie widzę jego braków? Doskonale widzę.
Pau Dombi spojrzał na oskarżonego, o którym wiedział tyleż, co i major i zawołał łaskawie:
— Czy być może?
— Mówię panu — to bity jołop. Józef Bagstok nigdy nie był ani pochlebcą ani oszczercą ludzi bezbronnych. Syn mego starego przyjaciela Bila Biterstona z Bengalu tuman z natury, panie.
Tu major rozśmiał się tak, że twarz jego zczerniała z wysiłku.
— Mój mały przyjaciel niewątpliwie zacznie studyować nauki?
— Jeszczem nie zdecydował. Zresztą nie myślę. Zbyt ma wątłe zdrowie.
To co innego. Skoro tak słaby, niema mowy o publicznej szkole. Szkoła wymaga żelaznego zdrowia, spiżowych piersi. Tam bez litości męczą biedną dziatwę. Bywało — pieczono nas na małym ogniu i wieszano z trzeciego piętra do góry nogami. Jaś Bagstok przebrnął przez ogień i wodę: wszystko wie, wszystkiego doznał. Ujmą go za pięty i powieszą z okna: wisi biedactwo minut trzynaście, nawet więcej.
Na dowód major Bagstok mógł wskazać swoje zupełnie sine oblicze.
Ale też powyrastały z nas zuchy — ciągnął. — My, co się zowie, byliśmy z żelaza i kuli nas bez litości. Pan tu długo zabawi, panie Dombi?
— Zazwyczaj bywam tu raz na tydzień w niedzielę i staję w hotelu „Bedford“.
— Będzie mi bardzo miło odwiedzić Bedford, jeżeli pan pozwoli — rzekł major. — Stary Józef wogóle nie lubi narzucać się ze znajomością, ale imię pańskie, panie Dombi, nie jest pospolite. Bardzom wdzięczny małemu przyjacielowi, że dał mi sposobność zaznajomienia się z panem.
Pan Dombi odpowiedział uprzejmie. Major Bagstok pogłaskał Pawła po główce i zwróciwszy się do Florci, wyraził nadzieję, że oczęta jej niebawem zaczną o szaleństwo przyprawiać młodzieńców i starców. Następnie trącił młodego Biterstona i pomknął z nim, kaszląc i podrygując z godnością, jak człowiek, który umiał się znaleźć.
Wierny słowu, stawił się u pana Dombi, a pan Dombi, przejrzawszy spis oficerów, odwzajemnił się. Wnet major odwiedził pana Dombi w Londynie i następnej soboty jechał z nim do Brajton w jednej karecie.
Słowem pan Dombi i major wkrótce ocenili się nawzajem i zbliżyli. Pan Dombi zauważył, że major przedziwny człowiek; nadto doskonale zna sprawy wojskowe, lecz wybornie i te, które z wojskowością nic nie mają wspólnego.
Po niejakim czasie pan Dombi zawiózł do dzieci pannę Toks i panią Czykk. Major znów był w Brajton. Pan Dombi zaprosił go do Bedford, winszując pannie Toks znajomości. Serce uroczej panny Toks zabiło silniej, co zresztą czyniło ją jeszcze bardziej zajmującą, osobliwie gdy major w czasie przyjęcia zaczął gorzko ubolewać, że porzuciła Książęcą Łąkę, gdzie była słońcem dla serc czułych.
Major widocznie doznawał rozkoszy, omawiając tę sprawę. Mówił przez cały czas obiadu i równocześnie jadł za czterech różne przysmaki, które rozżarzały potoki jego wymowy. Pan Dombi, zawsze jednako zimny, słuchał tej wymowy z nietajoną przyjemnością, a major czuł, że olśniewa. Świadom swego daru, mówca stopniowo się ożywiał i wynalazł przynajmniej ze dwa tuziny nowych epitetów do swego imienia. Słowem prześcignął sam siebie i zachwycił całe towarzystwo. Po obiedzie zaczęto wista a po rozegraniu długiego robra major pożegnał znamienitą rodzinę i pan Dombi, odprowadzając miłego gościa, jeszcze raz zwrócił się z komplementem do panny Toks, która się jak mak zapłoniła, pochylając głowę ku ziemi.
W powrocie major rozmawiał ze sobą i powtarzał wciąż: „sprytnyś, bracie, staruszku Józiu, dyabelnie sprytny.“ Gdy się znalazł u siebie, porwał go paroksyzm śmiechu tak potworny i straszny, że czarny sługa posądzał go o pomieszanie zmysłów. Cała postać a zwłaszcza twarz, głowa napęczniały i wydawały się zdumionym oczom wielką kulą indygowej farby. Powoli śmiech histeryczny przeistoczył się w paroksyzm kaszlu, a gdy i ten minął, major zaczął wykrzykiwać:
A co, wieleś pani zrobiła? Chciałaś zostać panią Dombi? Czy nie tak? Cha, cha, cha! Zwolna, dobrodziejko, zwolna. Stary Józef zahamuje koło pani, zahamuje! Teraz porachowaliśmy się. Nie powiodło się pani zwieść Józia. Chytraś ty dobrodziejko, bardzo chytra, lecz staruszek Józef chytrzejszy! Dużośmy rzeczy w życiu widzieli, a teraz nie zasypiamy gruszek w popiele. Stary się ocknął i bystro patrzy...
W istocie oczy majora pękały niemal od wysiłku. Przez całą noc szalał prawie: krzyczał, śmiał się, kaszlał, stukał i budził ludzi ze snu.
Nazajutrz w niedzielę, kiedy pan Dombi, pani Czykk i panna Toks byli przy śniadaniu i rozmawiali o wczorajszym gościu, wbiegła Florcia z zarumienioną twarzyczką i oczami, błyszczącemi radośnie.
— Tatusiu, tatusiu — wołała — Walter tu, lecz nie śmie wejść.
— Kto? — Co to znaczy? O kim mówisz?
— Walter, ojcze — dodała ciszej, stropiona surową miną ojca. — Ten sam, który znalazł mię, gdym zginęła.
— To zapewne młody Gey, Luizo — gniewnie odezwał się pan Dombi, chmurząc brwi. — Zachowanie się tej dziewczyny wcale mi się nie podoba. Czyż naprawdę pamięta Geya? Dowiedz się, co to tam takiego.
Pani Czykk podążyła do przedpokoju i za chwilę wróciła z oznajmieniem, że młody Gey z jakimś dziwacznym panem są tam. Gey powiada, że nie śmie wejść, dowiedziawszy się, iż pan Dombi śniada. Zaczekają.
— Niech chłopiec natychmiast wejdzie — rzekł pan Dombi. — Co ci potrzeba, Gey? Po co cię przysłali? Czy prócz ciebie niema tam komu przyjechać?
— Daruje pan — nikt mnie nie przysłał. Ośmieliłem się przybyć we własnej sprawie; spodziewam się, że mi pan wybaczy, gdy się dowie, co mię sprowadza.
Lecz pan Dombi, nie zwracając uwagi na te słowa, niecierpliwie rozglądał jakiś przedmiot za Walterem.
— Co tam takiego? — rzekł w końcu. — Kto to z panem, młodzieńcze? Hej, panie! Pan zdaje się nie tam wszedł, gdzie trzeba. Trafiłeś pan do innych drzwi.
— Bardzo mi przykro, że nie sam trudzę pana, lecz to.... to kapitan Kuttl....
— Nie trać odwagi, Walterze! Nie trać odwagi! — dodał kapitan.
W tej chwili z poza Waltera wysunęła się naprzód dziwna postać w granatowej kurtce i wysokim kołnierzyku. Kapitan elegancko ukłonił się panu Dombi i z szykiem machnął przed damami sękaczem, lewą ręką podtrzymując ceratowy kapelusz, od którego na czole znaczyły się pręgi nakształt czerwonego równika.
Pan Dombi z podziwem i oburzeniem oglądał tę figurę a równocześnie wzrokiem porozumiewał się z panią Czykk, jak gdyby badając, po co wpuściła tego stracha na wróble. Pawełek wszedł za Florcią, stanął pomiędzy miss Toks i kapitanem, jakby chciał bronić dozorczyni od napaści kapitana, machającego sękatym kijem.
— Mówże, młodzieńcze — ozwał się pan Dombi — czego ci trzeba?
— Boję się — zaczął drżącym głosem Walter — że uznasz pan prośbę moją za zuchwałą, ale muszę zwrócić się z nią do pana. Możebym się na to nigdy nie ośmielił, gdyby nie spotkanie z miss Dombi i....
— Bez wstępów — zauważył pan Dombi, śledząc oczami Florcię, która życzliwym uśmiechem zachęcała młodzieńca — mów wprost, czego potrzebujesz.
— To właśnie, doskonale! — powtórzył kapitan. — Mów wprost, Walu, czego ci potrzeba.
Gdyby kapitan widział, jakiem spojrzeniem obdarzył go pan Dombi, gdyby to był widział! Ale na szczęście szanowny przyjaciel mistrza żeglarskich instrumentów nie dostrzegł nikogo zgoła i zwrócony do pana Dombi przymknął lewe oko, dając poznać, że młody człowiek jeszcze onieśmielony, co wnet minie.
— Sprowadziła mnie tu, proszę pana, sprawa prywatna, mnie wyłącznie dotycząca. I kapitan Kuttl....
— To ja! — zawołał kapitan na znak, że już nie opuści młodzieńca.
— Kapitan Kuttl, człowiek bardzo dobry i stary przyjaciel mego wuja, był tak dobry, że chętnie przyjechał ze mną, a ja nie mogłem żadną miarą odmówić....
— Tegoby tylko brakowało! — dodał kapitan wyrozumiale — naturalnie nie mogłeś. Dobrze, Walterze, mów dalej....
— I dla tego, proszę pana, dla tego musiałem przyjechać z panem Kuttl, aby powiedzieć, że wuj mój znajduje się w rozpaczliwem położeniu. Sklep jego blizki bankructwa, a on nie może uiścić długu według rachunku, który uzyskał prawo egzekucyi. Mają w sklepie spisywać ruchomości. Pewnie wszystko straci i nie przeżyje nieszczęścia. Tymczasem, proszę pana, zna pan mego wuja, jako człowieka prawego i zacnego. Gdyby pan był łaskaw dopomódz nam w tej ostatecznej biedzie, nigdybyśmy nie zapomnieli dobrodziejstwa.
Walter się rozpłakał. W oczach Florci też błysnęły łzy, i ojciec dobrze to spostrzegł, choć z pozoru patrzał tylko na Waltera.
— Suma bardzo znaczna — ciągnął młodzieniec — ponad trzysta funtów. Wuj mój upadł na duchu i nic nie jest w stanie przedsięwziąć. Nie wie nawet, że w tej chwili mówię z panem. To wszystko, proszę pana — i teraz jak pan widzi, los nasz zupełnie w pańskich rękach. Rozumie się, iż nie mamy prawa do pańskiej dobroci; ale... ja doprawdy nie wiem... lecz zdaje mi się, nawet prawie jestem pewny, że inne pretensye nie obciążają majątku mego wuja, i kapitan Kuttl ze swej strony udziela swoich gwarancyi. Co się mnie tyczy, ja... nie mogę... nie śmiem... moja pensya mała... lecz jeśli pan pozwoli... oszczędność... praca... z czasem... jakoś... mam nadzieję... wuj mój znany i prawy starzec... jeszcze parę słów bez związku i Walter utknął, pochyliwszy głowę, ze drżeniem czekając rozstrzygnięcia swego losu. Ta chwila wydawała się kapitanowi Kuttl najodpowiedniejszą do okazania walorów. Zbliżył się do stołu, przy którym jadł pan Dombi, rozgarnął i oczyścił między talerzami, ile trzeba było, miejsca, wydobył srebrny zegarek, gotówkę, łyżeczki, szczypce do cukru i wszystko to kunsztownie ułożywszy, żeby się wydawało efektownie, ozwał się temi słowy:
— Lepszy wróbel w ręku, niż cietrzew na sęku, mówi przysłowie. Otóż ci i wróbel, panie mój! A do tego roczna moja pensya, setka funtów sterlingów — także do usług. Niema na świecie większego łepaka — to panu mówię — nad Salomona Hilsa. Niema na świecie młodzieńca, którego przyszłość byłaby taką obiecaną ziemią, mlekiem i miodem płynącą, jak oto — mówię panu, ten kuzyn starego Sola.
Wygłosiwszy tę przemowę, kapitan usunął się na dawne miejsce i zaczął przygładzać włosy jak człowiek, który szczęśliwie spełnił trudne zadanie. Gdy Walter przestał mówić, oczy pana Dombi zwróciły się na Pawełka, który tymczasem pilnie spoglądał na Waltera i ojca, usiłując pocieszyć siostrę, zasmuconą niewesołemi nowinami. Florcia po cichutku płakała. Po mężnem wystąpieniu kapitana, przyjętem przez pana Dombi z najwyższą oziębłością, znów oczy jego spoczęły na synu.
— W jaki sposób Hils doszedł do takiego długu? — spytał wreszcie pan Dombi. — Kto jest właściwym wierzycielem?
— On tego nie wie — wtrącił kapitan, kładąc rękę na ramieniu Waltera. — Ja to wiem. Jest to poręczenie za przyjaciela, teraz już nie żyjącego, które Hilsa kosztowało wiele setek funtów. Szczegóły mogę podać — na osobności.
— Ludzie z małem mieniem — mówił pan Dombi, wciąż patrząc na syna i nie zwracając uwagi na tajemnicze znaki kapitana Kuttla muszą zajmować się wyłącznie własnemi sprawami i nie gmatwać swych interesów nierozumnemi poręczeniami za innych. Jestto i ryzykowne i niepoprawne, bardzo ryzykowne nawet dla bogatego. Pawle, chodźno tutaj.
Gdy dziecko podeszło, pan Dombi wziął go na kolana.
— Gdybyś miał teraz pieniądze Ale patrzajże na mnie.
Paweł, którego oczy utkwione były w siostrę i Waltera, zwrócił je na ojca.
— Gdybyś teraz miał tyle pieniędzy, ile trzeba dla Waltera, cobyś uczynił?
— Oddałbym je staremu wujowi — odrzekł Paweł.
— To znaczy, pożyczyłbyś je — poprawił pan Dombi. — Dobrze. Dość już podrosłeś, żeby módz rozporządzać memi pieniędzmi. Zaczniemy interesa załatwiać razem.
— Dombi i Syn — przemówił Paweł, dawno znając znaczenie tych słów.
— Dombi i Syn — powtórzył ojciec. — Zacznij zatem być Dombi i Synem. Chcesz pożyczyć pieniędzy wujowi młodego Geya?
— Chcę, chcę, tatusiu. I Florcia też chce.
— Dziewczęta — zauważył pan Dombi — nie mają nic do czynienia u Dombi i Syna. Czy chcesz sam?
— O, tak, chcę, ojcze!
— A zatem dasz mu je. Widzisz teraz, Pawle, jak potężny jest pieniądz, a jak słaby człowiek bez grosza. Młody Gey z rozpaczą jechał tu po pieniądze, a ty, człowiek bogaty, wielki, posiadając pieniądze, okazujesz mu łaskę i dobrodziejstwo.
Pawełek słuchał uważnie i patrzył na ojca, jak sędziwy starzec, pełen głębokich myśli i zadumań; lecz twarzyczka jego w lot poweselała i stała się dziecinną, gdy zeskoczył z kolan ojca i pobiegł do Florci z radosną wieścią, że Walter zaraz dostanie pieniądze a zatem niema czego płakać.
Tymczasem pan Dombi zwrócił się do stołu i zaczął pisać. Wtedy Paweł i Florcia pocichu zaczęli rozmawiać z Walterem, a kapitan Kuttl spoglądał na prześliczną grupę śród takich myśli, o jakich nie marzył wyniosły przedstawiciel znakomitej firmy. Gdy notatka była gotowa i zapieczętowana, pan Dombi wezwał Waltera i rzekł:
— Jutro rano proszę to oddać panu Karkerowi, a on zarządzi, żeby wuj pański wyzwolił się z biedy, uiściwszy należność. Równocześnie trzeba ubezpieczyć zwrot sumy w zwykły sposób. Proszę pamiętać, że wszystko to czyni Pawełek.
Walter, pełen radosnych uczuć, chciał dziękować, lecz wstrzymał go pan Dombi.
— Proszę pamiętać, że wszystko to zrobił Pawełek. Wyjaśniłem mu istotę sprawy i zrozumiał. Ani słowa więcej.
Wskazał drzwi. Walter skłonił się i wyszedł. Gdy za nim miał wyjść kapitan Kuttl, panna Toks, która przedtem wylała potoki łez ze swą przyjaciółką, zawołała do pana Dombi.
— Przebacz, o najwspanialszy ze śmiertelnych, ach, przebacz mi! lecz w porywie najszlachetniejszej szczodrobliwości wielkiej swej duszy przeoczyłeś niektóre drobiazgi....
— Jakie, panno Toks?
— Ten jegomość, co z laską... pozostawił na stole, koło łokcia...
— Boże święty! — rzekł pan Dombi, zmiatając mienie kapitana, jak okruszyny chleba — Zabierz pan stąd te rzeczy. Jestem pani obowiązany, panno Toks: zawsześ pani przezorna. Hej, panie, zabieraj pan stąd te rzeczy!
Kapitan Kuttl usłuchał. Włożył do jednej kieszeni łyżeczki i szczypczyki, do drugiej gotówkę i srebrny zegarek i z milczącem zadziwieniem patrząc na bezinteresownego dobroczyńcę w porywie serdecznym porwał prawą rękę pana Dombi w swoją lewą i tak ją nacisnął laską swą, że pan Dombi zadrżał od tego potężnego dotknięcia. Nareszcie zręcznie defilując przed damami, z największą uprzejmością ucałował kilkakrotnie swą laskę, pożegnał się specyalnie z Pawełkiem i Florcią, którzy wyszli za Walterem z pokoju. Florcia pobiegła z prośbą o pozdrowienie staruszka Sol, lecz pan Dombi surowo ją upomniał.
— Czy ty nigdy nie staniesz się Dombi, moja droga — skarżyła się pani Czykk.
— Cioteczko, nie gniewaj się; ja już doprawdy nie wiem, jak dziękować kochanemu tatusiowi.
Biedne dziecko! Jakże chętnie uściskałaby go, lecz nie mając odwagi, stała na środku pokoju i wdzięcznie nań spoglądała. Pan Dombi czasem rzucał okiem na wzruszoną córkę, lecz głównie patrzał na Pawełka, który przechadzał się po pokoju z wrażeniem własnego znaczenia na myśl, że oto pieniędzmi obdarzył młodego Geya.
A co się działo z Walterem?
Biegł do wuja z miłą wieścią i nie posiadał się z radości, że jutro do południa uwolni mieszkanie starego Sola od różnych przysięgłych taksatorów. Jutro mistrz instrumentów żeglarskich znów zasiądzie spokojnie z kapitanem Kuttlem i odczuje, że drewniany miczman — to jego własność, znów zacznie budować zamki na lodzie z wiernym przyjacielem, który złożył tak niezbite dowody przyjaźni. Z tem wszystkiem Walter przy całej swej wdzięczności dla pana Dombi czuł mocno swe upokorzenie. Gdy wicher nieprzewidzianie z korzeniem wyrywa rozkwitające nadzieje, wtedy i zwłaszcza wtedy wyobraźnia rysuje w całej krasie rozkoszne kwiaty, o mało nie rozkwitłe przy korzeniu, nagle niepowrotnie zniszczone. Walter ujrzał, że ten nowy wypadek rozwarł niezmierną przepaść pomiędzy nim a rodziną Dombich; pojął, że dawne dzikie rojenia w proch się rozsypały; zarazem pojął, że kiedyś w odległej przyszłości mogłyby stać się rzeczywistością, strojną we wszystkie blaski szczęścia i miłości.
Kapitan widział sprawę inaczej. Podług niego od ostatniego spotkania Waltera z Florcią do prawdziwych zaręczyn — był krok tylko i w życiu młodego Geya powtórzy się historya Ryszarda Wittingtona, sławnego londyńskiego lorda majora. Wtem przeświadczeniu, radując się wesołym nastrojem starego przyjaciela, trzykrotnie jednego wieczoru śpiewał ulubioną balladę, nawet ze zmianami o tyle, że zamiast heroiny poematu użył imienia Florci. Długo i głośno śpiewał kapitan Kuttl i zapomniał zdawało się zupełnie o tem, że czas było pożegnać się i wracać na noc do strasznego domu Mac Stinger.
Organizm pani Pipczyn był silny i nie było żadnych oznak, żeby się miały spełnić smutne wróżby Wikkem. Jak zwykle spożywała tłuste kotlety, krzepiąc się do łóżka słodkiem ciastkiem — i była zdrowa. Ale że Paweł zawsze okazywał jednakie usposobienie dla starej ledi, Wikkem trwała przy swej przepowiedni. Radziła też po przyjacielsku pannie Berry przygotować się zawczasu do strasznej chwili. Biedna panna Beryntia brała to do serca i codzień zapracowywała się, jak niewolnica w tem przekonaniu, że pani Pipczyn najczcigodniejsza dama na świecie i godzi się na jej ołtarzu składać niezliczone ofiary. Takie oddanie się kuzynki i pamiętny zgon małżonka w peruwiańskich kopalniach sprzyjały wysoce podniesieniu dostojeństwa pani Pipczyn — więc też wszyscy — znajomi i sąsiedzi zgodnie wołali, że dama to cudowna w każdym względzie.
Niedaleko od zakładu żył pewien kupiec, handlujący materyałami spożywczymi, u którego pani Pipczyn brała zwykle na książeczkę różne towary do śniadań i herbat. Z przyczyny tej książeczki w czerwonej okładce, bardzo brudnej, odbywały się od czasu do czasu między panią Pipczyn a sklepikarzem narady tajemne w sieni lub przedpokoju i wówczas drzwi do bawialni bywały szczelnie zamknięte. Raz młody Biterston, którego natura, rozpalona znojnymi promieniami indyjskiego słońca, była mściwa, utrzymywał złośliwie, że kupiec niekontent z rozrachunków nie przysłał cukru i z tej racyi nie było herbaty. Ten kupiec ośmielił się razu jednego prosić u pani Pipczyn o rękę jej kuzynki, na co stara groźną dała rekuzę zuchwałemu konkurentowi — z dodatkiem pogardy i obelg. Wszyscy potem wychwalali panią Pipczyn za jej hart i niezależny charakter, ale nikt półsłówkiem nie ozwał się o Berry, która płakała kilka tygodni, gdyż po pierwsze ciotka jej bez wytchnienia wymyślała, a powtóre — co ważniejsza — nieszczęsna czuła, że już odtąd na całe życie pozostanie w staropanieństwie.
— Berry panią bardzo kocha, nie prawdaż? — pytał raz Paweł, gdy koło kominka siedzieli z nierozłącznym kotem.
— Tak, zapewne.
— Za co?
— Jakto za co? Czy możesz o to pytać? Za cóż ty kochasz swą siostrzyczkę?
— Za to, że bardzo dobra. Nikogo nie można równać z Florcią.
— No, więc widzisz, mój drogi i ze mną nikt nie da się porównać.
— Doprawdy? — zawołał Paweł, przeciągając się w swym fotelu i podejrzliwie wpatrując się w staruszkę.
— Tak, niewątpliwie.
Bardzo ranie to cieszy. To bardzo dobrze.
Pani Pipczyn nie pytała, dlaczego to bardzo dobrze. Zapewne nie spodziewała się wystarczającej odpowiedzi. Aby wywrzeć na kimś swe niezadowolenie, zaciekle zaczęła kłócić się z młodym Biterstonem, tak że biedaczysko postanowił tegoż dnia poczynić przygotowania do pieszej podróży do Indyi. Przy kolacyi ukrył ćwierć bułki i kawałeczek holenderskiego sera, gromadząc zapasy prowizyi na zamierzoną podróż.
Dwanaście miesięcy pani Pipczyn stróżem i dozorczynią była Pawełka i siostry. W tym czasie parę razy jeździli do domu, a raz spędzili tam kilka dni. Pan Dombi punktualnie co niedzielę przybywał do Brajton i stawał w hotelu. Stopniowo Pawełek zmężniał i mógł przechadzać się po morskiem wybrzeżu, choć wciąż był jeszcze znacznie osłabiony i miał wygląd starego, smutnego i sennego dziecka. Raz w sobotę po obiedzie o zmierzchu w całym zakładzie powstał niemały zamęt na wieść, że niespodzianie zjawił się pan Dombi i zapragnął widzieć się z panią Pipczyn. — W mgnieniu oka wszyscy z bawialni jakby na skrzydłach wiatru polecieli na górę, rozległy się trzaskania drzwiami, tupot nóg, a gdy nareszcie nastała względna cisza, pojawiła się staruszka w swym czarnym stroju.
— Jak zdrowie pani? — zagadnął pan Dombi.
— Dziękuję, czuję się dobrze, o ile o tem może być mowa....Zupełnie zdrową być niełatwo, ale i za to dziękuję Bogu....
— Przybyłem, szanowna pani, aby poradzić się co do mego syna. Dawno już miałem ten zamiar, lecz odkładałem z dnia na dzień, czekając, aż Paweł zupełnie wyzdrowieje. Jak pani znajduje jego zdrowie?
— Brajtońskie powietrze podług mego zdania przyniosło mu dużo pożytku.
— To znaczy — pobyt w Brajton był dlań korzystnym. Tak i ja uważam.
Pani Pipczyn zatarła ręce i wpatrzyła się w ogień kominka.
— Ale może wypadłoby zmienić sposób jego życia. O tem chciałem się naradzić. Syn mój na drodze życia posuwa się szybko naprzód.
Była jakaś melancholia w uroczystym tonie słów tych. — Dziecinny okres życia syna wydawał mu się zbyt długim i wedle jego pojęć daleko jeszcze było do tej szczęśliwej chwili, kiedy spełnią się jego pragnienia. Pan Dombi w tym momencie prawie zasługiwał na współczucie, choć pojęcie współczucia nie godziło się z tym dumnym i chłodnym charakterem.
— Ma już sześć lat. Wielki Boże, zaledwie się opatrzysz, aż to sześcioletnie dziecko przeistoczy się w szesnastoletniego młodziana.
— No, dziesięć lat nie prędko mija! — oponowała stara.
— To zależy od okoliczności. W każdym razie synowi memu już sześć lat i on umysłowo wyprzedził wielu rówieśników. Ale chodzi o to, że syn mój musi daleko za sobą ich pozostawić. Ma on przygotowane szczytne powołanie — i czy to syn mój ma napotykać przeszkody na pierwszych stopniach wychowania? Droga jego życia jasna i czysta, przeznaczona i przewidziana, jeszcze zanim na świat przyszedł. Jakże tu odraczać wykszałcenie młodego dżentlmena z takiem wyniosłem powołaniem? Nie ścierpię braków w jego wychowaniu. Wszystko musi być jak najlepiej zorganizowane.
— Ma pan słuszność i zupełnie podzielam pańskie zamiary.
— Nie wątpię o tem, pani Pipczyn. Osoba tak rozumna i wytrawna pojmie ważność doniosłych zamierzeń Dombi i Syna.
— Wiele niedorzeczności prawią dziś o tem, jakoby zbyt wcześnie nie należało rozpoczynać nauki — mówiła pani Pipczyn. — Bardzo dziś ludzie przemądrzeli, a za moich czasów nie myślano tak. Bardzom rada, że moje zdanie tak godzi się z pańskiem. Trzeba naglić i popędzać dziecię, jeśli się zeń chce zrobić człowieka.
— Nienadaremnie też zyskałaś pani taki rozgłos. Proszę wierzyć, że teraz więcej niż kiedy zadowolony jestem z pańskiej metody wychowania dzieci i będzie moim obowiązkiem polecać ją przy każdej sposobności. Teraz mam na myśli doktora Blimbera, pani Pipczyn.
— Mego sąsiada? U doktora podług mnie doskonały zakład. Młodzi ludzie uczą się tam od rana do nocy i ład we wszystkiem przedziwny.
— A koszt także nieznaczny. Już umawiałem się z doktorem, który uważa, że Pawełek dojrzał do nauki. Przytaczał przykłady, że dzieci w tym wieku zaczynały się uczyć po grecku ze świetnym wynikiem. Ale nie to mię zastanawia. Oto syn mój, rosnąc bez matki, całe swe przywiązanie przeniósł na siostrę i miłość ta dziecinna, lecz nadzwyczaj gorąca, niepokoi mię. Czy ich rozłączenie nie będzie....
Nie kończąc zdania, pan Dombi zamyślił się głęboko.
— Ba, ba, ba! — zawołała pani Pipczyn, nadymając suknie i przybierając zwykłą swą postać wiedźmy. — Jest też się o co niepokoić! Jeżeli nie zechce się z nim rozłączyć, można będzie użyć ostrego przymusu.
W tej chwili dobra pani usprawiedliwiła się, że użyła zbyt bezwzględnego wyrazu. Pan Dombi cierpliwie czekał, aż szanowna ledi uspokoi się i dodał:
— Nie ją mam na myśli, pani Pipczyn, lecz z nim co będzie?
Pani Pipczyn mogłaby się pochlubić, że potrafi tenże sposób zastosować i do niego; ale przewidywała, że pan Dombi nie pochwaliłby tej recepty względem syna, aczkolwiek równocześnie aprobował użycie jej względem córki. To też natychmiast odwróciła argument i przekonywująco zaczęła wywodzić, że nowe przedmioty, nowy rodzaj życia, nowe środowiska w zakładzie Blimbera, nowa dość zawiła nauka wytrącą stopniowo i niepostrzeżenie z głowy chłopca miłość ku siostrze. Myśl ta zgadzała się z nadzieją i przewidywaniem pana Dombi; nie dziw, że dżentlmen nabrał jeszcze lepszego mniemania o mądrości pani Pipczyn, do czego przyłączył się rzadki wzór bezinteresowności, gdy tak łatwo było wpoić konieczność rozłąki z małym przyjacielem, jakkolwiek cios nie był niespodzianką, gdyż pierwotnie powierzono dzieci jej opiece tylko na trzy miesiące. Uchwalono tedy, żeby Pawełek na pierwsze półrocze wstąpił do doktora Blimbera, jako tygodniowy pensyonaryusz, a siostra pozostanie u pani Pipczyn i będzie się z bratem widywała co soboty. Taki układ — myślał kochający ojciec — wyruguje ze serca syna przywiązanie do siostry. Zapewne doskonale pamiętał, jak nieoględnie rozdzielono dziecię z jego pierwszą ukochaną piastunką.
Kończąc wizytę, pan Dombi żywił nadzieję, że pani Pipczyn raczy zatrzymać nadal główną opiekę nad jego synem, dopóki uczyć się będzie w Brajtonie. Następnie ucałował Pawła, potrzymał rękę Florci, z ukosa spojrzał na biały paradny kołnierzyk Biterstona, pogłaskał główkę Panki, od czego biedna dziewczynka głośno się rozpłakała, gdyż pieszczota ta boleśnie uraziła miejsce, które zwykle pani Pipczyn szczypała, bębniąc po głowie, jak po winnej beczułce. Odchodząc pan Dombi jeszcze raz wyraził nadzieję, że wykształcenie syna rozwinie się świetnie, skoro je doktor Blimber ujmie w swe energiczne ręce.
W istocie ilekroć młody jaki dżentlmen dostawał się w ręce Blimbera, miewał wrażenie ucisku, jak gdyby dostawał się do tłoczni. Doktor zazwyczaj kształcił tylko dziesięciu chłopców, ale miewał zapas nauki przynajmniej dla setki młodych głów. Za to ów dziesiątek jęczał pod ciężarem różnych rozmaitości ku rozkoszy mądrego pedagoga, którego jedynym celem w życiu było zamęczać ową nieszczęsną dziesiątkę.
Zakład doktora Blimbera nie był niczem innem, jak ogromną cieplarnią, gdzie używano wszelkich środków, byle przyspieszyć pęd rozwojowy. Umysłowy groszek zielony dojrzewał w porze Bożego Narodzenia, a duchowe szparagi można było wyrzynać każdej pory. Matematyczny agrest, posadzony doświadczoną dłonią Blimbera, od razu miał owoce, cokolwiek kwaśne, lecz do użycia przydatne. Każda kultura, grecka czy łacińska, w mgnieniu oka rosła na suchych gałązkach pod wszelką szerokością i długością dziecinnego klimatu. Przyrody nie brano w rachubę. Doktór Blimber nie licząc się z naturą, tak lub owak zmuszał wszelką glebę do wydawania owoców wedle potrzeby.
Wszystko to było nader zabawne i dowcipne, lecz metodzie przynaglania zwykle towarzyszyły żałosne skutki. Przedwcześnie dojrzałe owoce nie miewały właściwego smaku i nie trwały długo. Pewien młody dżentlmen, najstarszy w zakładzie, szczęśliwie już był przebrnął przez wszystkie pedagogiczne próby, kiedy nagle pewnego pięknego poranku odmówił rozkwitu i na zawsze został w zakładzie w postaci suchej łodygi. Podobno doktor przeuczył młodego Tutsa i biedaczysko zgłupiał, zanim pojawił się mech nad jego wargami.
Za to wyrosły mu piękne bokobrody i głos stał się basowy. Spinał koszulę ozdobną spinką i nosił w kieszonce od kamizelki pierścionek, który wkładał na palec, ilekroć wychowańcy szli na przechadzkę. Kochał się w każdej niańce, choć żadna nie darzyła go uwagą.
Doktor Blimber był tęgim, grubym dżentlmenem w czarnym stroju, w spodniach, które ginęły w długich pończochach, przewiązanych u kolan uroczemi wstążkami tak, jak niegdyś nosili angielscy dandysi. Miał łysą głowę, nizki głos, podwójny podbródek; maleńkie oczy zawsze napół przymknięte, a usta zawsze napół otwarte z wyrazem chytrego uśmieszku. Gdy wkładał prawą rękę do bocznej kieszeni surduta, a lewą w tył zarzucał i głową z lekka kiwał, czyniąc uwagi komuś nieznanemu, postać jego wydawała się sfinksem, wydającym niezmienne wyroki.
Miał doktor w Brajtonie bardzo dobry dom na morskiem wybrzeżu, prawda że bardzo też i smutny. Ciemne, ubogie firanki kryły się w głębi okien z jakąś posępną nudą. Krzesła i stoły szły rzędami, jak cyfry na tabliczce mnożenia; na kominkach w paradnych pokojach nigdy nie palono ognia, tak że podobne bywały do studni, jak siedzący przed nimi gość podobny bywał do wiadra; w jadalni nic nie przypominało pokarmu lub napoju. Najmniejszego szmeru w domu prócz bicia ściennych zegarów, których dźwięk brzmiał aż na strychu. Milczenie naruszało się chyba przytłumionym płaczem młodych dżentlmenów, mruczących przy lekcyach na kształt smętnych gołębi, zamkniętych w gołębniku.
Panna Blimber, wysmukła i zgrabna dziewczyna, nie psuła powagi ojcowskiego przybytku. Dziewica ta włosy miała ucięte krótko i zielone okulary, lecz ani śladu płochości, właściwej płci i wiekowi. Wyschła i piasek się zamieniła, pracując w dusznych piwnicach języków martwych, żywe bowiem nie istniały dla panny Blimber. Język musiał umrzeć, skamienieć i dopiero wtedy panna Blimber zaczynała odkopywać jego tajemnice jak niestrudzony antykwaryusz, dla którego nie egzystuje żywa natura. Matka jej, pani Blimber, nie była uczoną niewiastą, ale miała do uczoności pretensyę i zazwyczaj mawiała wieczorami, że umarłaby spokojnie, gdyby jej z czasem Bóg pozwolił zapoznać się z Cyceronem. Największą osłodą jej życia było rozkoszować się młodymi uczniami męża, gdy wychodzili na ulicę w wysokich kołnierzykach i krawatach, jaskrawo różniąc się od innych dżentlmenów. Był to kostyum w pełni klasyczny — zapewniała.
Pan Fider, magister i pomocnik doktora Blimbera, podobny był do organu, na którym wygrywano bez odmian kilka zawsze aryi. Może niegdyś za lat młodych możnaby go było wzbogacić większą ilością melodyi; los jednak nie chciał tego i pan Fider poszedł w świat, poświęcając się tumanieniu młodych głów w naukowym zakładzie Blimbera. Młodzi ludzie przejmowali się wszelakiemi troskami i nie znajdowali ani na chwilę wypoczynku w mglistej atmosferze skamieniałych czasowników, zdziczałych rzeczowników i strasznych grobowych widm martwej składni. Dzięki narzuconej przemocą metodzie wychowania młodzieniec we trzy tygodnie czasem rozstawał się z rozsądkiem; w trzy miesiące brał na swe barki wszystkie niedole życia; we cztery przejmował się pełnemi goryczy uczuciami względem krewnych i opiekunów; w pięć — stawał się zupełnym mizantropem; w pół roku zaczynał zazdrościć bezdennej otchłani Kwintusa Kurcyusza, a z końcem roku osiągał stanowczą, niezmienną pewność, że wszystkie marzenia poetów i wywody mędrców były zbiorem słów i prawideł gramatycznych bez jakiegokolwiek wewnętrznego znaczenia i sensu.
A mimo tego rozkwitał, zabójczo rozkwitał latami w ogromnej wychowawczej cieplarni i sława mądrego doktora dosięgała niezmiernej wyżyny, gdy wysyłał nareszcie swe mroźne rośliny do ich stron ojczystych, pod dachy krewnych i przyjaciół.
Raz na progu domu doktora stanął z drżeniem serca Pawełek, za jedną rączkę prowadzony przez ojca, za drugą przez Florcię. Z tyłu, niby kruk złowieszczy, kroczyła pani Pipczyn ze swym czarnym pióropuszem i garbatym nosem. Dyszała ze zmęczenia, bo pan Dombi, pełen wielkich dum, szedł prędko. Krztusząc się i sapiąc, wykrakała ochrypłym głosem, żeby otwarto drzwi.
— Oto, drogi Pawle — rzekł pan Dombi górnym tonem — oto istotny sposób zdobycia pieniędzy i stania się prawdziwym Dombi i Synem. Tyś już prawie dorosły.
— Prawie — dodało dziecko.
Nawet wzruszenie dziecinne nie zdołało zetrzeć naiwnego i rozczulającego wyrazu, jaki słowom towarzyszył.
Na twarzy pana Dombi odbiła się przykrość, lecz w tej chwili drzwi się rozwarły i oblicze jego natychmiast powlokło się powagą.
— Czy doktor Blimber u siebie?
— W domu — odrzekł służący, spoglądając na Pawełka jak na mysz, ujętą w pułapkę. Twarz sługi miała maskę wiecznego uśmiechu. Lecz pani Pipczyn rozgniewała się.
— Jak śmiesz uśmiechać się? Za kogo mnie bierzesz?
— Ja się nie śmieję.
— Brutal! Idź oznajmić, że przybył pan Dombi!
Służący wrócił za chwilę i wprowadził gości do gabinetu doktora.
— Znowu uśmiechasz się — zauważyła pani Pipczyn.
— Ależ ja wcale się nie śmieję, proszę pani.
— Co to pani? — odezwał się pan Dombi. Proszę się uspokoić.
Pani Pipczyn przycichła, lecz mijając służącego, mruknęła: „uu! co za wstrętna gęba!“ Niewinne człeczysko o mało się nie rozpłakało od tego komplementu. Była to wcielona pokora i dobroć; lecz pani Pipczyn miała zwyczaj napadać na wszystkich pokornych ludzi.
Doktor siedział w swym wielkim gabinecie, zawalony księgami z globusem na każdem kolanie. Nade drzwiami stał posążek Homera, a nad kominkiem wznosiła się Minerwa.
— Jak pańskie zdrowie? — spytał pana Dombi — i jak miewa się mój mały przyjaciel?
Poważny i pełen godności był głos doktora, jak uroczyste brzmienie organu w świątyni anglikańskiej. Gdy skończył mówić, Pawełkowi zdawało się, że zegar ścienny przerwał jego mowę i zaczął powtarzać: mój-ma-ły-przy-ja-ciel... i tak dalej bez końca.
Nie widząc z poza stosu ksiąg małego przyjaciela, doktor Blimber czynił bezskuteczne wysiłki ujrzenia go z pod stołu. Pan Dombi ułatwił rzecz, wziąwszy syna na ręce i postawiwszy go na drugim stole na środku komnaty naprost przed oczami doktora.
— A! teraz widzę swego małego przyjaciela. Jak miewa się mój mały przyjaciel?
— Bardzo dobrze. Dziękuję — rzekł Paweł.
— A! Czy mamy zrobić zeń człowieka? Paweł milczał. Pan Dombi, zwracając się ku niemu, pytał:
— Czy słyszysz, Pawle?
— Mamy zrobić zeń człowieka? — powtórzył Blimber.
— Wolałbym pozostać dzieckiem — odrzekł Paweł.
— Naprawdę! A dla czego?
Dziecię siedziało na stole z wyrazem zaciekawienia i mimowolnego smutku. Spoglądało na doktora i nerwowo jedną rączką uderzało się w kolano, jak gdyby łzy je dusiły i pragnęło je stłumić. Lecz druga rączka wysuwała się dalej i dalej, aż spokojnie ułożyła się na szyi Florci. „Oto“ dla czego chciałbym zostać dzieckiem“ — mówiły jego oczy i łzy, długo tłumione, strumieniem spłynęły z oczu.
— Pani Pipczyn — rzekł ojciec z żalem — bardzo mi przykro na to patrzeć.
— Opuść go pan, panie Dombi, opuść go — rzekła stara.
— Nic to. Nic — przerwał doktor. — Wkrótce pochłoną go nowe wrażenia, nowe troski. Postaramy się o to. Chcielibyśmy, panie Dombi, żeby mały nasz przyjaciel nabył...
— Wszelkiego rodzaju wiedzy, szanowny doktorze — odrzekł pan Dombi.
— Właśnie. Wzbogacimy różnego rodzaju wiadomościami naszego małego przyjaciela i prędko posuniemy go naprzód. Za to ręczy moje doświadczenie. Pan, zdaje mi się, utrzymywałeś, że syn pański — to jeszcze dziewicza gleba?
— Nieco sposobił się w domu i u tej ledi. Prócz tych wstępnych wiadomości Paweł niczego się na seryo nie uczył.
— Zresztą — zauważył Blimber — to nawet przyjemniej rozpoczynać edukacyę od podstaw.
— Wobec naszej wstępnej umowy i układów, panie doktorze i wobec tego dość gruntownego porozumienia się uważam za niepotrzebne dalsze zabieranie panu drogiego czasu i dla tego...
— Proszę jeszcze chwilę — rzekł doktor — Muszę państwu przedstawić żonę i córkę, które w domowem pożyciu powiodą na Parnas naszego młodego pątnika. Oto moja żona — ciągnął doktor, wskazując ledi, która weszła w towarzystwie podżyłej dziewicy w okularach — a to, panie Dombi, córka moja Kornelia. Pan Dombi, moja droga, powierza naszym staraniom tego oto małego przyjaciela.
Pani Blimber w przystępie uprzejmości dla pana Dombi nie spostrzegła Pawełka i stanąwszy tyłem do niego mało go nie strąciła ze stołu. Wnet atoli obróciła się i zaczęła rozkoszować się klasycznymi rysami jego twarzy.
— Zazdroszczę panu bardzo. Synek pański, jak pszczoła, przesiedla się teraz na pysznym kwietniku i będzie ssał słodycz ziół. Wergiliusz, Horacy, Owidyusz, Terencyusz, Plaut, Cycero! Jakie kwiaty! Jaki miód! Pan, panie Dombi, podziwiasz zapewne w kobiecie.... lecz mam honor być małżonką takiego męża....
— Dosyć, moja droga, dosyć — przerwał doktor Blimber.
— Pan Dombi przebaczy zachwyt żony — broniła się pani Blimber z czarującym uśmiechem. — A przytem mam też zaszczyt być matką!
— I jaką matką! — zauważył pan Dombi z ukłonem w kierunku miss Kornelii.
— Gdyby do tego udało mi się zapoznać z Cyceronem, zaprzyjaźnić się z nim i pogawędzić w Tusculum — urocze Tusculum — umarłabym spokojnie.
Naukowy entuzyazm, jak wiadomo, zaraźliwy. Pan Dombi napoły uwierzył i nawet pani Pipczyn, choć w ogóle nie nawykła dobrze sądzić o ludziach, blizką była wiary, że Cycero w istocie był wybornym człowiekiem i gdyby go przekorny los był z nim zetknął, szlachetny jej małżonek zapewne nie byłby karku skręcił w peruwiańskich kopalniach pod osłoną tego geniuszu. Kornelia wymownie spoglądała przez okulary na pana Dombi, jak gdyby płonęła żądzą zacytowania kilku ustępów tego geniusza. Lecz niespodziane pukanie we drzwi przeszkodziło wykonać ten zamiar.
— Kto tam? — spytał doktór. — Wejdź, Tuts, wejdź. Masz przed sobą pana Dombi.
Tuts ukłonił się.
— Co za dziwny zbieg okoliczności — ciągnął doktor. — Przed nami oto początek i koniec, alfa i omega. To jest głowa naszego zakładu, panie Dombi.
Nie tylko głowa, lecz i barki, mógłby dodać doktor, gdyż młody Tuts był olbrzymiego wzrostu w porównaniu do innych wychowanków zakładu. Zmieszał się, zapłonił i zaczął się uśmiechać, widząc nieznajomych ludzi.
— Dodatek do naszej małej akademii, mój miły. To syn pana Dombi.
Młody Tuts znów pokraśniał — i wśród uroczystej ciszy uważał za konieczne ze swej strony przemówić.
— Jak zdrowie pańskie? — zawołał, zwracając się do Pawła.
— Oznajmij, Tuts, Fiderowi, żeby przygotował niezbędne podręczniki dla syna pana Dombi i wyznaczył mu przystojne miejsce w sali naukowej. Moja droga, pan Dombi jeszcze nie oglądał dziecinnych sypialni.
— Jeśli raczy udać się ze mną na górę, miło mi będzie pokazać dziedzinę Morfeusza.
Z temi słowy pani Blimber wyszła w towarzystwie Dombi i Kornelii. Pani Pipczyn udała się za nimi, oglądając się w nadziei ujrzenia gburowatego lokaja.
Dopóki wychodzili, Paweł siedział na stole, trzymając się ręki Florci i lękliwie patrząc na doktora, który oparłszy się o fotel i rękę wsunąwszy w zanadrze, trzymał książkę na długość wyciągniętej ręki od oczu. Czytał i było coś strasznego w tym sposobie lektury — obojętnym, zimnym, stanowczym. Młody Tuts też został w pokoju i czynił przegląd kółek w swoim zegarku, licząc równocześnie drobne pieniądze. Trwało to niedługo. Gdy doktor poruszył się, Tuts umknął i nie ukazał się więcej.
Tymczasem pan Dombi, obejrzawszy dziedzinę Morfeusza, wrócił do gabinetu.
— Mam nadzieję, panie Dombi, że nasz porządek uzyskał pańskie uznanie?
— Wyborny porządek.
— Bardzo dobry — szepnęła pani Pipczyn, nieskłonna do wielkich pochwał.
— Pani Pipczyn — mówił Dombi — za pozwoleniem pańskiem radaby od czasu do czasu odwiedzać tu mego syna.
— Wolno to jej o każdej porze.
— A zatem wszystkie zarządzenia skończone i nic nie pozostaje nam, jak się pożegnać — rzekł pan Dombi.
Zbliżył się do Pawełka.
— Bądź zdrów, drogie dziecię.
— Bądź zdrów, tatusiu.
Twarz dziecka, podającego rękę ojcu, miała pełen troski wyraz. Ale nie ojciec był przedmiotem tej troski i nie ku niemu zwracała się smutna twarzyczka. Florci szukał Pawełek i tylko Florcia była celem jego czułego przywiązania.
Gdyby pan Dombi w swem nierozumnem poczuciu pysznego bogacza zjednał sobie wroga srogiego, mściwego, nieprzejednanego — i ten byłby w tej chwili o zemście zapomniał, ciesząc się udręczeniem, rozdzierającem serce ojca. Nachylił się i ucałował syna. Spojrzenie atoli zaćmiło się, bo mógł doskonale przeniknąć uczucia dziecka.
— Wkrótce się zobaczymy, Pawełku. W soboty i niedziele jesteś wolny.
— Wiem, ojcze — odrzekł Paweł, spojrzawszy na siostrę — w soboty i niedziele jestem wolny.
— A będziesz się dobrze uczył, nieprawdaż?
— Postaram się o to, ojcze.
— Teraz już prędko wyrośniesz.
— O, bardzo prędko!
I spojrzenie dziecka, spojrzenie zmęczone niby starego człowieka skierowało się ku pani Pipczyn. Podeszła i ona, aby się pożegnać i zabrać Florcię.
Doktor Blimber, pani i panna Blimber odprowadzali pana Dombi do sali a za niemi podreptała i pani Pipczyn. Tej okoliczności zawdzięczał Pawełek miłe później wspomnienie, że Florcia jeszcze wróciła, aby go uściskać. Od progu jeszcze wciąż posyłała braciszkowi uśmiechy zachęty przez łzy, błyszczące w jej oczach.
Ciężko zrobiło się sercu dziecinnemu, gdy znikł nareszcie i ten uśmiech. Globusy, księgi, ślepy Homer i Minerwa — wszystko zadrgało i zatańczyło w około Pawełka; nagle stanęły te przedmioty i dał się słyszeć głośny dźwięk bijącego zegara, który zapytywał: ja-kiś-ty mój-ma-ły-przy-ja-cie-lu i tak dalej bez końca.
Za kilka minut, bardzo długich dla siedzącego na stole Pawełka, wrócił doktor Blimber krokiem poważnym i uroczystym zapewne dla wywołania większego wrażenia na młodą duszę. Krok ten podobny był do marszu i gdy doktor wysuwał prawą nogę naprzód, majestatycznie obracał się na swej osi, wykreślając na lewo półobrót, a gdy wysuwała się noga lewa, czynił taki zwrot na prawo. Wydawało się, że oglądał się naokoło, jakby mówił: „niechże mi ktokolwiek gdziekolwiek pokaże rzecz, której nie znam. Niepodobna.“
Pani Blimber i panna Blimber nadeszły z doktorem. Pedagog wziął ze stołu nowego pupila i przekazał go pannie Blimber.
— Kornelio, Dombi pozostanie na razie pod twoim dozorem. Wiedź go naprzód, wciąż naprzód.
Kornelia przejęła z rąk ojca młodego pupila i Paweł uczuł okulary, badające go.
— Ile masz lat, Dombi?
— Sześć — odrzekł Paweł, dziwiąc się, że włosy Kornelii nie tak długie jak u Florci i że podobna do chłopca.
— Ile umiesz z gramatyki łacińskiej, Dombi?
— Nie umiem wcale gramatyki łacińskiej. Byłem wątłem i słabem dzieckiem. Nie mogłem myśleć o łacińskiej gramatyce, gdy mnie co dzień stary Globb woził po brzegu morza. Proszę pozwolić staremu Globbowi odwiedzać mnie tutaj.
— Co za barbarzyńskie nazwisko! Co to za potwór, mój mały?
— Jaki potwór?
— A ten Globb.
— On taki sam potwór, jak i pan.
— Coo? — zawołał doktor okropnym głosem. — Coś powiedział?!
Drżenie przebiegło po skórze Pawełka. Niemniej przeto postanowił bronić nieobecnego Globba.
— Globb bardzo szanowny staruszek; on ciągnął mój wózek, gdzie mogłem wedle chęci leżeć i spać. On wszystko wie o głębinach morskich i o rybach tam żyjących i straszliwych potworach, które stamtąd wyłażą, grzeją się na skałach w upały słoneczne i uciekają w otchłanie, gdy się zlękną. Przytem wydają taki hałas, że słychać na kilka mil. Są jeszcze potwory, nie wiem, jak długie i nie pamiętam, jak się nazywają, ale Florcia wszystko to wie. Udają nieszczęśliwych i płaczą niby dzieci, a gdy kto z litości się zbliży, rozdziawiają ogromne paszcze i napadają. Wtedy jeden tylko środek ratunku — mówił Paweł odważnie, udzielając tego sekretu samemu doktorowi Blimber — trzeba odbiedz na pewien odstęp i znów nagle zwrócić się; one nie mogą tak zgrabnie nawracać, bo są bardzo długie. Łatwo je w taki sposób pokonać, jak opowiadał Globb. W ogóle on bardzo dużo wie o morzu, choć nie umie wytłomaczyć, dlaczego morskie fale zawsze jedno i to samo mówią i dla czego ja tak często myślę o swej mamie, gdy patrzę na morze. Moja mama umarła. Chciałbym, aby stary Globb niekiedy odwiedzał mnie tutaj, bo ja go znam bardzo dobrze i on mnie zna.
— Zły kierunek — rzekł doktor — lecz nauka musi wyplenić złe ziarno. Panna Blimber z przerażeniem pomyślała, że to było niezwykłe dziecko. Patrzyła na nie z takąż uwagą jak niegdyś pani Pipczyn.
— Oprowadź go po domu, Kornelio i zapoznaj z nową sferą. Dombi, idź z tą panią. Dombi usłuchał. Podał rękę Kornelii i z nieśmiałą ciekawością badał ją nieznacznie, gdy szli. Okulary jej wydały mu się tajemniczemi i nie mógł rozpoznać, czy za połyskującemi szkłami były oczy. Kornelia wiodła go do szkolnej sali, a poza nią do klas; drzwi obite były suknem, żeby głuszyć głosy. W sali siedziało ośmiu wychowańców biczowanych nauką; siedzieli przy pracy z wielką powagą Tuts, jako senior, miał w rogu pokoju osobne biurko. Nauczyciel Fider obrabiał Wergilego i tę nutę wygrywały na teraz przed nim głosy czterech młodzieńców. Z reszty dwaj z wysiłkiem rozwiązywali rachunkowe zagadnienie, jeden rozpaczliwie tonął do obiadu przez beznadziejną ilość wierszy, ostatni spoglądał na swą pracę ze stężałem odrętwieniem i rozpaczą.
Widok nowego ucznia nie wywarł żadnego wrażenia. Pan Fider podał małemu Dombi kościstą rękę na znak, że rad go widzi. Paweł byłby uczynił to samo, gdyby mógł w sobie wzbudzić choć odrobinę szczerości. Przywitał się z czterema młodzieńcami, podał rękę zapaśnikom zadań matematycznych, ukłonił się innym. Młody Tuts uśmiechnął się na powitanie i ciągnął swą robotę. Była to praca łatwa. Pisał on listy do siebie od znakomitych osób, adresując: „do pana Tutsa w Brajtonie“. A napisawszy, chował je skrupulatnie w swej szufladzie.
Potem zaprowadziła Kornelia Pawła na wyższe piętro. Tam z pierwszego pokoju widać było rozfalowane morze, a koło okna ładne łóżeczko i na kartce napis: Dombi. Obok dwa inne łóżka z napisami. Bryggs i Tozer. Zaledwie zeszli nazad do sali, Pawełek ujrzał ze zdziwieniem, jak służący zaczął bić w miedziany gong w kącie sali. Paweł myślał, że go za to zamkną w kozie; nie nastąpiło nic podobnego. Dopiero Kornelia wyjaśniła, że za kwadrans podadzą obiad, musi więc udać się do swych kolegów. Ci już szykowali się do obiadu. Jeden zawiązywał krawat, inny mył ręce, trzeci przyczesywał się. Młody Tuts zbliżył się do Pawełka.
— Siadaj Dombi.
— Dziękuję.
— Jakiś ty mały!
— Prawda, jestem mały.
— Kto jest twoim krawcem? — pytał Tuts.
— Ubranie szyje mi kobieta, ta sama, co i siostrze.
— A moim krawcem Bordżes i spółka. Młody krawiec, lecz bardzo drogi. Czy ojciec twój bogaty?
— Bogaty. Ojciec mój Dombi i Syn.
— I kto?
— I Syn — powtórzył Paweł.
Pan Tuts kilkakrotnie dla pamięci powtórzył nazwisko, nie ufając jej atoli, oznajmił, że jutro ponowi zapytanie. I w tej chwili zaczął planować do siebie list od ojca Pawła. Wnet wszyscy chłopcy zebrali się w gromadkę. Byli bladzi, mówili zcicha i głowy ich były tak natłoczone wiedzą, że młody Biterston wobec nich mógł uchodzić za ideał bystrości.
— Ty sypiasz w moim pokoju, czy nie tak? — pytał z powagą młody dżentlmen, którego kołnierzyk sięgał uszu.
— Czy nazywasz się Briggs?
— Nie, Tozer.
— Wszystko jedno. Sypiamy w jednym pokoju.
— On nazywa się Briggs — ciągnął Tozer, wskazując zdrętwiałego młodzieńca — a jak twoje zdrowie, Dombi?
Pawełek odrzekł, że nieszczególne. Tozer zauważył, że z oczu to widać. A szkoda, dodał, bo tu trzeba mieć żelazne zdrowie. Potem pytali Pawła, czy nie z Kornelią będzie się uczył, a gdy potwierdził, wszyscy wyrazili mu żywe ubolewanie.
Rozległo się znów straszne uderzenie w gong i wszyscy udali się do jadalni z wyjątkiem kamiennego Briggsa. Paweł ujrzał, że mu przyniesiono na talerzu kawałek chleba i srebrny widelec pod serwetką.
Doktor Blimber siedział już na zwykłem miejscu, a obok pani i panna Blimber. Z końca stołu zajął miejsce Fider w czarnym fraku. Krzesło Pawła postawiono koło panny Blimber, lecz gdy usiadł, musiano podłożyć kilka ksiąg z gabinetu doktora, tak był mały. Odtąd zwykle zjawiał się w jadalni z temi księgami. Doktor odczytał modlitwę i zaczął się obiad. Pierwszą potrawą była zupa, potem pieczeń, sztuka mięsa, jarzyna, legumina i ser. Usługa odbywała się z powagą, przed każdym młodzieńcem leżała serwetka i srebrny widelec.
Bufetowy w granatowym fraku z metalowymi guzikami roznosił dania i nalewał w szklanki piwo z takiem namaszczeniem, jak gdyby w rękach miał flaszkę z drogiem winem.
Nikt bez zapytania nie mógł rzec słowa prócz rodziny Blimber. O ile który młodzian nie był zajęty łyżką, nożem czy widelcem, oczy jego kierowały się ku tej rodzinie. Tylko Tuts stanowił wyjątek od tej reguły: oczy jego biegały wciąż ku oczom przybysza. Raz tylko zawiązała się rozmowa. Przy serze, skoro dopił porteru, odkaszlnął parękroć i zaczął doktor:
— Godne uwagi, panie Fider, że Rzymianie za cesarstwa, gdy zbytek doszedł do najwyższych granic, gdy konsulowie pustoszyli prowincye i rujnowali obywateli, byle zdobyć środki do jednej uczty cesarskiej...
Tu jeden z wychowańców zaczął głośno kaszleć.
— Dżonson — rzekł pan Fider — napij się wody.
Doktor przerwał, lecz za chwilę ciągnął dalej:
— I kiedy, panie Fider...
Lecz pan Fider nie mógł oczu oderwać od Dżonsona, który zbierał się znowu uledz paroksyzmowi kaszlu.
— Proszę wybaczyć — usprawiedliwiał się Fider.
— I kiedy brat Witelliusza wydał ucztę, na której podano dwa tysiące potraw z ryby....
— Napij się wody, Dżonson. — Potraw z ryby... panie doktorze.
— Pięć tysięcy potraw z różnego drobiu...
— Albo przełknij skórkę chleba — rzekł pan Fider.
— A jedno danie, nazwane od wielkości „tarczą Minerwy “, przyrządzone prócz innych kosztownych przypraw z móżdżków bażancich...
— Kehe, kehe, kehe!...
— I bekasich...
— Kehe, kehe, kehe!
— Z wnętrzności ryby, nazywanej scari...
— Może ci pęknąć żyła w głowie — niepokoił się Fider — już się lepiej nie wstrzymuj.
— Z wnętrzności minoga, łowionego w morzu karpackiem, — gdy czytamy o tych wspaniałych ucztach a nadto pamiętamy, że Tytus...
— Co się stanie z twoją biedną matką, jeśli cię obali atak apopleksyi?!
— ...Domicyan...
— Całyś zsiniał.
— Neron, Tyberyusz, Kaligula, Heliogabal i wielu innych... To jednak bardzo cenne, co panu mówię, czy może pan mnie słuchać, panie Fider... Ale paroksyzm kaszlu pupila tak się wzmógł, iż towarzysze poczęli go tłuc w kark, pan Fider nadstawiał ku ustom szklankę wody, a bufetowy musiał go oprowadzać po sali. Wrzawa trwała kilka minut i gdy nareszcie Dżonson wracał do normy, w jadalni nastała cisza.
— Panowie — rzekł doktor — módlmy się. Dżonson jutro rano przed śniadaniem odczyta z pamięci z greckiego tekstu pisma św. pierwszy list św. Pawła do Efezu. Zajęcia zaczną się za pół godziny.
Młodzieńcy skłonili się i odeszli. Pan Fider toż samo. Na tę krótką chwilę przechadzano się parami po tarasie za domem. W oznaczonym momencie dał się słyszeć dźwięk miedzianego gongu i klasa napełniła się uczniami.
Wieczorem wyszli młodzieńcy na przechadzkę.
Ceremonia z herbatą podobna była do obiadowej. Potem młodzi dżentlmeni znowu się uczyli. Paweł usiadł w kąciku i usiłował odgadnąć, co o nim myśli Florcia. Tu odnalazł go Tuts, długo się weń wpatrywał i wreszcie rzekł:
— Czy lubisz kamizelki, Dombi?
— Tak.
— I ja lubię.
Nic więcej nie wymyślił Tuts, lecz przez cały wieczór przypatrywał się Pawełkowi, gdyż ten mu się widocznie podobał.
O ósmej wieczorem młode towarzystwo znowu znalazło się w jadalni. Przed modlitwą bufetowy zaproponował chleb, ser i piwo. Ceremonia zakończyła się programem doktora: „Panowie, prace nasze jutro zaczną się o siódmej.“
Nastąpił ukłon i wyprawa do sypialni.
Tam, ulegając porywowi szczerości, Briggs oznajmił, że chciałby umrzeć, tylko mu żal matki i czarnego drozda w domu. Tozer mało mówił, wzdychał i radził Pawełkowi ostro się trzymać, bo jutro na niego kolej. Nakoniec sen zamknął zmęczone oczy Pawła i śniło mu się, że spaceruje z Florcią w przecudnym parku, rozkoszuje się kwiatami i podchodzi do wielkiego słonecznika, który nagle zmienił się w gong i zaryczał strasznie nad samem uchem. Ocknął się i ujrzał pochmurny zimowy poranek z drobnym deszczem a równocześnie rozległy się gromkie dźwięki gongu: czas wstawać.
Towarzysze byli na nogach. U Briggsa twarz od smutku i płaczu napuchła, że oczu widać nie było. Naciągał buty zły, równie jak Tozer, który ubrany zupełnie przed oknem drżał i wstrząsał ramionami. Biedny Pawełek sam nie mógł się ubrać i prosił o pomoc; ale Briggs mruknął: idź sobie, a Tozer bąknął:
jeszcze czego i odwrócił się. Dziecko ledwo się przygarnęło i zeszło na dół, gdzie ładna dziewczyna w rękawiczkach wygarniała z kominka popiół. Zdziwiła się obecnością dziecka i spytała, gdzie matka. Dowiedziawszy się, że zmarła, zdjęła rękawiczki, uporządkowała ubiór, ugrzała rączki, ucałowała i dodała, że jeżeli będzie potrzebował pomocy przy ubieraniu, niech zawoła Melii, to przyjdzie. Pawełek serdecznie podziękował i udał się do klasy, gdzie uczniowie już sposobili się do lekcyi. Mijając pokój, usłyszał pytanie:
— To ty, Dombi?
— Ja, pani.
Była to Kornelia.
— Chodź tu, Dombi — rzekła.
Wszedł. Kornelia była w tym samym kostyumie. Miała osobny pokoik z szafą na książki i bez kominka, ale nigdy nie odczuwała zimna ani potrzeby snu.
— No, Dombi, teraz ja idę.
Pawełek dziwił się, dokąd i po co idzie w taki brzydki czas; ale nic nie rzekł, bo zwrócił uwagę na paczkę nowych książek na stoliku miss Blimber.
— To twoje książki, Dombi.
— Wszystkie moje?
— Wszystkie. Pan Fider więcej kupi, jeżeli będziesz pilny.
— Dziękuję.
— Teraz zatem idę, a dopóki będę chodziła, to znaczy do śniadania, masz przeczytać wszystko, co tu zaznaczone ołówkiem i powiesz, czyś wszystko dobrze pojął. Nie trać czasu, Dombi. Spiesz się. Idź na dół i zaczynaj.
— Dobrze, miss.
Książek było tak dużo, że choć Pawełek jął się ich obiema rękami, górną książkę przytrzymując brodą, środkowa wymknęła się, nim dotarł do drzwi i całe brzemię poleciało na podłogę. „Ach, Dombi, Dombi, jakżeś niezgrabny“ — rzekła panna Blimber i znów je nakładła. Nareszcie szczęśliwie wyszedł; po drodze atoli uronił dwie na schodach, jedną na piętrze, jedną w klasie. Ułożywszy resztę na swym stoliku, pozbierał tamte, wgramolił się na swoje miejce i przystąpił do pracy.
Po ukończeniu śniadania udał się za panną Kornelią.
— No, Dombi? Coś zrobił z książkami?
Była wśród nich gramatyka łacińska i grecka: o rodzajnikach, o odmianie rzeczowników, o prawidłach pisowni; początki historyi, różne ogólne zasady, tablice, miary. Zaledwie Paweł zaznajomił się z numerem drugim, przekonał się, że nic nie umie z pierwszego, a gdy dotarł do trzeciego i czwartego, w głowie powtórzyły się pojęcia tego rodzaju: trzy razy cztery = Hannibal, pięć od dwunastu = hic, haec, hoc, czasownik zgadza się ze starożytnym germaninem, a rzeczowniki mają być w tym samym przypadku, co krzyżowe pochody.
— Ach, Dombi, Dombi — ubolewała miss Blimber — jakiż ty jesteś nierozgarnięty.
— Gdyby tak zawołać tu staruszka Globba — usprawiedliwiał się Pawełek — lepiejbym pojmował.
— Co za głupstwo! Nie waż się nigdy mówić o Globbie. Tu niema miejsca dla potworów. Na przyszłość zabieraj tylko po jednej książce, a gdy się jednej lekcyi wyuczysz, wracaj po drugą. Weź teraz wierzchnią i idź do klasy.
Z widoczną przyjemnością mówiła panna Blimber o nieudolności Pawełka, jakby rada była, że będzie z nim miała wciąż do czynienia. Wziął pierwszą z góry książkę i zaczął kuć lekcyę. Raz udawało mu się powtórzyć ją na pamięć dosłownie, to znów ani słowa nie pamiętał; wreszcie zebrał całą odwagę i przyszedł ją wydać. Panna Blimber rzuciła podaną książkę na stół i rzekła: no, mów, Dombi, słucham. Stropiony tą niespodzianką, zapomniał zupełnie lekcyę i patrzał na uczoną pannę, w głowie której mieściły się całe drukowane książki.
Z tem wszystkiem po chwili udało mu się powtórzyć lekcyę dobrze i panna Blimber, wyraziwszy mu uznanie, zadała nową lekcyę, potem jeszcze nową, tak że do obiadu nauczył się czterech lekcyi; za to czuł zamęt w głowie i chodził jak senny, podobnie, jak inni uczniowie z wyjątkiem Tutsa. Po herbacie przy świetle lamp znów zaczęły się lekcye i przygotowania na dzień następny; wszystko kuło i trudziło się do chwili, aż słodki sen na kilka godzin pozwolił zapomnieć o tem umysłowem biczowaniu się.
O, soboto, dniu upragniony, trzykroć błogosławiona soboto! Dniu radości, dniu szczęścia, kiedy Florcia bez względu na pogodę, na przeszkody, bo pani Pipczyn gryzła i nękała ją bez litości, zjawiała się w naukowym zakładzie doktora Blimber! Soboty były prawdziwie dniami obiecanego biblijnego ukojenia dla brata i siostry, złączonych świętem uczuciem serdecznego przywiązania. Nawet wieczory niedzielne, ciężkie wieczory, których cień mgłą okrywał niedzielne poranki, nie mogły popsuć drogocennej soboty. Gdy inni wałęsali się lub siedzieli na brzegu morza albo w dusznej sali pani Pipczyn, Paweł miał Florcię i to mu starczyło. Florcia nuciła mu tkliwą piosenkę i tuliła jego umęczoną główkę na swych kolanach, a gdy w przeklęty wieczór niedzielny mroczna brama doktora pochłaniała Pawełka na cały tydzień, żegnał się z Florcią tylko, z nikim więcej!
Wikkem odjechała z Brajtonu do Londynu, a miejsce jej zajęła w domu pani Pipczyn Zuzanna Nipper. Gorączka — stała się młodą i bardzo ładną kobietą, roztropną i sprytną — właśnie na rękę pani Pipczyn, która w niej znalazła godną siebie osobę. Zaraz po przybyciu do Brajton panna Nipper rozpoczęła z nią walkę, walkę na śmierć i życie — wkrótce stoczyła ze świetnym wynikiem kilka potyczek. Nie prosiła i nie dawała pardonu. Oznajmiła: będzie wojna i wojna była — pani Pipczyn żyła odtąd śród nagłych napaści, nieprzewidzianych zasadzek, śmiałych wyzwań. Zuzanna nękała i zgniatała swego wroga zawsze i wszędzie: przy kotletach, przy ciastkach, w sali, w jadalni, w sypialni.
Raz wieczorem w niedzielę po pożegnaniu z Pawełkiem Florcia wróciła do domu i dostała z torebki kawałek papieru z paru notatkami ołówkiem.
— Spojrzyj, Zuzanno — rzekła — oto tytuły książek Pawełka. Spisałam je przeszłej nocy, gdy je wertował biedak bez względu na ostateczne wyczerpanie.
— Dla czego mi je panienka pokazuje? Wolę raczej patrzeć na panią Pipczyn.
— Bądź tak dobra, Zuzanno, kup mi je jutro rano. Mam dość pieniędzy.
— A to co nowego? — Jak panienka może mówić nawet coś podobnego, skoro sama ma stosy książek i skoro pan Dombi z łaski panienki nasłał tu zgraję nauczycieli i nauczycielek — niech ich licho weźmie — choć ojczulkowi i do głowy nie przyszłoby czegokolwiek uczyć panienkę, gdybyś mu się sama nie napierała.
— Kup mi, Zuzanno, ja wiem, że kupisz, gdy się dowiesz, na co mi one potrzebne.
— A na co, panno Florciu? Jeżeli chcesz niemi rozbić głowę pani Pipczyn — dodała ciszej — to ci kupię całą furę.
— Zdaje mi się, że mogę nieco pomagać biednemu Pawełkowi i ułatwiać mu niedzielną pracę. Przynajmniej spróbuję. Kup mi, nigdy ci tej usługi nie zapomnę.
I Florcia tak błagalnie patrzyła, że Zuzanna wzięła z jej rąk portmonetkę i popędziła załatwić sprawunek.
Nie było to łatwo spełnić. W jednej księgarni powiedziano, że takich dzieł niema; w drugiej, że miesiąc temu było dużo, teraz niema ani jednej; w trzeciej, że za tydzień sprowadzą mnóstwo. Zuzanna nie rozpaczała. Zwerbowała w księgarni pomocnika i z nim szperała tak długo, aż książki znaleziono, kupiono i w tryumfie przyniesiono do domu.
Z tym skarbem, po skończeniu własnych lekcyi, Florcia nocami siadywała w swym pokoiku. Zdolna i szybko oryentująca się, wspomagana miłością, wkrótce dopędziła brata, zrównała się z nim i prześcignęła go.
Nic o tem nie wiedziała pani Pipczyn. Florcia pracowała nocami, gdy wszyscy spali z wyjątkiem Zuzanny, która zwykle siedziała zaspana, podczas gdy ogień trzaskał w kominku i rozgorywające świece wtórowały mu smutno. Może ten trud usilny a właściwiej mówiąc poświęcenie niezrównane skłoniłoby nawet panią Czykk do przyznania swej krewnej godności imienia Dombi.
Wielką była jej nagroda, gdy w sobotę wieczorem, kiedy Paweł jak zwykle wziął się do lekcyi, usiadła koło niego i zaczęła mu wyjaśniać zawiłe ustępy, wyrównując trudną drogę szkolnej nauki. Paweł płonił się, uśmiechał, gorąco ściskał siostrę i tylko Bogu wiadomo, jak kołatało radośnie jej serduszko przy tem słodkiem wynagrodzeniu.
— O, Florciu! mówił — jak cię kocham, jak cię kocham, Florciu!
— I ja ciebie, mój najdroższy.
— Wiem, Florciu, wiem!
Nic więcej nie dodał i spokojnie spędził czas obok siostry. W nocy trzy czy cztery razy wracał do niej i zapewniał ją o swem przywiązaniu.
Odtąd brat i siostra w soboty nocą siadywali nad książkami, usiłując wedle możności ułatwić pracę na przyszły tydzień. Myśl, że pracuje tam, gdzie Florcia przedtem dla niego pracowała, nie szczędząc sił swych, podniecała go i ożywiała. Ale nadto Paweł miał od siostry istotną pomoc i może to uratowało go od nieuniknionego wyczerpania pod brzemieniem, jakie nakładała mu urocza Kornelia Blimber.
Nie można nawet powiedzieć, żeby panna Blimber okazywała względem niego wyrafinowaną surowość albo żeby doktor Blimber obchodził się okrutnie z młodymi uczniami. Oboje tylko traktowali ich tak, jak gdyby młodzi byli doktorami i urodzili się dojrzałymi. Najbliżsi krewni ich pod wpływem ambicyi i źle obliczonego pospiechu, wysławiali doktora Blimber.
Z Pawłem powtórzyły się powszednie dzieje. Doktór oznajmił, że to rozumny chłopczyk i szybkie czyni postępy, pan Dombi zaś zapobiegał tem gorliwiej, aby go nadziać wszelaką wiedzą. O Briggsie powiedziano, że tępy i czyni małe postępy, ojciec zaś jego okazał się nieprzejednanym. Słowem czy tak czy owak, choć temperatura cieplarni doktorskiej była wysoka i duszna, właściciele roślin prosili o podkładanie gorących węgli i rozdmuchiwanie żaru.
Prędko utracił Pawełek swą żywość a natura jego pozostała dziwną, pełną zamyśleń, starczą. Skupił się w sobie i już nie ujawniał ciekawości, jak u pani Pipczyn, badając kota i jego panią. Lubił samotność, rzadkie wolne chwile spędzał bez towarzyszy, włócząc się koło domu lub siedział na schodach i słuchał bicia zegarów. Doskonale zapoznał się z obiciami pokojów i z obrazami na ścianach i miniaturowe lwy i tygrysy, biegające po ścianach sypialni, zaprzyjaźniły się z nim. I żył sam pośród cudownych wizyi swej wyobraźni, a nikt go nie rozumiał.
Pani Blimber nazywała go „dziwakiem“, lokaje opowiadali sobie, że mały Dombi nudzi. Zresztą nikt się nim nie zajmował.
Jeden Tuts miał niejakie pojęcie o nastrojach Pawła, lecz nie umiał ich wyjaśnić ani sobie ani innym. Długo i często ścigał oczami małą postać na brzegu morza i jakaś dziwna, bezwiedna sympatya ciągnęła go w stronę Dombi.
— Jak zdrowie twoje? — pytał Pawła pięćdziesiąt razy na dzień.
— Dobre. Dziękuję.
— Dajże mi rękę.
Paweł podawał rękę. Po chwili znów pytał o to samo i takąż otrzymywał odpowiedź.
Raz Tuts siedział za swem biurkiem, zajęty wedle zwyczaju swą ważną korespondencyą, kiedy olśniła go wielka myśl. Rzucił pióro, poszedł do Pawła, którego znalazł na oknie sypialni, poglądającego na morze.
— Dombi! O czem myślisz?
— O, myślę o wielu rzeczach.
— Nie może być? — zawołał Tuts z podziwem.
— Gdybyś na przykład musiał umrzeć... zaczął Paweł.
Tuts zmieszał się.
— Czy nie wolałbyś umrzeć w noc księżycową, kiedy niebo jasne i czyste, a wietrzyk powiewa, jak przeszłej nocy.
Tuts niepewnie spojrzał na Pawła, ujął go za rękę i odrzekł, że nie wie.
— Była to śliczna noc. Długo wpatrywałem się i słuchałem poszumu fal morskich. Na ich zwierciadle przy księżycowym blasku kołysała się łódź żaglowa. Dziecko mówiło z taką powagą, że Tuts uważał za niezbędne uczynić jakąś wzmiankę o łodzi.
— To kontrabandziści? — zapytał.
Rozważywszy, że każdy przedmiot ma dwie strony, dodał:
— Czy celnicy?
— Łódź z żaglem — powtórzył Pawełek — przy pełnem świetle miesiąca.
Żagiel cały srebrny. Płynęła zdala od brzegu i jak myślisz, co robiła, gdy nią tak chwiały fale?
— Nurkowała?
— Zdawało mi się, że mię wabiła ku sobie. Oto ona, oto ona!
— Kto? — przeraził się Tuts.
— Siostra moja, Florcia! Oto ona spogląda i kiwa ręką. Widzi mnie, widzi! witaj, kochana, witaj mi!
Pawełek stał na oknie, uderzał w dłonie i słał siostrze pocałunki; lecz gdy Florcia, mijając go, znikła, twarzyczka zapłoniona radośnie przed chwilą, powlokła się melancholią i niespokojnem wyczekiwaniem.
Przejścia te nie uszły uwagi nawet Tutsa. Rozmowę przerwała wizyta pani Pipczyn, która zwykle raz na tydzień o zmroku przychodziła do domu doktora, aby zobaczyć się z dawnym pupilem. Przybycie jej niemile dotknęło teraz Tutsa. który po powitaniu dwukrotnie zbliżał się do pani Pipczyn z zapytaniem o zdrowie. Wzięła to za osobistą obrazę i przypisała ją służącemu, na którego poskarżyła się przed doktorem Blimber.
Dni stawały się dłuższe i Pawełek codzień u okna wyczekiwał Florci. W pewnej chwili przechodziła ona codzień koło domu doktora dla ujrzenia brata, a widok jej jak promień słońca codzień ożywiał biednego Pawła. Nieraz po zachodzie słońca i druga postać błądziła koło domu, postać pana Dombi, który teraz rzadko już przyjeżdżał w soboty. Wolał nie być poznanym i skrycie przyglądał się wysokim oknom, gdzie syn człowiekiem się stawał. Czekał, żywił nadzieję, czatował, marzył.
O, gdyby widział, jak biedne, przygnębione chłopię, tuląc się piersią do okna, wsłuchuje się w huk fal morza i wbija zamyślone oczy w bezkreśne niebo, kędy snują się ciemne obłoki, kędy wesoło szybują ptaki, dokąd z taką radością uleciałby on, nieszczęsny więzień!
W podwórzu przed biurem pana Dombi odbywał się targ detaliczny wybornymi owocami. Codzień od dziesiątej rano do piątej po południu przekupnie i przekupki zalecały przechodniom pantofle, notesy, greckie gąbki, obroże, mydło windzorskie, obrazy, a czasem nawet psy myśliwskie.
Ale niczem to było wobec drżenia pisarzy i agentów. We wszystkich komnatach nastawała cisza uroczysta. Światło ponure i mętne, wlewające się przez szyby i otwory w suficie, ukazywało oczom ciekawego widza stosy ksiąg i papierów z numerami i tytułami. Poza tem za długim i szerokim stołem widniały postacie ludzkie z głowami posępnie zwieszonemi, o czołach zadumanych, oderwane od świata i obce mu. Można było pomyśleć, że dłoń jakiejś wszechmocnej wróżki zamieniła je w ryby i spuściła na dno morza, podczas gdy niewielka komnata kasowa w środku biura, gdzie dniem i nocą gorzała lampa pod szklanym kloszem, podobna była do jaskini morskiego potworu, obzierającego chciwemi krwi oczami dziwne tajniki głębin oceanu. W przedpokoju wiecznie siedzący posłaniec Percz odgadywał zbliżanie się szefa.
Na chwilę przedtem wbiegał do jego gabinetu, dobywał z pudła węgli, rozdmuchiwał ogień na kominku, wysuszał mokrą gazetę poranną, tylko co wyzwoloną z objęć drukarskiej maszyny, ustawiał krzesła, przy wejściu pana Dombi czynił raźny zwrot na lewo, aby wziąć odeń palto i kapelusz; wnet z szacunkiem składał przed oczami pana gazetę, a wszystko to czynił z taką uniżonością, zdawało się, padałby mu do nóg pokornie, gdyby mógł i wielbiłby go tytułami, którymi zdobiła się niegdyś święta postać kalifa Haruna-al-Raszyda. — Że to jednak w Londynie nie uchodziło, posłaniec Percz poprzestawał na milczącem okazywaniu czci, a w oczach czytało się słowa: „Ty, mój władco, światło oczu moich, tchnienie warg moich, życie duszy mej — ty jesteś władcą najwierniejszego Percza.“ Pełen tych uczuć, stąpał na paluszkach, przymykał drzwi i cichutko usuwał się do przedpokoju. — Pan Dombi, niedostępna i ponura wielkość, zniżał się do ludzkości po dwóch stopniach biurowej administracyi. Pierwszym stopniem był pan Karker, drugim pan Morfin, naczelnicy wydziałów. Każdy miał pokój, złączony z rezydencyą szefa. Pan Karker, jak wielki wyzyr, usadowił się bliżej od Sułtana; pan Morfin, dostojnik niższego rzędu, mieścił się bliżej od pisarzy. Pan Morfin był to niemłody kawaler, obdarzony wesołem usposobieniem i bystremi szaremi oczami. Surdut, kamizelka i frak czarnej barwy dostrajał się do gęstych kruczych włosów, przetkanych tu i owdzie siwizną i białych bokobrodów. Szczerze szanował pana Dombi, ale i lękał się go.
Łagodny i dobry nie żywił najmniejszej zazdrości do współzawodnika Karkera, osypanego łaskami i rad był ze swego zajęcia, które nie dawało mu sposobności do wyróżnienia się. Po dziennej pracy lubił muzykę i kochał swą wiolonczelę, którą raz na tydzień przenoszono z jego mieszkania do klubu koło banku, gdzie wesołe grono co środy wygrywało kwartety.
Pan Karker, lat czterdziestu, krągły i pulchny mężczyzna, olśniewał dwoma rzędami białych i ostrych zębów. Straszne te zęby mimowoli zwracały uwagę, bo je pan Karker pokazywał przy każdej sposobności, a gdy usta rozchylały się przy uśmiechu, rzadko rozszerzającym się poza kres mięsistych warg, zdawało się, że czai się kot, gotowy do skoku po łup. Naśladując szefa, nosił wysoki, biały kołnierzyk i zapinał się na wszystkie guziki. Zachowanie się jego z panem Dombi było doskonale obmyślane. Żył z nim na stopie dość poufałej, o ile pozwalał na to stosunek podwładnego do szefa.
„Panie Dombi, taki człowiek jak ja, takiemu mężowi jak pan, nigdy nie może okazać dość wysokiej czci i dostatecznego oddania się. Choćbym się przed sobą do zera stuszował, będzie za mało. Nędzny robak nie może nigdy wznieść się do najdoskonalszej istoty. Dla tego pozwól, panie Dombi, że będę bez ceremonii. Dusza moja przytem pełna ubolewania; lecz ty, mój władco, zniżysz się do ułomności swego niewolnika.“ Gdyby pan Karker wydrukował taką deklaracyę i zawiesił ją na swej szyi, nie mógłby się jaśniej określić.
Takim był Karker, prokurent firmy. Pan Karker młodszy, przyjaciel Waltera — rodzony brat tamtego, stał niezmiernie niżej we władzy biurowej. Starszy zajmował szczyt administracyjnej drabiny, młodszy dół. Od początków karyery ani o włos się nie posunął w górę. Młodzi ludzie doganiali go, prześcigali, a on wciąż stał na końcowym szczeblu. Pogodził się ze swym losem, nie żalił się i nie żywił nadziei awansu.
— Witam pana — mówił raz główny prokurent, wchodząc rano do gabinetu pana Dombi ze zwitkiem papierów pod pachą.
— Witam pana, Karkerze. Czy jest co nowego dla mnie?
— Nie wiem, czy warto pana niepokoić. Wszak to dziś o trzeciej posiedzenie komitetu.
— Dwa. Drugie o trzy na czwartą.
— Niepodobna pana pochwycić. Jeżeli jeszcze i pan Paweł odziedziczy pańską pamięć, niełatwo będzie poradzić.
— Pamięć i u pana zdaje się niezła.
— Jeszczeby też. Wszak to jedyny kapitał takiego jak ja człowieka.
Pan Dombi, oparty o kominek, spokojnie przypatrywał się swemu prokurentowi. Wymyślność ubioru i wyszukana przesada w ruchach obliczone były na efekt. Zdawało się, że ten człowiek nadaremnie mocuje się z potężną władzą i unicestwia się doszczętnie niedosięgłą wielkością pana Dombi.
— Morfin jest?
— Obecny. Zapewne przeżuwa wrażenia swego wczorajszego kwartetu. Cały ranek tak mruczał, że można było zwaryować. Każ pan, panie Dombi, spalić na stosie jego wiolonczelę razem z piekielnemi nutami.
— Pan nie cenisz niczego i nikogo.
— Czyżbyś pan tak sądził? Może to i prawda. Nie wielu cenię. A jeżeli mam być szczerym, jeden jest tylko człowiek na świecie, godzien mej czci.
Nikt, patrząc na wyraz twarzy Karkera nie mógłby odgadnąć, czy prawdę mówi, czy zmyśla. Lecz pan Dombi nie miał powodu nie ufać swemu pomocnikowi.
— A oto a propos Morfina. Składa raport o śmierci młodszego agenta w Barbados i prosi o zamianowanie kogoś na jego miejsce i odesłanie statkiem: „Syn i Następca“, który odpływa za pięć tygodni. Pan zdaje się nikogo nie ma na widoku?
Pan Dombi potwierdził obojętnie.
— Posada niezbyt dobra. A może Morfin przysłuży się jakiemu przyjacielowi kółka muzycznego. Niech go tam. Kto to? Proszę wejść.
— Przepraszam, panie Karker. Nie wiedziałem, że pan tu — mówił Walter, wchodząc z listami, przed chwilą wziętymi od listonosza. — Pan Karker młodszy... Przy wzmiance o tem nazwisku główny prokurzysta uczuł jakby wstyd, zwrócił na pana Dombi wzrok błagalny, pochylił głowę i przez chwilę milczał.
— Miałem zaszczyt upraszać pana — ozwał się gniewnie do Waltera — ażebyś pan nigdy w rozmowie ze mną nie wspominał nazwiska młodszego Karkera.
— Przepraszam. Chciałem tylko powiedzieć... pan Karker myślał, że pan już wyszedł... jabym się nie ośmielił wejść, gdybym wiedział, że pan pracuje z panem Dombi. Oto listy, adresowane do pana Dombi.
— Bardzo dobrze — rzekł prokurzysta, wyrywając listy z rąk Waltera. — Wracaj pan, skąd przyszedłeś.
Ale przy tym grubiańskim wybryku nie dostrzegł, że jeden list wypadł pod nogi pana Dombi, który go też nie widział. Walter musiał wrócić, podniósł list i położył na biurze przed panem Dombi. Było to, jakby umyślnie, pismo pani Pipczyn, zaadresowane ręką Florci z raportem o Pawełku. Pan Dombi spojrzał na kopertę, potem dumnie i groźnie na Waltera w mniemaniu, że młodzieniec z rozmysłem ten list wśród innych wyróżnił.
— Możesz pan iść na swoje miejsce — rzekł ozięble.
Zgniótł list w ręce i nie otworzywszy, ukrył w kieszeni, badawczo śledząc kroki Waltera.
— Powiedziałeś pan, że nie masz kandydata na posadę w Indyach?
— Tak.
— Wyślijcie młodego Gey’a.
— Dobrze, doskonale. Nic właściwszego nie możnaby znaleźć.
Wziął pióro i zanotował decyzyę szefa: „wysłać młodego Gey’a“.
— Proszę go tu zawołać.
Pan Karker rzucił się ku drzwiom i za chwilę zjawił się z Walterem.
— Gey! — rzekł Dombi. Opróżniła się u nas posada we Wschodnich Indyach na Barbadosie. Mam zamiar posłać tam pana. Bądź pan gotów i racz zawiadomić wuja o tem zarządzeniu.
U Waltera zaparło oddech i ledwie mógł wybąkać: do Wschodnich Indyi!
— Ktoś musi przecież jechać. Jesteś pan młody, zdrów, a przytem wujowi nieświetnie się powodzi. Powiedz pan wujowi, że ja cię tam przeznaczyłem. Zresztą czas odjazdu za miesiąc lub dwa.
— Czy będę musiał tam zostać?
— Czy zostać? Co to znaczy? Co chce on przez to powiedzieć, Karker?
— To znaczy, czy będę musiał na stałe zamieszkać w Barbadosie.
— Rozumie się.
Walter ukłonił się.
— Rzecz skończona. Pan, Karkerze, objaśnisz mu w swoim czasie, jakie należy poczynić przygotowania, zapasy i tak dalej. Teraz niema co czekać.
— Nie masz pan na co czekać — powtórzył Karker, szczerząc zęby.
— A zresztą może ma co do nadmienienia?
— Nie, panie — odrzekł Walter wzburzony mnóstwem obrazów, jakie przed nim rysowała fantazya. Widział kapitana Kuttla w połyskliwym kapeluszu, słyszał rozpaczne jęki starca Sola przy pożegnaniu bez nadziei widzenia kiedy w życiu bratanka.
— Bardzom panu obowiązany — ciągnął po chwili.
— Nie ma na co czekać, Karkerze — ponowił Dombi.
I gdy Karker powtórzył to ponownie, Walter poznał, że dalszą zwłokę mianoby za niedarowaną zuchwałość; zwiesiwszy głowę, wyszedł bez słowa. W korytarzu dopędził go prokurzysta i kazał zawołać do siebie Karkera młodszego.
Karker starszy z głową butnie wzniesioną stał oparty o kominek, ukrywszy obie ręce za poły fraka. Nie zmieniając pozy, nie łagodząc gniewnego wyrazu, kiwnął zlekka głową i kazał Walterowi drzwi przymknąć.
— Janie Karker — syknął prokurzysta w stronę brata, pokazując straszne zęby, jak gdyby zamierzył gryźć swych kolegów — co cię to wiąże z tym młokosem, który niby zły duch prześladuje mnie wszędzie twem imieniem? Czy ci nie wystarcza, Janie Karker, że ja, twój najbliższy krewny, nie mogę się uwolnić od tej....
— Hańby zapewne. Dokończ, Dżems.
— Tak, hańby. Ale pocóż trąbić i rozgłaszać o tej hańbie wszędzie i zawstydzać mię przed całym domem? I kiedy? W chwili poufnej rozmowy z panem Dombi! Ażali wyobrażasz sobie, bracie mój, Janie Karker, że imię twe w tem miejscu ma co wspólnego z zaufaniem i otwartością?
— Nie, Dżems, nie, ja wcale tego nie myślę.
— Cóż ty sobie myślisz? Zagrodzić mi tor? Bielmem powisnąć na moich oczach? Bracie mój, bracie! Czy mało miałem z twego powodu zgryzot?
— Nigdym ciebie nie obrażał, przynajmniej świadomie.
— Tyś moim bratem — i to samo już śmiertelna obelga.
— Z duszy radbym zerwać to pokrewieństwo.
— Grób je zgładzi — mój lub twój.
W toku tej rozmowy Walter na braci spoglądał w zdumieniu i bolesnym smutku, ledwie oddychając. Młodszy stał z pochyloną głową, pokornie słuchając wyrzutów groźnego sędziego. Gorzkie to były wyrzuty, niemiłosierne, pogardliwe wobec młodzieńca, mimowolnego świadka okropnej i zagadkowej sceny. A tymczasem ani jednej skargi, ani jednego słówka ostrego nie wydały usta podsądnego; stał i słuchał pokornie, tylko prawa ręka czyniła błagalny ruch: „zmiłuj się, zmiłuj!“ Kat nie znał litości i gryzł nieszczęsną pastwę, znękaną długą męką.
Nareszcie gorący młodzian, uznając się za niewinną przyczynę tej burzy, nie mógł wytrzymać i z ogniem ujął się za ofiarą.
— Panie Karker, wierz pan, jam tu zawinił. Lekkomyślnie pozwalałem sobie mówić o bracie pańskim daleko częściej, niż potrzeba i jego imię wbrew zakazowi pańskiemu powtarzało się w mych gawędach. Ale wina po mojej stronie cała. Ani słówkiem nie dotykaliśmy przedmiotu, wychodzącego poza kres naszych spraw osobistych. Zresztą nie zarzucam sobie nawet nierozwagi. Wiedz pan: polubiłem pańskiego szanownego brata, zaledwiem próg tego domu przekroczył. Przywiązałem się do niego od chwili objęcia służbowych zajęć. Jakże nie miałem o nim mówić, kiedym wciąż o nim myślał.
Walter mówił gorąco z zupełnem poczuciem swej szlachetności.
— A pan tymczasem, panie Karker — unikałeś mnie, wciąż unikałeś. Wiedziałem o tem i czułem to ku wielkiemu swemu żalowi. Jakichże to środków nie używałem, żeby stać się pańskim przyjacielem! Wszystko nadaremnie!
— Zapamiętaj pan — twoje usiłowania pozostaną bezowocne, o ile przy każdej okazyi będziesz mówił o panu Karkerze. Tem wcale nie usłużysz bratu. Spytaj go samego.
— Prawda, zabójcza prawda. Krewkość pańska stanie się powodem podobnych scen, od których radbym z duszy się uwolnić. Najlepszym przyjacielem moim okaże się ten, kto nie będzie o mnie myślał, zapomni o mem istnieniu, pozostawi mię memu losowi.
— Słyszałeś pan, Walterze Gey? Jesteś pan płochy i nie lubisz słuchać, co mówią starsi, lecz ten argument ochłodzi krew twoją. A i ty, miły bracie, zapewne nie zapomnisz tej lekcyi. Dosyć. Idź pan, Walterze Gey.
Opuszczając pokój, Walter znów słyszał głosy braci i powtarzające się własne nazwisko. Wstrzymał się na progu i nie wiedział: iść czy wrócić. Wówczas usłyszał dalszy ciąg rozmowy.
— Na miłość Boską, Dżems, sądź mnie wyrozumiałej, jeżeli możesz. Moje nieszczęsne dzieje wyryte tu — wskazał pierś — moje serce złamane...oceń sam... czy mogłem nie zauważyć Waltera Gey‘a? Czy mogłem nie wyrazić współczucia? Gey zaczął u nas służyć, widziałem w nim prawie drugiego siebie...
— Siebie drugiego? — pogardliwie powtórzył prokurent.
— Nie takiego, jakim jestem, lecz jakim byłem przy rozpoczęciu zawodu.
I on, jak ja niegdyś, gorący, lekkomyślny, niedoświadczony młodzian z wyobraźnią romantyczną, z sercem pełnem ognia, ze zdolnościami, które w miarę okoliczności popchną go ku złu lub dobru...
— Niby to? — rzekł brat z uśmiechem jadowitym.
— O bracie mój, bracie! Ty mnie razisz bez litości i ręka twa nie drży, zadając mi głębokie rany. O wszystkiem myślałem, wszystko przecierpiałem. Wierzyłem swym ułudom i żyłem wśród nich jak w rzeczywitym świecie. — I teraz widziałem tego chłopca na skraju przepaści bez troski igrającego, gdzie już wielu...
— Stara piosenka! No, dokończ. Gdzie wielu... runęło, czy co? — Gdzie już jeden pielgrzym, niegdyś bezpieczny jak ten chłopiec, potykał się niebacznie, zsuwał coraz niżej i wreszcie runął na dno strzaskany i zabity.
Pomyśl, ile musiałem cierpieć, patrząc na tego młodzieńca.
— Sobie samemu za to podziękuj.
— Pewnie że sobie. Nie chcę, aby inni wstyd mój dzielili.
— Jużeś się nim podzielił — mruknął Dżems.
— Ach, Dżems! Czyż od tej pory nie byłem dla ciebie pożyteczny? Czyś nie deptał mnie nogami, gdyś się gramolił w górę? Czy naprawdę będziesz mię jeszcze teraz dobijał obcasami?
Nastąpiła cisza. Główny prokurent zaczął przeglądać papiery na znak, że chce pozostać sam. Brat zbliżył się ku drzwiom.
— Powiedziałem wszystko, Dżems. Śledziłem za gorącym młodzieńcem z niewysłowionym strachem dotąd, aż szczęśliwie ominął miejsce, od którego zacząłem się osuwać — wtedy rodzony ojciec jego nie mógłby serdeczniej dziękować Bogu. Nie śmiałem go ostrzedz, nie śmiałem doradzać; lecz w groźnej chwili byłbym opowiedział własne dzieje. Bałem się z nim mówić wobec świadków. Mogliby pomyśleć, że go pcham na złą drogę. Jakiś jad kryje się w głębi mej duszy. Rozpatrz moje dzieje w związku z losem młodego Gey‘a a zrozumiesz, ile przeżyłem. Myśl o mnie wyrozumiałej, Dżems, jeśli możesz.
Z temi słowy opuścił pokój. Zbladł ujrzawszy Waltera na progu, a zbladł jeszcze groźniej, gdy ten go ujął za rękę i szeptał:
— Panie Karker, przyjmij słowa podzięki. Wiele ci winienem i żałuję, że stałem się przyczyną okropnej sceny. Tyś mój opiekun, mój wspaniałomyślny, zbolały ojciec. O, jak mi ciebie żal i jak ja cię kocham.
Ściskał go za rękę, prawie nie zdając sobie sprawy z tego, co czyni lub mówi. Po korytarzu snuła się służba i pisarze biegali, więc Karker i Walter weszli do pokoju Morfina, do którego drzwi były uchylone. Był pusty. Walter ujrzał na obliczu Karkera świeże ślady wzruszeń.
— Walterze — rzekł, kładąc mu rękę na ramieniu — myśmy rozdzieleni na zawsze. Czy wiesz, kim jestem?
— Kim pan jesteś? — wyjąkał Walter bez tchu wpatrując się w niego.
— Zaczęło się to przed dwudziestym pierwszym rokiem mego życia... Prawda — zarodek ujawnił się już przedtem, lecz dojrzał i rozwinął się około tego czasu. Okradłem ich, gdym był w tym wieku. W dwudziestym drugim roku wszystko się odkryło i wówczas... wówczas umarłem dla ludzi, dla wszystkich!
Walter poruszał wargami, ale głosu nie wydał.
— Firma obeszła się ze mną łaskawie. Niech Bóg nagrodzi starca za jego wyrozumiałość i syna, który wówczas objął kierownictwo i obdarzył mnie zaufaniem. Raz zawołano mnie do pokoju, dzisiejszego gabinetu szefa, wszedłem tem i wyszedłem tem, czem mnie pan widzisz. Potem noga moja nie przekroczyła tego progu. Wiele lat siedziałem samotny na swem zwykłem miejscu, lecz wtedy mnie znali i służyłem za wzór dla innych. Traktowano mnie życzliwie. Czas po części zgładził mą winę i teraz nikt dokładnie nie zna mych dziejów prócz trzech ludzi. Gdy dorośnie przyszły szef firmy, powiedzą mu o mnie, lecz kąt mój będzie już pusty. Daj Boże, żeby się to stało. Przeżyłem młodość swą, nie zaznawszy jej; zamiary i nadzieje spełzły. Niech cię Bóg błogosławi, Walterze. Bądź uczciwy sam i pilnuj, by inni, drodzy sercu twemu, uczciwi byli — a gdyby nie — zabij ich lepiej.
Walter trząsł się jak w febrze, słuchając tajemniczej mowy i łzy strumieniem lały się z oczu jego. Gdy podniósł głowę, Karker siedział niemy na swem biurowem miejscu, znękany żalem. Jął się pracy i trzeba było przerwać rozmowę. Myśląc o tem, co widział i słyszał tego ranka, zaledwie mógł wierzyć, że delegowano go do Wschodnich Indyi, że w krotce musi opuścić starego Salomona, kapitana Kuttla, żegnać się z Florcią, Pawełkiem, ze wszystkiem, co kochał, czego szukał, do czego dążył.
Nie był to sen atoli. Wieść już rozbiegła się po domu handlowym i gdy Walter siedział ze sercem smutnem, z męczącą troską, podpierając głowę rękami, posłaniec Percz tknął go łokciem, przeprosił i szepnął:
— Nie mógłby pan z Indyi przysłać dobrego imbiru za tanią cenę? Widzi pan, żona powiła mi dziecię i nie szkodziłoby uraczyć ją konfiturą z imbirem.
Zbliżyły się letnie ferye, czas miły dla żaka, a przemądrzałe pisklęta doktora Blimber nie okazywały zgoła nieprzystojnej uciechy. Wyrazy radości bujnej nie godziły się z nastrojem klasycznego zakładu. Młodzi dżentlmeni po dwakroć do roku poważnie rozjeżdżali się do domów. Może nawet nie mieli dostatecznych przyczyn do radości z powrotu do pieleszy ojczystych.
Z pośród towarzyszy Pawełek stanowił wyjątek. Wakacye przedstawiały się wyobraźni jego jako szereg jasnych dni świątecznych, a choć koniec ich zaćmiewał się widokiem rozłąki z Florcią, która już nie wróci do Brajton, to jednak Paweł odsuwał myśl tę od siebie. I pocóż myśleć o końcu świąt, które się nawet nie zaczęły? Przed ich nastaniem lwy i tygrysy na ścianach dziecinnej sypialni oswoiły się i poweselały. Potworne wykrętasy na dywanach nabrały harmonii rysunkowej i czułym wyrazem okazywały współczucie obserwatorowi. Ścienny zegar złagodniał i zapytywał o zdrowie małego przyjaciela. Tylko burzliwe morze jak dawniej nocami zawodziło pieśń melancholii pełną; lecz i w niej odzywały się dźwięki tkliwe a fala, jak dbała piastunka, kołysała Pawełka do snu w jego łóżeczku. Tuts już kończył kurs swego wykształcenia i codzień uwiadamiał o tem Pawła z zastrzeżeniem, że stanie się samodzielnym właścicielem dziedzicznego majątku.
Oczywiście Tuts i Dombi zawarli dozgonną przyjaźń bez względu na różnicę lat i uzdolnień. Przed feryami Tuts prawie nie rozstawał się z Pawłem, darząc go wyrazistemi spojrzeniami.
Doktor Blimber, pani i panna Blimber zauważyli, że Tuts przyjął na siebie obowiązek obrońcy i opiekuna Pawełka, co też doszło wkrótce do wiadomości i pani Pipczyn, która skutkiem tego z duszy go nienawidziła, zwąc nie inaczej, jak „bałwanem szczerzącym zęby“. Niepodejrzywał jednak wcale gniewu pani Pipczyn i w prostocie serca wciąż miał ją za damę czcigodną. Z tej przyczyny, ilekroć przychodziła do Pawełka, śmiał się uprzejmie i pytał o zdrowie tak gorliwie, że szanowna dama zniecierpliwiona raz wieczorem oznajmiła mu bez ogródki, „że głupi i że wcale nie myśli“ znosić impertynencyi młokosa. Strapiony taką przygodą, uciekł do kąta i nie śmiał pokazywać się na oczy rycerskiej damie.
Raz, na dwa czy trzy tygodnie przed feryami, Kornelia Blimber wezwała Pawła do siebie i rzekła:
— Dombi, chcę wysłać do Londynu twoją Analysis.
— Bardzo dziękuję, miss.
— Wiesz, co to Analysis?
— Nie, pani, nie wiem.
— Ach, Dombi, Dombi! Zaczynam myśleć, że jesteś zły chłopczyk. Dla czegóż nie zapytasz, skoro nie rozumiesz naukowego słowa?
— Pani Pipczyn mówiła, że nie powinienem zadawać pytań.
— Zabraniam ci raz na zawsze wspominać mi o pani Pipczyn. To nie do pojęcia. Kurs nauk tutejszy bardzo daleki od zakresu wiedzy jakiejś tam pani Pipczyn. Jeżeli jeszcze raz choć słówko powiesz o pani Pipczyn, będę musiała jutro rano przesłuchać z gramatyki od verbum personale do simillima cigno włącznie...
— Wcale nie chciałem, miss...
— Nie potrzebuję wiedzieć, coś chciał, a czegoś nie chciał. Proszę na przyszłość nie używać tych wykrętów....
Paweł umilkł. Panna Kornelia z powagą wzięła papier i odczytała tytuł: „Analysis charakteru Pawła Dombi“.
Uważajże Dombi. Słowo Analysis znakomity nasz współrodak Uoker objaśnia tak: Analysis jest to rozkład przedmiotu, podlegającego uczuciom lub wrażeniom, na jego składowe pierwiastki. Ze swej strony uważam za właściwe dodać, że rozbiór w logicznem pojęciu przeciwstawia się syntezie. Zrozumiałeś?
Jasne światło naukowego wyjaśnienia nie dokonało zbyt wyraźnego przewrotu w mózgu Pawełka. Skłonił się i milczał.
— Tak tedy — ciągnęła Kornelia — Analysis charakteru Pawła Dombi. Sądzę, że zdolności Dombi bardzo dobre i jeśli się nie mylę, ogólna jego skłonność do kultury stoi w tym samym stosunku. Przyjmując tedy zgodnie z naszą normą liczbę ośm za maximum czyli za wyższą miarę przy ocenie intelektualnych i moralnych uzdolnień osobnika, mogę oznaczyć każdy z tych atrybutów szóstką i trzy czwarte.
Panna Blimber przerwała, śledząc wrażenie. Biedny Paweł nie mógł żadną miarą wyrozumieć, co znaczyło właściwie sześć i trzy czwarte: czy sześć funtów sterlingów i piętnaście szylingów i sześć pensów i trzy szelągi, czy sześć stóp i trzy cale, czy bez ćwierci siedm godzin, czy jakiś nieznany przedmiot wraz z innym, którego się nie nauczył. Napróżno łamał głowę, zacierał ręce i spoglądał na miss Blimber. Pewna, że wszystko to jak dzień jasne, Kornelia ciągnęła dalej:
— Zachowanie się — dwa. Zarozumiałość — dwa. Skłonność do złego towarzystwa, ujawniona z powodu niejakiego Globba, zrazu siedm — zmniejszyła się następnie do czterech i pół. Dżentlmeński układ na razie cztery, z czasem powiększy się. Teraz, Dombi, chciałabym zwrócić twoją uwagę na spostrzeżenia w końcu rozbioru.
Paweł uważnie słuchał.
W ogóle trzeba powiedzieć o Dombi, że zdolności i usposobienie bardzo dobre i że w danych warunkach okazał bardzo piękne postępy. Lecz na nieszczęście trzeba i to o nim powiedzieć, że bardzo dziwaczny w swoim charakterze i zachowaniu się, to też nie bez racyi uzyskał nazwę dziwaka; choć, ściśle biorąc, nie można mu nic wytknąć, coby godne było potępienia, to jednak często wcale nie bywa podobny do swych towarzyszy i rówieśników.
— No, Dombi, czyś dobrze zrozumiał?
— Zdaje mi się, miss.
— Ten rozbiór mam zamiar wysłać do Londynu szanownemu ojcu twemu; przykro mu będzie dowiedzieć się, że syn jego staje się cudakiem. To i dla nas niemiło, bo nie możemy ciebie tak lubić, jakbyśmy pragnęli.
Kornelia dotknęła najczulszej struny w duszy biednego chłopczyny i odtąd usiłował wszelkimi sposobami pozyskać miłość w domu doktora. Z jakichś tajemnych pobudek, nawet dla niego niezbadanych, koniecznie chciał pozostawić w tem miejscu dobrą po sobie pamięć. Nieznośną dlań była myśl, że odjazd jego obojętnie przyjmą. Postanowił koniecznie wysłużyć sobie względy i pogodzić się w tym celu nawet z psem łańcuchowym, którego nie cierpiał. „Niech i pies ten nie ma do mnie żalu“ — myślał. Nie przeczuwając, że i przez inne swe czyny różnił się wybitnie od rówieśników, biedak nieraz naprzykrzał się pannie Kornelii i usilnie prosił, aby go kochała bez względu na straszną analizę. Taką samą prośbę zanosił i do pani Blimber. Szanowna dama wobec niego ponowiła mniemanie ogółu o dziwactwie.
Paweł nie przeczył, dodał tylko, że jest to zapewne skutkiem jego chorych kości, lecz bądź co bądź ma otuchę, że dobra pani Blimber przebaczy mu, bo on wszystkich lubi.
— Zapewne — mówił Paweł z otwartością, stanowiącą najpiękniejszy rys jego charakteru zapewne, ja nie kocham tak państwa, jak siostrzyczkę Florcię — ale tego państwo i sami nie wymagacie — wszak prawda?
— Co za oryginalny chłopiec! — powiedziała pani Blimber. — Istny cudak!
— Ale jednak ja bardzo lubię i panią i wszystkich w tym domu i będzie mi bardzo przykro, jeżeli kto ucieszy się z mego wyjazdu. Na miłość Boga błagam, by mię pani pokochała.
Pani Blimber teraz stanowczego nabyła przeświadczenia, że na świecie niema chłopca dziwaczniejszego niż Paweł a gdy to mniemanie z odpowiedniem wyjaśnieniem zakomunikowała doktorowi, wzmocnił on sąd ten dowodami naukowymi i dodał, że erudycya z czasem wszystko zdoła poprawić. Poczem wyrzekł do córki z naciskiem: „prowadź go naprzód, Kornelio, wciąż naprzód.“
I Kornelia ciągnęła go z całej siły. A Paweł bez tchu pracował, rwał się ponad siły i ani na chwilę nie tracił z oka głównego celu: pozyskać przychylność całego domu. Stał się uprzejmym, usłużnym, tkliwym, uprzedzającym; wprawdzie czasami jak dawniej siadywał na stopniach schodów lub w zamyśleniu przypatrywał się falom i chmurom ze swego okna, lecz nie stronił od kolegów, bawił się z nimi i skromnie świadczył im przysługi bez prośby i przymusu z ich strony.
Upragniony cel świetnie zdobył. Pokochali go, jak subtelną zabawkę, wymagającą delikatnego obejścia się. Jednak chłopczyna nie mógł przemódz swej natury lub odmienić analizy i przydomek dziwaka pozostał mu na zawsze. To nie przeszkadzało mu wyrobić sobie przywilejów, z jakich nie korzystał żaden pupil. Wszyscy uczniowie, żegnając się codziennie, kłaniali się panu Blimber, a Paweł Dombi śmiało wyciągał rączkę; gdy komu groziła kara, Paweł szedł jako delegat do gabinetu doktora i nieraz wypraszał przebaczenie. Napół ślepy służący naradzał się z nim nieraz z powodu stłuczonej filiżanki, a nawet sam bufetowy człowiek niedostępny, życzliwie nań patrzył i nieraz dolewał do piwa nieco porteru, żeby wzmocnić siły chłopięcia.
Prócz tych przywilejów miał Paweł prawo wchodzić zawsze do pokoju Fidera, skąd mu się dwa razy udało wywieść na świeże powietrze blizkiego zemdlenia Tutsa z powodu mocnego cygara, dobytego z paczki, kupionej u kontrabandzisty. Pan Fider miał ładny pokój z małą sypialnią. Nad kominkiem wisiał flet; jeszcze nie grał na nim, ale miał zamiar nauczyć się.
Tu widniała wędka z przyrządami do rybołówstwa. Pan Fider postanowił nauczyć się łowić ryby, choć jeszcze ani razu nie uprawiał tej sztuki. Pośród książek biła w oczy gramatyka hiszpańska i warcabnica. Pan Fider dotąd nie grał w warcaby i nie rozumiał po hiszpańsku, ale miał zamiar jak najprędzej nauczyć się jednego i drugiego. W tym samym celu rozstawiono nabyte w różnych miejscach: pędzelki do farb, używaną waltornię, parę rękawic do boksowania. „Sztuka samoobrony — mawiał pan Fider — jest jedną z najważniejszych sztuk, niezbędnych dla mężczyzny, cześć ceniącego. Kto nią nie włada, nie może pospieszyć na pomoc słabej i bezbronnej kobiecie. Niezawodnie nauczę się boksowania.“
Ale najdroższym skarbem w gabinecie pana Fidera był wielki zielony dzban z tabaką, ofiarowany mu w końcu ostatnich wakacyi przez Tutsa, który go nabył za dużą cenę, gdyż należał pierwotnie do księcia panującego. Pan Fider i pan Tuts, zażywając tę tabakę, kichali do upadłego a nosy ich okazywały znamiona kurczowego paroksyzmu. Oddawali się tej rozkoszy po szeregu przygotowań, przestrzeganych surowo. Rozwinąwszy na stole arkusz papieru najlepszego, wysypywali odpowiednią ilość tabaki, skrapiali ją zieloną herbatą, mieszali łyżeczką lub scyzorykiem a potem napełniwszy tabakierki, zaczynali wąchać. Nabijając nosy, cierpieli mękę nieznośną z dziwnem poświęceniem a następnie dla tem większej rozkoszy, aby już odrazu poznać cały urok dosytu, spijali butelkę mocnego porteru.
— Pawełek, zasiadający czasami obok swego protektora Tutsa, odczuwał przy tej hulance jakiś rodzaj zaczarowania i kiedy pan Fider, gawędząc o tajemnicach Londynu, zwierzał się Tutsowi, że ma zamiar podczas tego rocznych feryi poznać je we wszystkich najdrobniejszych szczegółach i odcieniach i dla tego najął już mieszkanie u dwóch starych panien w Pekgemie, Paweł przyglądał mu się niby tajemniczemu bohaterowi fantastycznych przygód i prawie lękał się go.
Raz wieczorem tuż przed feryami wszedł do pokoju Fidera i zastał obu przed dużą paczką litografowanych biletów. Pan Fider wpisywał nazwiska i adresy, a Tuts składał i pieczętował.
— Aha, Dombi — zawołał Fider — jesteś, przyjacielu. Dobrze.
Rzucił mu jeden bilet i rzekł:
— Masz, Dombi, to twój.
— Mój?
— Twój bilet zapraszający na bal.
Paweł czytał: „Doktor Blimber i pani Blimber przesyłają wyrazy uszanowania panu Pawłowi Dombi i mają zaszczyt zaprosić go uprzejmie na przyszłą środę o pół do ósmej po południu. Wieczór rozpocznie się kadrylem!“
Okazało się, że doktor Blimber i pani Blimber przesyłali wyrazy uszanowania całemu gronu młodych dżentlmenów i uprzejmie zapraszali ich na bal.
Potem Fider ku nieopisanej radości Pawła oznajmił, że i siostra jego Florentyna Dombi także na bal zaproszona, a że tego dnia kończy się rok szkolny, to wnet po balu, jeśli chce, może jechać z siostrą do domu, na co Paweł natychmiast odrzekł, że bardzo chce. Dalej pan Fider dodał, że doktor i pani Blimber oczekują odpowiedzi, która ma być napisana najdrobniejszem pismem na cienkim papierze w tej formie: „Paweł Dombi, przesyłając wyrazy najgłębszego uszanowania wielmożnym państwu Blimber, ma zaszczyt oznajmić, że będzie miał to sobie za bardzo miły obowiązek skorzystać z ich uprzejmego zaproszenia i stawi się niezawodnie w przyszłą środę punktualnie o pół do ósmej po południu.“ Nareszcie pan Fider radził nic nie mówić o tych zaproszeniach wobec państwa Blimber, bo według prawideł klasycznego wychowania i dobrego tonu przypuszcza się, że ani państwo Blimber ani młodzi ludzie nie mają najmniejszego pojęcia o uroczystości.
Podziękowawszy za rady, ukrył zapraszający bilet i usiadł jak zwykle obok Tutsa; lecz głowa jego, dawno już słaba i ciężka, tak rozbolała tego wieczoru, że musiał wesprzeć ją rękami i za kilka minut padł jak snop na kolana Tutsa. Po pewnym czasie odzyskał przytomność, podniósł z trwogą głowę i ujrzał, że do pokoju wszedł doktor Blimber, że otwarto okno, że głowę zlewano mu wodą. Jak to się wszystko stało i dla czego, nie umiał pojąć.
— Ocknął się, ocknął! No, chwała Bogu. Teraz nic — rzekł doktor Blimber. Jak się czujesz, mój mały przyjacielu?
— Bardzo dobrze, dziękuję.
Ale zdawało mu się, że pokój i wszystkie przedmioty zmieniły położenie. Podłoga chwiała się, ściany krążyły i skakały, Tuts napęczniał tak, że głowę ma jak beczka, a gdy wziął ulubieńca na ręce, aby go zanieść na górę, Paweł zdumiał się, bo ujrzał, że Tuts gramoli się z nim prosto do komina. Tuts zaniósł go do sypialni, czego przedtem nigdy nie czynił, to też Paweł dziwił się tej uprzejmości. Dziękował. Tuts rozebrał go, ułożył go w łóżku, siadł przy nim i uśmiechał się. W tem Tuts znikł i zamienił się w panią Pipczyn. Paweł nie pytał, jak się to stało i nie okazywał najmniejszych śladów zdziwienia.
— Pani Pipczyn — prosił — proszę nie mówić Florci.
— Czego nie mówić, kochanku?
— O mnie nie mówić.
— Nie, nie. Bądź spokojny.
— A jak pani myśli, co ja będę robił, gdy dorosnę?
Pani Pipczyn nie mogła odgadnąć.
— Oto co. Oddam swoje pieniądze do banku, rzucę wszelki handel, pojadę z siostrą na wieś, założę prześliczny ogród i będę się z nią przechadzał przez całe życie.
— Naprawdę?
— Niezawodnie. Tylko... jeżeli...
Przerwał i przez chwilę milczał. Szare oczy pani Pipczyn snuły się po jego twarzy.
— Jeżeli tylko dorosnę — dokończył.
Potem zaczął opowiadać o szczegółach balu, o zaproszeniu Florci, o tem, jak będą się zachwycali nią młodzi dżentlmeni, jak mu to będzie miło, i nareszcie, jak go kochają i jak go to cieszy. Opowiedział pani Pipczyn o swej analizie, o tem, że ma być dziwakiem, że wcale tego nie pojmuje i prosi usilnie, aby mu pani Pipczyn wyjaśniła, co to dziwak i dla czego on dziwak? Pani Pipczyn krótko i jasno zadecydowała, że wszystko to głupstwo, lecz Paweł nie zadowolił się tą odpowiedzią i wpił w nią takie badawcze spojrzenie, że musiała odwrócić się i odejść do okna.
Pewien skromny aptekarz i lekarz równocześnie nagle zjawił się w sypialni wraz z panią Pipczyn. Jak przyszli, po co przyszli i czy dawno przyszli — nie mógł sobie wytłómaczyć. Ujrzawszy ich przy łóżku, podnosił się i odpowiadał dokładnie na wszelkie pytania lekarza, którego nareszcie prosił na ucho, żeby nic nie wspominał Florci, bo niedługo będzie bal i ona zaproszona. Wogóle dużo z lekarzem rozmawiał i rozstał się w doskonałej zgodzie. Kiedy zamknął oczy, zdawało mu się, jak gdyby lekarz mówił, że w chłopczynie widoczny brak sił żywotnych (co to takiego? — myślał Pawełek) i znacznie osłabiony organizm. „Ponieważ dziecko mocno przywiązało się do myśli, że ośmnastego będzie na balu i odjedzie do domu, można już mu pozwolić na ten kaprys, żeby się nie pogorszyło. To dobrze, że odjeżdża do rodziny. Sam napiszę do pana Dombi, skoro tylko zapoznam się bliżej z tokiem choroby. Na razie, zdaje się, niema jeszcze wielkiej“... Ale czego niema, Paweł nie dosłyszał. Na zakończenie lekarz dodał, że cudowne, lecz bardzo dziwne dziecię. Coś im się wszystkim przywidziało z tem mojem dziwactwem! — myślał Paweł.
Tymczasem pani Pipczyn znów się znalazła obok niego, a może nawet nie odchodziła zupełnie. Teraz miała w rękach nie wiedzieć na co osobliwszą flaszeczkę i czarkę i podawała czarkę Pawełkowi. Potem dała mu jakiejś słodkiej galaretki i stan jego tak się polepszył, że na jego usilną prośbę pani Pipczyn odeszła do domu, a Briggs i Tozer zasiedli przy łóżku. Biedak Briggs okropnie dąsał się na swą analizę, gdzie go z niemiłosierną sztuką doświadczonego chemika rozłożono na składowe części. Ale mimo tego bardzo uprzejmie postępował z Pawłem i on i Tozer i inni koledzy, gdyż każdy, kładąc się spać, zbliżał się doń i pytał: Jakże ci, Dombi? Jak się czujesz, Dombi? Nie trać humoru i odwagi... i t. d. Briggs długo przewracał się w łóżku i żalił się na swą analizę, utrzymując, że ani za grosz w niej nie ma prawdy i że go zanalizowano jak bandytę.
— Coby to powiedział doktor Blimber, gdyby tak jego zanalizować? Przecież od tego zależy moja gaża kieszonkowa. Nie bagatela! Półtora roku męczyli biednego chłopca niby posługacza, a potem ogłosili go za leniucha. Nie dawali obiadu dwa razy na tydzień, a potem nazwali żarłokiem. Chciałbym widzieć, jakby on nie stał się łakomym na mojem miejscu.
Nazajutrz rano służący, zanim zaczął uderzać w gong, ostrzegł Pawła, żeby się nie niepokoił i spał bezpiecznie, podczas gdy inni będą się ubierali.
Paweł się ucieszył. Wkrótce przybyła pani Pipczyn, za nią lekarz, za lekarzem Melia, ta kobieta, która wygarniała popiół z kominka, pierwszego dnia po zainstalowaniu się Pawła w domu doktora. Och, jak to było dawno, jak dawno! Wszystkie te osoby oglądały Pawełka, pytały, jak się czuje i odeszły do sąsiedniego pokoju na naradę. Potem wrócił lekarz z doktorem i panią Blimber. Lekarz mówił:
— Tak, panie doktorze, radzę zwolnić tego dżentlmena od wszelkich zajęć. Wszak to i wakacye za drzwiami.
— Rozumie się — odrzekł doktor Blimber. — Kochanko, uwiadom o tem Kornelię.
Lekarz z taką pieczołowitością badał tętno, serce, oczy małego pacyenta, że Paweł mimowiednie dziękował.
— Mały nasz przyjaciel — zauważył doktor Blimber — zdaje się, nie skarżył się nigdy. Wydaje się zatem panu, że ma się lepiej?
— O wiele lepiej — odrzekł lekarz jakimś dwuznacznym tonem.
Paweł pogrążył się w rozmyślaniu nad odpowiedzią lekarza, lecz ten odgadłszy myśl pacyenta, odpowiedział mu zachęcającym i przyjacielskim uśmiechem. Pawełek też się uśmiechnął.
Cały ten dzień przeleżał w łóżku, drzemał, marzył, chwilami patrzył na Tutsa. Nazajutrz wstał bardzo rano, zeszedł na drugie piętro do sali, stanął przed zegarem i.... o cudo! zegar nie pytał więcej: jak-się-ma-mój-mały-przy-ja-ciel. Cyferblat zdjęto i zegarmistrz na drabince ruchomej zanurzał jakieś przyrządy w głąb maszyneryi. To nadzwyczaj zadziwiło Pawełka. Usiadł sobie na szczeblu drabinki i zaczął uważnie śledzić operacye, poglądając chwilami na cyferblat, który się nań boczył.
Zegarmistrz był uprzejmy i spytał Pawełka o zdrowie, na co Pawełek odrzekł, że nie znajdują go należytem, ale zresztą nic to. Potem Paweł zadał zegarmistrzowi mnóstwo pytań co do dzwonów i bicia zegarów. Chciał się dowiedzieć, czy jest kto w nocy na dzwonnicy, gdy zegar wydzwania, czy dzwon zegarowy sam uderza i jak to się dzieje? Dla czego inaczej dzwonią na pogrzeb a inaczej na wesele, czy może dzwonią jednako, tylko się tak zdaje, że inaczej — i dlaczego tak się zdaje? „Czy nie byłoby lepiej — pytał — mierzyć czas spalaniem się świec, jak chciał to czynić król Alfred? Wszak pan zna króla Alfreda?“ Zegarmistrz odrzekł, że nie zna, lecz myśli, żeby to było źle, bo zegarmistrze nie mieliby z czego żyć. Wogóle rozmowa toczyła się zajmująco, a Paweł śledził pracę dopóty, aż cyferblat zajął dawne położenie. Zegarmistrz złożył przybory do koszyka, pożegnał swego współbiesiadnika i odchodząc zauważył: Co to za dziwne dziecko! Dziwak i koniec!
— Dla czego oni zmówili się, żeby mnie dziwakiem nazywać. Dziwak i dziwak! Stanowczo nie rozumiem.
Nie mając lekcyi, dużo teraz rozmyślał.
Przedewszystkiem — Florcia na bal przyjedzie. Zobaczy, że chłopcy go lubią i to będzie Florci miłe. Niech Florcia wie, że młodzi dżentlmeni są dlań uprzejmi i dobrzy. Wtedy pomyśli, że mu nie nudno i może nie bardzo doń będzie tęskniła, gdy po wakacyach znowu go do pensyonatu odwiozą.
Nastał wreszcie siedmnasty. Doktor Blimber po śniadaniu odezwał się do młodych dżentlmenów:
— Panowie, lekcye wasze rozpoczną się na przyszły miesiąc dwudziestego piątego.
Tuts natychmiast włożył pierścionek, przybrał dumną minę angielskiego obywatela i w rozmowie z towarzyszami o byłym dyrektorze bez ceremonii nazwał go Blimberem. Staisi koledzy z zazdrością spoglądali na obywatela a młodzi nie mogli zrozumieć, dla czego Tutsa za tę niesłychaną zuchwałość burza nie zwiała z oblicza ziemi.
Przy śniadaniu nikt ani wspomniał o wieczornej uroczystości, lecz w domu przez cały dzień panował zamęt. Wieczorem sypialnia zamieniła się w magazyn białych kamizelek i krawatów i czuć było daleko woń spalonych włosów, tak że doktor Blimber, przesyłając swym pupilom pozdrowienie, polecił zapytać, czy się nie pali w ich pokoju. Służący wrócił z wieścią, że fryzyer, robiąc fryzury paniczom, zanadto rozgrzał szczypce w zbytnim swym ferworze.
Pomimo osłabienia i senności Paweł ubrał się na prędce i zeszedł do sali, gdzie już przechadzał się doktor Blimber, a wkrótce zjawiła się pani i panna.
Z gości pierwsi byli Tuts i Fider. Obaj mieli w rękach kapelusze, jak gdyby przyjechali z daleka, a gdy bufetowy ich zaanonsował, doktor Blimber rzekł:
— Witam panów, bardzo mi przyjemnie. Tuts miał śliczną szpilkę, pierścionek, po dżentlmeńsku złożył ukłon damom i podał rękę doktorowi.
Wkrótce potem przybyli i inni młodzieńcy, za nimi pan Baps, tancmistrz, z żoną. Postawa pana Bapsa była wspaniała, mówił doniośle akcentując każdą sylabę. Zbliżył się po chwili do Tutsa, który się zachwycał swymi bucikami i spytał:
— Co pan sądzisz o surowych produktach, sprowadzanych do naszych przystani z zagranicy w zamian za złoto? Co czynić z nimi?
— Gotować je — bez zająknienia odrzek Tuts.
Na tem urwała się rozmowa, chociaż zdawało się, że tancmistrz nie podzielał zapatrywania Tutsa.
Paweł, który siedział na miękkiej sofie obłożony poduszkami, zerwał się i pobiegł do sąsiedniego pokoju czekać na Florcię; nie widział jej od dwóch tygodni. Wkrótce zjawiła się jak anioł piękna w swym balowym stroju, ze świeżych kwiatów bukietem w ręku. W pokoju była tylko przyjaciółka Pawła Melia, kiedy Florcia uklękła, żeby ucałować braciszka. Paweł rzucił się w jej w objęcia i nie mógł oczu oderwać od jej twarzy.
— Co ci to, Florciu? — spytał Pawełek prawie pewny, że ujrzał łzę na policzku siostry!
— Nic, kochanku, nic.
Paweł dotknął paluszkiem policzka; w istocie była to łza.
— Najdroższa, co ci jest?
— Pojedziemy do domu i będę się tobą opiekowała.
— Będziesz się opiekowała?
Dziwił się, dla czego młode kobiety spoglądały nań z takiem zamyśleniem, dla czego Florcia na chwilę się odwróciła i znów nań patrzyła z uśmiechem.
— Florciu — powiedz mi, najdroższa, czy to prawda, że jestem cudak?
Florcia zaśmiała się, przytuliła i rzekła: Nie.
— A oni wszyscy powiadają, że jestem dziwak. Chciałbym wiedzieć, co to dziwak?
W tej chwili zastukano do drzwi i Florcia nie dała odpowiedzi. Paweł zauważył, że Melia o czemś z nią szeptała; lecz weszli goście 1 uwaga jego skierowała się gdzieindziej.
Byli to Barnet Skettls, pani i syn jej, dziecko, mające zacząć po wakacyach kurs nauk u pana Blimber. Ojciec był posłem do parlamentu i pan Fider zapowiedział, że pan Barnet niewątpliwie ukręci karku szalonej partyi radykałów w izbie dolnej, byleby mu się udało „pochwycić spojrzenie prezydenta,“ czego się nie mógł doczekać[2]. — Jaki to pokój? — spytała pani Skettls Melii.
— Gabinet doktora Blimbera.
— Badzo ładny pokój. A kto ten chłopczyk? Czy nie jeden z młodszych dżentlmenów?
— Tak.
— Jak się nazywasz, kochanku?
— Dombi — odrzekł Paweł.
Na to pan Barnet wmieszał się do rozmowy i oznajmił, że spotykał ojca Pawła na publicznych zebraniach i bardzo mu przyjemnie poznać syna. Paweł dosłyszał, jak zwrócił się do ledi ze słowami: City — bogacz — bardzo znany.
— Proszę ojcu przesłać wyrazy najgłębszego szacunku — kończył pan Barnet.
— Bardzo dobrze — odrzekł Paweł.
— Jaki rozumny chłopczyk — ciągnął pan Barnet. — Synu, zapoznaj się z młodym dżentlmenem. To taki dżentlmen, z którym możesz i powinieneś się zaznajomić.
— Jaka miła twarzyczka! Co za oczęta! Co za włoski! — wołała ledi, lornetując Florcię od stóp do głowy.
— Siostra moja, Florcia Dombi — rekomendował Paweł.
Skettlsowie zachwycali się. Całe towarzystwo udało się razem do sali. Pan Barnet wprowadził Florcię, a młody Skettls szedł z tyłu.
Doktor Blimber niebawem skłonił go do tańca z Florcią. Paweł podejrzewał, że dziki chłopiec nierad był z towarzystwa i gniewał się. Nikt nie chciał zająć jego miejsca na sofie między poduszkami, a młodzi dżentlmeni przy wejściu do sali wyraźnie wskazywali mu to miejsce. Dostrzegłszy, że młody Dombi z rozkoszą przygląda się tańczącej siostrze, ustawili się tak, że nikt mu jej widoku nie zasłaniał i mógł wodzić za nią oczami bez przeszkody. Wszyscy goście okazywali mu tyle względów, zbliżali się doń z zapytaniami, jak się czuje, czy go nie boli główka, czy się nie zmęczył? Paweł z duszy dziękował i rozsiadłszy się na kanapie razem z panią Blimber i ledi Skettls, czuł się szczęśliwym, zwłaszcza że Florcia po każdym tańcu siadała obok i rozmawiała z nim.
Onaby z radością wcale nie tańczyła, byle wieczór spędzić koło Pawełka, lecz on chciał, żeby tańczyła, bo mu to sprawia przyjemność. Mówił prawdę; serce mu radośnie skakało, twarzyczka płonęła, gdy widział, że wszyscy zachwycają się Florcią.
Obłożony poduszkami na swem wysokiem siedzeniu widział i słyszał wszystko, co się działo, jak gdyby cały bal urządzono dla jego rozrywki. Między innemi rzeczami słyszał, jak tancmistrz Baps zbliżył się do posła i spytał go, jak Tutsa:
— Jak pan myśli co do surowych produktów, sprowadzanych za nasze złoto z za granicy: co czynić z nimi?
Pan Barnet wiele i długo i mądrze rozprawiał o tym przedmiocie, a jednak nie zadowolił Bapsa.
— Wszystko to prawda, zupełnie podzielam pańskie zdanie; jednak przypuśćmy, że Rosya zawali nasze porty swojem sadłem — wtedy co?
Barnet czuł się zakłopotany nieoczekiwanem przypuszczeniem, jednakże opamiętał się wnet i rzekł:
— No, wtedy trzeba będzie zwiększyć przetwory bawełniane.
Pan Baps nie czynił dalszych uwag i podążył do swej małżonki. Pan Barnet nie wątpił, że jego partner — jakaś znakomita figura — zwrócił się do pana Blimber z pytaniem:
— Powiedz mi pan, z łaski swej, doktorze — jegomość ów zapewne służy w departamencie handlu zewnętrznego?
— O nie — to nasz nauczyciel.
— Statystyki czy ekonomii politycznej?
— Niezupełnie tak...
— A zatem niewątpliwie trudni się badaniem figur matematycznych lub czego w tym rodzaju?
— Właśnie figur — rzekł pan Blimber — pan Baps, nasz nauczyciel tańca, najlepszy człek to w swoim gatunku.
Pan Barnet nasrożył się, rozindyczył i zbliżając się do swej małżonki, oświadczył, że jegomość, z którym rozmawiał — naj-bez-wstydniej-szy zuchwalec w swoim rodzaju. Paweł nie mógł zmiarkować, dla czego pan Barnet tak szybko zmienił opinię o panu Bapsie, którego mu przedstawiono jako najlepszego człowieka. W rozmowie z Pawłem ledi Skettls domyślała się, że bardzo lubi muzykę.
— Lubię, miledi, a jeżeli i pani lubi, radzę posłuchać, jak śpiewa Florcia.
Ledi natychmiast dodała, że ginie z niecierpliwości usłyszenia śpiewu panny Dombi, a kiedy Florcia drożyła się, Paweł ją zawołał i rzekł:
— Florciu, bądź łaskawa dla mnie, kochanko, zaśpiewaj.
Wtedy podeszła do fortepianu i śpiewała. Goście rozstąpili się, aby nie zakryć siostry przed wzrokiem Dombi. I widział, że siostra — dobra, miła, piękna siostra — stała się przedmiotem uwagi całego zebrania, słyszał głos jej czarujący i słodki, rozlegający się śród ciszy lśniącej sali dźwięczną melodyą miłości i nadziei: odwrócił twarzyczkę i zalał się łzami, nie, żeby melodya była smutna, lecz dla tego, że „ona dla mnie najukochańsza“ — jak od powiadał na trwożne zapytania gości.
Wszystkim podobała się Florcia, bo i jak miała się nie podobać? Ze wszystkich stron dobiegały go pochwały dla „siostrzyczki małego Dombi“; wszyscy podziwiali rozum, skromność, talent małej czarodziejki i Paweł był w jakiemś upojeniu: sala balowa zamieniała się w pyszny ogród, atmosfera zaś nasycona była słodką sympatyą, od której serce rozpływało się, napełniało błogością. Nareszcie wybiła godzina rozłąki i zaczął się ruch wśród gości doktora Blimbera. Pan Barnet powtórzył prośbę o załączenie wyrazów głębokiego szacunku panu Dombi, ledi Skettls z macierzyńską tkliwością ucałowała go w głowę, a nawet pani Baps spieszyła uściskać Pawełka, życząc mu wszelkich pociech.
Żegnaj mi, doktorze Blimber — mówił Pawełek, wyciągając rękę.
Bądź zdrów, mój mały przyjacielu, zawsze byłeś ulubionym moim uczniem. Bądź zdrów, niech cię Bóg błogosławi.
Młodzi dżentlemeni zbiegli się, aby go jeszcze widzieć, ściskali mu ręce, machali kapeluszami, prosili, żeby o nich nie zapominał. Kiedy Florcia na ganku otulała go pledami, Paweł szeptał: „Słyszysz, najdroższa? Czy jesteś rada? Czy o tem zapomnisz?“ A oczy skrzyły mu się zachwytem, gdy to mówił.
Przy wsiadaniu do karety jeszcze raz objął tłum, który go odprowadzał i wszystkie przedmioty zaczęły znowu krążyć i skakać, jak gdyby przypatrywał się przez szkła lornetki, chwiejącej się w rękach. Potem zaszył się w kąt karety i mocno przylgnął do Florci. Cała wzruszająca scena pożegnania wydała mu się sennem widzeniem, niepokojącem i zarazem nad wyraz miłem, a ilekroć później myślał o doktorze Blimber, zawsze go sobie wyobrażał stojącym na ganku i żegnającym „swego małego przyjaciela“.
Prócz doktora druga jeszcze postać rysowała się w wyobraźni Pawełka, postać Tutsa, który niespodzianie otworzył jedno okno karety, wsunął głowę i spytał: Dombi? Zanim mu kto odpowiedzieć zdołał, ukrył się i zaśmiał najżyczliwiej. A gdy kareta już ruszyła, Tuts skoczył z drugiej strony, znowu wsunął głowę przez okno i tym samym głosem spytał: Dombi tu? Poczem znikł, zanosząc się od śmiechu. Jak Florcia się śmiała! Paweł często myślał o tej scenie i sam śmiał się serdecznie.
Ale nazajutrz i dni następnych zaszły wydarzenia, które jak przez mgłę przypominały mu się. Przedewszystkiem nie mógł pojąć, dla czego żyli wciąż u pani Pipczyn zamiast jechać do domu? Czemu zawsze leżał w łóżku a Florcia siadywała obok. Czy przychodził do niego ojciec, czy też widział tylko na ścianie wysoki cień czyjś? Czy naprawdę mówił lekarz, czy mu się tylko przyśniło, że gdyby zabrali chłopczyka do domu przed balem dziecinnym, na którym doznał zbyt silnych wzruszeń, to zapewne nie uwiądłby tak rychło? Zdawało mu się także, że mawiał siostrze:
„Och, Florciu, zabierz mnie do domu, nie opuszczaj mnie.“ A może i to mu się przyśniło. Tylko chyba słyszał swoje własne słowa: „Jedźmy do domu, Florciu, jedźmy.“
Za to doskonale pamięta, jak go przywieźli wraz z Florcią do domu i jaki ścisk był na schodach, gdy go nieśli na górę. Poznał swój dawny pokój i maleńkie łóżeczko, gdzie go złożyli. Przed nim pośród innych stała ciotka i panna Toks i pani Pipczyn i Zuzanna. Ale i tu było coś, czego nie zrozumiał i co go mocno niepokoiło.
— Muszę pomówić z Florcią, na osobności z Florcią.
Wszyscy odstąpili, a Florcia zbliżyła się do łóżeczka.
— Powiedz, moje słoneczko, czy tatuś był na ganku, gdy mnie wynieśli z karety?
— Był, kochanku.
— Zdawało mi się, że płakał i poszedł do swego pokoju. Prawda to, mój aniele?
Florcia zaprzeczyła i przylgnęła ustami do jego policzka.
— No, tom kontent, że nie płakał. Prawda, że mi się to przyśniło. Nie mów nikomu, o com pytał.
Długo nie wiedział Walter, co czynić z kwestyą barbadoską i nawet żywił słabą nadzieję, że pan Dombi odmieni straszną decyzyę. Może się rozmyśli i zostawi go w londyńskiem biurze. Ale że nic nie potwierdzało tej nieuzasadnionej nadziei, biedny młodzieniec uczuł potrzebę działania bez zwłoki, nie łudząc się mrzonkami. Jak tu zbliżyć się do wuja Salomona z tą nagłą wieścią, mającą stać się ciosem dla starca. Dopiero zaczynał wracać do równowagi po napaści nieubłaganego wierzyciela. Miczman i bawialnia rozweseliły się, część długu panu Dombi spłacona — jaśniała nadzieja ułożenia sprawy finansowej. I oto wszystko obalało się do góry dnem wskutek jakichś zimnych rachub czy bezwiednych kaprysów potężnego negocyanta. Przecież niepodobna było umknąć pokryjomu i wuj Sol musiał dowiedzieć się o grożącej biedzie. Walter nie miał do wyboru: jechać czy nie jechać. Pan Dombi orzekł wprost, że młody, że stosunki starego Hilsa nieświetne, a to określenie podkreślił takiem spojrzeniem, które wyraźnie oznaczało, że w razie odmowy młody człowiek ma opuścić jego biuro. I on i wuj doznali dobrodziejstwa pana Dombi, a Walter sam go poszukiwał. Uczucie wdzięczności obowiązywało do posłuchu, tak przynajmniej myślał Walter, choć równocześnie zaczynał wątpić, czy mu się kiedykolwiek uda zwrócić na siebie łaskawe oko dumnego kupca, który chwilami, Bóg raczy wiedzieć za co, traktował go surowo.
— No — myślał Walter — trzeba się nareszcie rozprawić z wujem Salomonem. Ale że nie był pewny swego spokoju, gdy na pomarszczonem obliczu wuja ujrzy wyraz rozpaczy, zdecydował się wezwać na pomoc kapitana Kuttla i w najbliższą niedzielę udał się po śniadaniu na plac Okrętowy do jego domu.
Po drodze nie bez zadowolenia przypomniał sobie, że Mac Stringer co niedzielę udaje się do odległej kaplicy na kazanie wielebnego Melchizedeka Goulera. Biegł więc co prędzej, aby zastać kapitana, zobaczył też przybywszy z radością szeroką granatową kamizelę i surdut, wiszące przed otwarłem oknem mieszkania. Zastukał tedy młotkiem we furtę energicznie.
— To nie do mnie — ozwał się głos kapitana. — Pewnie ktoś przyszedł do Mac Stringer.
Walter zastukał powtórnie.
— A zatem do mnie. Komu trzeba kapitana Kuttla?
I wślad zatem wysunęła się z okna postać Kuttla w czystej koszuli i szelkach, w świątecznym krawacie i lśniącym kapeluszu na głowie.
— Walu! Ty żeś to?
— Ja, kapitanie. Wpuść pan — prędko.
— A co tam? Czy nie stało się co znowu z naszym staruszkiem?
— Nie, nie, wszystko dobrze, tylko mnie pan wpuść.
Kapitan wyraził swą radość i zeszedł na dół.
— Dla czego tak wcześnie Walu?
— Sprawa ma się tak, że bałem się nie zastać pana w domu a mam o czemś pomówić.
— Dobrze. Czemby cię przyjąć, mój miły?
— Daj mi pan dobrą radę. Nic więcej nie trzeba.
— No więc mów.
Walter opisał swe kłopoty i troski. Nic równać się nie mogło ze zdumieniem i niepokojem Kuttla, gdy poznał straszną perspektywę, obalającą widoki i nadzieje młodzieńca. Oblicze jego zaćmiło się i stał bez wyrazu jak posąg.
— Otóż tak, kapitanie. O mnie tu właściwie niema się co troszczyć. Jestem młody i nieznaczny, jak orzekł raz pan Dombi. Wiem, że sam muszę sobie torować drogę w życiu i mam otuchę, że to spełnię; są jednak dwa momenty, którym nie dam rady. Wuj mój, jak pan wiesz, chlubi się mną, choć na to nie zasługuję. Co pan powiesz, kapitanie?
Kapitan usiłował przezwyciężyć lęk i nadaremnie usiłował nadać swej postaci wyraz spokoju.
— Choćbym nawet żył i był zdrów, kto wie, czy wyjechawszy z Anglii, ujrzę kiedykolwiek wuja. On już starzec i w jego wieku ciężko rozłączać się z ludźmi, których kocha. Jeżeli, jak pan mówiłeś raz, mógłby umrzeć od straty miczmana, z którym od lat wielu zżył się, to czy nie łatwiej przypuścić, że nie przeżyje straty...
— Swego bratanka — przerwał kapitan. — Zupełnie słusznie.
— Otóż powinniśmy koniecznie wmówić, że rozłąka będzie chwilowa. Ale wiesz pan, jak mi trudno zachować spokój. Pan i tylko pan możesz być zwiastunem żałosnej wieści i usilnie pana o to proszę. To jeden moment.
Młody człowiek zamilkł, mniemając, że kapitan zbiera myśli i doda cokolwiek. Minęła minuta, kapitan milczał. Walter ozwał się znowu.
— Teraz punkt drugi. Z przykrością widzę, że pan Dombi za coś mnie nie cierpi. Pracuję z całej siły, żeby zasłużyć na jego względy. Napróżno i doskonale widzę, że mnie nie lubi. Nie może i nie chce taić swej niechęci.
Mianowanie do Barbados — to skutek tego usposobienia — i pan Dombi, powiadamiając mnie o tem, nawet nie słodził pigułki. To się nie tylko nie przyczyni do mego awansu, lecz przeciwnie. Mam powody przypuszczać, że wyprawa ta zburzy moją karyerę. O tem oczywiście także ani słówkiem nie trzeba mówić wujowi; przeciwnie musi wyobrażać sobie, że pan Dombi wysyła mnie do Barbados w dowód swej łaski. Jabym i panu ani słówka o tem wszystkiem nie mówił, lecz jeżeli zginę za oceanem, trzeba, aby ktokolwiek znał istotny stan rzeczy. A przytem pan może dasz mi jaką dobrą radę?
— Walu, mój przyjacielu — rzekł kapitan dobrodusznie — w przepowieściach Salomona powiedziano: Na każdy czas niech będzie u ciebie przyjaciel w potrzebie.... i butelka wina dla uraczenia go! Znajdź to miejsce i załóż.
Podał młodzieńcowi rękę, dumny z oczytania i dokładności przytoczonego cytatu.
— Kapitanie Kuttl! po wuju Sol jesteś pan człowiekiem, którego najwięcej lubię. Wcale nie boję się podróży morskiej. Gdyby to chodziło o mą karyerę, gdybym sam leciał na przygody — o, tedy co innego. Z radością pędziłbym na koniec świata. Ale to nie zgodne z zamysłami wuja. Na biedę wstąpiłem do biura pana Dombi i oto sześć lat upływa, a los mój ani o włos się nie polepszył — a nadto nie wiedzieć jak i dlaczego uzbroiłem przeciwko sobie dumną firmę. Ale nie skarżę się. Mam środki do życia — i dosyć. Jadąc za morze zostawię wuja pańskiej opiece — i będę spokojny. Nie rozpacz skłoniła mnie do wyznań. Chciałem pana przekonać, że w biurze Dombi i Syna pomiatają mną. Mówią: idź — idę bierz — biorę. Może to i lepiej, że mnie przepędzą. Pan Dombi — drogi przyjaciel wuja i przyjaźni tej dowiódł swym workiem. Jego życzliwość może się jeszcze zwiększy, gdy nie będę mu codzień naprzykrzał się swą obecnością. A zatem — niech żyją Indye, niech żyje Barbados! Jak to zaczyna się pieśń naszych marynarzy!
Do portu Barbadosu, zuchy!
Niech stara Anglia idzie w tył!
A kapitan gromkim głosem wyciągnął ulubiony przyśpiew:
Oh, cheerily!
— A teraz, kapitanie, jeżeli będziesz łaskaw pójść ze mną i uwiadomić wuja o tej nowinie, to ja cię pożegnam u drzwi naszego sklepu i pospaceruję sobie do obiadu.
Lecz kapitan bez wielkiej radości brał się do tej sprawy. Można sobie wyobrazić! On już tak świetnie sobie uplanował przyszłość Waltera, tak winszował sobie nieraz przenikliwości w odgadywaniu losu, aż oto jeden cios niweczył ułudy, a w dodatku on sam ma podnieść rękę, aby je do szczętu zburzyć. Niełatwo to, niełatwo! Jakże tu wyładowywać z głowy wszystkie jasne myśli a nakładać do mózgu nowe i bardzo nieprzyjemne. Trzeba myśleć i myśleć — i kapitan, zamiast na prędce wciągnąć kurtę i kamizelę, stanowczo zadecydował, że musi przy tak ważnej okazyi nieco „pogryźć paznokci.“
— Stare nawyknienie, Walu. Kiedy zobaczysz, że kapitan Kuttl gryzie paznokcie, to znaczy, że siadł na mieliźnie.
Potem w braku rzeczywistej ręki z wszelkimi pozorami głębokiego zamyślenia zaczął rozglądać w najdrobniejszych szczegółach swój kikut.
— Mam ja przyjaciela — zaczął kapitan, jakby ze sobą rozmyślał — takiego przyjaciela, który o zakład wygrałby każdą sprawę w parlamencie. Szkoda, że teraz na morzu, bo gdyby tu był, cała sprawa wydawałaby się dziecinną.
Podziwu godna głowa! Trzy razy wyrzucali go z okrętu w morze, a on jakby nigdy nic! W latach szkolnych przez trzy tygodnie łomotali go po łepetynie żelaznym tłuczkiem i nic! Suchy wychodził z każdej toni, nie gorzał w ogniu! Na świecie nie znalazłbyś takiego oczajduszy.
Walter rad był, że osławionego mędrca niema; miał powód myśleć, że wtrącanie się obcej osoby okazałoby się i niewłaściwem i niepożytecznem.
— A jak się nazywa? — spytał.
— Nazywa się Bensbi, ale chodzi nie O nazwę, tylko o rozum.
Kapitan nie rozwodził się więcej; zagłębił się w rozważaniu i z pozoru zatracił zdolność widzenia i słyszenia. Walter czekał.
I rzeczywiście kapitan rozrabiał w tej chwili takie myśli, że nie tylko szczęśliwie wybrnął z mielizny, lecz dostał się w głęboki prąd. Olśniony natchnionem światłem, ujrzał najjaśniej, że tu tkwiła omyłka, a mylił się Walter, ten płochy i popędliwy młodzian, tak gorąco wszystko do serca biorący. Skoro go w istocie przeznaczono do Barbados, to w tym celu, aby młody człowiek jak najszybciej zrobił karyerę. A jeżeli pomiędzy Walterem i panem Dombi zaszło jakie nieporozumienie, to wypada tylko wspólnemu ich przyjacielowi szepnąć słówko, żeby się sprawa ułożyła ku obopólnemu zadowoleniu. Wniosek był ten, że ponieważ kapitan już miał przyjemność poznać pana Dombi I spędzić z nim miłe pół godziny, to trzeba teraz, jak prawdziwemu przyjacielowi — zachowawszy sekret przed Walterem — udać się do domu pana Dombi, oznajmić lokajowi: „zaanonsujNo kochanku swemu panu, że kapitan Kuttl chce się z nim widzieć“ i potem, wziąwszy za guzik pana Dombi, pogawędzić z nim po przyjacielsku, jak to się zdarza dobrze wychowanym ludziom, żywiącym wzajemny szacunek. Niema co mówić nawet, że tacy ludzie, jak on i pan Dombi, łatwo usuną wszelaką trudność i Wal dziś jeszcze dowie się o radosnej nowinie.
Wśród tych rozmyślań oblicze kapitana wypogadzało się, niby chmurny ranek, ustępujący przed słonecznem południem. Groźnie nastrzępione brwi straciły wygląd jeża, przymknięte oczy rozwarły się z wyrazem odwagi i zdecydowania; uśmiech rozlał się po całem obliczu i żywem światłem opromienił wyniosłe czoło tak, że błyszczący kapelusz podniósł się na głowie, jakgdyby razem z panem zerwał się z mielizny i spłynął na otwarte morze. Nareszcie kapitan przestał gryźć paznokcie i stanowczym tonem rzekł:
— No, Walu, rzecz skończona. Pomóż mi się ubrać.
Walter nie mógł zmiarkować, dla czego kapitan stał się czułym na swój strój. Zawiązując krawat, rozwinął ogromne końce jedwabnej chustki na kształt warkoczy i wsunął je w złotą obrączkę z wizerunkiem grobowca, otoczonego żelazną balustradą — na pamiątkę jakiegoś zmarłego druha. Podniósł kołnierzyk możliwie wysoko, na nogi włożył wytworne półbuciki, przeznaczone do wyjątkowych występów. W ten sposób wystrojony, przejrzał się w zdjętem ze ściany lusterku i wziąwszy sękatą laskę — był gotów do drogi.
Kroczył na ulicy wynioślej niż zwykle, lecz Walter nie zwracał na to uwagi, przypisując to wpływowi półbucików. Po drodze u kwiaciarki kupił bukiet wachlarzowo uwity z najpiękniejszych cieplarnianych kwiatów. Uzbrojony tym prezentem, przeznaczonym oczywiście dla pana Dombi, kapitan bez przeszkody dotarł z Walterem do drzwi sklepu mistrza żeglarskich instrumentów.
— A zatem pójdzie pan teraz do wuja?
— Tak — odrzekł kapitan, pragnąc czemprędzej uwolnić się od Waltera.
— Ja tedy udaję się na przechadzkę, żeby nie przeszkadzać.
— Dobrze, kochanku, dobrze. Spaceruj sobie — im dłużej, tem lepiej.
Walter kiwnął ręką i poszedł w swoją drogę. Było wszystko jedno, dokąd iść. Wybór padł na Hampsted, ku tej ulicy, gdzie żył pan Dombi. Wspaniały i posępny był dom pana Dombi, jak zwykle. Wszystko tu tchnęło ciszą i spokojem, jak w grobowcu i chyba wiatr, poruszający firanki w otwartych oknach górnego piętra, dawał znak życia. Zwolna minął Walter smutne mieszkanie i zrobiło mu się raźniej, gdy znalazł się przed innymi domami. Lecz postąpiwszy kilka kroków, obejrzał się i pilnie wpatrywał się w górne okna z tem przejęciem, jakie mu towarzyszyło od romantycznej przygody z Florcią. W tej chwili podjechał ku furcie powóz i z niego wyskoczył dżentlmen w czarnym fraku z ciężkim łańcuszkiem od zegarka. Przypominając sobie później owego dżentlmena, Walter bez trudności odgadł w nim znakomitego lekarza i dziwił się, dla kogo tu przybył. Lecz na razie nie myślał o tem. Inne zajmowały go dumy.
Wyobrażał sobie, że może nastanie czas, kiedy śliczna dzieweczka przypomni go swemu bratu i skłoni brata do wzięcia udziału w jego losie. Zresztą w tej chwili kierowały nim nie tyle rachuby materyalne, ile pocieszająca nadzieja, że urocza istota pamięta go i spotyka go zawsze mile. Lecz nie mógł się opędzić myśli, że podczas długiej jego nieobecności Florcia bogata, dumna, szczęśliwa wyjdzie za mąż i jeśli o nim sobie przypomni, to nie inaczej, jak o dziecinnej zabawce.
Długo błądził po przedmieściu, chciwie wdychając woń kwiatów, słuchając śpiewu ptactwa, świątecznych dzwonów i miejskiego rozgwaru.
Nakoniec wydostał się z przedmieścia i powoli wracał ku domowi, ciągle myśląc o swym smutnym losie. Wtem gruby głos męski i przenikliwy krzyk niewieści, wołające go po imieniu, wyrwały go z zadumy. Obejrzał się i spostrzegł dorożkę, doganiającą go. Gdy stanęła, woźnica z biczem w ręce, zeskoczył z kozła, a młoda kobieta, wysunąwszy się z okna dorożki, zaczęła go wołać i machać ręką. Zbliżył się i poznał, że kobietą była Zuzanna Nipper i tak przelękniona, że prawie utraciła przytomność.
— Ogrody Staggsa, panie Walterze — wołała — na miłość Boską, ogrody Staggsa.
— Co się stało? O co pani pyta?
— O, bądź pan łaskaw, panie Walterze! Ogrody Staggsa, niech je licho porwie!
— Widzi pan — wołał z rozpaczą woźnica — od godziny błąkamy się wzdłuż i poprzek, a ta młoda pani pędza mnie po takich wertepach, gdzie sam czart kark skręci. Wielu woziłem w swem życiu, ale takiego gościa nie miałem.
— Na co pani ogrody Staggsa, Zuzanno?
— Pytaj ją o to! Ubrdała sobie wciąż jedno i koniec — mruczał woźnica.
— Ach, gdzież one, mój Boże? Wszakże jam tam sama raz byłam, panie Walterze, razem z panną Florcią i naszym biednym Pawełkiem, tegoż dnia, kiedyś pan znalazł miss Florcię w City, kiedyśmy ją zgubili w powrotnej drodze, tj. ja i pani Ryczards.... pamięta pan.... szalony byk i Kocioł, synek piastunki.... a potem tam jeździłam i wcale nie pamiętam.... niech to licho porwie.... Ach, panie Walterze, nie opuszczaj mnie! Ogrody Staggsa! Gdzie one! gdzie one! Ukochany braciszek panny Florci, najmilszy nasz biedny Pawełek! Ach, panie Walterze!
— Mój Boże! Czyżby był chory?
— Kwiatuszek mój! — wołała, załamując ręce. — Koniecznie zachciało mu się widzieć dawną piastunkę, a ja podjęłam się przywieźć z ogrodów Staggsa Polli Tuddl!...
Dowiedziawszy się, o co chodzi, Walter tak gorliwie zajął się sprawą, że konie ledwie zdążyć zdołały za nim. Rzucał się z ulicy w ulicę, dopytując wszystkich i każdego z osobna, którędy droga do ogrodów Staggsa.
Nareszcie po wielu bezowocnych poszukiwaniach Walter z woźnicą i Zuzanną spotkał człowieka, który zachował jakieś mgliste wspomnienie o ogrodach Staggsa. Był to wędrowny kominiarz.
— Pytasz pan o Tuddla? Znam. To ten, co służy na kolei?
— To, to — zawołała Zuzanna.
— Gdzie teraz mieszka? — dopytywał Walter.
— W zakładach Towarzystwa, drugi zwrot na prawo, przez podwórze, znowu na prawo. Numer jedenasty. Niepodobna zabłądzić. Zresztą pytać, gdzie Tuddl, palacz. Każdy wskaże.
Zuzanna Nipper wyskoczyła z powozu, porwała Waltera za rękę i popędziła we wskazanym kierunku, poleciwszy dorożkarzowi czekać.
— Czy dawno chory biedny chłopczyna? — pytał Walter.
— Już dawno zaniemógł, tylko że nikt nie wiedział. Och, ci Blimberzy!
— Blimberzy?
— Rozumie się. Gdyby tak na mnie, spędziłabym całą tę szajkę na szosę tłuc kamienie a doktorową zmusiłabym do wożenia cegły. Serce się kraje, gdy się widzi tę dziecinę, a biedactwo nie żali się na nikogo i ze wszystkiego kontent.
Panna Nipper stanęła na chwilę i znów pomknęła jeszcze prędzej. Walter biegł, więcej nie pytając. Nareszcie dotarli do drzwi i weszli do małej wesołej bawialni, pełnej dzieci.
— Tu pani Ryczards? Ach, pani Ryczards, chodźmy, chodźmy!
— Jakto, Zuzanna? — zdziwiła się Poli.
— Tak, to ja, choć byłoby może i lepiej, żeby nie ja. Ale oto nasz Pawełek bardzo chory i dziś prosił ojca, żeby mógł spojrzeć na swą mamkę. I on i Florcia spodziewają się, że pani przyjdzie ze mną i z panem Walterem, że pani zapomni o przeszłości i zrobi to dla naszej ptaszyny. Gaśnie, pani Ryczards! Ach, mój Boże, jak gaśnie!
Zuzanna zaczęła szlochać, Polli się rozpłakała, dzieci zapiszczały, większe pootwierały usta i spoglądały z podziwem na matkę. Pan Tuddl, który właśnie wrócił z Birmingamu i jadł obiad, rzucił nóż i widelec, okrył ramiona żony szalem, poprawił czepek i rzekł tonem ojcowskim:
— Prędzej, Polli.
Cała kompania przybiegła do powozu rychlej, niż myślał woźnica. Usadziwszy w karecie Zuzannę i panią Ryczards, Walter skoczył na kozioł, żeby wskazywać drogę woźnicy i cel wyprawy został osiągnięty. Młodzieniec przyprowadził swe damy do sali pana Dombi, gdzie ujrzał nie bez zdziwienia na stole wspaniały bukiet, szczególnie podobny do nabytego rano przez kapitana Kuttla. Bardzo pragnął dowiedzieć się czegoś o pacyencie i okazać mu jakąś usługę; lecz nie chcąc się narzucać panu Dombi, pocichu wyszedł i powlókł się do domu smutny i z sercem rozdartem.
Nie upłynęło pięciu minut, jak lokaj go dopędził i prosił w imieniu pana Dombi, aby wrócił. Walter przyspieszył kroku i ze smętnem przeczuciem wszedł do ponurego domu.
Pawełek już nie wstawał. Dzień i noc spokojnie leżał w swem łóżeczku, wsłuchując się w gwar ulicy i nie troszcząc się o to, jak czas upływał. Ale śledził i czas i całe otoczenie.
Gdy promienie słońca wlewały się do pokoju po przez cienkie story i chwiały się na przeciwległej ścianie nakształt fal złotych, Paweł wiedział, że wieczór i niebo, ozłocone zachodzącymi blaskami, było śliczne. Gdy blaski gasły i zmrok ponuro skradał się ku ścianie, obserwował pilnie stopniowe zbliżanie się nocy. Potem myślał, jak to na długich ulicach pojawiały się świetlne punkty a gwiazdy zapalały się na oceanie bezkresnego nieba. Wyobraźnia jego wciąż kierowała się ku rzece, która, jak wiedział, płynęła środkiem miasta. Myślał, jaką jest w nocy ta czarna rzeka i jak niezmierną się wydaje, gdy miryady gwiazd odbijają się w jej głębi. Z rozkoszą wyobrażał sobie zlew nurtów rzecznych z falami bezbrzeżnego morza.
Późną godziną cichł gwar ulicy a Paweł doskonale rozpoznawał coraz rzadsze odgłosy stóp, liczył je i śledził, dopóki nie zamierały w przestrzeni. Cierpliwie wyczekiwał przedświtu, śledząc uważnie kółka i kręgi około świec. Cichy sen jego rzadko się przerywał bystrym potokiem rzeki. Usiłował niekiedy wstrzymać wart dziecinnemi rączkami lub zatamować go piaskową groblą i płakał, gdy mu się nie powiodło. Lecz jedno słówko Florci, siedzącej przy łóżku — ukajało go. Podnosił główkę do jej łona, opowiadał sny swoje i uśmiechał się.
Z rozświtem śledził słońce, a gdy promyki jego strugą wpadały do pokoju, widywał na porannem nieba skłonie wyniosłe szpice świątyń, czuł budzenie się grodu, widział wyraźnie ludzi jeszcze raz powołanych do życia, bystrą, wesołą rzekę i odległe pola, połyskujące od świeżej rosy. Zwyczajny szum znów go dochodził z ulicy, domowi budzili się i krzątali; we drzwiach pojawiały się znajome twarze i ludzie pytali go o zdrowie, a Pawełek zawsze odpowiadał:
— Lepiej mi. Dziękuję. Powiedźcie ojcu, że mi daleko lepiej.
Stopniowo gwar ulicy go nurzył. Stuk pojazdów i wrzawa tłumu dokuczała. Zaczynał drzemać — lecz nagle budził się, przelękniony bystrym prądem rzeki... Dziecię nie mogło rozeznać, czy we śnie czy na jawie walczy z falami.
— Ach, Florciu! Czemu nigdy nie stanie ta rzeka? Czemu unosi mnie naprzód i naprzód? Ach, Florciu!
Florcia nie umiała go ukoić. Kładł główkę jej na poduszce i radził usnąć.
— Wciąż troszczysz się o mnie. Pozwól i mnie zająć się tobą.
Okładano go poduszkami w rogu pościeli i z niewysłowioną miłością patrzył, jak siostra spoczywała na jego wezgłowiu. Czasem nachylał się i całował ją, a otaczającym szeptał, że się zmęczyła, całymi dniami i nocami nie zamykając oczu i doglądając go.
Tak dzień zwolna chylił się ku wieczorowi i znowu złote promienie sączyły się na ścianę.
Trzej znakomici lekarze odwiedzali Pawełka. Naradzali się na dole a potem razem wchodzili na górę. Cicho i spokojnie było w pokoju chorego Paweł nie pytał i nie dowiadywał się, co mówią lekarze, lecz śledził ich tak czujnie, że rozróżniał nawet tykanie zegarków w ich kieszonkach. Całą uwagę zwracał głównie na doktora Parkera Pepsa, który zazwyczaj siadywał na krześle obok łóżka. Dawno wiedział, że ten dżentlmen był przy jego mamie, gdy trzymała Florcię w objęciu i umarła. Nie mógł o tem zapomnieć. Wcale nie lękał się doktora Pepsa, nawet go lubił.
Wszystkie twarze zmieniały się naokoło Pawła, tylko Florcia się nie zmieniała. Florcia była zawsze Florcią. A to, co przed chwilą było doktorem Pepsem, wnet brało postać ojca, który siedział w głębokiem milczeniu, oparłszy głowę na ręce. Stara pani Pipczyn nieraz przeistaczała się w pannę Toks lub ciotkę Czykk. Dla Pawła to było wszystko jedno. Nawet czasem z przyjemnością zamykał oczy, aby otwarłszy je za chwilę nowe obserwować przemiany. Lecz ta postać z głową na ręce wspartą wracała tak często, siedziała tak długo, cicho i uroczyście, bez słów, o nic nie pytając, że Paweł zaczynał wątpić, czy to naprawdę żyjąca postać. Raz, ujrzawszy ją o północy na zwykłem miejscu w zwyczajnej pozycyi, zląkł się:
— Florciu, co to takiego?
— Gdzie, duszko?
— Tam, na końcu łóżka?
— Tam niema nikogo prócz tatusia!
Postać wstała i zbliżyła się.
— Co, kochanie? Czy mnie nie poznajesz?
To zatem był tatuś! — myślał Paweł. Więc to naprawdę on! Na twarzy pana Dombi znać było drżenie, jakby chciał stłumić ból. Zanim Pawełek wyciągnął rączki, aby go objąć, postać szybko odskoczyła i znikła z pokoju.
Paweł spojrzał na Florcię, lecz nie wiedząc, co ma powiedzieć, przyciągnął główkę jej do swych ust. Innym razem milcząca postać znowu siedziała na zwykłem miejscu. Pawełek przywołał ją do wezgłowia.
— Tatusiu drogi, nie martw się o mnie! Jam naprawdę szczęśliwy!
Ojciec podszedł, nachylił się ku wezgłowiu, a Pawełek otoczył szyję jego rękami i kilka razy z tkliwym wyrazem głębokiego współczucia powtórzył te słowa. Odtąd ile razy dniem czy nocą ujrzał ojca w pokoju, natychmiast wzywał go do siebie i mówił: Nie martw się o mnie, tatusiu, jam zupełnie szczęśliwy. I każdego poranku, skoro tylko pan Dombi budził się, do gabinetu jego wchodził służący od Pawełka z zapewnieniem, że chory ma się daleko lepiej.
Raz w nocy długo myślał o matce i jej portrecie w bawialni. Myślał, jak musiała tkliwie kochać Florcię, gdy ją trzymała w objęciu przed zgonem. Jakże pragnąłby tak samo okazać jej swe czułe przywiązanie. Tok rozmyślań nasunął mu pytanie: czy kiedykolwiek widział swą mamę. Doskonale pamiętał, że mu o tem opowiadano. Rzeka mknęła szybciej i szybciej i zalewała jego rozmyślania.
— Florciu, widziałem ja kiedy mamę?
— Nie, mój aniołku, nie widziałeś.
— A kiedy byłem dzieckiem, Florciu, nigdy nie patrzyły na mnie takie jak jej kochane oczy.
Wyraźnie w duszy rodziła się zamglona wizya nieznanego obrazu.
— Tak, mój najmilszy.
— Któż na mnie tak patrzył, Florciu?
— Twoja mamka i bardzo często.
— Gdzież ona, moja dawna piastunka, Florciu? Czyżby umarła? Czyżbyśmy wszyscy umarli prócz ciebie, Florciu?
W pokoju ktoś się poruszył, lecz tylko na mgnienie oka. Florcia blada, lecz uśmiechnięta położyła główkę dzieciny na swą rękę, a mocno drżała ta ręka.
— Pokaż mi moją dawną nianię, Florciu. Gdzie ona?
— Niema jej tu. Jutro przyjdzie.
— Dziękuję ci, Florciu.
Pawełek zamknął oczy i usnął. Kiedy się ocknął, słońce wysoko się już paliło na jasnem i czystem niebie. Dzień był piękny. Świeży wietrzyk chwiał firanką w otwarłem oknie. Paweł obejrzał się i rzekł:
— Cóż, Florciu? Teraz już chyba jutro. Czy przyszła?
— Ktoś zdaje się poszedł po nią. Może Zuzanna.
Paweł zamknął oczy i zdawało mu się, jak gdyby mówiono, że wnet powróci. Ale już nie otwierał oczu, żeby się przekonać. Zuzanna dotrzymała słowa, na schodach dały się słyszeć kroki. Pawełek obudził się i usiadł na łóżeczku. Ujrzał wszystkich, ujrzał i poznał. Znikła mgła, która mu przesłaniała oczy. Witał każdego po imieniu.
— A to kto? Czy nie dawna moja niania? — pytał, wpatrując się z promiennym uśmiechem w twarz wchodzącej kobiety.
O tak, tak! Obca przy spojrzeniu na niego nie zalałaby się tak gorzkiemi, beznadziejnemi łzami, nie nazywałaby go swem miłem dziecięciem, swym biednym, więdniejącym kwiatuszkiem. Żadna inna kobieta u jego łoża nie podnosiłaby do ust swych i serca zeschłej rączki. Żadna inna w nadmiarze rozczulenia i litości nie byłaby w stanie tak o wszystkich i wszystkiem na świecie zapomnieć, prócz Pawełka i Florci.
— Ach, Florciu, najdroższa Florciu! Jakie dobre i słodkie jej spojrzenie. Jakim szczęśliwy, że znów ją widzę. Nie odchodź stąd, dawna moja nianiu! Pozostań tu!
Wtem wymieniono imię, znane Pawełkowi i w lot je usłyszał.
— Kto wspomniał o Walterze? Kto w tej chwili powiedział „Walter“. On tu? Chcę go widzieć.
Nikt wprost nie odpowiedział; lecz ojciec zwrócił się do Zuzanny.
— Każ go zawołać, niech wejdzie!
Nastąpiło milczenie. Paweł z uśmiechem patrzył na dawną nianię i cieszył się, że nie zapomniała o Florci. Upłynęło pięć minut.
Walter wbiegł do pokoju. Jego miła twarz, niewymuszone ruchy i wesołe oczy zawsze podobały się Pawełkowi. Ujrzawszy teraz przyjaciela swej siostrzyczki, wyciągnął doń rękę i rzekł:
— Żegnam cię.
— Jak to „żegnam“, moje dziecko — zawołała pani Pipczyn. — Dla czego „żegnasz?“
— O, tak — rzekł — żegnam cię, drogi Walterze, żegnam na wieki!
Gdzie tatuś? — spytał z niepokojem, oglądając się naokoło.
Poczuł na skroni tchnienie ojca, zanim ten otworzył usta do odpowiedzi.
— Pamiętaj o Walterze, kochany tatusiu — szeptał. — Pamiętaj o Walterze! kochałem Waltera!
I jeszcze raz podnosząc drżące ręce, zawołał: Żegnam cię, Walterze!
— A teraz mnie połóżcie. Ty, Florciu, zbliż się, więcej, więcej, moja najukochańsza. Pozwól przyjrzeć się sobie.
Brat i siostra obwiły się ramionami a złote blaski olśniły ich falą, po raz ostatni tak złączonych.
— O, jak prędko mknie rzeka, miła Florciu, pośród brzegów zielonych. Otóż i morze. Już słyszę jego fale. Zawsze jedno i to samo szemrzą fale morskie.
Potem opowiadał, że kołysanie się łódki na bystrej wodzie usypia go.
Jak śliczne teraz zielone brzegi, jak błyszczą kwiaty, na nich rosnące.
A oto łódka na morzu, cicho, lekko pruje jego jasne tonie. Brzeg. Kto tam na brzegu?
Złożył rączki do modlitwy, obwinąwszy niemi szyję siostry.
— Mama podobna do ciebie, Florciu. Widzę jej twarz. Ale powiedz, że obraz na schodach w pensyonacie nie taki ładny. Światło od głowy jej błyszczy mi nad głową, gdy idę.
Złote fale znów przesączyły się na ścianę, lecz w pokoju nie znać było ani śladu ruchu.
Stary, stary zwyczaj! Stara moda na świecie. Nie ginie, dopóki ród ludzki nie zginie, a świat nie otuli się całunem. Stara, stara moda śmierć!
O, chwalcie Pana, którzy go widzicie, za inną modę, za nieśmiertelność!
Aniołowie i dzieci niech na nas patrzą łaskawym wzrokiem, kiedy cicha rzeka zaniesie nas do oceanu.
Ażeby wykonać swój plan głęboko obmyślany, kapitan Kuttl, uważając się za człowieka nader przenikliwego, jakto bywa z ludźmi naiwnymi i prostodusznymi, udał się owej pamiętnej niedzieli do domu pana Dombi. W drodze chytrze układał wszelkie obroty mających nastąpić wydarzeń, aż stanął wreszcie przed obliczem kamerdynera Taulinsona w całym blasku swych odświętnych półbucików. Lecz lokaj uwiadomił go o groźnym stanie Pawełka i Kuttl, jako człowiek delikatny, wycofał się, poleciwszy oddać panu Dombi wspaniały bukiet, mający służyć za dowód głębokiego szacunku dla szanownej rodziny. Na odchodnem rzucił myśl, że głównie należy iść ostro przeciwko wiatrowi i wtedy Bóg wszystko ku lepszemu nakieruje. Prosił o oświadczenie tej myśli w jego imieniu panu Dombi i dodał, że jutro zapewne ponowi swą wizytę.
Nigdy nikt prócz kamerdynera nie dowiedział się o tych komplementach. Bukiet całą noc leżał na stole, rano zaś rzucono go do zlewu i tak wyborny plan kapitana, wróżący świetne rezultaty, rozbił się wraz z innemi, daleko większemi nadziejami.
Późną nocą wrócił do domu Walter ze swej długiej przechadzki. Do głębi przejęty wrażeniem tragicznej sceny, w której los i dla niego zgotował niemiłą rolę, tracił prawie przytomność, zdając sobie sprawę ze smutnych wieści i nie zauważył, że wuj Sol nie znał dotąd barbadoskiej tajemnicy. Kapitan Kuttl był jak na szpilkach i bał się śmiertelnie, żeby się młodzian nie wygadał. Dawał wyraziste znaki, jak mędrzec chiński na radzie z mandarynami. Kiwał, kreślił, krzywił się i groził, lecz tak, że żaden mędrzec chiński nie byłby go pojął.
Zresztą zrozumiał, że teraz do odjazdu Waltera trudno będzie mówić z panem Dombi. Ale wciąż miał tę wiarę, że dwa słowa rozmowy jego z panem Dombi ułożyłyby doskonale los Waltera. Słuchał jednak opowiadania Waltera ze skupioną uwagą i łzy wylewał na świąteczny gors swej koszuli. Nareszcie w jego wynalazczej głowie zrodził się nowy plan: przy pierwszem spotkaniu poprosić pana Dombi na plac Okrętowy, ugościć go i przy butelce dobrego wina naradzić się z nim co do przyszłego losu Waltera.
Jeden fakt wydawał się kapitanowi oczywistym, a mianowicie, że młodzieniec już stał się niejako członkiem rodziny pana Dombi. Rozumie się, sam skromny młodzian nie zdawał sobie z tego sprawy. Gdzie mu tam do tego! On wie zaledwie, że obiad zaczęty stoi i stygnie. A tymczasem sprawa jasna jak słońce. Walter był postacią działającą w żałosnej scenie, którą odmalował z tak poetycznym efektem. Przypomniano go, nazwano po imieniu, polecono osobliwym staraniom — czyż można wątpić, że teraz pan Dombi zajmie się nim, jak własnem dzieckiem? Wnioski te mogły wpłynąć bardzo kojąco na uczonego mistrza żeglarskich instrumentów.
Dla tego kapitan zmiarkował, że teraz najwłaściwiej przystąpić do kwestyi wschodnioindyjskiej, która z tego punktu widzenia wydawała się wprost błogosławieństwem niebios. „Gdybym się był widział z kapitanem — mówił wymarzony przez poczciwego Kuttla pan Dombi — natychmiast wyłożyłbym na rękę naszemu malcowi setkę tysięcy funtów sterlingów gotówką i byłbym pewny, że pieniążki tę wrócą do moich kas z ogromnym procentem.“
Wieść ta niespodziana zrazu jak gromem raziła Salomona Hilsa; lecz kapitan roztoczył przed nim tak świetną perspektywę, że u biednego starca zakręciło się w głowie. Dalej kapitan bardzo zręcznie sprowadził rzecz na ostatnie wypadki, a Walter ze swej strony, udając radość, zbudował takie mnóstwo zamków na lodzie, opisując swój tryumfalny powrót do Londynu po świetnych przygodach zdala od kraju, że wuj Salomon, przenosząc wzrok to na chłopca to na dozgonnego przyjaciela, na seryo zaczął przypuszczać, że mu pozostaje chyba zwaryować z radości.
— Ale rozumiecie, moi przyjaciele, jam już się jakoś postarzał — mówił miętosząc nerwowo rząd błyszczących guzików kamizelki. — Chciałbym mieć chłopca na oczach. To — wiem doskonale — stara piosnka. On zawsze śnił o morzu. I teraz z pewnością rad, że popłynie.
— Wuju Sol — zawołał żywo Walter — jeżeli tak ci się zdaje, to nie pojadę. O czem tu dysputować, kapitanie Kuttl? Nie pojadę — i koniec. Jeżeli wujaszek myśli, że mi miło opuścić go, bierz licho wyspy wschodnio-indyjskie, choćbym miał stać się ich gubernatorem. Z miejsca się nie ruszę.
— Zuch Walter! A ty Salomonie, popatrz na niego!
Starzec, idąc za radą kapitana, uparcie w milczeniu patrzył na Waltera.
— A oto płynie okręcik. Czyje to na nim nazwisko? Nazwisko Geya może? Ale nie, nie — mówił, głos podnosząc — teraz dobrze widzę: „Sa-lo-mon-Hils!“ — Ja wiem — rzekł staruszek, czule przyciągając Waltera do siebie — ja dobrze wiem, że Wal więcej dba o mnie niż o siebie. O tem nigdy nie wątpiłem. Ale jeśli mówię, że rad jechać, to myślę, że podróż ta mu się uśmiecha. Zważcie, proszę, jak nagłą jest dla mnie wieść ta. Wszak ona literalnie spadła mi na głowę. A jam się już zestarzał! Powiedzcie mi raz jeszcze sumiennie, czy naprawdę chodzi o szczęście mego drogiego chłopca?
Starzec z niezmiernym niepokojem spoglądał na obu. Oni milczeli.
— Mówcież: tak czy nie? Do wszystkiego przywyknę, ze wszystkiem pogodzę się, od czego zawisło powodzenie Waltera. Lecz uchowaj Boże, gdy kto kryje co przedemną lub dla mnie jakie niebezpieczne przedsiębierze wyprawy. Słuchaj Kuttl — ciągnął tak wzruszonym głosem, że do gruntu zachwiał dyplomatyczną taktykę kapitana — czy jesteś ze mną otwarty? Czy prawdę oznajmiłeś swemu przyjacielowi? Mów! Czemu milczysz? Co za myśl kryje się za tem? Dla czegoś ty pierwszy, nie zaś ja, dowiedział się, że ma jechać? Dla czego?...
Walter stłumił wzruszenie i z prawdziwem zaparciem się pospieszył na pomoc kapitanowi; tak obaj, wciąż obrabiając zamorskie plany, zagmatwali myśl starca, że, zdawało się, zapomniał nawet o rozłące z krewnym. Zwłoka i wahanie się nie miały już miejsca. Nazajutrz Walter dostał od dyrektora biura Karkera papiery i pieniądze na przygotowania z wiadomością, że Syn i Następca wyruszy za dwa tygodnie. W czasie skrzętnych zabiegów przygotowawczych starzec doszczętnie utracił panowanie nad sobą. Chodził, krzątał się, myślał o wszystkiem i o niczem.
Czas odjazdu szybko się zbliżał.
Kapitan Kuttl codziennie dowiadywał się o szczegóły sprawy, widział zbliżanie się terminu, a tymczasem nie było możności rozpoznania istoty sprawy. Długo i daremnie suszył sobie głowę, wreszcie idea niezrównana olśniła go. — A gdybym tak wstąpił do pana Karkera? Możnaby i od niego dowiedzieć się o kierunku wiatru.
Ta idea bardzo mu się podobała. Teraz dopiero wyświadczy przyjaciołom przysługę. Rozumie się, najsamprzód rozezna sposób myślenia i charakter pana Karkera, a już potem w miarę okoliczności rozgada się z nim mniej lub więcej otwarcie.
Tegoż dnia Kuttl bez wiedzy Waltera, który w domu sposobił się do dalekiej podróży, przywdział swe półbuciki, ozdobił gors koszuli szpilką i ochoczo udał się na drugą swoją wyprawę. Nateraz nie miał bukietu; natomiast w jednej z pętlic jaśniał cudowny i świeżutki kwiat słonecznika, nadający kapitanowi wygląd zamiejskiego obywatela. Z kwiatem i ze swą sękatą laską kroczył ku biurom Dombi i Syna — za chwilę stanął przed figurą Percza.
— Przyjacielu — rzekł śmiało i stanowczo — czy macie tu zarządcę, nazwiskiem Karker?
Percz odpowiedział, że jest, lecz zajęty i wszyscy urzędnicy tak zajęci, że ani chwili nie mają na gawędę.
— Uważajno, mój miły. Nazywam się kapitan Kuttl. Masz natychmiast oznajmić kapitana Kuttla, a ja zaczekam. Rozumiesz?
Z temi słowy kapitan rozsiadł się na czerwonej ławce Percza, wydobył z glansowanego kapelusza, ujętego w kleszcze kolan, chustkę i wycierał czoło i głowę, aby nadać sobie wygląd świeży i czerstwy. Potem rozczesał kikutem włosy i rozpoczął przegląd pisarzy. Ten spokój kapitana i jego niezbadana tajemniczość poskutkowały.
— Jak godność pańska?
— Kapitan Kuttl.
— Niechże będzie. Pójdę i oznajmię pana. Może na szczęście pańskie — on niezajęty.
— Powiedz, że kapitan zajmie mu tylko minutę czasu, nie więcej.
Za chwilę Percz wrócił i rzekł:
— Pan kapitan raczy się pofatygować do gabinetu pana Karkera. Starszy prokurent z miną wyniosłą stał w swym pokoju na dywanie obok kominka nieogrzanego, zasłoniętego arkuszem papieru od cukru. Obrzucił kapitana wzrokiem niezachęcającym.
— Pan Karker?
— Zdaje się, że ten sam — rzekł pokazując wszystkie swe zęby.
„Dobry rys“ — pomyślał kapitan, badając charakter i czując pociąg ku niemu.
— Oto uważasz pan, taka historya. Jam stary wyjadacz morski a Walter, który służy u panów — prawie mój syn.
— Walter Gey?
— Właśnie, Walter Gey.
Mina kapitana wyrażała jeszcze większe uznanie dla przenikliwości prokurenta.
— Jestem dawnym i szczerym przyjacielem Waltera i jego wuja. Może szef pański wspominał kiedy o kapitanie Kuttl?
— Nie — rzekł pan Karker, jeszcze szerzej ukazując zęby.
— Otóż miałem przyjemność z nim się zaznajomić. Ja i mój młody przyjaciel jeździliśmy doń do Brajton w pewnym interesiku. Może pan wiesz.
— Miałem chyba zaszczyt załatwić ten interesik wówczas.
— Rozumie się — któż, jeżeli nie pan. Otóż teraz przyszedłem....
— Może pan raczy spocząć — rzekł Karker z uśmiechem.
— Dziękuję — mówił kapitan, korzystając z zaproszenia. — Lepiej się rozmawia, siedząc. Może i pan zajmie miejsce.
— Nie, nie lubię siedzieć. Zatem pan przybyłeś — po co?
— Przyszedłem pomówić w sprawie mego przyjaciela Waltera. Wuj jego, stary Sol, człowiek uczony, to jest z pańskiem pozwoleniem on poprostu we wszystkich naukach zjadł psa z kośćmi; ale — prawdę mówiąc, żeglarzem nigdy nie był i być nie mógł, bo zgoła nie zna się na tem. Przy całym swym rozumie i olbrzymiej wiedzy — człowiek to bardzo niepraktyczny. A Walter, jak pan wiesz, doskonały młodzieniec, ale znów bieda, że bardzo skromny i wstydliwy nad pojęcie. Otóż przyszedłem naradzić się z panem na osobności, w cztery oczy, po przyjacielsku, jak to tu u panów, czy wszystko dobrze, a głównie, czy pomyślny wiatr dmie w żagle naszego Waltera? Pojmuje pan? Pewnie, jabym o wszystkich sekretach dowiedział się od samego admirała panów, ale teraz.... cóż poradzić?
— A jak pan sam sądzisz? — spytał Karker, kryjąc rękę pod połę. — Jesteś pan człowiekiem praktycznym i wilkiem morskim. Jakiż według pana wiatr dmie w żagle młodego pańskiego przyjaciela?
Mina kapitana stała się na to pytanie tak nieodgadnioną, że znów chyba mędrzec chiński, władający sztuką pisania słów w powietrzu, mógłby ją odcyfrować.
— Powiedz pan naprzód — zawołał kapitan w zachwycie — zgadłem czy nie?
— Rzecz prosta, odgadł pan. Nie wątpię o tem.
— No, zatem mam zaszczyt panu powiedzieć, że Walter mknie na żaglach z wiatrem najpomyślniejszym Tak czy nie?
Pan Karker uśmiechnął się na znak zgody.
— Wiatr dmie w tył okrętu a niebo bez chmurki — ciągnął kapitan.
Pan Karker znów uśmiechnął się na znak zupełnej zgody.
— Tak, tak. Dawno tak myślałem i Walterowi to samo mówiłem. Bardzom panu obowiązany.
— Gey ma świetną przyszłość — zapewniał Karker, obnażając zęby do samych dziąseł. — Cały świat przed nim.
— Tak, cały świat przed nim, a nadto żona w dodatku.
Przy słowie „żona“, wypowiedzianem na ten raz bez szczególnej intencyi, kapitan umilkł, wzniósł oczy, obrócił kapelusz końcem swej laski i wyraziście spojrzał na uśmiechającego się interlokutora.
— Założę się o butelkę najlepszego rumu jamajskiego, że znam przyczynę pańskiego uśmiechu.
Pan Karker jeszcze szerzej rozpłynął się w rozweseleniu.
— Rozumie się, że to zostanie między nami — rzekł kapitan, przymykając drzwi końcem swej sękatej laski.
— O, naturalnie.
— Otóż pan miałeś na myśli literę F.?
Pan Karker nie przeczył.
— Potem idzie L — ciągnął kapitan — a potem O i R. Tak czy nie?
Pan Karker wciąż się uśmiechał.
— Tak czy nie? — nalegał szeptem kapitan, rozpływając się w rozkosznem uszczęśliwieniu.
Kiedy zaś Karker zamiast odpowiedzi szczerzył zęby i kiwnął głową na znak zupełnej zgody, kapitan wstał, ujął go za rękę i z ogniem zaczął zapewniać, że obaj kroczą po tej samej ścieżce i że on, Kuttl, już daleko pomknął przodem.
— Wszakże już nawet z nią się zapoznał i to przy jakiem dziwnem zdarzeniu. Przypomnij pan: znalazł ją samotną, na ulicy, gdy była jeszcze dzieckiem. Pokochał ją od pierwszego rzutu oka. Ona go także pokochała. Odtąd świata nie widzą poza sobą. Już wtedy orzekliśmy — ja i Salomon Hils, że dla siebie stworzeni.
Kot, małpa, hyena lub trupia głowa nigdy nie pokazałyby kapitanowi tylu zębów, ile ich ujrzał w ciągu tej rozmowy w ogromnej paszczy pana Karkera.
— Tu wszystko zlało się w jedno połknienie: i wiatr i woda w jedną stronę. Jak to on zręcznie znalazł się u nich ostatnim razem!
— Wszystko sprzyja jego nadziejom.
— Wszak go w tym dniu prawie holowali! Zerwij go pan teraz z tego holownika!
— Pewnie, teraz go już nie odczepisz.
— Znowu masz pan zupełną racyę. Teraz nie odczepisz. Teraz tylko trzymaj się mocno i rozwijaj żagle. Syna więcej niema... biedne dziecię! Czy nie tak, panie Karker?
— Oczywiście tak. Syna więcej niema.
— Zatem zrobić zamianę — i oto gotów nowy syn. Hura, kuzyn Salomona Hilsa! Niech żyje sam Salomon! A młody i teraz u panów, służy u was, chodzi do was.
Przy każdem zdaniu kapitan dobrotliwie trącał łokciem swego przyjaciela, pierś wzdymała się wysoko i długi gruby nos burzliwie pałał.
— Czy mam racyę, szanowny panie?
— Kapitanie Kuttl — rzekł Karker, zginając się jak nieszczęście, jak gdyby unicestwiał się przed przyjacielem przyszłego szefa firmy — pańskie widoki względem Waltera Gey’a okazują zadziwiającą przenikliwość i jasnowidzenie. Rozumiem, że rozmowa ta zostanie między nami.
— Ani — ni! Nikomu słóweczka!
— To znaczy ani jemu ani komu drugiemu?
Kapitan nasępił brwi i kiwnął głową.
— Wszystko to ma służyć za wskazówkę i dać kierunek przyszłym pańskim zamiarom i czynom.
— Dziękuję całem sercem — rzekł kapitan pilnie słuchając.
— Nie zawaham się orzec, że pańskie przypuszczenia mają wagę oczywistego faktu. Paneś wprost trafił palcem w niebo.
— No, a co się tyczy pańskiego admirała, to spotkanie z nim jakoś się samo przez się urządzi. Czas cierpliwy.
Pan Karker rozszerzył paszczę do uszu i bezdźwięcznie powtórzył ostatnie słowa: „czas cierpliwy.
— A ponieważ wiem teraz, że Walter robi karyerę...
— Robi karyerę — powtórzył bezdźwięcznie Karker...
— Ponieważ obecna podróż Waltera najściślej złączona z nadziejami jego w tym domu...
— Z ogólnemi nadziejami — potwierdził tak samo jak pierwej Karker...
— To mogę być zupełnie spokojnym i do pewnej chwili będę patrzył czujnie, nic zresztą nie przedsiębiorąc.
Pan Karker aprobował to postanowienie, a kapitan wyraził mniemanie, że pan Karker najmilszy człowiek na świecie i nie szkodziłoby panu Dombi wzorować się na tym doskonałym przykładzie. Wkońcu kapitan jeszcze raz wyciągnął swą ogromną prawicę, podobną do dużego bloku i tak siarczyście uścisnął, że na miękkiej dłoni jego przyjaciela odbiły się wszystkie szczeliny i rysy tatuowania.
Żegnam pana — mówił — żegnam, drogi przyjacielu. Ja wogóle trzymam język za zębami i nie lubię na próżno bałakać. A o sprawie pogawędzić z rozumnym i wykształconym człowiekiem, to moja przyjemność. Daruj pan, że tak bez ceremonii oderwałem pana od pańskich zajęć.
— Nic nie szkodzi.
— Dziękuję. Moja kajuta nieduża, lecz zaciszna i czysta. Jeżeli pan kiedy będziesz na placu Okrętowym, wyszukaj pan dom Mac Stringer, niewielki dwupiętrowy, numer dziewiąty, trąć pan drzwi i wejdź na górę. Będzie mi zawsze miło widzieć pana. Do widzenia.
Po tem uprzejmem zaproszeniu kapitan wyszedł, pozostawiając pana Karker w poprzedniej pozycyi koło kominka. Jego przenikliwe i chytre spojrzenie, obłudne, wiecznie uśmiechnięte usta, czysty wykrochmalony kołnierz i same bokobrody, nawet powolny ruch ręki wzdłuż białego gorsu i czerwonych tłustych policzków, — wszystko to mocno przypominało jakieś dzikie zwierzę z gatunku kotów.
Niewinny kapitan Kuttl wyszedł z gabinetu w błogim stanie złudzenia. „Trzymaj się mocno, Ned — mówił do siebie. Dziś postanowiłeś o losie młodych ludzi.“ Przez cały ten dzień, upojony czynem bohaterskim, wydał się tajemniczym nawet dla swych przyjaciół. Co chwila mrugał, uśmiechał się i wyrabiał osobliwe miny. Gdyby go był Walter wybadał, dobroduch bez wątpienia wyśpiewałby wszystko; lecz Walter nie wypytywał i kapitan poniósł swą tajemnicę na plac Okrętowy.
W domu pana Dombi głęboka cisza. Służba tam i sam snuje się na palcach. Rozmawia szeptem i oto od paru już godzin nasyca się jadłem i napojem. Pani Wikkem utkwiwszy zapłakane oczy w niebiosach, opowiada smutne anegdoty, przetykane obficie westchnieniami. Przypomina, jakto jeszcze u pani Pipczyn zawsze przepowiadała tę katastrofę — a ta opowieść nie przeszkadza jej co chwila orzeźwiać się piwem. Wogóle pani Wikkem smuci się i tęskni, lecz przyjemnie bawi towarzystwo. Kucharka podziela jej nastrój. Właśnie zbiera się przypiekać coś na kolacyę i kapią jej łzy pod wpływem żałosnych uczuć i gorzkiej cebuli. Taulinson domyśla się, że nad domem cięży zły los; zapytuje, czy jest lub też był kiedy narożny dom, gdzieby takich klęsk nie bywało? Wszyscy myślą, że to się stało dawno, dawno, atoli dziecię leży ukojone i piękne na swem łóżeczku.
O zmroku jawią się goście dawni: cicho i uroczyście kroczą w swem obuwiu, owiniętem flanelą. Za nimi niosą łoże spoczynku wiecznego, straszne łoże dla dziecka, uśpionego snem wiekuistym. Przez cały ten czas nikt nie widzi osierociałego ojca, nawet kamerdyner. Siada on w ciemnym kącie, gdy tylko kto do jego pokoju wejdzie, a chodzi wymierzonym krokiem, gdy zostaje sam. Nad ranem opowiadają, jakoby w głęboką północ udał się na górę i siedział w pokoju zgasłego syna do wschodu słońca.
W biurach w City szkła okien szczelnie zasłonięte okiennicami i mrok wewnątrz włada. Zwykły ruch zamarł. Pisarze tracą chęć do pracy, odwiedzają restauracye, spożywają kotlety i przechadzają się na wybrzeżu Tamizy.
Posłaniec Percz powoli i niechętnie spełnia polecenia, zagląda z kolegami do znanych piwiarni i gawędzi z ożywieniem o marności życia. Wieczorami wcześniej niż zwykle wraca do domu i raczy panią Percz cielęcymi kotletami i szkockiem piwem. Pan Karker nikogo nie częstuje i jego nikt nie ugaszcza. Siedzi sam w swym gabinecie i cały dzień się uśmiecha.
Oto cała gromadka różowych dzieciaków wygląda z okien naprzeciw domu pana Dombi. Zachwycają się karymi końmi z pióropuszami na łbach u bramy Dombi. Ruszyły konie i powiozły czarną karetę, a za karetą powlókł się długi rząd dżentlmenów z szarfami i wysokimi posochami. Za nimi wielki tłum.
I oto z poza ciżby sług i niewiast szlochających w żałobie kroczy nareszcie sam pan Dombi ku drugiej karecie, która nań czeka. Żal i boleść nie rozdarły mu serca — myślą otaczający. Chód ma pewny, postawę wyniosłą, jak przedtem. Nie zasłania lica, patrzy dumnie przed siebie. Przybladł cokolwiek, lecz surowa twarz zachowuje niezmiennie jednaki wyraz.
Siada do karety, a tuż za nim trzej dżentlmeni. Zwolna ciągnie się wzdłuż ulicy pogrzebowy orszak.
Nareszcie powolny pochód wkracza przy dźwięku dzwonów w obręb świątyni. Tu, w tej samej świątyni nieszczęsne dziecię otrzymało wszystko, co ma na ziemi pozostawić — imię. Tu, obok prochów matki ułożą wszystko, co z niem zamarło. I dobrze tak. Zwłoki leżą tam, gdzie Florcia w swych samotnych, o tak, samotnych przechadzkach będzie je nawiedzała.
Obrzęd skończony, pastor znikł. Pan Dombi ogląda się i pyta cichym głosem:
— Jest tu człowiek, któremu polecono czekać wskazówek co do pomnika?
Ktoś występuje i odpowiada: „Jest!“ Pan Dombi objaśnia, gdzie postawić pomnik i rysuje na ścianie kształt i wielkość posągu. Potem ołówkiem kreśli napis i wręcza go ze słowami:
— Życzę sobie, aby to wykonano natychmiast.
— Stanie się podług pańskiej woli.
— Spodziewam się. Tu, jak pan widzi, oznaczono tylko imię i wiek.
Człowiek kłania się, patrzy na papier i jakaś wątpliwość w nim się rodzi. Lecz pan Dombi nie zważa na wahanie się, odwraca się i spiesznie idzie ku drzwiom.
— Przepraszam pana — dogania go człowiek — ponieważ pan życzy sobie, by to było wykonane niezwłocznie, a ja zaraz mogę wziąć się do roboty...
— A więc:
— Może pan raczy przeczytać, co pan napisał? Tu zdaje się omyłka.
— Gdzie? Kamieniarz podaje mu papier i wskazuje słowa: „Ukochane i jedyne dziecię“.
— Zdaje się, że powinno być: „syn“?
— Masz pan słuszność. Tak. Proszę poprawić.
Ojciec przyspiesza kroku i siada do karety. Gdy trzej jego towarzysze zajęli miejsca, zasłonił twarz kołnierzem palta i nikt go już tego dnia nie widział. Pierwszy wysiada z karety i usuwa się do swego pokoju. Reszta towarzyszy: pan Czykk i dwaj lekarze idą do jadalni, gdzie ich przyjmują panna Toks i pani Czykk. A co dzieje się na drugiem piętrze w zamkniętym pokoju, jakie myśli kłębią się w głowie ojca, jakie uczucia i cierpienia druzgocą jego serce — nikt nie wie.
Na dole w ogromnej kuchni opowiadają sobie, że teraz „jakby niedziela“, a przecież na ulicach tłum w codziennym stroju i codzienny ruch w pełni. Czy to nie grzech? Czy nie zgroza? Towarzystwo czeladne siedzi za stołem, korki strzelają z butelek. Pan Taulinson woła z westchnieniem:
„Biada nam grzesznym!“, na co kucharka odpowiada z westchnieniem: „wielkie miłosierdzie Boże!“ —
Z wieczora pani Czykk i panna Toks biorą się do igły. Wieczorem Taulinson z pokojową idą na spacer, bo pokojowa musi pokazać swój żałobny kapelusz. Wałęsają się po zaułkach i Taulinson wyraża mocne postanowienie założyć sklepik z jarzynami na rynku Oksfordzkim. —
Dawno już w domostwie pana Dombi nie rozkoszowano się takim głębokim i niezamąconym snem. Poranne słońce budzi zwykły ruch i dom znów wraca do dawnego ładu. Różowe dzieciaki z przeciwległego domu wybiegają na ulicę i bawią się w obręcz. W świątyni wspaniały ślub. Kamieniarz pogwizduje wesołą śpiewkę, żłobiąc na marmurowej tablicy: „P-aw-e-ł. —
Czyż doprawdy w tem życiu tak czynnem, tak skrzętnem utrata wątłej istoty może w czyjem sercu zostawić pustkę na tyle szeroką i głęboką, że chyba szerokość i głębia bezkresnej wieczności zdołałaby ją wypełnić! Florcia w swym bólu mogłaby odpowiedzieć: Braciszku, najmilszy, ukochany braciszku! Jedyny przyjacielu i towarzyszu mego samotnego dzieciństwa! Jakaż myśl, jeśli nie myśl o wieczności zleje na me gorzkie życie to dobroczynne światło, które już pełga na twej wczesnej mogile?
— Drogie dziecko — mówiła pani Czykk — gdy dożyjesz lat moich...
— To jest, gdy nastanie rozkwit twego życia — uzupełnia panna Toks...
— Wtedy dowiesz się, że każdy żal bezowocny i powinniśmy poddać się woli Bożej. Pobiadała, zapłakała — i dość. Czas przestać.
— Będę się starała, cioteczko — odrzekła szlochając Florcia.
— Miło mi to słyszeć. Dobra nasza panna Toks, a nikt nie będzie wątpił o jej rozumie, przenikliwości...
— Ach, droga Luiso, doprawdy stanę się zarozumiałą przez ciebie.
Niezrównana nasza panna Toks wyjaśni ci i stwierdzi własnem doświadczeniem, żeśmy na świat ten do wysiłków wezwani. W tem nasze przeznaczenie, i natura wciąż domaga się od nas wysiłków. Jeżeliby jaki mi... ach, droga Lukrecyo, zapomniałam wyrazu. Mi — mi...
— Minister?...
— Ale nie! Coza minister! Mój Boże, oto sobie nie przypomnę. Mi..
— Milioner?
— Ach, Lukrecyo, cóż za myśli miewasz! Co tu ma do rzeczy milioner? Mi... mi... mizantrop! Ledwiem przypomniała! Jeśliby jaki mizantrop zadał mi pytanie: po co na świat przychodzimy? — Nie namyślając się, odpowiedziałabym: Po to, aby czynić wysiłki.
— Prawda, najzupełniejsza prawda!
— Na nieszczęście przykład mamy przed oczami. Wszystkie te okropne niedole nie zwaliłyby się na naszą rodzinę, gdyby wysiłek nastąpił w swojej porze. Nikt mnie na świecie nie przekona, że gdyby biedna Fanni uczyniła wysiłek, którego się od niej domagano, nasze dzieciątko otrzymałoby od natury silny organizm. Dlatego, Florciu, musisz uzbroić się w odwagę i moc ducha. Egoistyczny ból twój mógłby jeszcze więcej zdenerwować tatusia.
— Droga cioteczko! — zawołała Florcia, klękając przed panią Czykk, aby jej lepiej patrzeć w twarz — powiedz mi na miłość Boską, powiedz, co się z tatusiem dzieje? Czyż on się naprawdę poddał rozpaczy?
Okrzyk ten bardzo wzruszył uczuciową pannę Toks. Może zdało się jej, że serce odtrąconego dziecka przejęło się współczuciem dla cierpiącego ojca, albo może ujrzała w tem gorącą chęć serca osierociałego przylgnąć do drugiego serca, albo może poprostu przejął ją rozpaczny jęk sieroty, dla której teraz cały świat zamieniał się w posępną pustynię — dość, że panna Toks na widok dziewczęcia klęczącego roztkliwiła się, zaczęła głaskać Florcię po główce i odwracając się, zalała się łzami, nie czekając tym razem przedwstępnych wskazówek od swej mądrej kierownicy.
Co dziwniejsza, że pani Czykk, dama charakteru surowego i wyniosłego, straciła równowagę duszy i milczała, spoglądając na śliczną młodzieńczą postać, pełną niewysłowionej tkliwości i współczucia. Wkrótce opanowała się i podnosząc głos, ciągnęła z wielką powagą:
— Florciu, drogie dziecko, twój biedny ojciec bywa niekiedy dziwny i pytać mnie o niego to samo, co pytać o rzecz, na zrozumienie której brak mi pretensyi. Nikt chyba nie posiada więcej odemnie wpływu na niego, a jednak ostatnimi czasy niewiele z nim mówiłam. Widziałam go dwa czy trzy razy i przelotnie. Wszak pokój jego zawsze zamknięty. Powiedziałam ojcu: „Pawle“ — właśnie tak się wyraziłam — „Pawle, możebyś, mój drogi, użył jakiego środka podniecającego?“ A ojciec twój odrzekł: „Luizo, zostaw mnie. Nic mi nie potrzeba. Najlepiej mi być samemu. “ Gdyby mnie jutro sądownie o to zapytano, przysięgłabym, że tak było powiedziane.
— Droga Luizo, ty zawsze postępujesz systematycznie — wyraziła podziw swój panna Toks.
— Krótko mówiąc, Florciu, pomiędzy mną i twoim ojcem nic się dotąd nie stało. Gdym mu przypomniała, że pan Barnet i ledi Skettls napisali bardzo miłe listy — ach, mój Boże, jak ta ledi Skettls kochała naszego aniołka! — Gdzie się zawieruszyła moja chusteczka?
Panna Toks wyjęła z torebki i podała chusteczkę.
— Bardzo miłe listy. Wyrażają nam swe współczucie i zapraszają cię do siebie, Florciu. Potrzebna ci rozrywka. Gdym powiedziała twemu ojcu, że ja i miss Toks zbieramy się do domu, machnął ręką; a potem na zapytanie: czy nie będzie miał czego przeciw twemu wyjazdowi? — odrzekł: „Nie, Luizo, czyń co chcesz“.
Florcia podniosła na nią zapłakane oczy.
— Zresztą możesz i nie jechać do Skettlsów Zostań, jeżeli chcesz w domu, albo jedź ze mną.
— Wolałabym, cioteczko, pozostać w domu.
— Jak wolisz. Wiedziałam z góry, że zrobisz dziwny wybór. Zawsze byłaś dziwaczna, nawet dzika. Każda inna na twem miejscu po wszystkiem, co się stało — Lukrecyo, znów zgubiłam chusteczkę — uważałaby za zaszczyt skorzystać z tak miłego zaproszenia.
— Nie chciałabym myśleć, że mi teraz trzeba unikać naszego domu. Nie przypuszczam, cioteczko, żeby jego... pokoje na górze musiały teraz pogrążać się w pustkę i boleść. Pozwólcie mi nigdzie nie wyjeżdżać. O, braciszku mój, ukochany braciszku!
Było to naturalne, nie dające się przemódz rozrzewnienie — i biedna sierota zakryła rączkami twarz. Należało ulżyć piersi zbolałej, bo serce złamane zatrzęsłoby się w niej jak ptak ze skrzydłami zwichniętemi, może nawet pękłoby.
— Dobrze, moje dziecko. Nie będę ci czyniła trudności, sama to wiesz najlepiej. Chcesz zostać w domu, zostawaj z Bogiem. Nikt cię nie zmusza — i nie powinien zmuszać.
Florcia smutno pochyliła główkę.
— A czy ja, cioteczko, nic dla niego nie mogłabym zrobić?
— Jakaś ty dziwna! Co ci się przyśniło? Jeżeli twój ojciec mnie, słyszysz, mnie powiedział: „Luizo, zostaw mnie samego, nic mi nie trzeba“, cóż, myślisz, tobieby odpowiedział? Tyś mu się nawet na oczy pokazywać nie powinna. Nawet nie marz o tem.
— Cioteczko — rzekła Florcia — pozwól się pożegnać. Chce mi się spać.
Pani Czykk ucałowała kuzynkę. Lecz parnia Toks pod pozorem poszukania na górze zgubionej chusteczki udała się za Florcią i usiłowała ją pocieszać ku wielkiemu niezadowoleniu Zuzanny Nipper, podług niej bowiem panna Toks gorszą była od krokodyla. Zresztą tym razem współczucie jej zapewne było szczere. Na jakiż zysk mogła liczyć ze współczucia ku dziecku odtrąconemu? Czyż prócz Zuzanny Nipper nikt nie starał się sprawić ulgi sercu znękanemu? Oprócz Gorączki nikt do niej ramion nie wyciągał? Nikt ku niej nie zwracał oblicza? Nikt nie ozwał się ze słowem pociechy? Nikt, nikt, nikt! Florcia samotnie żyła na pustoszy i ani jedno serce nie dzieliło jej boleści. Bez brata i bez matki, sierota kompletna, była teraz rzucona na pastwę losu — i jedna tylko Zuzanna okazywała jej współczucie. O, jakże go potrzebowała!
Gdy goście rozjechali się i w ponurem mieszkaniu pana Dombi nastał zwykły porządek, Florcia zrazu od świtu do nocy płakała, błąkała się na górze i na dole a czasem w przystępie tęsknoty uciekała do swego pokoju, łamała ręce, rzucała się na łóżko i nie mogła się ukoić. Każdy przedmiot budził w niej żałosne wspomnienia i cały dom był dla niej źródłem nieznośnych udręczeń.
Lecz miłość czysta nie może w sercu niewinnem płonąć ogniem niszczącym. Tylko taki płomień, który w swej najgłębszej istocie tchnie zatęchłą pieśnią ziemi, pożera pierś rozbolałą. podczas gdy święty ogień niebios, ogień ofiarnej miłości — nie pustoszy ludzkiego serca. Zwolna spokój ducha rozjaśnił postać Florci, i choć płakała, żal jej przycichał i ukajał się.
Niewiele upłynęło czasu, a oko jasne znów zwracało się ku złotym falom, sączącym się na ścianę w pogodne wieczory. Siadywała znów w pokoju nieszczęsnym, jak gdyby bladolicy chłopczyk wciąż męczył się na małem łóżeczku. A gdy ból stawał się nieznośnym, padała na klęczki i modliła się, by Bóg pozwolił aniołkowi pamiętać i modlić się za nią.
Skoro jeszcze trochę czasu minęło, dźwięczny głos jej znów zaczął rozlegać się o zmroku, znowu nuciła pieśń, której tak lubił słuchać braciszek, trzymając główkę na jej kolanach. A skoro gasły ostatnie promienie słońca, w jej pokoju drżały i przelewały się dźwięki muzyki i zdawało się, że brat znowu prosi o śpiew, jak owej nocy, kiedy wysechł strumień jego życia. I nieraz owe żałosne wspomnienia tętniły po klawiszach, a drżący głos zamierał w potoku łez serdecznych.
Jeszcze trochę czasu przeszło, a u niej zjawiła się chęć do pracy, jak niegdyś na brzegu morza koło wózeczka, skąd jedyny przyjaciel duszy godzinami wpatrywał się w roztocz fal. I długo siadywała u okna pustego pokoju koło portretu matki, a myśli jej błądziły daleko.
Lecz poco ciemne oczy odrywały się od roboty ku tej stronie, gdzie żyły rumiane dzieciaki? Maleńka gromadka nie miała związku z treścią jej rozmyślań. Wszystko to były dziewczęta: cztery siostrzyczki. Tylko że i one nie miały matki; i u nich, jak u niej był ojciec.
Łatwo było poznać, gdy ojciec oddalał się i gdy go czekano z powrotem. Starsza dziewczynka wtedy krążyła po bawialni lub wybiegała na balkon, a zaledwie ojciec w dali się ukazał, twarzyczka ożywiała się radością, podczas gdy reszta dziatwy bębniła w szyby i głośno nawoływała. Wnet starsza siostra biegła w korytarz, porywała ojca za rękę i wiodła; on sadzał ją na kolana, całował, gładził główkę, a córka mocno rączkami obejmowała jego szyję.
Zawsze były wesołe. Florcia niekiedy nie mogła wytrzymać, zalewała się łzami goryczy, uciekała od okna, jakby się bała popsuć cudze szczęście.
Był to dom oddawna pustką stojący, najęty wówczas, gdy dzieci były w Brajton. Odnowiono go, ozdobiono kwiatami, klatkami z ptactwem, przez co odmłodniał i ożywił się. Ale Florcia nie zwracała uwagi na dom; dzieci i ojciec pociągały ją głównie. Zaledwie ojciec kończył obiad, dzieci zaczynały bawić się, a wesołe ich głosy płynęły daleko w ulic. Potem szły z ojcem na górę, a on, otoczony kwitnącemi buziami, niby bukietem kwiatów, opowiadał im zabawne historyjki. Innym razem całe gronko wychodziło na balkon i wtedy Florcia spiesznie kryła się, aby nie straszyć drobiazgu swoją żałobą.
Starsza córka nalewała ojcu herbatę — szczęśliwa mała gosposia — gawędziła z nim u okna czy przy stole tak długo, aż zapalono świece. On obchodził się z nią, jak z dorosłą, ona zaś z powagą brała się do szycia lub do książki. A była młodszą od Florci. Skoro zapalono światło, Florcia obserwowała już ze swego ciemnego pokoju bez bojaźni, „Dobranoc, tatusiu, dobranoc. Spokojnej nocy!“ Florci kręciły się łzy i nie patrzyła więcej.
Florcia wciąż myślała o tym domu i to była jej tajemnica. Lecz w tem młodem serduszku kryła się jeszcze jedna tajemnica.
Zaledwie milknął gwar powszedni, cichutko schodziła ze swej sypialni, skradała się po schodach ku drzwiom gabinetu ojca. Tu na zimnej posadzce kamiennej co noc stała godzinami bez tchu. Miłości łaknęła jej dusza.
Przywarłszy główkę do klamki, nadsłuchiwała oddechu człowieka, którego zwano jej ojcem. Z jakim bezgranicznym porywem padłaby do nóg tego egoisty bez serca, gdyby pozwolił na przyjęcie słów pociechy. Nie wiedział i nie dowiadywał się pan Dombi, jak żyje i co porabia córka.
W całym domu nikt nie domyślał się cierpień dziecka. Drzwi gabinetu zamknięte, pan Dombi nie dawał znaku życia. Parę razy wychodził i opowiadano, że ma jechać na wieś. Tymczasem zaś może nawet zapomniał o córce.
Raz, w tydzień po pogrzebie, Florcia siedziała przy robocie, gdy wpadła Zuzanna i śmiejąc się zawołała:
— Gość, panno Florciu, gość!
— Gość? Do mnie, Zuzanno?
— Do panienki.
— Cóż to za gość?
— Pan Tuts.
Uśmiech na ustach Florci znikł i w oczach zabłysły łzy.
— Zupełnie jak ja — mówiła Zuzanna, ocierając łzy fartuszkiem. — Kiedy ten półwaryat wszedł do przedpokoju, zaczęłam się śmiać, a potem na płacz mi się zebrało.
Tymczasem Tuts wszedł do pokoju.
— Witam cię, panno Dombi, witam! Jak zdrowie pani? Jam zdrów, chwała Bogu, dziękuję, a pani jak się miewa?
Pan Tuts, najlepsza istota pod słońcem, zawczasu nie bez wysiłku obmyślił ten wstęp, żeby uspokoić Florcię i siebie. Lecz zaledwie skończył przemowę, znalazł się w położeniu rozrzutnika, który strwonił całe swe mienie. Zapas wymowy wyczerpał się wpierw, nim zdołał usiąść. A Florcia milczała. Żeby wybrnąć z kłopotu, postanowił powtórzyć mowę.
— Witam, panno Dombi, witam. Jak zdrowie pani? Jam zdrów, bardzo dziękuję, a pani?
Florcia podała mu rękę i zapewniła o swem zdrowiu.
— A ja jestem zdrów zupełnie. To jest, prawdę mówiąc, nawet nie pamiętam, żebym był kiedy zdrowszy. Bardzo pani dziękuję, panno Dombi.
— To bardzo uprzejmie z pańskiej strony, że mnie pan odwiedził. Miło mi widzieć pana.
Pan Tuts ucieszył się; lecz zmiarkowawszy, że do wesela brak powodu, westchnął głęboko; zważywszy, że nie należy się smucić, znów przybrał minę wesołą. Ale nie rad z obu nastrojów, zaczął się niespokojnie kręcić.
— Pan był taki dobry dla mego braciszka. On mi często mówił o panu.
— O, to nic nie znaczy — przerwał pan Tuts. — A teraz ciepło, nieprawdaż?
— Bardzo ładna pogoda.
— Lepszej nie trzeba. Stanowczo nie pamiętam, żebym się czuł kiedy lepiej.
— Dziękuję pani, panno Dombi.
I ogłosiwszy tę nowinę, pan Tuts znów pogrążył się w milczeniu.
— Pan już chyba opuścił zakład doktora Blimbera?
— Jakże, zupełnie opuściłem.
I znowu umilkł, co trwało parę minut. Poczem rzekł:
No, pożegnam panią, panno Dombi.
— Jakto? Pan już odchodzi? — spytała Florcia, powstając.
— A nie wiem doprawdy. Nie, jeszcze nie zaraz — rzekł pan Tuts, siadając znowu wbrew oczekiwaniu. — Jabym chciał, panno Dombi...
— Proszę, niech się pan nie krępuje, panie Tuts. Mnie bardzo przyjemnie usłyszeć od pana cokolwiek o mym braciszku.
— Jabym chciał — zaczął Tuts i twarz mu się rozjaśniła wyrazem żywej sympatyi. — Biedny Dombi! Oto wcale nie myślałem, żeby Bordżes i Ska, doskonali krawcy, panno Dombi, tylko bardzo drodzy; myśmy z braciszkiem często o nich mówili, czyż można było przewidzieć, że będzie się u nich musiało zamawiać to ubranie! — pan Tuts był w żałobie. — Biedny Dombi! Prawda, panno Dombi? — kończył, z trudnością tłumiąc łzy.
Tak.
— On pod koniec pozyskał pewnego przyjaciela i przyszło mi do głowy, że pani może miło będzie zatrzymać go u siebie tak, na pamiątkę poprostu. Pamięta pani, jak prosił on doktora Blimbera o psa Dyogenesa?
— O, tak, tak!
— Biedny Dombi! Otóż dla tego ja...
Spojrzał na płaczącą Florcię i byłby umilkł, lecz uśmiech uratował go.
— Takie są sprawy, panno Dombi. Już miałem go wykraść za dziesięć szylingów i wykradłbym. Namówiłem takiego złodzieja, który za dziesięć szylingów wykradłby samego dyabła. Ale Blimberowie radzi byli go się pozbyć. Jeżeli pani życzy sobie mieć go, czeka u bramy. Przyprowadziłem go umyślnie dla pani. Prawdę mówiąc, wcale to nie jest piesek damski, ale pani nie uważa na to, prawda, panno Dombi?
Pan Tuts, bardzo ucieszony sukcesem swego daru, pożegnał się nareszcie i wyszedł.
— Pójdź tu, Daj, pójdź! Zaznajom się z twą nową panią. Będziemy się lubili, nieprawda, Daj? — mówiła Florcia, gładząc łeb kosmaty.
Dyogenes, ponury i surowy, jakgdyby łza, spadła nań, wniknęła aż w głąb jego psiego serca, nadstawił swój nos i zapewnił o swej wierności.
Natychmiast przyrządzono mu wspaniałą ucztę w kącie pokoju; zjadł ją z wielkim smakiem, a potem zbliżył się do okna, gdzie siedziała Florcia, stanął na tylne łapy, położył przednie na ramiona Florci, liznął jej ręce, przytulił swój ogromny łeb do jej serca, pokręcił ogonem, nareszcie zwinął się u stóp jej w kłębek i zapadł w słodki sen.
Panna Nipper niezupełnie życzliwie patrzyła na czułości psie i wchodziła do pokoju nie inaczej, jak podtrzymując suknię, jak gdyby zbierała się przechodzić rzekę w bród, wskakiwała na krzesło, ilekroć Dyogenes podnosił długi pysk; z tem wszystkiem ujęła ją uprzejmość Tutsa i widząc radość Florci z tego niezgrabnego przyjaciela Pawełka wśród głębokich rozmyślań do łez się rozczulała. Pan Dombi w tych rozmyślaniach zajął obok psa główne miejsce. Cały wieczór siedziała milcząc, obserwując szkaradnego psa i lubując się swą gosposią. Wreszcie urządziła dla Dyogenesa legowisko w przedpokoju sypialni i zwróciła się przed odejściem do Florci:
— Jutro rano, panno Florciu, tatuś wyjeżdża.
— Jutro rano, Zuzanno?
— Tak, raniutko. Już wydane polecenia.
— Nie wiesz Zuzanno, dokąd jedzie?
— Nie wiem dobrze. Najpierw podobno ma się udać do majora z wyłupiastemi oczami, a powiem panience, że gdyby mi los zdarzył znajomość z jakim majorem — Boże zachowaj — chciałabym, żeby przynajmniej nie był granatowy.
— Nie mów tak, Zuzanno.
— Otóż to, dla czego mam milczeć? Bierz go licho, niech sobie będzie granatowy, a ja jestem chrześcijanką i nie cierpię innych barw prócz naturalnych.
Z tego, co mówiono w kuchni, dowiedziała się, że pani Czykk naraiła panu Dombi za towarzysza majora i że po pewnem wahaniu zgodził się na to.
— Piękny przyjaciel, ani słowa — ciągnęła Zuzanna. — Podług mnie, jeśli wybierać, to znajomego, a nie pierwszego spotkanego na drodze.
— Do widzenia, Zuzanno.
— Do widzenia, moja panienko najdroższa. Dobrej nocy.
Ton współczucia, z jakim ostatnie słowa wymówiła, dotknął najczulszej struny biednej dzieweczki. Pozostawszy samą, Florcia przycisnęła ręką bijące serce i oddała się smutnym myślom o swem sieroctwie.
Była wilgotna noc. Drobny deszcz z jękiem siekł w zapłakane szyby. Przejmujący wiatr wył i gwizdał dookoła domu, gnany srogą tęsknicą. Drżące listki na suchotniczych drzewach wydawało ostry szelest. Na wieży zegar wydzwonił północ. Wszystko to nie osłabiło głównej myśli Florci. Wspomnienie zmarłego brata zlało się z tą myślą i pogłębiło ją. Zobojętnieć dla ojca, stracić jego serce l Nigdy nie zbliżyć się do tego człowieka, nie spojrzeć mu w oczy!
Od dnia śmierci ani razu nie ułożyła się do snu, zanim u drzwi jego nie była. Był to straszny i wzruszający widok, gdy oto teraz śród ciemnej nocy skradała się po schodach, stając co chwila z drżeniem serca, z oczami od łez opuchniętemi, z włosem rozwianym, który w gęstych puklach spływał na ramiona i blade policzki, wilgotne od płaczu. Lecz nikt nie widział tej czternastoletniej postaci, osłonionej pomroczem nocy.
Zeszedłszy tej nocy na dół, Florcia ujrzała, że drzwi do gabinetu ojca otwarte po raz pierwszy. W głębi połyskiwała lampa, rzucając wązki pas światła na otoczenie. Pierwszą myślą lękliwej dziewczynki było uciec; wnet atoli pomyślała, że trzeba wrócić i wejść do pokoju. W tem niezdecydowaniu parę minut stała na schodach. Nareszcie zwyciężyła myśl druga. Sama dobrze nie wiedząc, co robi, ujęła drżącą ręką klamkę drzwi niedomkniętych i weszła.
Ojciec siedział za stołem w głębi gabinetu. Porządkował papiery i darł niepotrzebne listy, sypiące się w strzępach do stóp jego. Krople dżdżu bębniły w ogromne szyby werandy, gdzie tak często patrzył na Pawełka. Wicher wył w około domu nieustannie. Pan Dombi nic nie słyszał. Siedział zadumany z oczami w stół utkwionemi, a zadumanie było tak ciężkie, żeby go zapewne nie przerwały cięższe kroki, niż cichy, trwożny chód dziewczęcia.
W końcu oblicze jego skierowało się na nią — surowe, wychudłe, posępne oblicze, któremu dogorywająca lampa dawała jakiś dziki wyraz. Ponury wzrok przybrał odcień pytania.
— Tatusiu! Tatusiu! pomów ze mną, ukochany tatusiu!
Na dźwięk tego głosu drgnął i zerwał się. Florcia stała obok z wyciągniętemi objęciami, lecz on cofnął się wstecz.
— O co chodzi? Pocoś przyszła? Czegoś się przelękła?
Jeżeli przelękła się czego, to tej twarzy ku niej zwróconej. Miłość, żarząca się w piersi młodej córeczki, lodowaciała pod wpływem tego spojrzenia.
Nie było w tej twarzy najmniejszych śladów tkliwości lub współczucia. Nie iskrzyły się w niej blaski ojcowskiego przywiązania. A jednak jakaś zmiana dawała się w niej zauważyć. Dawna obojętność i zimny przymus ustąpiły przed czemś innem; ale przed czem, Florcia nie śmiała się domyślać. Widziała, a właściwie czuła zmianę i wyobraziła sobie, jakby twarz ojca rzucała cień jakiś na nią.
Jakto? Czyżby uważał ją za swą szczęśliwą rywalkę w sercu syna i zły był, że oto on zginął, a ona żywa i zdrowa? Czyż dzika zawiść i potworna pycha zatruły słodkie wspomnienia, przy których biedne dziecię mogłoby dla jego serca stać się droższem i milszem? Czy to możliwe, żeby myśl o synu goryczą nasycała jego spojrzenie, zwrócone na jedyną córkę — śliczną, tyle obiecującą w zaraniu wiosny życia? Florcia nie zadawała sobie takich pytań, lecz miłość beznadziejna i odtrącona miewa bystre oczy, a nadzieja zgasła w jej sercu, gdy dziewczę utkwiło nieruchomy wzrok w obliczu ojca.
— Pytam cię, Florentyno, czegoś się przelękła? Co cię skłoniło do przyjścia tutaj?
— Przyszłam, tatusiu....
— Wbrew mej woli. Dla czego?
Florcia czuła, że wiedział, dla czego. Wyraźnie paliła się myśl na dzikiem i posępnem czole. Ognistą strzałą wpiła się ona w odepchnięte serce i.... wyrwała z niego bolesny, przeciągły, stopniowo cichnący krzyk rozpaczy.
O, tak, przypomni to sobie pan Dombi w późniejszych latach! Krzyk jego córki zamarł w powietrzu, lecz nie zginie on w tajniku duszy jego. Tak, przypomni to sobie pan Dombi w latach przyszłych!
Wziął ją za rękę zimno i niedbale, poczem ze świecą zapaloną w drugiej ręce wrócił ku drzwiom.
— Znużona jesteś. Potrzebny ci spoczynek. Wszystkim nam potrzebny spoczynek, Florentyno. Idź. Coś ci się widać przyśniło.
Waśnie. Przyśniło się. Lecz sny te teraz minęły i czuła, że nigdy nie wrócą.
— Poświecę ci na schodach. Całe mieszkanie na górze teraz do ciebie należy. Tyś teraz tam panią. Dobranoc.
— Dobranoc, ojcze.
Wchodząc na górę, jeszcze raz obejrzała się, jakby chciała wrócić lub żywiła jaką nadzieję. Lecz trwało to chwilę. Ojciec stał bez słowa i bez ruchu na dole, dopóki nie znikła i nie ucichł szelest jej sukni.
O, tak! Przypomni to pan Dombi po latach. Ulewny deszcz bił w dachy, wiatr dziko gwizdał w około domu — złe wróżby! Przypomni to sobie pan Dombi po latach!
Ostatnim razem, gdy na nią tak patrzył z dołu, wstępowała na górę z jego synem na rękach. Wspomnienie to nie wzruszyło go. Wszedł nazad do pokoju, zamknął drzwi, usiadł w fotelu. Córka dlań nie istniała. Natomiast Dyogenes czatował niecierpliwie na nieobecną panią.
— O, tak, miły Daj! Pokochaj mię dla braciszka.
Dyogenes kochał już ją całem sercem i całą swą psią naturą nie dla innego, lecz dla własnej jej istoty i wyrażał swe wiernopoddańcze uczucia. Skakał, wykręcał się, a w końcu stanął na tylne łapy, zaczął drapać we drzwi, aż wreszcie zmiął swą pościel i ułożył się na deskach. A Florcia usnęła i widziała we śnie grupę rumianych dzieciaków, które pieścił ojciec.
Drewniany miczman, stróż magazynu mistrza żeglarskich przyrządów, obojętnie spoglądał na odjazd Waltera nawet tego wieczora, gdy po raz ostatni obecny młodzian ożywiał cichą gawędę małej bawialni. Żal ścisnął serce Waltera, gdy żegnał swoją sypialnię, ściany jej i skrytki. Jeszcze jedna noc i porzuci ustroń dziecinną może na zawsze. Obrazy zdjęte, książki poukładane, rzeczy spakowane, a pokój bez swej ozdoby z gorzkim wyrzutem patrzył na gospodarza, który tak nielitościwie zdawał go na los nieprzewidzianych okoliczności. „Jeszcze kilka godzin — myślał Walter — i nadzieje, kołyszące dzieciństwo moje, pierzchną. Marzenia może jeszcze nawiedzą senną głowę i sam może wrócę do tych stron, lecz przez pokój przewiną się dziesiątki mieszkańców i każdy będzie burzył to, co zostawił poprzednik.“
Ale nie należało pozostawiać wuja w bawialni, gdzie pogrążał się samiuteńki w głęboką zadumę. Kapitan Kuttl jak na złość nie pojawiał się, żeby przyjaciołom swym pozostawić swobodę zupełną w ostatnich godzinach przed odjazdem. Dlatego Walter wrócił do bawialni.
— No, wujaszku, co ci przysłać z Barbadosu?
— Nadzieję, drogi Walu, nadzieję, że zobaczymy się jeszcze po tej stronie grobu. O, przyślijże mi rychło tę nadzieję!
— Przyślę, wujaszku. Mam ja dość wszelakich nadziei i skąpić ich nie będę. A prócz nadziei przyślę ci żółwi, konfitur, pomarańcz na poncz dla kapitana i mnóstwo różnych rozmaitości — całe okręty przyślę, gdy się wzmogę.
Starzec przetarł okulary i uśmiechnął się.
— Z pewnością, wujaszku. A teraz ucztujmy, bawmy się, jutro zaś zerwiemy się jak skowronki wesoło i polecimy wysoko, wysoko. Moje marzenia już i teraz szybują nad obłoki.
— Walu, mój skarbie, wszystko zrobię, co mogę.
— Otóż to pięknie. Ja to samo. A nie zapomniałeś, wujaszku, coś mi obiecał przysłać do Barbados?
— Bądź spokojny. Wszystko, co będę wiedział o miss Dombi, zaraz napiszę. Teraz ona samotna, jak w głuchym lesie biedne jagnię.
— Wiesz co, wuju Soł. Ja tam dziś byłem.
— Aj, aj!
— Byłem tam — nie, żeby ją widzieć, choć mogłem pójść do jej domu, bo ojciec wyjechał, tylko, żeby pożegnać się z Zuzanną. Zdawało mi się, że trzeba to zrobić ze względu na wydarzenie ostatniej chwili, gdym tam był. Otóż ją widziałem, t. j. Zuzannę, nie pannę Dombi i uwiadomiłem, że jutro rano udaję się w daleką drogę. Powiedziałem też, żeś ty, wuju, zawsze gorąco brał do serca sprawy panny Dombi, odkąd u nas była, żeś pragnął jej szczęścia i dobra, i że byłoby ci miło stać się jej użytecznym. Zdawało mi się, że mogłem ją o tem zapewnić.
— Niewątpliwie, mój miły, niewątpliwie.
— Powiedziałem, że gdyby Zuzanna kiedy niekiedy raczyła uwiadomić ciebie albo sama albo przez panią Ryczards, że panna Dombi zdrowa i zadowolona, to wieść ta sprawiłaby ci wielką radość a tybyś to i mnie doniósł, to i jabym się ucieszył. Cóż robić? Wczoraj całą noc bez snu spędziłem, rozmyślając o tych rzeczach. Uważałbym się za marną istotę, gdybym opuścił Londyn, nie załatwiwszy tych spraw. Dla tego, wuju, jeżeli ją zobaczysz, tj.
pannę Dombi i będziesz z nią mówił, to powiedz, jak wiele i często o niej myślałem i jak o niej ze łzami mówiłem ostatniej nocy przed wyjazdem. Powiedz jej, że nigdy nie zapomnę jej słodyczy, jej twarzyczki i dobroci. Powiedz jej, że te trzewiki, com z dziecinnej jej nóżki niegdyś zdjął, wziąłem ze sobą na pamiątkę 1 będę ich strzegł, jak swego skarbu.
W tej chwili tragarz wynosił w jednym z tłomoków Waltera ów skarb, wrzucił pakunek z tym skarbem przed nosem obojętnego miczmana na wóz, a za godzinę skarb ów był już na pokładzie „Syna i Następcy.“
Ale na razie drewnianemu miczmanowi można było darować obojętność dla ohydnych trzewiczysków, bo w tejże chwili oczom jego ukazały się — Florcia i Zuzanna Nipper. Florcia nieśmiało zajrzała mu w oczy i miczman, zdawało się, przymrożył znacząco jedno oko.
Mało tego. One wbiegły do sklepu, otworzyły drzwi do bawialni i nikt prócz miczmana tego nie zauważył. Walter stał tyłem do drzwi. Wuj Sol nagle zerwał się, potknął się o krzesło i mało nie upadł.
— Co się stało, wujaszku?
— Panna Dombi!
— Czy to możliwe — zawołał Walter — Tu!
Bardzo możliwe. Jeszcze te słowa nie zeszły z warg jego, już Florcia przebiegła obok, porwała obiema rączkami za wyloty fraka starca Sola, ucałowała go w policzki i obróciwszy się, podała rękę Walterowi z tem zaufaniem i dobrocią, jakie były na całym świecie jej tylko jednej właściwe.
— Pan odjeżdżasz, Walterze!
— Tak, panno Dombi — odrzekł drżącym głosem — mam długą podróż przed sobą.
— A pański wuj? Nie żal mu rozstać się z panem? O, żal mu, widzę to po oczach. I mnie pana żal, panie Walterze!
— Jakby to prócz pana nie było kogo tam wysłać! — narzekała Zuzanna Nipper. Oto chociażby panią Pipczyn — nie można lepiej! Grozą przejęłaby całą kolonię murzyńską. A jeśliby chodziło o poznanie zwyczajów i obyczajów murzynów — to doktora Blimber z jego godną małżonką i córką.
Z temi słowy rowiązała wstążki swego kapelusza i rzuciwszy okiem na przybory do herbaty, wyjęła ze szkatułki naczynie i zaczęła nalewać herbatę, nie pytając nikogo o pozwolenie.
Tymczasem Florcia zwróciła się do mistrza instrumentów, który się nią zachwycał.
Taka duża, tak wyładniała! I nic się nie zmieniła! — zawsze ta sama.
— Naprawdę? — pytała Florcia.
— Tak, niezawodnie. Ten sam wyraz prześlicznej twarzyczki, co i dawniej.
— Pan mnie pamięta? A jaka to byłam wówczas maleńka!
— Jakże miałem zapomnieć, kiedy tak często o pannie Florci słyszałem i tak często myślałem. I teraz oto Walter o tem samem mówił, zobowiązując mnie, ażebym....
— Na seryo? Dziękuję, Walterze drogi, A jam się bała, że pan odjedziesz, nie pomyślawszy o mnie.
I znowu podała mu rączkę z tą samą swobodą i dobrocią, on zaś trzymał ją przez minutę w swych dłoniach.
Jednakże dotknięcie to budziło w nim dawne rojenia, które niepokoiły go obrazami złudnymi w latach dziecinnych. Czystość i niewinność uroczych jej poruszeń, ufność jej i szacunek względem niego, widoczne w spojrzeniu i w pięknem jej obliczu, ocienionem napoły smętnym uśmiechem, wszystko nie dawało wyobraźni pokarmu dla romatycznych wzruszeń. Myśli unosiły go wstecz, ku śmiertelnemu łożu, gdzie ją widział na klęczkach z gorącą modlitwą na ustach i w anielskiem wejrzeniu, kiedy był świadkiem przywiązania nieziemskiego dwóch istot, które się na wieki rozstały w mglistem przeczuciu zagrobowego życia. I w proch sypały się próżne rojenia wobec tych świętych wspomnień, złocących duszę szlachetnego młodzieńca.
— Chciałabym — mówiła Florcia do staruszka — nazywać pana po prostu wujem Waltera. Czy pan pozwoli?
— Czy pozwolę? Boże święty, z rozkoszą!
— Zawsze tak nazywaliśmy pana, rozmawiając o was. — Taka sama bawialnia — cicha i ładna, co i wtedy. Jak doskonale ją pamiętam! Stary Sol spojrzał na nią, potem na Waltera, potem zatarł ręce, potem przetarł okulary, potem westchnął z głębi serca i tajemniczo, z powagą wygłosił.
— O, czasie, czasie, czasie!
Nastąpiło krótkie milczenie. Zuzanna Nipper wyjęła dwie filiżanki, dwie łyżeczki i czekała, aż naciągnie herbata.
— Muszę pomówić z wujem Waltera o tem, czem pełna moja dusza. Oto pozostaje on sam i nie będzie komu dzielić bólu jego. Jeśli nie zezwoli mi zastąpić Waltera, bo na to mnie nie stać, to będę przynajmniej jego szczerą przyjaciółką i pomagać mu będę w braku Waltera. Cóż powie wuj Waltera?
Salomon, nic nie mówiąc, ucałował ręce Florci, a Zuzanna Nipper usiadła w charakterze gosposi i westchnęła, patrząc w sufit.
— Wolno mi będzie odwiedzać wujaszka, otrzymywać odeń wieści o Walterze, a gdy zamiast mnie zjawi się Zuzanna, wujaszek opowie jej wszystko, zaufa nam i zwierzy się ze wszystkiem, abyśmy go mogły pocieszać. Czy dobrze, wujaszku, zgoda?
Śliczna twarzyczka, błagalne spojrzenie, miły głos, lekki uścisk ręki, czarująca postawa, w której były i głęboka cześć dla wieku i pełna wdzięku niepewność, czy przyjmą propozycyę, — wszystko to tak wzruszyło starca, że ledwie zdołał wyjąkać;
— Walterze, mój ukochany, odpowiedz za mnie. Ja... ja nie umiem.
— Nie, Walterze — z wesołym uśmiechem mówiła Florcia — nie, pan nie mów za niego. Ja go doskonale rozumiem i musimy uczyć się porozumiewać się nawzajem bez pana.
— Panno Florciu, ja tak jak wuj nie umiałbym wyrazić jej naszej wdzięczności. Zresztą choćbym całą godzinę mówił, to wszystko będzie znaczyło: pani jesteś zawsze wierną sobie.
Zuzanna Nipper kiwnęła głową w stronę okna w suficie na znak aprobowania udatnej odpowiedzi Waltera.
— Walterze, chciałabym i z panem pomówić przed odjazdem. Lecz powinieneś pan nazywać mnie po prostu Florcią. Czemu zwracasz się do mnie jak do obcej.
— Jak do obcej? O, nie, nie! W każdym razie nie czuję się obcym dla niej.
— Dobrze. Ale nie o tem mowa. On, Walterze, on kochał cię tkliwie, a czyś zapomniał, jak przed śmiercią polecał: „pamiętać o Walterze!“ Pamiętam też i nie zapomnę, dopóki tułam się na ziemi; niech widzi mój anioł z wysokiego nieba, jak święte są dla mnie ostatnie jego słowa. Chcę być i będę twoją siostrą przez całe życie; gdziekolwiek los cię rzuci, wiedz, że siostra twa lubi cię i zawsze o tobie myśli. Oto, com ci chciała oznajmić, drogi Walterze, ale nie umiem się tak wysłowić, jakbym chciała, choć serce moje przepełnione.
I wyciągnęła ku niemu obie ręce. Walter je ujął i dotknął ustami zalanego łzami policzka, a Florcia nie broniła, nie zapłoniła się, lecz spokojna i czysta z niezmierzoną ufnością patrzyła mu w oczy. W tej uroczystej chwili wszelki cień niewiary czy żądzy znikł z duszy Waltera. Uważałby się za nikczemnika, gdyby w głowie jego obudziły się myśli i nadzieje, dalekie od jej duszy.
W tej chwili Zuzanna Nipper wysłała głębokie westchnienie ku oknu w suficie i zwróciła się z niespodzianem zapytaniem: kto życzy sobie śmietanki a kto cukru? Potem, otrzymawszy na te ważne zagadnienia odpowiedzi, zaczęła nalewać herbatę. Małe towarzystwo siadło dookoła stołu i zaczęło się raczyć pod kierownictwem tej młodej ledi.
Pół godziny przedtem Walter za nic w świecie nie pozwoliłby sobie na poufałe obejście się z Florcią i nazywanie jej po imieniu. Czuł się szczęśliwym w jej obecności, tymczasem przed kilku minutami byłby wołał, gdyby nie przyszła. Teraz swobodnie wpatrywał się w jej twarzyczkę, wyobrażał sobie pełnię krasy jej, gdy wyrośnie, myślał, jak szczęśliwy będzie ten, który posiądzie jej serce. Potem z dumą myślał o własnej roli w tem sercu i postanawiał stać się godnym tego.
Może nad rękami Zuzanny Nipper, nalewającej herbatę. unosił się jakiś czar, roztaczający wesoły i rozkoszny nastrój w całej bawialni. Może nad strzałkami chronometru wuja Sola krążył jakiś nieprzyjazny wpływ, gdyż poruszały się szybko. Bądź co bądź goście przypomnieli sobie, że czeka kareta koło sklepu za najbliższym rogiem ulicy, a gdy w tej kwestyi zwrócili się z pytaniem do nieomylnego chronometru, ten dał dokładną, stanowczą odpowiedź, że kareta czeka już długo. Nikt nie śmiał sprzeciwić się tej powadze, a najmniej sam wuj Sol, który bez wahania poszedłby na szubienicę w chwili wskazanej, nie sprzeciwiając się chronometrowi.
Florcia na pożegnanie krótko powtórzyła staruszkowi punkty umowy i zobowiązała go do posłuszeństwa. Wuj Sol z ojcowską troską przeprowadził ją do stóp drewnianego miczmana a potem przekazał Walterowi, który udał się z nią i Zuzanną ku karecie.
— Walterze — rzekła Florcia — przy wuju bałam się pytać. Powiedz, na jak długo jedziesz?
— Doprawdy, Florciu, sam nie wiem. Myślę, że na długo. Pan Dombi zapewne przeznaczył mnie nie na krótko.
— Co to, Walterze, względy czy wygnanie? — pytała Florcia.
— Moje przeznaczenie do Barbados?
— Tak.
Walter chętnie dałby twierdzącą odpowiedź, lecz wyraz oczu uprzedził go i Florcia odgadła myśl prawdziwą.
— Boję się, że ojciec nie bardzo pana lubi — rzekła nieśmiało.
— Dla czego pani tak myśli? Chyba niema przyczyn...
— Żadnych przyczyn?
— To jest — nie było żadnych przyczyn. W biurze ludzi zajętych wielu. Pomiędzy panem Dombi a takim młodym człowiekiem jak ja różnica ogromna Jeżeli spełniam swe obowiązki, mam je spełniać jak inni albo nawet jeszcze pilniej, niż inni.
Czy w duszy Florci nie obudziło się nieokreślone podejrzenie, że wygnanie Waltera trzeba tłómaczyć usługą, okazaną jej, podejrzenie możliwe po owej pamiętnej nocy, kiedy to odtrącone dziecię po raz ostatni przedsiębrało pielgrzymkę pod drzwi ojcowskiego gabinetu? Czy w duszy samego Waltera w tej chwili nie powstało takież podejrzenie? Niewiadomo. Młodzi ludzie nie wymienili między sobą wzmianki nawet o tem i milczeli przez chwilę. Zuzanna szła po prawej ręce Waltera i spoglądała znacząco na nich; nie było wątpliwości — myśli panny Nipper szły w tym samym kierunku i dla niej było to jak dzień jasne.
— Może, miły Walterze, wrócisz pan bardzo rychło?
— Mogę wrócić już starcem i widzieć panią staruszką. Zresztą mam lepsze nadzieje.
— Tatuś może... może z czasem zmieni swoje zamiary i stanie się szczerszym ze mną. Wtedy mu powiem, że chcę pana widzieć i będę go błagała, aby pana powołał dla mnie.
Niepewne dźwięki głosu jej dały Walterowi możność zrozumieć jej stosunek do ojca.
Podeszli ku karecie i młody człowiek chciał się usunąć, gdyż poczuł teraz dopiero gorycz rozstania. Florcia, siadając do karety, wzięła go za rękę, w której znalazł się jakiś pakiecik.
— Walterze — rzekła głosem wzruszonym — ja podobnie jak pan mam lepsze nadzieje; chciałabym wierzyć, że się spełnią. Będę się modliła za pana i za siebie. Ten mały podarunek przygotowałam niegdyś dla Pawełka. Niech go pan odemnie przyjmie z mojem przywiązaniem i niech pan nie otwiera aż na okręcie. Teraz żegnaj mi, drogi Walterze. Niech cię Bóg ma w swej opiece. Nie zapominaj o mnie, nie zapominaj o swej siostrze, która ciągle o tobie myśleć będzie. Bądź zdrów, drogi Walterze, bądź zdrów!
Był rad, że Zuzanna Nipper zasłoniła go w tej ostatniej chwili, bo siostra przechowałaby smutne wspomnienie o swym bracie. Był rad, że nie wyglądała z karety, tylko kiwała rączką, dopóki mógł ją widzieć.
Mimo jej prośby tejże nocy, kładąc się do snu, rozwinął pakiecik. Był tam mały woreczek, a w woreczku pieniądze.
Pojawiło się jasne słońce w dniu owej podróży w obce kraje i wraz z niem ocknął się Walter, żeby wyjść naprzeciw kapitana Kuttla, który dobijał się do drzwi sklepu. Kapitan był w nadzwyczaj wesołem usposobieniu i przydźwigał w jednej z kieszeni swej kurty wspaniały wędzony ozór, przeznaczony na ostatnie śniadanie.
— No, Walu, jeżeli wuj twój jest człowiekiem, za jakiego mam go, to wydobędzie z takiej oto racyi ostatnią swą butelczynę madery.
— Nie — bronił się stary. — Nie tę, buteleczkę wypijemy po powrocie Waltera!
— Dobrze powiedziane! usłuchaj go, Walterze.
— Leży ona w odległym kącie piwnicy, okryta słojem kurzu i pajęczyny. Może i nas okryje kurz i pajęczyna, zanim ona ujrzy dzienne światło.
— Słuchaj go! Dobrze mówi! Szanuj drzewo figowe na drodze, po której stąpasz, a gdy postarzejesz, siądź pod cieniem winogradu twego i bądź szczęśliw. Zapomniałem, gdzie to powiedziano, Walterze. No, Salomonie, mów dalej.
— Gdziekolwiekby jednak leżała i czemkolwiek byłaby okryta, Walter ją znajdzie, gdy wróci. Oto wszystko, co chciałem powiedzieć.
— Dobrze rzekłeś. A jeżelibyśmy nie mogli we trzech ukręcić jej szyi, naprzód na rzecz waszą zrzekam się swej części. Pijcie i wspominajcie mnie. Choć niby wesołość go rozsadzała, kapitan ledwie tknął ozora, lecz udawał, że pożera, ilekroć nań patrzyli. Bał się okropnie pozostać sam na sam z wujem czy bratankiem i wyobrażał sobie, że może nad sobą panować tylko pod warunkiem, że wszyscy razem będą. Gdy Walter poszedł żegnać się z sąsiadami, kapitan znalazł pozór umknięcia do drugiego pokoju.
Wracając z pożegnalnej wyprawy, Walter spotkał bladego człowieka we drzwiach nieopodal od drewnianego miczmana.
— Pan Karker! — zawołał Walter, ściskając dłoń Jana Karkera. — Proszę, wejdź pan. Bardzo pięknie z pańskiej strony, żeś tak wcześnie przyszedł pożegnać się ze mną. Wiedziałeś pan, jak rad będę widzieć go przed odjazdem.
— Mało prawdopodobieństwa, byśmy się jeszcze na tym świecie spotkali i dla tego ja także rad jestem, że mogę pana jeszcze raz oglądać. Teraz mogę rozmawiać z panem swobodnie, zupełnie otwarcie.
Była jakaś głęboka melancholia w uśmiechu Karkera, gdy to mówił. Brzemię duszy ciężyło mu widać nad miarę nawet w czasie przyjacielskiej rozmowy.
— Ach, panie Karker! Czemu nie czyniłeś tego wprzódy? Pan nie mogłeś mi nic wyświadczyć prócz dobra. Mam to przeświadczenie.
— Gdybym komukolwiek mógł uczynić coś dobrego na tym świecie, to zapewne zrobiłbym to dla pana. Stajesz się pan codzień coraz więcej dla mnie źródłem pociechy, a równocześnie zgryzoty sumienia. Lecz pociecha górowała nad męką. Wiem teraz dobrze o tem, gdy cię tracę.
— Wejdź pan, panie Karker, zapoznaj się z moim wujem. Często mówiłem z nim o panu, a on z przyjemnością opowie panu zawsze, co będzie o mnie wiedział. O naszej ostatniej rozmowie nic mu nie powiedziałem — i nikomu na ziemi. Wierz mi, panie Karker.
Jan uścisnął mu rękę.
— Jeśli się z nim kiedy poznajomię, to tylko, żeby o panu usłyszeć dobre wieści. Byłoby jednak niesprawiedliwem nie wyznać mu całej prawdy, gdybym sam wkradał się w jego zaufanie. Dla tego nie mogę wejść tam teraz, choć miłoby mi było jeszcze chwilę pozostać z panem. Prócz ciebie nie mam innego przyjaciela ani znajomego, a nawet dla ciebie bez ostatecznej potrzeby nie zawrę nowej znajomości.
— Myślę, że mi pan pozwoli na zawsze pozostać mu wiernym w przyjaźni. Pragnąłem tego, a teraz przy rozstaniu jeszcze więcej pragnę.
— Dosyć. Byłeś pan zawsze wybrańcem mego serca, a jeżelim ciebie unikał, to wbrew woli. Myśli moje były zawsze z tobą. Żegnaj mi, Walterze.
— Bądź zdrów, panie Karker. Niech Bóg się panem opiekuje.
— Jeżeli — kończył głosem wzruszonym — po powrocie kąt mój zastaniesz próżnym i dowiesz się, gdzie złożono me kości, przyjdź spojrzeć na mą mogiłę. Pomyśl, że mogłem być również uczciwym i szczęśliwym, jak ty.
A gdy wybije moja ostatnia godzina, pozwól mi myśleć, że jest na ziemi człowiek, który z żalem i współczuciem o mnie wspomni. Walterze, żegnaj mi!
I postać jego, niby cień blady, powlokła się w ulicę, oświecona promieniami letniego słońca. Wkrótce Walter stracił ją z oczu. Nakoniec niemiłosierny chronometr dał znać, że Walter po raz ostatni ma spojrzeć na drewnianego miczmana. Wuj, kuzyn i kapitan udali się do przystani, siedli w łódkę i popłynęli do Syna i Następcy. Tu kapitan zaciągnął Waltera w kąt, wydobył z kieszeni wielki srebrny zegarek i rzekł:
— Walu, oto dla ciebie pożegnalny podarunek. Codzień rano cofnij go wstecz o pół godzinki, w południe jeszcze posuń skazówkę wstecz o kwandransik — a będziesz miał zegareczek jak cacko.
— Kapitanie Kuttl — wołał Walter, przytrzymując kapitana, który umykał, weź pan go nazad. Ja mam już zegarek.
— No, w takim razie — rzekł kapitan, zanurzywszy rękę w bocznej kieszeni, skąd wypłynęły dwie łyżeczki i szczypczyki do cukru — w takim razie przyjmij odemnie te łyżeczki. Przyda się na czarną godzinę.
— Nie, nie trzeba i tego. Bardzom panu wdzięczny. O, co pan robi, nie rzucaj pan, zawołał Walter, gdy kapitan wyraźnie się zamachnął, jak gdyby chciał je wyrzucić w wodę. — Panu one potrzebniejsze, niż mnie. Daj mi pan lepiej swą laskę. Dawno chciałem ją mieć.
Ot tak. Dziękuję. No, bądź zdrów, kapitanie. Czuwaj pan nad moim staruszkiem. Bądź zdrów, wujaszku Sol. Niech cię Bóg zachowa.
W tym momencie żagle się rozwinęły od pomyślnego wiatru, woda się zakłębiła i roziskrzyła od promieni i Syn i następca popłynął w daleką podróż, tańcząc i podskakując, jak wielu innych synów i następców, którzy na zawsze utopili swe nadzieje w głębi morza. Dzień szedł za dniem, a stary Sol z kapitanem siedząc w bawialni, płynęli za młodym podróżnikiem po mapie morza, leżącej przed nimi na okrągłym stole. Nocami samotny starzec lazł na strych, gdzie wicher czasem hulał, patrzył na gwiazdy i słuchał wiatru, długo czatując jak majtek strażniczy na okręcie.
— Starowina Józio nigdy się nie rozczulał, panie Dombi. To nie w jego naturze. Jednak i w tej żelaznej piersi mieści się uczucie, pozwól mu się tylko rozigrać... Ale w tem rzecz, że on to uznaje za słabostkę, słabostkom zaś nigdy nie podlegał.
Tak się wywnętrzał major, witając pana Dombi na Książęcej łące, podczas gdy ten wchodził do mieszkania. Pan Dombi przybył do majora na śniadanie z zamiarem udania się z nim w podróż. Poranek ten był istną katorgą dla murzyna. Bieda jego zaczęła się od przygotowania gorących pasztecików, a gdy sprawa doszła do jaj na miękko, życie jego stało się nieznośną męką.
— Stary wojak da sobie radę z uczuciami — niema o tem mowy; ale żal mi pana, żal, powtarzam, panie Dombi.
Purpurowe oblicze majora przy tym wylewie współczucia nabrzmiało i posiniało okropnie i jego oczy raka zaczęły latać i iskrzyć się dzikim ogniem. Pochwycił i uścisnął rękę pana Dombi z taką mocą, jakby go wyzywał do walki na pięści o zakład tysiąca funtów lub o zdobycie rekordu pierwszego czempiona Anglii. Głowa miotała się i kręciła, z bohaterskiej piersi wyrywały się chrapliwe głosy jak u dychawicznego konia i cały ten wylew przyjaznych uczuć ustąpił nie pierwej, aż znakomity gość zasiadł w jadalni, gdzie go major witał, jak drogiego przyjaciela i towarzysza podróży.
— Dombi, miło mi widzieć pana i jestem dumny z pańskiej znajomości. Niewielu ma Europa łudzi, którym Józef Bagstok podaje dłoń: jest on prosty, stanowczy i hardej natury. Ale pan Dombi — to inna rzecz. Starowina Józio dumny jest — uważa pan, dumny z pańskiej znajomości.
— Majorze, jesteś pan nader uprzejmy.
— Nie, panie, nie! Gdzie zaś do kaduka! To nie w mojej naturze.
Uchowaj Boże! Gdyby staruszek Józef umiał w porę się przyłasić i gdzie trzeba wypowiedzieć gładkie słówko, byłby teraz za pańskiem pozwoleniem generał — porucznikiem i kawalerem orderów, nazywanoby go: ekscelencya Józef Bagstok. Taak! I wówczas gościłby pana nie w takiem mieszkaniu. Nie, panie Dombi, pan, widzę, nie znasz starego Józia.... A jednak dumny jestem z pańskiej znajomości i mam ją za honor dla siebie, jak mi Bóg miły!
Pan Dombi umiał się cenić i nie uważał za potrzebne protestować zbyt obcesowo przeciw tej oczywistej prawdzie; było mu przyjemnie, że major dobrze ceni jego wielkość. To go przekonywało, że nie omylił się w wyborze przyjaciela. Czyż potęga jego nie przekroczyła kupieckiej sfery? Major widocznie tak samo czcił go, jak odźwierny królewskiej giełdy.
Była to pocieszająca myśl zwłaszcza teraz, gdy los nieubłagany tak srogo obszedł się z nadziejami jego duszy i tak upokorzył hardą i niezłomną wolę. Niegdyś Pawełek pytał: co to pieniądz i czego może on dokonać? Przypominając to pytanie, pan Dombi mógł zwątpić o potędze wszechmocnego metalu i wbrew woli z głębi wydobywał się okrzyk: o pieniądze, pieniądze — i cóżeście zdziałały?
Lecz były to myśli tajemne, nękające samotnika w północną porę, kiedy siedział wśród papierów w gabinecie. Nigdy nie mając przyjaciół, czuł teraz pewien pociąg do majora, a serce jego jak lód zimne zaczęło nieco topnieć. Major był człowiekiem światowym, znał wielu ludzi z towarzystwa; interesował się losem Pawełka; był wymownym biesiadnikiem, opowiadał mnóstwo anegdot i widocznie obracał się w sferach wyższych, a co ważniejsza — wytworność jego nie zasępiała się piętnem ubóstwa. Położenie majora w towarzystwie opierało się na twardym fundamencie. Nawykł on do życia światowego i wybornie znał miejsca, które mieli zwiedzać. Niepodobna było wynaleźć odpowiedniejszego towarzysza.
— Gdzie ten gapimucha? — zawołał, poszukując oczami murzyna, który natychmiast się zjawił.
— Ty tu, niegodziwcze, a gdzie śniadanie?
Murzyn znikł i za chwilę słychać było, jak drżącemi stopami szedł na schody z tacą w chwiejnych rękach. Półmiski i talerze wskutek naturalnej sympatyi wraz z nim trzęsły się i drżały.
— Dombi, oto duszona wątróbka, pudding i paszteciki. Proszę siadać i nie dąsać się na starego Józia. Przyjmie pana po obozowemu.
— Wyborne śniadanie — zauważył gość.
Nie odpowiadając na komplement, major zajadał potrawy z zapałem, okazując pogardę dla fakultetu medycznego, zalecającego ostrą dyetę osobom jego temperamentu i zdrowia.
— Nie byłeś pan tam — major wskazał dom naprzeciw — nie widziałeś się ze swą przyjaciółką?
— To jest z panną Toks? Nie, majorze, nie widziałem się.
— Dzielna kobieta, nieprawdaż?
— Panna Toks podług mego zdania bardzo przyzwoita kobieta.
Odpowiedź ta sprawiła rozkosz majorowi. Zaczął sapać, nadymać się, rzucił nóż i widelec, zacierał ręce z zadowolenia.
— Starowina Józio, panie mój, miał tam niepośledni kącik; ale minęły różowe dni. Dostał dymisyę. Józefa Bagstoka wypędzono, zniszczono, zatuszowano. Teraz można to panu wyznać. To jest, panie mój, dyabelsko ambitna niewiasta!
— Czyżby?
— Ta niewiasta — to w swoim rodzaju istny Lucyfer. Józef Bagstok miał swe różowe chwile, lecz trzymał się ostro. Jego wysokość śp. książę Yorku nieraz mawiał, że starego Bagstoka sam szatan nie oszuka.
To rzekłszy, major z wściekłością zaczął dojadać tłustego pasztetu. Jego czerwona twarz rozpaliła się i napęczniała tak, że pan Dombi się przeląkł.
— Ta stara małpa, panie mój, za chmury leci ze swymi pomysłami. Ona chce jeszcze wyjść za mąż.
— Żal mi jej.
— Nie mów pan tego, Dombi.
— A dlaczego?
— Wszak ona często nawiedzała dom państwa i nawet zajmowała się gospodarstwem?
— To prawda — wyniośle odrzekł pan Dombi. — Pannę Toks przed śmiercią żony siostra przedstawiła mi jako swoją przyjaciółkę. Ponieważ później okazywała przywiązanie do mego syna i zawsze zachowywała się bardzo przyzwoicie, wolno jej było odwiedzać nas w miarę chęci tak, że zżyła się z domem i brała wraz z siostrą udział w zarządzie. Ceniłem i nie mogłem nie cenić panny Toks Okazała niejakie nieznaczne usługi. Nie mogłem nie zauważyć jej szczerości i gorliwości. Przytem, jeśli się nie mylę, pannie Toks zawdzięczam przyjemność znajomości z panem.
— Dombi, pan jesteś w błędzie co do tego i Józef Bagstok uważa za swą powinność wyjaśnić rzecz. Jeżeli pan znasz starego Józia i jeśli on ma przyjemność znać pana, tośmy winni szlachetnej istocie, panie Dombi, nie zaś wstrętnej małpie, o której pan masz tak mylne pojęcie. Racz pan dobrze zauważyć: znajomość zawarliśmy przez syna pańskiego i przez nikogo więcej. Tak!
Pan Dombi, poruszony wspomnieniem, westchnął.
— Prawda, przyjaciółka miała w tem jakiś daleki udział. A pomimo tego chytra to, bezwstydna wiedźma — ciągnął major, spoglądając na sąsiednie okno, gdzie panna Toks właśnie podlewała kwiaty. — Śmieszna ze swymi dyabelskimi zamysłami, które jeśli na jej spadną głowę, niech siebie oskarża nie Bagstoka. Jemu nic do ciebie, moja piękna; ale skoro kompromitujesz ludzi szanownych i zuchwałością płacisz za ich dobro, daruj, rozprawimy się z tobą po swojsku.
— Majorze — odezwał się pan Dombi zawstydzony — spodziewam się, że pańskie domysły nie dotyczą....
— Niczegom się nie domyślał i nie domyślam. Ale major Bagstok, panie mój, żył w świecie i zna świat. Nie oszuka go jakaś tam małpa, a nie szkodzi panu jeszcze raz usłyszeć, że ta kobieta chytrzejsza niż szatan.
Pan Dombi mimowoli rzucił gniewne spojrzenie na okno przeciwległe.
— Dosyć. Józef Bagstok nigdy nie był plotkarzem; ale ty, moja piękna, każdemu język rozwiążesz. Czartowskie plemię! Musiałem mówić, panie Dombi — — i ani słowa więcej.
Wzburzony major znowu zaczął chrypieć, jak szkapa włogawa, a paroksyzm trwał dość długo. Uspokoiwszy się, ciągnął:
— Stary Józef nie ma wygórowanych zalet, ale jest on szczery, prostoduszny i ma duszę jak kryształ. Bierzesz go pan za towarzysza do Lemington. Zgoda. Możesz pan się rozporządzać podług woli. Stary do pańskich usług. O, ludzie, ludzie! Nie wiem, za co kochacie starego Józia. Gdyby nie był trzeźwy i wybredny, zadusilibyście go swymi względami i zaprosinami.
Pan Dombi w krótkich słowach dziękował za uprzejmość i pierwszeństwo, okazane mu w obec innych pretendentów kół arystokratycznych, lecz major powołał się na skłonność serca.
— Zaledwie ujrzałem pana, rozsądek i wyobraźnia powiedziały mi: uważaj, Dombi — to człowiek, z którym warto zawrzeć przyjaźń.
Tymczasem major nasycił się tak, że treść tłustego pasztetu sączyła mu się przez oczy, a pieczona wątróbka i pudding rozdęły szyję że musiał rozluźnić krawat. Nastał czas wyruszenia na dworzec i murzyn nie bez wysiłku naciągnął nań ciepły paltot i zapiął od góry do dołu.
Przy tej operacyi major sapał jak miech, pęczniał jak winna beczułka. Potem murzyn podał mu rękawiczki, grubą laskę i kapelusz. Wyładowano powóz workami, woreczkami, walizami i walizkami tak samo napęczniałemi, jak major. Następnie napełnił kieszenie wodą selterską, xeresem, tartynkami, szalami, lornetkami, gazetami — i wyruszono. Gdy już murzyn i Taulinson siedzieli w powozie, gospodarz domu narzucił mu taką masę płaszczów i ubrań majora, że pogrążył go jak w mogiłę.
Przybywszy na dworzec, turyści jakiś czas przechadzali się po galeryi, dopóki przygotowywano pociąg. Pan Dombi był chmurny, milczący i posępny, major zaś opowiadał bez końca różne zabawne anegdoty, w których — ma się rozumieć — główną osobą był Józef Bagstok. Tak spacerując, zwrócili na siebie uwagę robotnika, który kłaniał się za każdym razem, gdy go mijali. Ale żaden z nich nie dostrzegł tego manewru. Pan Dombi patrzył z góry i nie zniżał się do tłumu, a major był zajęty swemi opowieściami i niczego nie widział. Nareszcie podczas jednego nawrotu robotnik podszedł, zdjął czapkę i zagrodził drogę panu Dombi.
— Proszę mi darować moją śmiałość — rzekł — mam nadzieję, że panu powodzi się nieźle.
Był to pan Tudl we własnej swej osobie.
— Ja mam pełnić służbę palacza na tym pociągu, którym panowie jadą.
Pan Dombi rzucił na śmiałka pogardliwe spojrzenie. Dobry Tudl zmiarkował, że go nie poznano.
— Ośmielę się przypomnieć: żona moja Polli, a w pańskim domu nazywała się Ryczards...
Na to przypomnienie oblicze pana Dombi wyraziło taką pogardę, że Tudl utknął.
— Pańskiej żonie potrzeba pieniędzy, czy jak? — odezwał się pan Dombi, wkładając rękę do kieszeni.
— Nie, panie, dziękuję. Polli ma pieniądze. Ja też. Dziękujemy.
Pan Dombi także niezręcznie przystanął. Ręka jego szukała w kieszeni.
— Dziękuję panu — powtórzył palacz. — My tak sobie żyjemy, nie najgorzej. Polli od tego czasu, panie, dała mi jeszcze czworo dzieci. Rodzina duża, ale końce schodzą się z końcami.
Pan Dombi chciał przejść przebojem kiedy uwagę jego zwróciła czapka, jaką kręcił Tudl.
— Straciliśmy, panie, jedno dziecię. Cóż robić!
— Niedawno? — spytał Dombi, wciąż spoglądając na czapkę z kawałkiem krepy.
— Nie, panie, dość dawno; trzy lata temu, a reszta dzieci żyje zdrowo. A co do pisania, pamięta pan, pytał pan wtedy. Bardzo kiepsko kredą bazgrałem — teraz zaś czytam i piszę. Moi chłopcy zrobili ze mnie prawdziwego uczniaka. Wszystko, panie, idzie jak po maśle.
— Chodźmy, majorze — rzekł pan Dombi.
— Niech mi pan daruje — ciągnął Tudl. Nie trudziłbym pana, tylko że mój starszy syn, Kocioł, pamięta pan? On zresztą nazywa się Robin — to zaś przezwisko. Pan go wtedy umieściłeś w szkole Dobroczynnego Tokarza.
— Więc? Cóż on?
— A cóż? Zupełnie się zmarnował.
— Jakże to zmarnował się? — spytał pan Dombi nie bez pewnej satysfakcyi.
— Poprostu się zmarnował. Poszedł na złą drogę. Źli ludzie wciągnęli go do szajki. Może się opamięta, może, da Bóg, powróci na prawą drogę. Teraz zaś bieda i koniec. Pan o tem możeby usłyszał od obcych, a może i zarząd szkoły doniósłby, że oto Dobroczynny Tokarz rozpustnik. Boleśnie mi o tem mówić.
Ale niech tam. Dowiedz się pan od ojca o rozpuście jego syna. — Biedna Polli dzień i noc płacze — z rozpaczy.
— Zwykła historya — rzekł pan Dombi, podając rękę majorowi. — Synowi jego dałem wykształcenie. Ot i wdzięczność za to.
— Na przyszłość zaś nauka — dodał major. — Przyjmij pan radę od starego Józia, panie Dombi. Ludzi tego rodzaju nie godzi się kształcić. Spadną na kark.
— A warto i to dodać — mówił ojciec — gdyby pan wiedział, jak znęcali się nad mojem dzieckiem w tej szkole Dobroczynnego Tokarza! Nie było tygodnia, żeby go nie zbili dwa lub trzy razy. Siadywał przy książkach dniami i nocami, a wracał ze szkoły z podbitemi oczami i spuchniętą twarzą. A jak go tam hańbili! Nałożą mu oślą czapkę i nuż go drażnić jak papugę. Jego nauczyciel — powiem panom — był gorszy od psa wściekłego. Ani dobroci, ani litości — i za każdy drobiazg...
— Chodźmy, majorze. Nie skończy.
— Nie skończy — powtórzył major, klnąc murzyna, na czem świat stoi. — Powtarzam — takiemu motłochowi nie warto dawać oświaty.
Pan Dombi przyznał słuszność. Pociąg ruszył. Major wciąż gadał. Pan Dombi wciąż zanurzał się w ponure dumy. Nie o samym Tokarzu myślał. Krepa na brudnej czapce palacza stała się tematem rozmyślań. Było rzeczą jasną, że nosił on żałobę po Pawełku.
Tak więc od góry do dołu, w domu i poza domem, od Florci w jego bogatym i pysznym domu, do nędznego robotnika, garnącego węgiel na parowozie — wszyscy interesują się jego synem, wszyscy współzawodniczą o niego z ojcem.
Czyżby mógł zapomnieć, jak żona tego niedołęgi zawodziła nad poduszką umierającego dziecka i nazywała je swą najmilszą dzieciną! Czyżby mógł zapomnieć, jaka promienna radość rozjaśniła oblicze konającego chłopczyny, gdy ta kobieta obsypywała go macierzyńskiemi pieszczotami?!
— Jakto? myślał pan Dombi. Czyżby ów nieszczęśnik poważył się boleć nad rzeczą tak oddaloną od jego sfery? On, zbrukany oliwą, obsypany sadzami i popiołem ośmiela się nosić żałobę po jego synu? Czyż ten młodzieniec, powołany do podziału jego skarbów, planów, władzy, mógłby z czasem do poufałości przypuścić cały ten motłoch, który teraz tak zuchwale afiszuje swój udział w bólu, z powodu przedwczesnej śmierci.
Nie wyjaśniły się długo dumy pana Dombi. Na wszystko patrzył posępnie, we wszystkiem upatrywał blizki związek ze swą niedolą.
Jedna twarz w tej drodze ze szczególną wyrazistością utkwiła mu w pamięci; twarz zalana łzami, zasłonięta drzącemi rękami, z poza których iskrzyły się oczy, do głębi przenikające myśli jego. I oto widział przed sobą twarz tę z lękliwem błaganiem, jak owej nocy przed wyjazdem, gdy porządkował rozsypane papiery w gabinecie. Słowem — niepokoiła pana Dombi twarz Florci.
Dla czego? Może czuł wyrzuty sumienia? Bynajmniej. Uczucie, obudzone tem wspomnieniem stawało się coraz jaśniejsze i miało dojrzeć w pełni, podczas gdy dawniej ledwie podejrzewał istnienie jego. Twarz ta otaczała się atmosferą nienawiści i prześladowania i roił mu się już obosieczny miecz, mający zadać mu cios ręką śmiertelnego wroga. Potworna wyobraźnia, zatruta nienaturalną złością, jednako posępnie rysowała obraz śmierci, niszczącej jego nadzieje i obraz życia, dającego widok ciągłych waśni i goryczy. Jedno dziecię zginęło, drugie ocalało. Dla czego żyje córka, niekochana córka, a nie syn, na którym skupiły się wszystkie serca nadzieje?
Takie to były myśli i uczucia, obudzone w potwornym ojcu wspomnieniem prześlicznej i dobrej jego córki. Jej cierpliwość, dobroć, młodość, miłość, poświęcenie — były okruszynami na stosie nienawiści i pogardy. Obraz jej unosił się w jakiejś mgle złowieszczej i zgęszczał ogromny mrok, zalegający duszę. Nieraz w czasie podróży myślał, jakąby przegrodę wznieść między sobą a Florcią. Ta myśl ciężkiem brzemieniem gniotła mu duszę.
Major zaś przez całą drogę sapał nie gorzej od parowozu. Dopiero gdy przyjechali, obudził towarzysza z zadumy wieścią, że pocztowa kareta gotowa.
— Dombi — rzekł — przestań się pan zamyślać: bo to złe przyzwyczajenie. Pan jesteś wielki człowiek i nie powinieneś poddawać się czczym marzeniom. Bierz ze mnie wzór a będziesz jak granit twardy.
Pan Dombi czuł potrzebę ustąpienia przyjaznej radzie dżentlmena, umiejącego we wszystkiem zachować równowagę duszy, jako dostojeństwo wysokiej kultury. Wypoczęte konie biegły kłusem po gładkiej drodze, major zaczął opowiadać zajmujące anegdoty i pan Dombi słuchał i słuchał bez końca.
Po przyjeździe do Lemingtonu podróżni stanęli w hotelu królewskim, gdzie major zamówił wspaniałą kolacyę, przy której tak się najadł i napił, że słowa nie mógł wyksztusić po wyjściu z za stołu. Nazajutrz jednak major otrząsnął się i znów zaczął bawić przyjaciela. Przy śniadaniu ułożyli program zabaw. Major przyjął na siebie dozór nad jedzeniem i napojami. Pan Dombi miał pierwszego dnia sam chodzić po mieście, a następnego dnia mieli udać się za miasto i do sali wód mineralnych. W czasie obiadu major wyładował mnóstwo nowinek i pan Dombi nie mógł z podziwu wyjść wobec towarzyskich zalet swego przyjaciela. Odtąd porzucił projekt samotności i udał się na przechadzkę pod rękę z majorem.
Major jeszcze bardziej granatowy i wyłupiasty! niż zwykle, mrugał i kaszlał efektownie, krocząc naprzód i zwracając w obie strony głowę wielką, żeby każdy widział co to za personat. Zaledwie uszli parę kroków, major spotkał znajomego; za chwilę znowu to samo; lecz major zlekka kiwał głową, wciąż rozmawiając z panem Dombi.
Tak spacerując, ujrzeli w dali toczący się ku nim fotel na kółkach, w którym siedziała, kierując sterem ledi, podczas gdy z tyłu jakaś niewidzialna siła popychała ów ekwipaż. Ledi była wcale niemłoda, lecz pełne jej policzki kwitły jak róże a strój i figura okazywały nawyknienia pierwszej młodości. Koło fotelu stąpała jak paw druga ledi młodsza, przystojna, dumna i wyniosła, z przezroczystą parasolką w ręku, z pochyloną głową i zakrytemi powiekami. Jej chód i pełna pychy postawa jasno mówiły, że na ziemi i niebie niema dla niej przedmiotu godnego uwagi — chyba zwierciadło.
— Co za licho! — zawołał major, gdy zbliżyła się mała kawalkada — kogośmy to spotkali?
— Droga Edyto! — czule szepnęła leciwa pani — Major Bagstok!
Usłyszawszy głos ten, major w okamgnieniu wypuścił rękę pana Dombi, jak strzała podbiegł do fotelu, porwał rękawiczkę starej pani i podniósł ją do warg. Potem z niemniejszem ugrzecznieniem złożył obie ręce na piersi i nizki pokłon oddał młodszej damie. Gdy fotel przystanął, wystąpiła siła poruszająca go w postaci pazia wysokiego, chudego chłopca o mętnych oczach i długim nosie. Włosy miał rozwiane, kapelusz zmięty, bo w braku siły pchał głową grzbiet ekwipażu, jak to czynią słonie na Wschodzie.
— Józef Bagstok, łaskawe panie, ma się od tej chwili na resztę swego życia za dumnego i szczęśliwego.
— Obłudne stworzenie — zwolna przecedziła stara dama — nie znoszę pana. Skądże to?
— W takim razie, miledi, żeby względy pozyskać, pozwolę sobie zaprezentować mego szanownego przyjaciela. Pan Dombi, pani Skiuten.
Starsza pani topniała z rozkoszy. Major prędko ciągnął: pan Dombi, pani Grendżer. — Dama z ażurową parasolką ledwie zauważyła, że pan Dombi kłania jej się nizko. — Jestem. uszczęśliwiony tem niespodzianem spotkaniem.
— Pani Skiuten, Dombi, wznieca trwogę w sercu starego Józefa.
Pan Dombi dwuznacznie dodał, że nie dziwi się temu.
— Skończ pan, wiarołomna istoto! — zawołała stara dama. — Dawno pan tu jesteś, niegodziwcze?
— Dopiero dzień.
Stara pani ostrożnie wachlarzem poprawiła swe fałszywe kędziory i brwi fałszywe, a pokazując swe fałszywe zęby, dodała:
— Czy pan możesz, zły demonie, choć minutę zabawić w tym ogrodzie — jak się on nazywa?
— Zapewne Eden — pogardliwie odrzekła młodsza pani.
— Co robić, moja droga! Ani rusz nie pamiętam tych okropnych nazw. Możesz pan zatem choć przez chwilę zabawić w tym ogrodzie, nie zachwycając się pięknością natury, nie chłonąc słodkich tchnień, w całej istności stworzenia rozlanych?
Entuzyazm krasomówczy pani Skiuten dziwnie nie godził się z jej zwiędłymi wdziękami, ale większy był kontrast pomiędzy jej wiekiem a strojem: łat miała około siemdziesięciu, ubrana zaś była jak dwudziestoletnia piękność. Jej poza w fotelu wiecznie była taka sama, jaką wyobraził lat temu piędziesiąt pewien malarz na portrecie, podpisawszy imię Kleopatry: siedziała w powozie, a spółcześni krytycy w istocie znajdowali podobieństwo do królowej Egiptu. Pani Skiuten uchodziła wówczas za sławną piękność i modni dandysi, pijąc na cześć jej toasty, rzucali puhary ponad głowy ku sufitowi. Piękność znikła i powóz znikł, lecz ona przechowała dawną pozę i dlatego to kazała się wozić w fotelu na kółkach, boć mogła śmiało chodzić pieszo.
— Pan Dombi, spodziewam się, ubóstwia naturę — rzekła, poprawiając broszkę brylantową.
— Szanowny mój przyjaciel, rozumie się, po kryjomu oddaje hołdy pięknu przyrody, ale człowiek, który pozycyą swą wznosi się ponad innych w największem z miast świata...
— Wszystkim znane wielkie znaczenie pana Dombi — rzekła pani Skiuten. Pan Dombi uznał celność komplementu lekkiem pochyleniem głoy. Młoda dama podniosła nań oczy i spotkała wzrok jego.
— Pani tu mieszka? — zwrócił się Dombi do niej z zapytaniem.
— Nie. Bywałyśmy we wielu miastach. Wszędzie stawałyśmy na dni kilka. Mama lubi zmiany.
— A Edyta zapewne nie lubi zmian — uszczypliwie dodała stara dama.
— Nie myślę, żeby jazda po tych stronach oznaczała zamiłowanie zmian.
— Obmawiają mnie, moi panowie. Do jednej zmiany rwie się me serce, lecz niestety, okoliczności bronią rozkoszować się nią. Świat i ludzie ze swemi wymaganiami są natrętni. Ale samotność, ale przyroda — oto mój... jakże się to nazywa?
— Raj, chce mama powiedzieć.
— Ty wiesz, Edyto, że we wszystkich tych nazwach zależę od ciebie.
— Upewniam cię, panie Dombi, mam naturę arkadyjskiej pasterki, a ludzie rzucili mię w zamęt światowych próżności. Krowy — to moja słabość. O tak, żyć wśród pól i lasów dziewiczych albo uciec do Szwajcaryi, na jaki folwark, otoczyć się krówkami i chińską porcelaną — oto prawdziwe szczęście.
Panu Dombi przypomniał się ów wół z bajki, który w sklepie z porcelaną tyle bigosu nawarzył, lecz z powagą stwierdził, że przyroda istotnie dostarcza niemało rozkoszy.
— Ale czego mi brak — ciągnęła pani Skiuten, zlekka dotykając swej szyi — to serca.
Stara dama mimowoli wyrzekła okropną prawdę.
— Czego brak naszej sferze — to szczerości, prostoty, swobodnej wymiany myśli i uczuć. Bardzo jesteśmy sztuczni.
W istocie my jesteśmy sztuczni.
— Jednem słowem, trzeba mi natury: ona czarująca wszędzie i zawsze.
— Natura zaprasza cię, mamo, iść naprzód, jeżeliś gotowa — zauważyła niecierpliwie młoda dama.
Na tę wzmiankę wysoki paź, który gapił się z otwartą gębą na nowych znajomych, znikł nagle za grzbietem fotela, jakby się w ziemie zapadł.
— Czekaj Witers. Gdzie pan mieszkasz, potworze?
Major uwiadomił.
— Możesz pan nawiedzać nas wieczorami, tylko bez figlów. Jeżeli pan Dombi zaszczyci nas swemi odwiedzinami, będziemy mu bardzo rade. Ruszaj Witers!
Pan Dombi skłonił się. Major spieszył przycisnąć do sinych warg koniuszki palców, złożonych a la Kleopatra na poręczy fotelu.
Stara dama udarowała ich pełnym wdzięku uśmiechem i dziewiczym ruchem ręki, młoda dama zlekka i niedbale kiwnęła głową, o ile wymagała przyzwoitość.
Pomarszczona, tynkiem okryta twarz siedmdziesięcioletniej staruszki, rzucającej pełne przymilania się spojrzenia i dumna postawa młodej piękności, smukłej i prostej, jak lilia polna, budziły w majorze i panu Dombi tyle zaciekawienia, że mimowoli przystanęli, aby spojrzeć na odchodzące.
— Oto co, panie mój: gdyby Józef Bagstok był nieco młodszy, ta kobieta stałaby się panią Bagstok. Dalibóg, jabym ją przeniósł ponad wszystkie piękności na ziemi.
— Masz pan na myśli córkę
— Czy jestem rzepą, by myśleć o matce?
— Jednakże zalecałeś się matce.
— Dawne dzieje, o, dyablo dawne! Trzebaż się starej trochę przypochlebić.
— Jej zachowanie się okazuje damę wyższego towarzystwa.
— Jeszczeby też. Jaśnie wielmożna pani Skiuten, rodzona siostra zmarłego lorda Feniksa i ciotka dzisiejszego lorda tej rodziny. Ona bogatą nie jest, raczej ubogą, gdyż żyje ze swego posagu, ale krew, panie mój, krew błękitna.
A młodą damę, zdaje się, nazywałeś pan panią Grendżer?
— Edyta w ośmnastym roku życia wyszła za mąż za Grendżera. Był on wówczas pułko wnikiem naszego pułku, pięknym, czterdziestoletnim mężczyzną. Umarł półtora roku po ślubie.
— Dawno to było?
— Myślę, że piękność ta nie ma jeszcze lat trzydziestu. Tak to, panie — Edyta Grendżer to gwiazda pierwszej miary.
— Miała dzieci?
— Był syn...
Chmura zawisła na czole pana Dombi i oczy pochyliły się ku ziemi.
— I ten utonął w piątym roku życia.
— Naprawdę? — zawołał Dombi, podnosząc głowę.
— Niańka posadziła chłopca na brzeg łódki i wpadł w wodę.
Ale to historya skończona i zapomniana, a Edyta wdowa pierwszorzędna i stałaby się niezawodnie panią Bagstok, gdyby staruszek był młodszy i bogatszy.
— I gdyby z jej strony nie zaszły przeszkody — zimno zauważył pan Dombi.
Major Bagstok zaczął żywo mrugać wyłupiastemi oczami i zaśmiał się, jak Mefisto.
— Józef Bagstok nie przywykł do przeszkód w tym guście. Nie, Dombi, panu widocznie nie zrozumieć staruszka Józia. A i to trzeba dodać — Edyta mogłaby ze dwadzieścia razy wyjść za mąż, gdyby nie była tak pie kielnie pyszna. A zresztą pycha, to właściwość duszy wyniosłej, wiesz pan to lepiej niż ja. Jesteś pan sam piekielnie dumny, Dombi — i za to nawet ceni pana Józef Bagstok.
Nazajutrz pan Dombi i major spotkali się z jaśnie wielmożną panią Skiuten i jej córką w sali wód mineralnych, potem następnego dnia na spacerze. Tak po trzech czy czterech spotkaniach uprzejmość sama domagała się wizyty. Pan Dombi nie byłby się na to zdecydował, lecz na propozycyę majora z przyjemnością zgodził się towarzyszyć mu. Murzyna wysłano w południe z wyrazami szacunku i z uwiadomieniem, że mają zamiar wieczorem stawić się osobiście, jeżeli szanowne panie raczą ich przyjąć. Z powrotem przyniósł wonny bilecik pod adresem majora:
— Jesteś pan z gruba kuty, wstrętny niedźwiedź — i nie zasługujesz ani na łaskę ani na względy. Jednakże przebaczam panu pod warunkiem, że zaniechasz figlów. Możecie panowie przyjść. Edyta i ja ślemy pozdrowienia panu Dombi.
Jaśnie wielmożna pani Skiuten z córką zajmowały przyzwoite i drogie mieszkanie, lecz ciasne tak, że jaśnie wielmożna pani wypoczywając, składała nogi na oknie a głowę na kominku; pokojowa jaśnie wielmożnej pani mieściła się w komórce, do której wpełzała i wypełzała jak ładna żmijka; Witers zaś sypiał na dworze pod stryszkiem sąsiedniej mleczarni.
Pan Dombi i major zastali panią Skiuten w letnim stroju na sofie obłożoną poduszkami, zupełnie jak Kleopatra, nie szekspirowska wszakże, na tę bowiem czas burząco nie wpływa. Goście idąc po schodach, słyszeli dźwięki harfy, które umilkły, gdy weszli. Edyta była jeszcze piękniejsza i dumniejsza. Pani Grendżer wiedziała, że jest piękną, lecz w swej dumie gardziła, zdawało się, swą urodą. Może uważała za niegodną siebie daninę hołdu i uwielbienia, jaką piękność jej budziła, może skutkiem subtelnego wyrachowania chciała jeszcze wzmódz wpływ swój na tkliwe serca.
— Mam nadzieję — rzekł Dombi do czarodziejki — nie my przeszkodziliśmy pani grać na harfie?
— Panowie? Naturalnie — nie.
— Dla czegóż przestałaś, droga Edyto?
— Czy nie wolno mi mieć swych kaprysów?
Obojętność i wyniosły ton godziły się na swobodę, z jaką palce jej przebiegły po strunach. Wnet jednak usunęła się od towarzystwa.
— Wiesz pan, panie Dombi — ja się nieraz na Edytę gniewam za tę jej zimną ceremonialność w różnych drobiazgach.
— Ale, naprawdę nie gniewamy się, mamo.
— O naturalnie, moja droga! Fi, fi! Jakże można! Lecz dla czego nie jesteśmy prostsze? Ze wszystkimi porywami dusz naszych, które czynią nas tak czarującemi — dla czego nie jesteśmy naturalniejsze?
— Prawda — rzekł pan Dombi — niewątpliwa prawda.
— A mogłybyśmy przy dobrej woli być naturalnemi.
— Wolno mi nie zgodzić się z panią — rzekł major. — Co innego, gdyby świat był zaludniony takimi szczerymi dobroduchami, jak uniżony sługa pani — wówczas prostota miałaby racyę bytu.
— Milcz pan, niegodziwy!
— Kleopatra każe — odrzekł major, całując rękę jej z galanteryą — i Józef Bagstok słucha.
— Nie masz pan ani czułości ani sympatyi, bezwstydna istoto! A cóż za życie bez sympatycznego pociągu serc, bez magnetycznych porywów dusz, przeniknionych czcią wzajemną. Jak mroźną byłaby ziemia bez życiodajnych promieni słońca i jak martwem życie bez miłosnych uniesień. O, gdyby świat stał się jednem wielkiem sercem! Jakżebym go kochała. Słyszysz pan, chytry potworze?
Major zapewnił, że wówczas cały świat stałby się własnością Kleopatry, a to byłoby zbyt przykrem dla innych. Kleopatra oświadczyła, że nie cierpi pochlebstwa i jeśli nie umilknie, to go wypędzi do domu.
W tej chwili Witers zaczął roznosić herbatę. Pan Dombi zbliżył się do młodej damy.
— Tu, jak się zdaje, towarzystwo nieliczne?
— Tak dalece, że niema się z kim zaznajomić. Ludzi z towarzystwa wcale niema.
— Pani tu bywała dawniej?
— Bardzo często. Zresztą myśmy, zdaje się, wszędzie bywały.
— Okolica bardzo piękna.
— Podobno.
— Kuzyn twój Feniks, Edyto, zachwyca się tutejszym krajobrazem — wtrąciła matka, niedbale opierając się o poduszki.
Córka z wdziękiem wzruszyła głową i ściągnęła brwi, jak gdyby na dowód, że lord Feniks jest jej zupełnie obojętny. Poczem znów zwróciła się do pana Dombi.
— Wszystkie te miejsca mocno mi się znudziły.
— Nie dziw, jeżeli te śliczne krajobrazy są dziełem pędzla pani. Wszak pani przy tem gra i śpiewa?
— Tak.
Na pytania te dawała Edyta niechętne odpowiedzi. Panowała ona doskonale nad sobą i nie okazywała wcale zmieszania. Nie unikała też rozmowy, wciąż twarz mając zwróconą ku panu Dombi.
— Ma pani dużo środków przeciwko nudzie.
— Znasz je pan teraz wszystkie; więcej nie mam.
— Wyborne środki. Mogę im się przyjrzeć?
To mówiąc, zbliżył się pan Dombi do harfy i położył przed sobą jeden z rysunków.
— Bardzo proszę — rzekła Edyta i wyszła skromnie z pokoju.
Tymczasem major przysunął maleńki stolik do Kleopatry i zaczął z nią grać w pikietę. Pan Dombi czekał powrotu Edyty, dziwiąc się, dla czego wyszła.
— Chcesz pan posłuchać muzyki, panie Dombi?
— Pani Grendżer była tak dobra, że obiecała mi sprawić tę rozkosz.
— O, bardzo dobrze. Pan wychodzisz, majorze.
— Nie, jeszcześ pani nie zabiła.
— Więc bardzo pan lubisz muzykę, panie Dombi?
— Zachwycam się nią.
— Natura tedy obdarzyła pana nad miarę estetycznem czuciem. O, jak wiele tajemnic ma natura! Gdybym miała przerwać swe istnienie na ziemi, to jedynie dla tego, żeby posiąść zagadki, okryte wobec nas mrokiem wieczności. Pan wychodzisz, majorze.
Major rzucił kartę. Pan Dombi zaczął się niepokoić, czemu tak długo nie wraca piękna ledi. Nareszcie przyszła, siadła przy harfie i pan Dombi gotów był słuchać. Nie rozumiał muzyki i nie wiedział, co grała; ale dźwięki przypominały mu jakąś dawno zapomnianą melodyę, słodzącą ostatnie dni syna w walce z przedśmiertnym bólem.
Bystre oko Kleopatry śledziło milczącego słuchacza, stojącego obok czarującej artystki.
Skończywszy grać, wstała, zlekka podziękowała za komplementy panu Dombi i bez najmniejszej przerwy siadła do fortepianu.
Edyto Grendżer! Jaką chcesz, byle nie tę, na miłość Boską, nie tę!
Edyto Grendżer, jesteś piękna, głos twój wspaniały, gra świetna, ale nie tę pieśń, jaką córka odtrącona śpiewała konającemu bratu.
Lecz pan Dombi nie pozna tej melodyi, a choćby i poznał, jakiż śpiew córki mógłby wzruszyć zgrubiałe serce potwornego ojca!
Spij, samotna Florciu, śpij — i niech cię ukoją jasne sny! Widnokrąg się chmurzy, obłoki gęstnieją, gromadzą się — i burza wisi nad twą główką. —
Dyrektor Karker siedzi za dużym stołem, pełnym papierów, przyzwoity i sztywny jak zwykle, otwiera listy, czyta, notuje uwagi i wysyła polecenia we wszystkie oddziały biura. Listów stosy i pan Karker ma niemało pracy. Rozdziela je na paczki, bierze jedne, odrzuca drugie, liczy, czyta, chmurzy brwi, zagryza wargi, zagłębia się w treść, usiłując wniknąć w sens każdego zdania, nawet wyrazu.
Słowem pan Karker bardzo podobny do gracza i ktokolwiek obserwuje go w tem zajęciu zrozumie to porównanie. Kieruje grą z rozmysłem i ostrożnie, dociekając słabych i silnych stron przeciwnika. Zna wszystkie posunięcia, przewiduje skutki, rozlicza przypadki, korzysta z błędów i sam nigdy się nie myli.
Listy w różnych językach, ale pan Karker wszystkie czyta. Gdyby w biurze Dombi i Syn znalazł się akt, którego nie mógłby odczytać, toby znaczyło, że w talii brak jednej karty. Pochłania rękopis oczami i szybko kalkuluje, jeden list objaśniając za pomocą drugiego, przechodząc do odległych wniosków od blizkich przesłanek, jak zręczny gracz, który z pierwszego ciągu gruntownie rozpoznał metodę swego przeciwnika. A sam w tej grze bierze udział, oblany słońcem, które rzuca nań ukośne promienie z okna w górze. Choć w instynkcie kotów i tygrysów nic nie odkryto, coby wskazywało na uzdolnienia gry w karty, z tem wszystkiem pan Karker od stóp do głowy podobny do kota. Włosy i bokobrody, zawsze bezbarwne, teraz miały dziwne podobieństwo do szerści tygrysiej; długie paznokcie, starannie przycięte i wygładzone, ostre zęby, chytre spojrzenie, wykrętne ruchy stanowczo mieściły go w rzędzie kotów. Przy wrodzonym wstręcie do najmniejszej plamki wpatrywał się chwilami w atomy oświetlone promieniami, strącał je z rękawa lub mankietów i cierpliwie wysiadując przy swem zajęciu, gotów był — zdawało się — lada chwila rzucić się na mysz, gdyby się w kącie pojawiła.
Nareszcie listy podzielone, prócz jednego bardzo ważnego, który odłożył na bok. Zamknąwszy sekretne papiery do szkatuły, pan Karker zadzwonił i na ten raz pojawił się brat jego.
— Czy cię wzywałem?
— Posłaniec wyszedł a w braku jego — na mnie kolej.
— Na ciebie kolej — mruczał pan Karker — bardzo mi przyjemnie, zwłaszcza teraz.
— Nie chciałbym cię niepokoić, Dżems — nieśmiało przemówił młodszy — lecz...
— Chcesz coś powiedzieć. Wiedziałem o tem. Więc? Czemu milczysz?
— Niepokoi mnie bardzo dola Henryki.
— Cóż to znowu? Nie znam żadnej Henryki.
— Biedactwo bardzo się zmieniła i zdrowie jej ucierpiało.
— Bardzo się już dawno zmieniła i niema powodu gadać mi o niej.
— Gdybyś raczył posłuchać mnie...
— Dla czego mam cię słuchać, bracie mój. Janie? Henryka Karker oddawna uczyniła wybór między braćmi i późno byłoby żałować....
— Ona nie żałuje. Nie chcesz mnie pojąć. Najmniejsza alluzya do czegoś w tym rodzaju byłaby z mej strony niewdzięcznością.
— Wierzaj mi — jej poświęcenie tyleż samo martwi mnie, ile ciebie.
— Ile i mnie?
— To znaczy, ja wyborem jej tyle samo się martwiłem, ileś ty się zań gniewał.
— Gniewałem się?
— Albo o ileś zeń niekontent. Znajdź sam właściwy wyraz. Rozumiesz myśl mą i wiesz, że nie chcę ciebie obrażać.
— Wszystkie twe postępki są obrazą dla mnie. Racz rozdać te papiery. Jestem zajęty.
Uprzejmy ton jeszcze silniej uwydatniał skrytą złość. Młodszy brat ze smutkiem wyszedł z pokoju, lecz w progu zatrzymał się.
— Gdy Henryka błagała cię za mną przy pierwszym wybuchu twego słusznego oburzenia, gdy opuściła ciebie, Dżems, żeby towarzyszyć swemu występnemu bratu, który nikogo prócz niej nie miał, była młodą i piękną. Gdybyś zechciał na nią teraz spojrzeć, wiem, żebyś jej pożałował.
Dyrektor wyszczerzył zęby, jakby chciał rzec: Tylko tyle, nie więcej?
— Wówczas obaj mniemaliśmy, że piękna i młoda znajdzie męża i szczęście. O, gdybyś wiedział, jak ofiarnie wyrzekła się tych nadziei, jak niezłomnie poszła drogą wybraną, nie oglądając się wstecz! Bracie, powiedz, że imię jej nie jest ci obojętne!
— Otóż to! Bardzo zabawne! Podziw we mnie budzisz!
— Czy pozwolisz mi skończyć?
— Swoje wyjście z tego pokoju? O, naturalnie, bardzo proszę!
Jan Karker westchnął i miał już wyjść, gdy ozwał się głos brata.
— Jeśli ona, jak mówisz, niezłomnie dąży w swoją drogę, powiedz jej, że ja tak samo w swoją idę. Powiedz jej, że jeśli postanowiła nieodwołalnie z tobą się nie rozłączać, to i moje postawienie jak granit twarde.
— Nie powiem jej tego. Nigdy nie mówimy o tobie. Raz w roku tylko w dniu twych urodzin Henryka wspomina o twem imieniu z życzeniem szczęścia. Nigdy więcej.
— W takim razie zwróć się z temi słowy do siebie i niech one będą dla ciebie wskazówką, że nie mam ochoty mówić z tobą o rzeczy, która mnie nie dotyczy. Zapamiętaj raz na zawsze: nie znam żadnej Henryki Karker. Takiej kobiety niema na świecie. Masz siostrę i możesz się nią rozkoszować podług woli. U mnie siostry nie było i niema.
To powiedziawszy, ukazał na drzwi i odwrócił się. Po wyjściu brata wziął list, złamał pieczątkę i z największą uwagą zaczął czytać.
Był to list od pana Dombi z Lemingtonu. Pan Karker szybko załatwiwszy całą korespondencyę, czytał teraz zwolna, przystawając za każdem słówkiem, ważąc każdy wyraz. Pan Dombi pisał:
„Podróż wywarła wpływ dobroczynny i na razie jeszcze nie przewiduję powrotu. Byłoby nieźle, panie Karkerze, gdybyś pan sam zechciał przybyć do Lemingtonu i poinformować o toku spraw. — Zapomniałem wydać zarządzenia o młodym Geyu. Jeżeli Syn i Następca dotąd nie wyruszył w drogę i stoi w przystani, wyznacz pan kogo innego a Geya zatrzymaj w biurach londyńskich. Jeszczem się nie zdecydował, co z nim począć. “
— Jaka szkoda! — mruknął pan Karker, szczerząc zęby i odczytując ponownie ustęp — Płynie teraz w dal kuzynek wuja Sol, płynie żaglami rozpiętymi, jak się wyraził mój przyjaciel Kuttl. Jaka szkoda.
Włożył list do koperty i obracał nią na wszystkie strony. Pan Dombi dał znaczną pracę jego rozmysłowi. W tej chwili z cicha wśliznął się posłaniec Percz, uniżenie podając swemu władcy kilka papierów.
— Każe pan oznajmić, że zajęty?
— Kto pyta o mnie?
— Dajmy na to, że nikt, tj. prawie nikt. Był stary Hils z ratą długu, lecz powiedziałem, że wielmożny pan bardzo zajęty.
— Był kto jeszcze?
— Nie, nikt więcej. Ten chłopak, co to przychodził wczoraj i zeszłego tygodnia, codziennie włóczy się i teraz koło domu, ale nie warto przecież wielmożnemu panu meldować byle włóczęgi. Jakiś bezdomny oczajdusza gwiżdże sobie i straszy wróble.
— Nie wiesz pan, czego potrzebuje?
— Powiada, wielmożny panie, że jest bez miejsca; czyby go wielmożny pan, powiada, nie przyjął do służby na doki? Ryby, powiada, umiem łapać; no, ale...
— Kto on taki?
— Bezdomny włóczęga, wielmożny panie. Bez kawałka chleba. Ale oto — uważa wielmożny pan — włóczęga ten powiada, że matka jego była piastunką naszego młodego dżentlmena. Otóż ma nadzieje, że niby to... może.... jakoś... Zwyczajnie naród nieociosany... Nie, to nie w naszym guście. Pani Percz wykarmiła dla pana Dombi córkę na schwał, a czy ja choć raz kiedy wspomniałem, że oto żona moja była piastunką...
— Jakże pan rozkaże? Możeby temu oberwańcowi zagrozić, że go sądowi wydadzą, jeżeli będzie dokuczał.
— Przyprowadź tu oberwańca. Chcę go poznać.
Percz wyszedł a Karker stanął jak zwykle koło kominka i wyszczerzywszy zęby, jak drapieżne zwierzę, czatujące na zdobycz, spoglądał na drzwi. Wkrótce dał się za niemi słyszeć stuk ciężkich butów i krzykliwy głos Percza, upominającego: ciszej, ciszej. W ślad za Perczem wszedł do pokoju duży chłop piętnastoletni z wystającemi kośćmi policzków, ze łbem gładkim, okrągłym, z okrągłemi czarnemi oczami a na domiar zaokrąglenia z okrągłym kapeluszem w ręku. Na znak Karkera Percz znikł. Zostawszy z nim sam na sam, Karker bez jakichkolwiek wyjaśnień schwycił go za gardziel i zaczął dusić i potrząsać.
Oszołomiony chłopak myślał, że nadeszła jego ostatnia godzina. Wytrzeszczył oczy na swego kata z białymi zębami i na ściany biura i starał się zrozumieć przed wydaniem ostatniego tchnienia, za co go tak srodze karzą. Zwolna oprzytomniał i wykrztusił ochrypłym głosem:
— Puść mnie pan! com panu zawinił?
— Ciebie puścić, łajdaku! Ja ci tu dam. Zaduszę cię, kanalio!
— Za co? Com komu zrobił? Duś takiego, jakiś sam, a nie mnie!
Lecz słowa uwięzły mu w ściśniętej krtani i chłopiec zalał się gorzkiemi łzami.
— Com panu zrobił? — jęczał Kocioł.
— Łotrze — zawołał pan Karker, zwolna uwalniając ofiarę ze swych pazurów. — Po co się tu włóczysz codziennie?
— Szukałem pracy, panie, nie miałem złego zamiaru. Nigdy tu nie wrócę, jeżeli nie wolno.
— Kłamiesz, łotrze, że pracy szukałeś. Czyś to nie główny włóczęga w całym Londynie? Nikczemny Kainie!
Na to oskarżenie Tudl nie odpowiedział. Ze zgrozą patrzał na srogiego pana, jak gdyby wzrok pana Karkera więził go.
— Czyżeś to nie złodziej?
— Nie, panie.
— Złodziej jesteś, mówię ci.
— Przysięgam, że nie. Niech mnie ziemia pochłonie, jeżelim co ukradł. Łowiłem ptaki, nic więcej, panie. Śpiewające ptaki, mówią, niewinne zajęcie — i oto do czego prowadzi.
Ptaki śpiewające przywiodły go do oberwanej kurtki, zatłuszczonej kamizelki, podartej chusty na szyję i dziurawego kapelusza.
— Przez dziesięć miesięcy nie byłem w domu nawet dwudziestu razy. Jakże się pokażę, gdy mię każdy palcem wytyka. Lepiej utopić się albo powiesić — jęczał w rozpaczy Kocioł.
— A tyś jak widzę nielada lampart, kochanku. Z pewnością dojrzewają gdzieś już konopie, z których skręci się sznur, na jakim cię powieszą.
— A niech tam prędzej dojrzeje. Oddawna mi już obrzydło życie. Wszystkie biedy zaczęły się odtąd, jak zacząłem chodzić za labę, a powiedz pan sam, czy mogłem nie chodzić?
— Co?
— Chodzić za labę, panie, ze szkoły.
— To znaczy mówiłeś, że idziesz do szkoły, a tymczasem nie szedłeś?
— Tak, panie, to znaczy chodzić za labę. Za mną na ulicach, jak za bydlęciem, gonili się, a tam codzień mię tłukli jak w stępie. Zacząłem uciekać.
— Mówisz, że nie masz roboty? — spytał Karker, znów pochwyciwszy go za gardziel. Czy tak?
— Tak, panie, byłbym panu całe życie wdzięczny...
Pan Karker pchnął go w kąt i zadzwonił. Kocioł bez oporu stał, jak wryty. Zjawił się posłaniec.
— Poprosić pana Hilsa.
Za chwilę zjawił się wuj Sol.
— Proszę siadać, panie Hils — jak się pan miewa?
— Dziękuje panu — rzekł wuj Sol, wręczając dyrektorowi kilka bankowych biletów.
— Ot zdrowie, zwyczajnie jak to u starych. — Tu jest dwadzieścia pięć funtów.
— Jesteś pan punktualny i dokładny jak jeden z pańskich chronometrów..
— O Synie i następcy nic nie słychać? — pytał wuj Sol drżącym głosem.
— Jeszcze nic. Były silne burze, panie Hils — i zapewne go odpędziły wiatry w bok.
— Lecz Bóg łaskaw, może mu się nic nie stało.
— Bóg łaskaw, może się nic złego nie stało. A panu żal bardzo kuzyna? Wuj Sol machnął ręką i westchnął.
— Podług mego zdania, panie Hils, nie szkodziłoby panu nająć jakiego młodego człowieka do pomocy; mam nawet młodzieńca, któryby się panu nadał. Zrobiłbyś mi pan grzeczność, przyjmując go. Wiem, że u pana roboty mało. Lecz mógłby panu czyścić instrumenty, podmiatać sklep, nosić wodę. Oto ten młodzieniec.
Salomon włożył okulary i ujrzał w kącie młodego Tudla. Pierś mu się wznosiła wskutek silnego wzruszenia, pot lał się z brudnego czoła i oczy były utkwione w panu Karkerze.
— Czy mógłby pan zatem dać przytułek temu chłopcu?
Stary Sol nie miał powodu zachwycać się propozycyą, lecz uprzejmie zapewnił, że rad okazać drobną usługę panu Karkerowi i przyjmie chłopca pod dach drewnianego miczmana. Życzenie dyrektora biura Dombi i Syn było dlań rozkazem.
Przy tych zapewnieniach pan Karker pokazał nietylko zęby, lecz nawet i dziąsła, co wywołało dreszcz przerażenia w ciele Tudla. Poczem wstał i przyjaźnie uścisnął dłoń Hilsa.
— Bardzo panu jestem wdzięczny. Muszę jednak poznać młokosa tego i wymiarkować, co z niego będzie. Rodziców znam. Przezacni ludzie. Jadę do nich i rozpytam, a potem go panu odeślę. Nic nie czynię na chybitrafi.
Troszcząc się o los tego młodzieńca, z góry proszę donosić mi szczegółowo, jak się będzie sprawował. Do widzenia się, panie Hils.
— No cóż — rzekł pan Karker do Tudla, — słyszałeś, co mówiłem?
— Słyszałem, panie.
— Rozumiesz, że ze mną trudna sprawa? Raczej utopić się, niż oszukiwać mnie?
Tudl rozumiał to dobrze.
— Uważaj więc. Jeżeliś mię okłamał idź precz, nie pokazuj mi się na oczy; jeżeli nie, czekaj na mnie z wieczora koło domu swej matki. O piątej będę jechał konno i ujrzysz mię. Gadaj, gdzie mieszka matka.
Stało się, jak zapowiedział. Spotkał się wieczorem z Tudlem i razem udali się do rodziny chłopca.
Tam pan Karker otrzymał od Polli pochlebne relacye o synu marnotrawnym, odegrał rolę wspaniałomyślnego dobroczyńczy i polecił nazajutrz stawić się w biurze.
— Jutro rano pokażą ci, gdzie mieszka dżentlmen, któremu masz służyć. Słyszałeś, com mu mówił?
— Słyszałem, panie.
— Ja się bardzo interesuję tym staruszkiem i gdy będziesz u niego, to jakbyś służył u mnie. Rozumiesz? Muszę znać o tym staruszku wszystkie szczegóły, będziesz mi więc donosił, co robi, z kim zna się, kto tam bywa. Zawsze pragnę mu być użytecznym. Rozumiesz?
— Rozumiem, panie.
— Miło mi będzie dowiadywać się, że ma przyjaciół, którzy go nie opuszczają. Staruszek teraz samiuteńki. Może zobaczysz tam młodą ledi, która go czasami odwiedza. Donoś mi o niej wszystko, czego się dowiesz — to rzecz nader ważna. Ja się tą ledi bardzo interesuję. Pojmujesz?
— Zatem odrazu zapamiętaj i to, że prócz mnie nikomu na świecie ani wzmianki o tych sprawach.
— Nikomu na świecie, panie.
— Nawet matce ani ojcu. Ja cię wyśledzę i dowiem się o wszystkiem doskonale, zapamiętaj to!
Po tej groźbie dyrektor dosiadł konia i odjechał.
Ciągle się uśmiechając, jechał stępa jak człowiek, który pomyślnie ukończył dzienne sprawy. Był rad. W tej chwili pan Karker podobny był do kota, grzejącego się u pieca. Zwinąwszy się w kłębek u nóg pani, gotów był skakać, mruczeć, wysuwać pazury lub łasić się według potrzeby. Pan Karker czatował na zdobycz. Jakież ptaszę w klatce obudziło jego apetyt?
„Młoda jeszcze — myślał. — Kiedym ją ostatni raz widział, była dzieckiem. Jak dziś pamiętam: krucze włosy, czarne oczy, poczciwy wyraz twarzy, bardzo poczciwy. A niebrzydka, niebrzydka“...
Przejęty od stóp do głowy rozkosznym zachwytem, pan Karker wjechał w cienistą ulicę, gdzie stał dom pana Dombi. Wśród marzeń prawie nie zauważył, dokąd zawiózł go dobry koń; wtem, rzuciwszy okiem na wysoką perspektywę domów, stanął i zdumiał się. Znajdował się o kilka kroków od opustoszałego pałacu Dombi i Syna.
Aby wyjaśnić zdumienie pana Karkera, należy nieco zboczyć z prostego toru opowieści.
Pan Tuts po opuszczeniu cieplarni doktora Blimbera rozpoczął trudną naukę życia i odrazu wszedł w posiadanie znacznej części dóbr, ocalałych od gospodarki opiekuńczej. Gorąco pragnął zabłysnąć na arenie życia, umeblował wspaniale długą amfiladę komnat, zawiesił w gabinecie fantastyczne kobierce a w innym pokoju portrety sławnych koni zwycięskich. W tych czarujących apartamentach oddał się nauce kunsztów, zdobiących i uszlachetniających żywot ludzki. Mistrzem i światłodawcą jego stał się dżentlmen, znany w restauracyi Czarnego Borsuka pod imieniem Bojowego Kogutka. Ten dzielny bokser tłukł pana Tutsa po łbie trzy razy co tygodnia, za każdym razem dostając dziesięć szylingów i sześć pensów.
Bojowy Kogutek polecił restauracyjnego markera dla gry bilardowej, rycerza z lejb-gwardyi do nauki szermierki, dojeżdżacza dla jazdy konnej, dżentlmena z Kornwalu do ćwiczeń w atletyce i dwóch nadto przyjaciół dla nauki sztuk pięknych. Pod tym kierunkiem talenty pana Tutsa wkrótce uzyskały wysoką miarę udoskonalenia.
Z tem wszystkiem życie ruchliwe nie zadowalało go i czuł się samotnym w swych świetnych komnatach. W chwilach znudzenia kierował kroki swe ku domowi pana Dombi i tam składał swe bilety wizytowe. Przechadzki te przekładał nawet nad sztuki piękne. Wystrojony zjawiał się w godzinach przyjęć w domu pana Dombi.
— Dzień dobry, mój łaskawco! — witał sługę. — Dla pana Dombi. Tu wręczał bilet. — Dla panny Dombi. — Lokaj brał drugi bilet. I udawał, że odchodzi, lecz lokaj już wiedział, że nie odejdzie.
— Ale, ale — mówił pan Tuts, jakby mu nagła myśl przyszła do głowy — młoda pani u siebie?
— Zdaje się, że jest, a zresztą nie wiem — zwykle odpowiadał lokaj i dzwonił na górę. Zjawiała się panna Nipper, lokaj znikał.
— Dzień dobry. Jak się panienka miewa? — pytał Tuts z uśmiechem.
— Doskonale. Dziękuję.
— A cóż Dyogenes?
— Nic. Wyborny pies. Panna Florentyna coraz więcej go lubi.
Pan Tuts śmiał się w głos i czekał dalszych nowin od Zuzanny.
— Panna Florcia zdrowa.
— A, to dobrze. Dziękuję — odpowiadał stale i zaraz potem wśród ukłonów znikał.
Fortuną udręczony
Lubię.....
Na więcej się nie zdobył i dalsze wiersze otrzymały tylko początkowe litery. Czuł, że codzienne bilety wizytowe nie posuwają sprawy i umyślił zasięgnąć rady Bojowego Kogutka. Odpowiedź brzmiała: „nacieraj piersią, wal wręcz, łam, zdobywaj — i rzecz skończona!“
Tę radę allegoryczną pan Tuts tak zrozumiał, że nazajutrz musi pocałować pannę Nipper. Rzeczywiście, przybywszy do domu pana Dombi, po ukończeniu zwyczajnej wymiany słów z panną Nipper, Tuts zamiast wyjść — stanął i zaśmiał się.
— Może pan zechce wejść na górę? — spytała Zuzanna.
— Tak, myślę...
Lecz zamiast iść na górę odważny dżentlmen przymknął drzwi i niezgrabnie poskoczywszy, objął piękną pannę wpół i wycisnął głośny całus na jej policzku.
— Puść pan, bo ci oczy wydrapię! — zawołała Zuzanna.
— Jeszcze raz! — zawołał pan Tuts.
— Puść pan, mówię! I ten głuptas to samo! Każdy radby się umizgać! Jeszcze czego, puść pan!
Zuzanna nawet nie bardzo się gniewała. Lecz Dyogenes, czatujący na schodach, domyślając się walki, rzucił się na pomoc i wpił zęby w łydkę zuchwałego wroga. Zuzanna ze śmiechem pobiegła na górę a bohaterski Tuts potykając się, wytoczył się na ulicę z Dyogenesem, któremu trudno było rozstać się z łydką.
Końcowego epizodu mimowolnym świadkiem stał się Karker. Stanął i czekał, czem się wszystko zakończy.
Nareszcie Dyogenesa zawołano do domu i drzwi zamknięto. Tuts oparł się o ścianę i opatrywał drogą chustką jedwabną ranną nogę.
Karker z uśmiechem zwrócił się do zwyciężonego.
— Przepraszam pana — mocno pan raniony?
— O, nie, drobnostka. Dziękuję.
— Ale jeżeli psie zęby wgryzły się w ciało...
— Dziękuję panu. Wszystko dobrze. Drobnostka.
— Mam przyjemność znać pana Dombi.
— Nie może być? — zawołał Tuts, czerwieniejąc wyżej uszu.
— I w jego nieobecności pozwolisz pan, że go przeproszę i wyrażę żal z powodu tego, co się stało.
Tuts cieszył się z okazyi, która mu pozwoliła poznać przyjaciela pana Dombi, zamienił z Karkerem swój bilet wizytowy i rozstali się.
Florcia żyła sama w ogromnem posępnem domostwie. Dzień szedł za dniem, a ona wciąż żyła sama i puste ściany niby wężowe głowy Gorgony ścinały krew w jej żyłach martwiącym chłodem, który mógł w kamień zamienić młodość jej i piękność.
Żadne zamczysko zaczarowane w niedostępnej puszczy, śród młaków i przepaści nie wydawałoby się tak samotne, jak dom pana Dombi. Nocami, gdy jasne światła biły z okien sąsiednich domów, ten wznosił się ponurą, czarną plamą w ulicy; we dnie śród innych domów chmurzył się jak rycerz smutnego znaku, groźny i dziki w swej nieodgadnionej tajemniczości.
Wspaniałość paradnych komnat, napół rozjaśnionych wątpliwem światłem, przenikającem przez zasłony okienne, dobrze odpowiadała typowi zamków zaczarowanych Poczerniałe łapy złoconych lwów wyzierały z pod opon meblowych; marmurowe oblicza biustów na piedestałach strasznie wyglądały z pod wyblakłych całunów; nigdy nie nakręcane zegary milcząco stały w szafach; przypadkowe jęki potrącanych kandelabrów i zwierciadeł wzniecały lęk: wszystko to dopełniało obrazu mogilnego zaczarowania.
Były w tem domostwie wielkie schody, któremi syn gospodarza zstąpił do grobu. Teraz nikt po nich nie chodził prócz Florci. Były różne inne schody i galerye, na których tygodniami nikt nie stanął. Były zamknięte na zawsze komnaty, poświęcone pamięci zgasłych członków rodu. Krążyły wieści, że nocami snuje się po pustych komnatach jakaś blada i straszna postać, pokutnica z za grobu.
I żyła Florcia w tem domostwie samiuteńka. Dzień mijał za dniem, a ona wciąż żyła sama i puste ściany niby wężowe głowy Gorgony ścinały krew w jej żyłach martwiącym chłodem, który mógł w kamień zamienić młodość jej i urodę.
A jednak rozkwitła tu, jak przecudna królewna w uroczej baśni. Książki, muzyka, codzienni nauczyciele razem z Zuzanną i Dyogenesem byli jej wyłącznymi towarzyszami. Panna Nipper, ustawiczna słuchaczka jej lekcyi, prawie stała się sama uczoną i chwilami dzielnie debatowała o kwestyach oderwanych, podczas gdy Dyogenes, także znacznie ucywilizowany, kładł łeb swój na okno i badał rozgwar ulicy.
I nic nie trwożyło Florci w czasie pożycia w tym dzikim i strasznym domu. Teraz bez obawy odtrącenia nieraz schodziła do pokoju ojca, myślała o nim i z sercem kochającem patrzyła na jego portret. Bez trwogi spoglądała na przedmioty naokoło, śmiało siadała na jego fotelu, własnoręcznie uprzątała w gabinecie, układała bukiety na stole, zmieniała uwiędłe i prawie codzień zostawiała nieśmiało jakąś pamiątkę koło tego miejsca, gdzie siadywał ojciec. Dziś zjawiał się na stole jego ozdobny futeralik do zegarka, jutro zamieniał się czem innem własnej roboty. Czasami w noc bezsenną zdawało się jej, że ojciec wróci i z pogardą odrzuci jej dar; wówczas zrywała się i ledwie dysząc z bijącem sercem skradała się do gabinetu i brała przygotowany podarunek. Niekiedy zalewając się łzami, chyliła twarz na stół roboczy ojca i całowała go. Nikt nie znał tej tajemnicy cierpiącego serca, bo nikt nie wchodził do pokojów pana Dombi, a Florcia bywała tam o zmroku, rankami lub gdy służba jadała obiad.
W tych smutnych wędrówkach towarzyszyły Florci mary różne i zjawiska przeszłości: cienie ukochanej a jakby przez mgłę widzianej mateczki i cień niemniej ukochanego brata. Była w tej duszy potężna i niczem niestłumiona wiara, wspierająca ją w ciężkiej walce i nieszczęsnej rzeczywistości.
Wierzyła, że śmierć nie rozrywa więzów, łączących nas z istotą ukochaną. Wydawało się jej, że brat i matka z promienną aureolą patrzą z wyżyn niebieskich na sierotę; czuwają nad jej krokami, widzą jej myśli, współczują boleściom, ożywiają nadzieje serca i kierują każdem jej na ziemi postanowieniem. Wiara ta olśniła ją ostatniej nocy pożegnalnej i odtąd jej nie opuszczała. Stała się ona rozkoszą jej serca. Raz przyszło jej na myśl, że v ciągle bolejąc nad surowością ku niej ojca, może przeciw niemu uzbroić owe zmarłe duchy rodziny. Odtąd zmuszała się nie myśleć inaczej o ojcu, jak z nadzieją pozyskania miłości jego.
Dla czego nie? Ojciec — myślała — nie wie, jak ona go kocha.
Jest młoda i bez matki, nikt nie nauczył jej, jak ma okazywać miłość swą ojcu. Trzeba czekać. Z czasem pozna tę sztukę; zmądrzeje, — ojciec dowie się, jak kocha go. To stało się zadaniem jej życia. Zawsze i wszędzie — przy książce, muzyce, przy zeszytach, przy robótkach, na spacerach, przy modlitwach ta myśl i nadzieja towarzyszyły jej. Dziwny trud dla dziecka: badać drogę do srogiego serca ojcowskiego!
Razu jednego rankiem Florcia składała i pieczętowała jakiś list. Zuzanna stała obok i przyglądała się swej pani z uśmiechem, stąd widać było, że zna treść listu.
— Lepiej późno niż nigdy, panno Florciu, a nawet myślę, że wizyta do tych starych Skettlsów byłaby dla panienki z niejaką korzyścią.
— Pan Barnet i pani Skettls czynią mi niemały honor, ponawiając swe zaprośmy. Bardzom im wdzięczna.
— Wiedzą oni, gdzie raki zimują. O, niech tylko panienka wierzy tym Skettlsom!
— Przyznam się, że nie bardzo chcę tam jechać, ale odmówić byłoby już jakoś niezręcznie. Niema co robić, pojadę.
— Pewnie, że trzeba jechać.
— Niedobrze, że teraz wakacye i pewnie tam u nich zjazd młodzieży. Wolałabym na inny czas odłożyć tę wizytę.
— Ale trzeba jechać; panienka się trochę zabawi.
— Jak dawno nie mieliśmy żadnej wieści o Walterze, Zuzanno!
— Bardzo dawno, panienko. Percz wprawdzie przychodził tu po listy i bajdurzył... Ale nawet słuchać nie warto tego wałkonia!
Florcia bystro spojrzała i twarz jej okryła się rumieńcem. Zuzanna trochę się zmieszała lecz wnet energicznie ciągnęła:
— Gdybym ja miała tyle odwagi, co ten wałkoń, wolałabym do śmierci chodzić z włosami, zaczesanemi za uszy. Jam nie amazonka, alem też i nie tchórz, jak ten Percz, który byle czego rozpacza.
— Cóż teraz przywiodło go do rozpaczy?
— Ależ nic, doprawdy nic. Zawsze włóczy się jak zmokła kura, i jeśliby go kto przydusił albo łeb mu gdzie rozbił, nie byłoby wielkiej biedy.
— Co się stało, Zuzanno? Czy nie mówił, że okręt zatonął?
— Jeszczeby też! Gdyby to powiedział, takbym mu dała w kark, żeby swej rodziny nie poznał. Nie, panienko, nie mówił; tylko jęczy, że mu dotąd nie przysyłają z Indyi konfitur i imbiru, które — jak mówi — obiecał mu przysłać pan Walter. Pani Percz — mówi — czeka i czeka, a konfitur jak niema, tak niema.
— Czy nie mówił jeszcze czego, Zuzanno? Zdaje się, kryjesz coś przedemną.
— Jak panienka może nawet pomyśleć coś podobnego. Nie będę przecież powtarzała wszystkiego, co naopowiada pierwszy lepszy dureń. No — gadał, jeszcze, że o okręcie niema żadnej wieści, ze wczoraj przybiegała do biura dowiadywać się żona kapitana, lecz nikt nic nie wiedział. Wszystko to głupstwo wierutne.
— Muszę odwiedzić wuja Waltera, zanim wyjadę do Skettlsów. Muszę zaraz widzieć się z wujem Waltera. Chodźmy, Zuzanno.
Obie ubrały się naprędce i pobiegły do drewnianego miczmana. Florcię dręczył niepokój. Uważała się za niewinną sprawczynię wyjazdu i niebezpieczeństw Waltera. Chorągiewki na szczytach świątyń i na dachach, niby duchy złowieszcze, tajemniczo szeptały jej o groźnych burzach i z przerażeniem wyobrażała sobie rozbicie okrętu, krzyk i jęki tonących, uczepionych za deski i pochłanianych przez morskie wiry. Zdawało się jej, że przechodnie opowiadają sobie o katastrofie Syna i Następcy i o śmierci całej załogi. Może teraz właśnie szaleje na oceanie groźna burza, bo oto chmury mkną tak szybko po widnokręgu.
Nakoniec zbliżyły się do miczmana. Przystanęły zatrzymane tłumem ludzi i z niejakiem zdziwieniem ujrzały przy drzwiach pyzatego malca, gapiącego się na obłoki: dwa palce wetknął w usta i gwizdał przeraźliwie na stado gołębi, wysoko w górze się wijących.
— To starszy syn pani Ryczards — troska i zmartwienie jej życia. Florcia już słyszała od Polli o powrocie syna marnotrawnego na dobrą drogę i spodziewała się zastać go w domu wuja Waltera.
Zbliżyły się doń i Zuzanna poczęstowała gapia szturchańcem.
— Oto jak się sprawuje, rozbójnik — groźnie burczała Zuzanna, wchodząc do sklepu — a biedna matka po nocach nie sypia. Gdzie pan Hils?
— Pana Hilsa niema w domu.
— Idź, poszukaj go i powiedz, że go czeka panna Dombi.
— Ależ nie wiem, dokąd poszedł.
— Tak to się zachowujesz! Zaraz ci tu pokażę, zbóju!
— Jakże go znajdę, kiedy nie wiem, dokąd się udał. Czegóż się pani na mnie gniewa?
— Czy nie mówił, kiedy wróci?
— Mówił, że chce wrócić za dwie lub trzy godziny.
— Bardzo się niepokoi o swego bratanka?
— Bardzo. Kwadransu w domu nie wysiedzi. Biega jak kot z pęcherzem.
— Czy nie znasz przyjaciela pana Hilsa, niejakiego kapitana Kuttla?
— Znam. Był tu przed paru dniami.
— A dziś nie był?
Nie.
— Może — zauważyła Florcia — wuj Waltera sam poszedł do niego.
— Do kapitana Kuttla? Nie. Mam polecenie powiedzieć kapitanowi, gdyby nadszedł, żeby zaczekał na pana Hilsa.
Florcia pocichu zaczęła się naradzać z Zuzanną, a Kocioł, wierny rozkazom Karkera, usiłował każde słówko pochwycić.
Kazano mu sprowadzić dorożkę i obie pojechały do kapitana, poleciwszy oznajmić wujowi Sol, że z powrotem wstąpią do niego.
Na nieszczęście był to dzień porządków w domu pani Mac Stinger. W dniu takim gospodyni wstawała o trzeciej rano i rzadko kończyła pracę przed północą, cały dzień chodząc z góry na dół i z dołu na górę. Kiedy Florcia i Zuzanna znalazły się u wrót domu, szanowna, lecz groźna dama wyciągała właśnie za uszy z domu na dwór jedną ze swych pociech. Pociecha wiła się i w niebogłosy wrzeszczała, a policzki posiniały od wysiłku i bólu.
— Pozwoli pani, że spytam — odezwała się Florcia — czy to dom kapitana Kuttla?
— Nie.
— Wszakże to numer dziewiąty?
— A któż pani powiedział, że nie dziewiąty?
— Co pani chcesz przez to powiedzieć — wmieszała się Zuzanna — wiesz pani, do kogo mówisz?
Pani Mac Stinger przyjrzała się jej od stóp do głowy.
— A na co paniom kapitan Kuttl, śmiem spytać?
— Zanadtoś pani ciekawra. Szkoda, że nie możemy się jej wyspowiadać, na co nam potrzebny kapitan.
— Zuzanno, przestań — mitygowała Florcia. Może pani przynajmniej powie nam, gdzie mieszka kapitan, jeżeli nie w tym domu?
— A któż pani powiedział, że nie w tym domu? Mówiłam tylko, że dom nie jest kapitana — i nie jest i nie będzie jego domem, bo kapitan nie umie utrzymać domu i nie wart domu, a to jest mój dom. Jeżeli daję pierwsze piętro kapitanowi, to moja dobra wola i nikt nie może mi udzielać rozkazów.
Głos pani Mac Stinger rósł crescendo furioso i słowa jej doszły do górnych okien. Kapitan zawołał ze swego pokoju: „Ciszej, co za hałas?“
Florcia z Zuzanną udały się na górę.
Żadne pióro nie opisze zdumienia kapitana na widok Florci z Zuzanną. Oprzytomiawszy, ze czcią ucałował ręce Florci.
— Pan się dziwi, kapitanie, widząc nas tutaj — rzekła Florcia z uśmiechem.
Oczarowany kapitan podniósł do ust swój kikut i sam nie wiedząc, na co, powtórzył: „trzymaj się ostro! trzymaj się ostro!“ Lepszego komplementu nie mógł wymyśleć.
— Przyszłam poznać opinię pana co do Waltera, mego przybranego brata. Nie wiem, co się z nim dzieje i to mnie niepokoi. Czy nie mógłby pan teraz pojechać z nami, aby pocieszyć wuja jego? Nie szkodziłoby, żeby pan codzień odwiedzał staruszka, dopóki nie nadejdą wieści o jego krewnym. Czy nie ma pan jakich obaw co do Waltera?
— O, nie, mój skarbie! Nie boję się o Waltera. Walter przez ogień bez urazy przejdzie i z morskiej toni wypłynie suchym. Walter to taki zuch, że każdemu okrętowi przyniesie błogosławieństwo nieba. Dotąd zupełnie jestem o niego spokojny. Prawda, że w tych szerokościach pogoda fatalnie nie dopisywała, burze szalały i odrzuciły ich pewnie na koniec świata; ale wszystko to drobiazgi, panno Dombi. Okręt doskonały i chłopiec, jak złoto, — a jeśli Pan Bóg łaskaw, wszystko będzie dobrze. Słowem, dotychczas wcale a wcale nie niepokoiłem się.
— Dotychczas! — powtórzyła Florcia.
— Ani odrobiny! I zanim zacznę się niepokoić, Walter dwadzieścia razy zdąży napisać z jakiej wyspy lub portu. A co do starego Sola, zapowiadam pani, że go będę bronił do sądu ostatecznego, aż się niebiosa otworzą, aż wichry zadmą ze wszystkich końców ziemi... Zadmą? — no, zresztą to pani znajdzie w swoim katechizmie. A jeżeli pani życzy sobie poznać najpewniejsze zdanie o Synu i Następcy, to jest u mnie przyjaciel, wilk morski i wszystkie tajemnice morza zna na wylot, jak własnych pięć palców. Nazywa się Bensbi. Ja go przywiozę pod drewnianego miczmana i wtedy on wypowie swą opinię.
— Pokaż nam pan tego przyjaciela. Chcę go wysłuchać. Jedźmy razem. Mamy powóz.
Kapitan trzepnął się po głowie, na której tym razem nie było glansowanego kapelusza i spojrzał z rozpaczą na Florcię. W tej chwili stało się coś niezwykłego. Jakaś moc niewidzialna otworzyła drzwi, glansowany kapelusz wpadł do pokoju jak ptak i ułożył się u stóp kapitana. Potem drzwi znów się zawarły a zagadkowe zjawisko pozostało bez wyjaśnienia.
Kapitan podniósł kapelusz, wytarł go rękawem, obejrzał czule i milczał. Po chwili rzekł:
— Widzi pani, sprawa ma się tak. Wczoraj chciałem odwiedzić staruszka Sola i dziś też, lecz oto ona... ona ukryła mi kapelusz.
— Jakto ukryła? Kto? — pytała Zuzanna.
— Gospodyni. Trochę posprzeczaliśmy się w kwestyi mycia podłóg w tej kajucie, a ona... ona zamknęła mię w areszcie.
— O! chciałabym ja się posprzeczać z pańską gospodynią! Jabym ją zamknęła do karceru.
— Niepodobna, moja miła, niepodobna. Tu ciężka żegluga. Nigdy nie wymiarkujesz, skąd wieje wiatr. Raz leci z rozpiętymi żaglami w jedną stronę, aż tu ni stąd ni zowąd już przed tobą. U niej szatan we łbie, a kiedy się roziskrzy.... tu kapitan obtarł pot na czole i dokończył zdania przeciągiem gwizdnięciem.
W tej chwili Florcia powtórzyła swą prośbę i kapitan gotów był towarzyszyć. Wyszli i dotarli szczęśliwie bez przygody do powozu. Kapitan skoczył na kozioł i dorożka popędziła do portu, gdzie stała Ostrożna Klara, okręt Bensbi, wtłoczony między setkę innych okrętów, których linie zmieszane podobne były do olbrzymiej pajęczyny.
Kapitan pomógł Florci i Zuzannie wysiąść, i prosił, aby się z nim udały na pokład. Powiódł więc Florcię z dumą i ojcowską troskliwością po brudnych pokładach okrętowych do Ostrożnej Klary, dość odległej od brzegu. Kiedy podeszli, okazało się, że wejść trudno, bo drabinę odjęto a od najbliższego statku ze sześć stóp dzieliło.
— Klara — ehoo! zawołał kapitan.
— Ehoo! — odpowiedział majtek z Klary.
— Bensbi na pokładzie?
— Jest.
Majtek rzucił drabinę i wszyscy przeszli na okręt.
Za chwilę wysunęła się z kajuty ogromna ludzka głowa czerwona i jednooka. Gęste splątane włosy wiły się na głowie jak pakuły. Za głową wysunęła się pełna postać wróżbity Bensbi z rękami w bezdennych kieszeniach.
Głębokomyślny widok tego mędrca zdumiał nawet kapitana, który przemówił:
— Bensbi, przyjacielu, jak idą sprawy?
Surowy, gruby głos odpowiedział:
— Kuttl, przyjacielu, jak idą sprawy?
— Bensbi — ciągnął kapitan — oto stoisz tu, człek mądry i mający zdanie; a oto stoi młoda ledi, która pragnie usłyszeć zdanie mądrego człeka. Rzecz dotyczy Waltera. Pragnie słyszeć i inny mój przyjaciel, bardzo uczony.
Bensbi, warto, żeby taki człowiek jak ty, poznajomił się z Salomonen.
Chcesz jechać z nami?
Bensbi nagle wpatrzył się w pokład i spytał:
— Towarzyszu, czego napiłyby się te damy?
Kuttl przeląkł się o Florcię i odprowadziwszy mędrca na bok, szeptał mu wyjaśnienia. Potem zeszli na dół i wychylili po kieliszku dżynu. Wkrótce pajawili się znowu i Kuttl poprowadził Florcię, a Bensbi ofiarował ramię Zuzannie do karety.
Salomon Hils już wrócił do domu i powitał gości u progu, zapraszając do swej małej bawialni, która nie była już tem, co dawniej. Wszędzie leżały mapy, na których zmartwiony gospodarz z kompasem w rękach śledził okręt płynący, obliczając jak daleko odpędziły go burze i jak prędko nadejdzie czas, że trzeba będzie pożegnać się z nadzieją.
Florcia od razu zauważyła, jak zmienił się nieszczęśliwy starzec od wyjazdu kuzyna. Prócz niepokoju i smutku, zwykłych uczuć w jego położeniu, na obliczu jego widać było jakąś zagadkową stanowczość, która nadzwyczaj niepokoiła Florcię. Wyrażał się jakoś zacięcie i bez rozmysłu. Kiedy Florcia wyraziła żal, że go rano nie zastała, odpowiedział, że był u niej, a potem jakby się chciał cofnąć z tem wyznaniem.
— Pan był u mnie? Dziś?
— Tak, moja droga panienko. Chciałem cię widzieć na własne oczy, słyszeć na własne uszy jeszcze raz, zanim....
— Zanim co? zanim co?
— Alboż powiedziałem: zanim? Myślałem chyba, że zanim nadejdą wieści od mego miłego Waltera.
— Pan nie jest zupełnie zdrów — nalegała tkliwie Florcia. — Ma pan tyle trosk i niepokojów. Jestem pewną, że pan nie jest zdrów.
— Jestem zdrów i tak silny, jak tylko może być człowiek w moim wieku. Proszę spojrzeć na tę rękę: nie drży. Czyż tedy jej właściciel nie może się okazać równie mężnym i stanowczym, jak młodzieniec w rozkwicie sił? Zobaczymy.
W ruchach, towarzyszących słowom, ujawniał się wyraźny rozstrój i Florcia, do głębi duszy poruszona, chciała podzielić się obawami swemi z Kuttlem, lecz ów w tej chwili szczegółowo wykładał sprawę, która miała iść pod sąd mędrca.
Bensbi usiłował rozpoznać jakiś niezwykły punkt między Londynem a Grewzendem, dwa czy trzy razy zaczepiał Zuzannę, a nareszcie potężnym głosem oznajmił:
— Nazywam się Jan Bensbi.
— Na chrzcie świętym otrzymał imię — Jana — z zachwytem wołał Kuttl — słuchajcie, słuchajcie!
— I co powiem, przy tem stoję! Dla tego — czemuż nie ma tak być? A jeżeli tak, to i cóż stąd? Kto inny powie inaczej? Nikt? Ot i koniec!
Potem przerwał i czekał. Słuchacze milczeli. Po minucie zaczął znowu.
— Czy sądzę, że Syn i następca zatonął? Może. Czy ja to mówię? Niech będzie. Sternik płynie ku kanałowi św. Jerzego. Co ma przed nosem? Gudwińskie mielizny. Może wpaść na nie, może i nie wpaść. Uważaj. Nikt cię w kark nie popędza. Ot — i koniec! Nie gap się, patrz przed siebie i szczęśliwej drogi!
To rzekłszy, wyszedł.
Uważni słuchacze z podziwieniem łowili orzeczenia mędrca, starając się wniknąć w zagadkową ich treść. Jeszcze mniej rozumiał Dobroczynny Tokarz, który przysłuchiwał się im ze stryszku. Kuttl utrzymywał, jakoby ze słów mędrca Bensbi wynikało oczywiście, że Syn i Następca zarzuca kotwicę nadziei, której jąć się powinno całe towarzystwo. Florcia usiłowała siebie przekonać, że kapitan ma racyę: lecz Zuzanna energicznie i stanowczo zadecydowała, że komendant Bensbi tak samo głupi, jak posłaniec Percz.
Wuj Sol po odejściu Bensbi wrócił do swego usposobienia i zaczął cyrklem wymierzać mapy. Wtedy Florcia szepnęła coś Kuttlowi i ten zaraz zbliżył się do starca.
— No i cóż, wuju Sol? Co nowego
— Nic. Tak sobie. Przyszło mi na myśl, że to właśnie dzień, w którym mój biedny chłopczyna wstąpił do biura Dombi i Syn. Późno wrócił do domu i usiadł tu, gdzie stoisz. Mówiliśmy wówczas o rozbiciu się okrętów i ledwiem go odwlókł od tego przedmiotu.
— Trzymaj się ostro, stary przyjacielu. A wiesz co? Odprowadzę teraz nasz skarb — tu ucałował rękę Florci — potem powrócę i zabiorę cię na cały dzień. Zjemy obiad u mnie lub w restauracyi.
— Nie, nie, Stanie się to tylko nie dziś. Dziś nie mogę.
— A dla czego?
— Ja...ja dziś jestem zajęty. Muszę obmyśleć i uporządkować... Naprawdę, dziś nie mogę. Muszę o wielu rzeczach pomyśleć... Pozostawcie mię samego.
— No, zatem jutro, Salomonie?
— Jutro prędzej. Tak, stanowczo jutro. To najlepiej. Pomyśl o mnie jutro, Kuttl.
— Pamiętaj więc Salomonie, jutro rano stawię się po ciebie.
— Dobrze, dobrze. A teraz żegnaj mi, mój przyjacielu, żegnaj. Niech cię Bóg błogosławi.
To mówiąc, ściskał rękę kapitana z zapałem. Potem ucałował obie rączki Florci i wyprowadził ją do powozu.
Odwiózłszy Florcię, kapitan zaniepokoił się i wrócił do drewnianego miczmana. Był już zmrok. Starzec Salomon siedział z piórem w ręku, która szybko kreśliła. Dobroczynny Tokarz sprzątał, zamknął drzwi i układał się do snu. Przekonany, że wszystko dobrze, udał się kapitan na plac Okrętowy.
Państwo Skettls mieszkali w Folgemie, malowniczem londyńskiem przedmieściu, na brzegu Tamizy. Willa ich była uroczą, zwłaszcza latem, gdy Tamiza pokrywała się łódkami, parowcami i jachtami odbywającymi świąteczne wycieczki; lecz do niewygód należały zalewy sąsiednich łąk tak, że woda czasem pojawiała się w ich wspaniałym salonie. Pan Skettls dostojeństwo swe popierał starą złotą tabakierką i dużą chustką jedwabną, którą uroczyście wyciągał z kieszeni niby bojowe znamię i obu rękami niósł do wielmożnego nosa. Jeden miał cel w życiu: rozszerzać koło swych znajomych i ludzi nawzajem zapoznawać. Ilekroć dobroczynny los nasyłał mu do willi jakiego nowicyusza, pan Skettls nazajutrz pytał go: „No, drogi panie, z kim chcesz się pan zaznajomić? Kogo chcesz pan widzieć? Może pan opowiesz o swej podróży? Albo może pan interesujesz się sztuką dramatyczną? Nie potrzeba panu motywu do obrazu? Do posągu? Bądź co bądź musisz pan zobaczyć i poznać ludzi. Z kim mam pana zaznajomić?“ Zdarzało się, że nowicyusz wymieniał osobę, którą Barnet znał tyleż, co cesarza chińskiego; to go nie mieszało. Bez namysłu zapewniał, że wymieniona osoba należy do jego serdecznych przyjaciół. Udawał się do nieznanej osoby i zostawiał bilet: „Panie, świetne stanowisko, jakie pan zajmujesz w społeczeństwie — niezwykły podróżnik, który zamieszkał w moim domu — ledi Skettls i ja bardzo się interesujemy — taki geniusz, jak pan, zapewne nie urazi się zaniechaniem pewnych form — mamy nadzieję, że pan nas raczy odwiedzić i t. d. Tak czy owak znajomość się zawierała i sprytny myśliwy upolowywał podwójną zwierzynę.
Uzbrojony starą tabakierką i nieodłącznym fularem pan Barnet Skettls wystosował zwykłe pytania do Florci zaraz na drugi dzień po jej przybyciu do willi. Florcia myślała o Walterze i serce jej boleśnie ścisnęło się, lecz podziękowała panu Barnet i odpowiedziała, że nikogo sobie widzieć nie życzy. Ale pan Barnet nie kapitulował.
— Czy pani dobrze pamięta, że czcigodny rodzic jej — proszę go w mojem i ledi Skettls imieniu pozdrowić w najbliższym liście — nie pragnie pani z nikim zapoznać?
Biedna dzieweczka przeraziła się i ledwie mogła wydobyć przeczącą odpowiedź.
Młody Skettls bawił w domu, uwolniony z cieplarni doktora Blimbera. Cierpiał wskutek wysokiego halsztuka i nieustannych upomnień matki, ażeby bawić Florcię. Męki jego zwiększyły się wskutek obecności zaproszonych państwa Blimber. Młody Barnet całe towarzystwo odsyłał do czarta i zapewniał, że wakacye chętniej spędziłby w Jerychonie.
— Nie życzysz pan sobie zawrzeć z kim znajomości za mojem pośrednictwem? — zwrócił się Barnet do doktora Blimbera.
— Bardzoś pan łaskaw. Dziękuję. Nie mam nikogo na myśli.
Pan Barnet musiał na ten raz ograniczyć się do niewielkiego koła znajomości.
Wkrótce po Florci przybyła do Skettlsów bardzo ładna dziewczynka o dwa lub trzy lata młodsza od Florci. Była sierotą bez ojca i matki. Ciotka jej, siwowłosa stara pani, polubiła Florcię odrazu i co wieczór siadała koło niej z macierzyńskiem uczuciem, gdy Florcia śpiewała lub grała na fortepianie. Razu pewnego z rana Florcia siedziała w ogrodowej altanie, przyglądając się gromadce bawiących się na łące dzieci. Nieopodal przechadzały się w alei ciotka i kuzynka, półgłosem rozmawiając o niej tak, że mogła słyszeć każde słowo.
— Czy Florcia taka sierotka, jak ja? — pytała dziewczynka.
— Nie, moja droga. Ona nie ma matki, lecz ojciec żyje.
— Więc nosi żałobę po swej mateczce?
— Nie, po swym bracie.
— A ma jeszcze brata lub siostrę?
— Nie.
— Biedna, jak mi jej żal! Florcię wszyscy tu lubią i zasługuje na to. Gdzie jej tatuś? Czy w Anglii?
— Myślę, że tak. Tak, nawet wiem to.
— Był on tu kiedy? A może przyjedzie odwiedzić ją?
— Nie sądzę.
— Alboż on chromy, ślepy lub chory, cioteczko?
— Kitti — odrzekła pani — powiem ci zresztą całą prawdę o Florci, jak szłyszałam, ale nie mów nikomu, bo mogą stąd powstać dla niej nieprzyjemności.
— Nikomu nie powiem.
— Wierzę ci i mogę ci zaufać. Otóż ojciec wcale się nie troszczy o Florcię, rzadko ją widuje, w życiu nie powiedział do niej życzliwego słowa i teraz prawie zupełnie ją opuścił. Pokochałaby go serdecznie, gdyby zechciał, ale nie chce, chociaż w niczem nie zawiniła ani jemu ani nikomu na świecie. Na miłość w pełni zasługuje i wszyscy nad nią boleją.
Florcia słuchała słów tych, a męka jej rosła. Kwiaty, które trzymała w rękach wypadły na ziemię, a te, które zostały, mokre były, lecz nie od rosy. Główka jej pochyliła się na ręce.
— Biedna Florcia! Miła, dobra Florcia! — wołało dziecko.
— Wiesz Kitti, dla czegom ci to powiedziała?
— Żebym ją z całej duszy ukochała i starała się jej podobać. Czy nie tak, ciotuniu?
— Tak, moje serce, ale niezupełnie.
Widzisz, że Florcia wesoła, dogadza nam, uśmiecha się, dzieli nasze rozrywki; czy myślisz, że jest szczęśliwa? Jak ci się zdaje?
— Zdaje mi się, że nie.
— Otóż to. Przed nią dziatwa z rodzicami, którzy kochają i dumni są z dzieci. Rozumiesz teraz, dla czego smuci się, patrząc na dzieci? Kitti, ze wszystkich dzieci w tem miejscu ty jedna możesz stać się jej naturalną i nie budzącą żalu przyjaciółką. Inne dzieci są od ciebie szczęśliwsze.
— Niema dzieci odemnie szczęśliwszych, cioteczko! — zawołała dziewczynka, tuląc się do ciotki.
— Ty nie możesz, jak inne, przypominać jej niedoli. Dla tego bardzobym pragnęła, żebyś stała się jej przyjaciółką. Bez matki i bez ojca, sieroty, złączone jednaką dolą, mogłybyście nawzajem kochać się głęboko.
Ale i po tej scenie Florcia nie zaniedbała swego celu. Ojciec nie wie, jak ona go kocha. Wcześnie czy późno — nastanie pora, że znajdzie drogę do jego serca, a tymczasem ani słowem, ani czynem, ani spojrzeniem nie da powodu do skarg na niego czy do przesądzania jego postępków. Nawet w rozmowach z Kitti nie wspominała o ojcu. Zdarzało się, że czytały książki, gdzie była mowa o srogim ojcu. Florcia stawała się wesołą i spokojną, jakby na dowód, że jej tatuś chwała Bogu zupełnie nie taki, jak bohater powieści. Takie same czyniła usiłowania, gdy na domowej scenie dzieci grały obraz, w którym były zastosowania do jej ojca. Znękana ciągłą walką nieraz porywała się do odjazdu, żeby wrócić do życia cichego pod ponurym dachem ojcowskiego domu. Któż na widok tej królowej balów dziecinnych mógłby odgadnąć, jakie brzemię cięży na tem rozdartem sercu!
Często czyniła ranne wycieczki dla spostrzeżeń nad dziatwą ubogich ludzi. Czasem widziała ubogiego robotnika, który co rano szedł do pracy z córką w jej wieku. Był to, zdaje się, mężczyzna bez zajęcia. Na brzegu rzeki szukał drzew i desek w mule, kopał grzędy w ogrodzie, naprawiał starą łódź. Ale dziewczynka nigdy nic nie robiła. Siadywała obok ojca obojętna, bez życia, bez radości i smutku.
Florcia nieraz pragnęła pomówić z tym człowiekiem. Aż gdy pewnego ranka spotkała go przy łodzi przewróconej dnem do góry, namyślającego się ze smolną garścią konopi w ręku — życzyła mu dnia dobrego.
— Dziś bardzo wcześnie zabrałeś się pan do pracy.
— Wziąłbym się i wcześniej, gdyby tylko praca była.
— Czyż trudno tak ją znaleźć?
— Niełatwo, panienko.
Dziewczę tymczasem siedziało obojętnie, złożywszy ręce na kolanach i nie okazując zaciekawienia.
— To pańska córka?
Spojrzał radośnie na córkę, kiwnął głową i rzekł:
— Tak, panienko, to moja córka.
Florcia przywitała ją. Dziewczynka coś mruknęła głucho i niemile.
— Czy nie miewa żadnego zajęcia?
— Nie, ja pracuję za nią i za siebie.
— Was dwoje tylko?
— Tylko dwoje. Matka zmarła przed dziesięciu laty. Marto, odezwij się do tej ślicznej miss.
Dziewczynka niecierpliwie ruszyła ramionami i odwróciła się. Jakaż uboga, brudna, wstrętna, obdarta! I ojciec ją kochał? O, tak!
Florcia doskonale podpatrzyła spojrzenie, pełne dobroci i miłości.
— Obawiam się, czy się jej dziś nie pogorszyło — niespokojnie ozwał się, rzucając robotę. Cała postać jego wyrażała głębokie współczucie.
— Alboż ona chora?
— Ja myślę — rzekł z westchnieniem — że moja biedna Marta pięciu dni w ciągu pięciu lat nie była zdrowa.
— Co mówicie w ciągu pięciu łat — wmieszał się sąsiad, zbliżywszy się do łodzi Czy tylko nie dłużej, wuju Janie?
— Jakże dłużej? A zresztą może i prawda. Całe życie kwęka.
Mimowoli zacznie kwękać, gdy ją tak pieścicie, jakby nie wiem kogo. A i co z tego? Ciężarem staje się sobie i innym.
— Tylko nie mnie — przeczył ojciec żywo — nie mnie, przyjacielu.
Prawdę mówił i Florcia to doskonale widziała.
— Któż ma się nią opiekować? Kto przytuli moją biedną córkę?
— Prawda, Janie, prawda! — ciągnął sąsiad. Ale wy świata za nią nie widzicie. Związała wam ręce i nogi, i nie wiem, czy pies jaki więcej od was pracuje. I co z tego? Czy choć rozumie wasze troski?
Ojciec zwrócił się do córki i gwizdnął. Marta skurczyła się i poruszyła ramionami. Ojciec rad był z tej odpowiedzi.
— Oto wszystko, panienko, za co on ją kocha.
— Chwała Bogu i za to. Dawniej dziecko moje nawet palcem nie ruszyło. Siedziała, jak martwa.
Florcia cichutko położyła w łodzi trochę pieniędzy i odeszła.
W czem tedy tajemnica rodzicielskiej miłości? Gdyby Florcia zasłabła i zaczęła z dnia na dzień więdnąć, jak Pawełek, czy wówczas nie dowiedziałby się pan Dombi, jak go kocha? Może stałaby się dlań milsza, zbliżyłby się do jej łóżeczka, spojrzałby na jej gasnący wzrok ze smutkiem, zapomniałby o minionych dniach. Może przebaczyłby wtedy córce, że nie potrafiła okazać mu przywiązania. A Florcia opowie, po co i jak to ona chodziła do jego pokoju, jak drżało jej serduszko, jak usiłowała posiąść sztukę zyskania rodzicielskiej miłości.
Gdyby jednak umarła? O, natenczas niezawodnie będzie żałował i martwił się. Florcia leży na łóżku, jak brat jej i jak on nie lęka się blizkiego zgonu. Oto pan Dombi, wzruszony do głębi, zbliża się i mówi:
„Żyj, droga Florciu, żyj dla mnie, będziemy się odtąd kochali, będziesz szczęśliwa, jak ci należało być oddawna szczęśliwą“. Na te słowa Florcia otacza rączkami szyję i mówi: „Za późno, ukochany tatusiu, i nadaremnie: jam tak szczęśliwa w tej chwili, że nie mogłabym być więcej. Za wszystko dostałam nagrodę“.
I kona z błogosławieństwem na ustach.
Tak roiło dziecko w chwili, gdy w pełni sił ojciec i matka w towarzystwie syna ukazali się jej oczom.
Pan Barnet grzecznie powitał dziewczynkę i zapraszał na spacer. Florcia chętnie zgodziła się. Młodzieniec podał jej ramię. Wtem koło nich przegalopował jakiś jeździec. Wstrzymał konia, zwrócił się ku nim i witał kapeluszem.
Dżentlmen przypatrywał się Florci. Ona zaś nie mogła sobie przypomnieć tej twarzy, a gdy się zbliżył, mimowoli cofnęła się.
— Proszę się nie lękać. Koń spokojny, upewniam.
Florcia nie konia się zlękła. W samym jeźdźcu było coś, co ją jakby ubodło i kazało się cofnąć.
— Wszak mam przyjemność mówić z panną Dombi?
Florcia się skłoniła.
— Nazywam się Karker. Więcej nie potrzebuję chyba dodawać, żeby się przedstawić pannie Dombi. Karker.
Dzień był gorący, lecz Florcia uczuła dziwny dreszcz, przejmujący jej istotę. Zaprezentowała pana Karkera towarzystwu.
— Proszę o przebaczenie. Jutro rano udaję się do pana Dombi do Lemingtonu i jeżeli mi pani da jakie zlecenia, spełnię je z ochotą. Pan Barnet sądził, że Florcia powinna napisać list, skrócił więc spacer i zaprosił Karkera do wilii. Karker był już proszony na obiad gdzie indziej, lecz jeżeli panna Dombi chce pisać list, zaczeka. Wyraziwszy to, nachylił się ku szyi konia i Florcia usłyszała a może odgadła z jego oczu trzy słowa: o okręcie ani słychu.
Biedna dziewczynka odskoczyła z trwogą i drżącym głosem zapewniła, że nie ma zamiaru pisać do ojca.
— Może raczy pani cokolwiek posłać?
— Nie, dziękuję, nie mam nic do posłania, chyba... chyba ukłony tatusiowi.
Pan Karker uśmiechnął się, skłonił nizko i obarczony komplementami państwa Skettls dla pana Dombi, pocwałował nazad, pozostawiwszy bardzo dobre wrażenie. Florcia zaś trzęsła się jak w febrze i pan Barnet, nie wolny od ludowych przesądów, wywnioskował, że zapewne w tej chwili przechodził kto po jej mogile.
Karker jeszcze raz obejrzał się, pokłonił i popędził w cwał... Może na przyszłą mogiłę Florci.
Choć kapitan Kuttl miał najlepszy zamiar o szóstej podjąć kotwicę, kiedy to wieczorem obserwował wuja Sola przez okno, nie uczynił tego tak wcześnie. Za to gdy ocknął się i przecierał oczy, ujrzał przed sobą Tudla zadyszanego z oczami wytrzeszczonemi, iskrzącemi się od ożywienia.
— Ehe! — zawołał kapitan — A co tam?
Zaledwie Tudl otworzył usta do odpowiedzi, kapitan zerwał się i dłonią zakrył mu usta.
— Zaczekaj, bratku, zaczekaj. Nie mów chwilę ani słowa.
Potem obrócił go na lewo do drugiego pokoju, sam zaś na moment znikł, pojawił się już u bramy, wyjął ze szafy butel, nalał dwie czarki i podał jedną Dobroczynnemu Tokarzowi. Sam wypróżniwszy drugą, zawołał:
— Teraz gadaj, bratku.
— Nie mam co panu opowiadać. Oto dla pana.
I wyciągnął pęk kluczy.
— I to także.
Tu wyjął zapieczętowany zwitek.
Wstawszy dziś rano, znalazłem te rzeczy na swem łóżku. Drzwi do sklepu stały otworem a pan Hils znikł.
— Jakto? umarł?
— Nie umarł, lecz znikł. Niewiadomo dokąd. Na kluczach i na świstku napis: „dla kapitana Kuttla“. Przybiegłem więc do pana. Nic więcej nie wiem, przysięgam. Lepiej, żeby mnie była ziemia pochłonęła. Oto wynaleźli służbę dla biednego
chłopa. Gospodarz uciekł, a na mnie będą skargi. Żale te wywołał badawczy wzrok kapitana, groźny i podejrzliwy.
Wziąwszy zwitek, rozłamał pieczęć i czytał:
— Drogi mój kapitanie — to mój testament. Nie otwieraj dokumentu przed upływem roku, albo zanim nadejdzie pewna wieść o mym ukochanym Walterze, który — wiem to z pewnością — miły jest i tobie, drogi przyjacielu. Jeżeli nigdy o mnie nie usłyszysz i nie ujrzysz mnie więcej, pamiętaj o starym druhu, który do deski grobowej nie zapomni o tobie. Wyręcz mię przy sklepie do wymieionego terminu. Długów niema. Pożyczka firmie Dombi i Syn spłacona. Posyłam ci klucze. Zachowaj o wszystkiem milczenie i nie rozpytuj. Niema o czem więcej pisać. Pozostaję wiernym ci przyjacielem*.
Było jeszcze postscriptum.
„Chłopiec, polecony przez firmę, może zostać. Jeżeli nastąpi konieczność sprzedania na licytacyi, zachowaj małego miczmana“.
Kapitan wiele razy odczytywał i obracał list. Następnie postanowił zbadać rzecz na miejscu. Tam obszukał wszystkie kąty od strychu do piwnicy i stwierdził w sypialni, że Hils nie kładł się ubiegłej nocy do łóżka.
— Teraz rozumiem! — zawołał Tudl — dla tego to pan Hils tak często ostatnimi dniami znikał. Po cichu wynosił rzeczy, żeby się nikt nie dowiedział.
— Prawda. A jakie to rzeczy?
— Nie widzę tu ani przyrządu do golenia, ani szczotek, ani koszul, ani butów.
— A co powiesz o czasie, kiedy znikł?
— Myślę, że pan Hils znikł bardzo prędko potem, kiedym zaczął chrapać.
— O którejże to godzinie?
— Jakby to powiedzieć? Wiem, że z wieczora mam zawsze mocny sen, a pod ranek śpię czujnie. Gdyby pan Hils wyszedł przed świtem, byłbym usłyszał, choćby skradał się ku wyjściu na palcach.
Po namyśle Kuttl miarkował, że Hils znikł z własnej woli. Uciekł. Pozostało sprawdzić, dokąd i dla czego. Teraz przypomniał dzień wczorajszy, czulsze niż zwykłe pożegnanie i z przerażeniem pomyślał, że staruszek, nie mogąc znieść rozłąki z Walterem, popełnił samobójstwo.
Tak rozstrzygnąwszy pierwszą część zagadnienia, kapitan pozostawił w sklepie najętego zastępcę, sam zaś z Tudlem udał się na poszukiwanie zwłok Hilsa.
Wszystkie policyjne biura, wszystkie domy noclegowe, wszystkie sale anatomiczne były zbadane przez kapitana. Mieszał się on w tłum uliczny, schodził zaułki i nory, obejrzał przystanie, okręty; przez cały tydzień odczytywał w gazetach wzmianki o zaginionych ludziach, o otruciach, zabójstwach i samobójstwach. Nigdzie ani śladu Hilsa.
Nareszcie po ponownem, wielokrotnem odczytaniu listu, przyszedł do przekonania, że należałoby zabezpieczyć sklep dla Waltera i to jest włożona nań najważniejsza powinność. A zatem należy tam zamieszkać. Niepewny, czy Mac Stinger dobrowolnie go puści, postanowił zbiedz.
— Ot co, mój drogi — zwrócił się do Tudla — gdy śmiały plan ten dojrzał już w jego głowie — muszę wyjść i wrócę nieprędko. O północy czekaj na mnie w sklepie, a gdy zastukam — otwórz.
— Dobrze panie.
— Nie utracisz swej służby. A gdy wszystko ułoży się, możesz nawet liczyć na podwyższenie płacy. Tylko czuwaj. A gdy zastukam, otwórz zaraz.
Tudl obiecał nie spać przez całą noc i czatować Kapitan udał się pod dach Mac Stinger. Myśl o występnem zbiegostwie tak go przejęła, że drżał jak w febrze, zwłaszcza gdy usłyszał kroki pani Mac Stinger. Zdarzyło się, że tego dnia była ona łagodna, jak baranek, co jeszcze więcej przerażało kapitana.
— Co pan zechce dziś na obiad, kapitanie? Nie jadłby pan puddingu i baranich nerek?
— Dziękuję pani, niech się pani nie fatyguje.
— Możeby pan wolał pierog z farszem, pieczoną pulardę lub jaja? Uracz się pan choć raz dobrym obiadkiem, drogi mój kapitanie.
— Dziękuję pani. Nic mi nie potrzeba — skromnie bronił się kapitan.
— Coś pana niepokoi, a może pan niezdrów? Nie przynieść panu buteleczki xeresu?
— Nie zaszkodzi, jeżeli też się pani kieliszeczek napije. Tymczasem proszę pani czynsz naprzód za następny kwartał.
— Po co? Odda pan w swoim czasie.
— Nie, pani. Nie umiem ustrzedz grosza i pani mię bardzo zobowiąże, biorąc naprzód. Grosz z mej kieszeni płynie, jak woda.
— W takim razie wezmę. Sama nigdybym się nie upomniała, lecz skoro pan dajesz, nie mogę odmówić.
— A nadto, proszę pani rozdać odemnie swoim dzieciom po ośmnaście pensów. Niechże je łaskawa pani tu zawezwie. Radbym je widzieć.
Wnet wbiegły do pokoju pociechy pani Mac Stinger i otoczyły kapitana. On je pieścił, całował, obdarzał... W nocy zamknął swe rzeczy do szafy, mając je tu na zawsze zostawić. Co lżejsze, ułożył do wzięcia.
Przed północą, gdy wszystko spało, po cichutku otworzył drzwi i pędem puścił się do ucieczki. Ścigany wizyą pani Mac Stinger a także ogromem swego występku, gonił jak jeleń przez ulice aż do sklepu mistrza przyrządów żeglarskich. Wpadł do pokoju — Tokarz czuwał — zabarykadował drzwi żelaznemi zasuwami i zaczął wracać do przytomności.
— Uf, zmęczyłem się — sapał — uf!
— Czy gonił kto, kapitanie?
— Nie, nie. Tylko... gdyby tu przyszła jaka kobieta i pytała o kapitana Kuttla, powiedz, że nic nie wiesz, żeś nawet nie słyszał o kapitanie tego nazwiska. Pamiętaj. Możesz dodać, żeś czytał coś w dziennikach o odpłynięciu jakiegoś Kuttla do Australii razem z bandą emigrantów, którzy przysięgli nigdy do Europy nie wracać.
— Słucham, kapitanie — zapewniał ziewając Tudl.
Nazajutrz kapitan zajął się gospodarką w sklepie. Tudl musiał każdą rzecz najstaranniej odczyścić, kapitan zaś ku zdumieniu przechodniów rozmieścił na wystawie bardziej zajmujące przedmioty z cenami od dziesięciu szylingów do pięćdziesięciu funtów sterlingów.
Zaprowadziwszy te zmiany, stał się uczonym, badał wieczorami niebo i gwiazdy, odwiedzał city i giełdę, sprawdzał spadek i wzrost kursów papierów wartościowych. Zaraz też udał się do Florci z wiadomościami o wuju Sol, lecz nie zastał jej w domu.
— Uniżony sługa pański — rzekł major. — Przyjaciel mego przyjaciela Dombi powinien być i moim przyjacielem. Rad cię widzę, panie Karker.
— Major Bagstok wyświadczył mi ważną usługę, Karkerze. Bardzom wdzięczny majorowi za towarzystwo i uprzejmość.
Pan Karker właśnie przybył do Lemingtonu. Stał z kapeluszem w ręku, kłaniając się i ukazując dwa rzędy śnieżnych zębów. Wyraził nadzieję, że major pozwoli mu złożyć dziękczynienia za doskonałą zmianę w usposobieniu pana Dombi.
— E, zmiłuj się pan — to sprawa wzajemna. A co się tyczy pańskiego szefa — ciągnął major po cichu, lecz tak, że pan Dombi nie stracił ani słóweczka — to powiem panu, wielki człowiek. Jego natura tego rodzaju, że musi podnosić swych przyjaciół. Udoskonalać i umacniać swych bliźnich na drodze do rozwoju moralnego — oto przeznaczenie genialnej natury pana Dombi!
— Pan uprzedziłeś myśl moją, majorze. Zawsze tak samo ceniłem pana Dombi. Odgadłeś pan do gruntu tę wzniosłą naturę.
— Teraz pozwól mi pan przedstawić się. Dla wszystkich jestem major Bagstok; lecz dla mego przyjaciela Dombi, a zatem i dla pana jestem po prostu starowina Józio, prosty i zawsze szczery. Tak o mnie myśl, panie Karker. Do usług pańskich.
Pan Karker kłaniał się wciąż, a w każdym jego zębie lśnił się głęboki podziw nad prostotą i otwartością przenikliwego Józia.
— Teraz zaś, moi przyjaciele ciągnął major — macie pewnie moc zajęć. Naradzajcie się. Starowina nie przeszkodzi.
— Zostań pan, majorze, nie przeszkadzasz nam.
— Dombi — zauważył major, nieufnie spoglądając — znam świat i świat mnie zna. Człowiek pańskiego lotu — to rodyjski kolos w kupieckim świecie... Dombi, minuty pańskie drogocenne. Bądźcie zdrowi. Stary Józef ucieka. Przy obiedzie spotkamy się. Jemy obiad o siódmej, panie Karker.
Wyszedł. Za chwilę ogromna jego głowa znowu się ukazała we drzwiach.
— Przepraszam panów. Idę teraz do nich. Nie będzie jakiego polecenia?
— Proszę się im kłaniać odemnie — rzekł nie bez pomieszania Dombi.
— Tylko tyle, Dombi? I nic więcej? Ależ staremu Józefowi życie stanie się niemiłe, jeżeli tylko same zimne ukłony zanosić będzie. Nie, Dombi, coś gorętszego...
— Oświadcz im pan me najgłębsze uszanowanie...
— Fi, do licha! Czyż to nie to samo? Nie, Dombi, jak pan chcesz, trzeba jeszcze goręcej.
— No, więc powiedz pan tam, co uznasz za właściwe. Pozostawiam ci zupełnie do woli.
— Chytry nasz przyjaciel, oj, oj — jaki chytry! Zupełnie jak Józef Bagstok.
I prostując się jak struna, uderzył się w pierś, uroczyście wołając:
— Dombi, zazdroszczę panu uczucia!
To rzekłszy — znikł.
— Znalazł pan widać w tym dżentimenie dobrego towarzysza — mówił Karker.
— Masz pan słuszność.
— Ma on pewnie tu i wszędzie duże koło znajomych. Z tego, co mówił, domyślam się, że pan bywa w towarzystwach. A wie pan co, panie Dombi. Bardzom rad, że pan nakoniec zaznajamia się z ludźmi. Jesteś pan stworzony dla towarzystwa.
— Że nie udzielałem się ludziom, to miało swe przyczyny. Samotny wciąż — odwykłem od wszelkich związków. Ale pan masz wszelkie warunki powodzenia w świecie. Rozumiesz pan i oceniasz ludzi od jednego spojrzenia. Dla czego to pan nie bywasz w towarzystwach?
— Ja? To rzecz inna. Może w istocie znam się na ludziach, lecz w porównaniu z panem jestem pigmejczykiem.
Pan Dombi odchrząknął, poprawił halsztuk i przez chwilę obserwował swego wiernego sługę.
— Karkerze, miło mi będzie przedstawić pana swym... tj. majora
przyjaciółkom. Dwie damy. Innych znajomych tu nie mam.
— Czy to siostry?
— Matka i córka.
— Bardzo pan łaskaw. Chętnie poznam damy. A propos — wzmiankował pan o córce Niedawno widziałem pannę Dombi. Umyślnie byłem we willi, gdzie gości i pytałem o polecenia. Panna Dombi prosiła panu powiedzieć, że pana kocha.
— Jak sprawy w biurze? — spytał pan Dombi.
— Jak zwykle. Sprawy handlowe w ostatniej chwili nie szły tak dobrze, jak zwykle, lecz to drobiazg. O Synu i Następcy żadnej wieści. Llyojd uważa go za stracony. Strata dla pana drobna; okręt był ubezpieczony od dna do masztów.
— Karkerze! Wiesz pan, ten młody Walter Gey nigdy mi się jakoś nie podobał.
— I mnie także.
— Z tem wszystkiem nie chciałem go wyprawiać do Barbados.
— Wolno panu było o tem nie powiedzieć w swoim czasie? Jak teraz rzecz zmienić? Zresztą wie pan co? Może to i lepiej. Takie moje zdanie, a jam jeszcze nigdy się nie omylił. Czy też mówiłem panu, że pomiędzy mną i panną Dombi wytworzył się pewien rodzaj poufności?
— Nie — rzekł pan Dombi surowym tonem.
— Zatem proszę posłuchać, co powiem. Dokądkolwiekby losy zagnały Waltera Gey’a, lepiej mu być za siódmą górą i siódmą rzeką, niż w londyńskiem biurze. Radzę panu tak samo myśleć. Panna Dombi młoda, łatwowierna i wcale nie tak niedostępna, jakby należało.... Zresztą, jeżeli tu i było cokolwiek... no, wszystko głupstwo. Może pan sprawdzi te rachunki?
Ale zamiast przeglądać papiery i sprawdzać rachunki, Dombi oparł się o poręcz krzesła i wpatrzył się uważnie w dyrektora swego.
Karker udawał zajęcie się cyframi, nie śmiejąc przerywać toku rozmyślań swego szefa. Udawanie to miało maskować rzekomą delikatność uczuć. Pan Dombi doskonale rozumiał, że Karker gotów podać na żądanie może bardzo zajmujące, nawet ważne szczegóły, gdy go o to zapyta. Lecz pytać równało się obniżeniu swej godności — i pan Dombi nie pytał. Ale w duszę jego padło ziarno nienawiści ku biednej Florci, której dotychczas dumny ojciec tylko nie lubił.
Tymczasem major kroczył ocienioną stroną ulicy w kierunku rezydencyi pani Skiuten. O dwunastej miał zaszczyt ujrzeć Kleopatrę, leżącą na sofie w zwykłej pozie. Przed nią z tacą stał Witers. Królowa egipska spożywała kawę. Pokój był zewsząd osłonięty.
— Kto tam? — zawołała pani Skiuten. — Nie przyjmuję.
— Czemże Józef Bagstok zasłużył na wygnanie?
— A to pan, majorze. Proszę. Rozmyśliłam się. Siadaj pan, tylko dalej. Nie zbliżaj się pan. Okropnie jestem dziś słaba. Nerwy moje na strzępy porwane a od pana leci tchnienie znojnego upału.
— Był czas, kiedy słońce paliło Bagstoka i nie mogło go spalić. On kwitł, jak najpiękniejszy kwiat indyjskiej cieplarni. Nie mówiono inaczej, jak o „kwiatku naszego pułku“. Czas, trudy, troski wstrzymały rozwój kwiatu, który jednak nie utracił swej świeżości.
— Gdzie pani Grendżer? — spytała Kleopatra pazia.
Witers przypuszczał, że u siebie.
— Dobrze. Proszę odejść. Nie przyjmuję nikogo.
Gdy Witers się usunął, pani Skiuten zagadnęła o zdrowie przyjaciela.
— Po co pytać. Dombi zdrów, jak może być zdrowym człowiek w jego rozpaczliwem położeniu. Chciej pani zrozumieć, że mój przyjaciel na wylot przebity.
— Majorze Bagstok. Mało znam świat i jego konwenanse. O świecie, świecie! Gdzie podziałeś naturę, wzniosłą, szlachetną naturę z jej czarami! Jak udało ci się zagłuszyć tę muzykę serca, poezyę duszy? Gdzie znaleźć owe wylewy niebiańskich zachwytów? Nie żal mi, że nie znam świata, ale to mi nie przeszkadza rozumieć cię, majorze Bagstok. Dotknąłeś pan najczulszej struny mego serca. Pańskie półsłówka dotyczą mojej drogiej córki.
— Otwartość była głównym rysem rodu Bagstoków. Będę mówił po prostu: zgadłaś pani.
— Minęło już parę tygodni, odkąd pan Dombi zaczął nas zaszczycać swemi wizytami. Wyznaję: i ja i Edyta cieszyłyśmy się tem. Wkrótce zauważyłam, że u pańskiego przyjaciela serce czułe...
— Dombi teraz wcale nie ma serca.
— Zły człowieku, zamilknij!
— Stanę się niemym, jeśli pani się to podoba.
— Niech kto co chce mówi, jednak natura posiada niezwalczony urok. To też nie dziwię się, że pan Dombi, ujęty prostotą naszego towarzystwa i uprzejmością, zaczął bywać częściej i stał się codziennym uczestnikiem naszych wieczorów. Tkliwość jego rosła co dzień i kiedy teraz myślę o tej strasznej odpowiedzialności, na jaką narażałam się, zachęcając go do zdobywania...
— Wstępnym bojem pańskiej fortecy — podpowiedział major.
— Grubianin, niepoprawny grubianin! Zresztą dokończyłeś pan mej myśli, choć wstrętnemi słowami. Zwolna prawda wyłoniła się przedemną. Jakże opiszę niewysłowione męki, które szarpały me serce odtąd! Całe swe życie poświęciłam Edycie, memu skarbowi. I patrzeć, jak ten anioł, mężnie walczący z pokusami po śmierci Grendżera, zaczął się codziennie zmieniać! O, co może dorównać tym torturom, na jakie bez litości skazuje nas zdradzieckie życie! Tak, majorze, Edyta drogocenna perła mego życia. Podobna, jak mówią, do mnie. Wierzę temu; zapewne rodzinne podobieństwo.
— Jest na świecie człowiek, który gotów się ostro rozprawić z każdym utrzymującym, że pani podobna do kogokolwiek. Imię tego człowieka — starowina Józio.
Kleopatra uczyniła ruch, jakby miała uderzyć wachlarzem nieskromnego pochlebcę. Rozmyśliła się i z uśmiechem ciągnęła.
— Jeżeli moja urocza córka odziedziczyła po mnie jakieś zalety, to wzięła też moją głupią naturę. Mówiono, że odznaczałam się zawsze nieugiętym charakterem. To samo u niej. Lecz ilekroć kto zdołał dotrzeć do jej serca, stawała się niezmiernie tkliwą. Teraz stan jej przywodzi mię do rozpaczy. Nie możesz pan sobie wyobrazić, jaka była wzajemna nasza ufność ku sobie. Myśli, pragnienia, uczucia — wszystko było wspólne. Każdy myślał o nas, że to dwie siostry, nie zaś matka i córka. I oto nagle — widzę przepaść, gotową nas rozdzielić. Edyta, moja ukochana, nieoceniona Edyta zmieniła się w stosunku do mnie. Głęboka tajemnica zakradła się do duszy anielskiej. Zaczęła unikać poufnych rozmów ze mną. Sądź pan stąd o mej rozpaczy bez granic! Widzę to, rozumiem. Co chwila czekam, może pan Dombi nareszcie oświadczy się i sprawi ulgę w męczarni nieznośnej; niestety, próżne nadzieje! Pod brzemieniem zgryzot — ostrożniej, majorze, pan upuścisz filiżankę z kawą — moja nieoceniona Edyta zmieniła się — i sama nie wiem, co czynić? Do kogoż pójdę po radę, nieszczęsna matka?
Major mężnie wyciągnął prawicę po przez stolik i rzekł:
— Ze mną proszę się poradzić, pani.
— Czemuż pan nic nie odzywasz się, podstępny i okrutny człowieku? Znasz teraz tajemnicę biednej matki. Czem możesz sprawić jej ulgę?
Major zaśmiał się i ucałował podaną rękę.
— Czym się nie omyliła w sądzie, że pan Dombi to człowiek szlachetny i dobrego serca? Czy w istocie myśli o mej córce? Radzisz mi pan o tem na seryo z nim pomówić? Co mam czynić? Mówże, majorze, na miłość Boską!
— Czy ma go pani ożenić z panią Grendżer? Tak trzeba sformułować pytanie — nieprawdaż?
— O, człowieku okrutny! I jakże go ożenimy?
— Pytam, czy mamy go ożenić z Edytą Grendżer? Pan Dombi świetna zdobycz, nieprawdaż?
— O, przedajny człowieku! Z błotem mieszasz najświętsze uczucia niewinnego serca!
— Dombi, powtarzam, świetna zdobycz i niema potrzeby go łapać. Skrępowany już za ręce i nogi. Mówi to Józef Bagstok, a on wie, co mówi. Starowina Józio pilnuje zasadzki czujnie. Niech Dombi wije się, jak chce: sieć mocna i nie wyrwie się z pęt. A pani może być spokojna i we wszystkiem polegać na mnie. Czyńcie tak, jak dotąd. Niczego więcej nie trzeba.
— Tak pan sądzisz, drogi majorze?
— Tak sądziłem i tak będę sądził. Niezrównana Kleopatra i uniżony sługa nagadają się o tym tryumfie w bogatym i wspaniałym pałacu przyszłej pani Dombi. To rzecz ułożona. A wie pani co? Przyjechał do Lemingtonu główny dyrektor, prawa ręka pana Dombi?
— Dzisiaj rano?
— Tak. Dombi niecierpliwie go oczekiwał i jeśli się nie mylę, chce znać jego zdanie co do przyszłych planów. Rozumie się, Dombi nie piśnie Karkerowi ani słówka, ale wyciągnie jego opinię do gruntu. Taka jego natura. On pyszny, moja pani, pyszny, jak Lucifer.
— Bardzo temu wierzę. Duma to znamię wielkiej duszy.
— Otóż uważa pani. Już rzuciłem dwa, trzy domyślniki i Karker w lot je podchwycił. Do wieczora więcej rzucę. Na myśliwego leci zwierzyna. Tymczasem Dombi proponuje po śniadaniu jutro wycieczkę do Kenilwort. Polecono mi zaprosić panie. Racz pani przyjąć.
— Ts! Edyta nadchodzi.
W mgnieniu oka pani Skiuten ułożyła się niedbale i swobodnie, jakby wcale nie knuła spisku. Edyta piękna, poważna i zimna jak zwykle niedbale powitała majora, przenikliwie obrzuciła spojrzeniem matkę, odsłoniła okno i zaczęła przypatrywać się ulicy.
— Miła Edyto, gdzieś tak długo bawiła? Muszę z tobą pomówić.
— Byłam w swoim pokoju.
— Major Bagstok, droga Edyto, a ty wiesz, że niema na świecie nieznośniejszego, nudniejszego, niepotrzebniejszego stworzenia...
— Na co te czułości, mamo? Jesteśmy same i możesz mówić bez tych wykrętów.
Rozumiemy się nawzajem.
Chłodna pogarda na jej ślicznem obliczu stała się tak głęboką i uderzającą, że czuła mateczka zmieszała się i słodziutki uśmieszek znikł z jej malowanych policzków.
— Dziecko moje drogie...
— Zdaje mi się, że dawno już nie dziecko.
— Jakżeś dziś kapryśna, mój aniele. Pozwól mi dokończyć. Pan Dombi zaprasza nas przez majora na śniadanie, a potem do Kenilwort na wycieczkę. Pojedziesz?
— Czy pojadę? — powtórzyła Edyta poruszona, spoglądając znacząco na matkę.
— Tak, wiem, że pojedziesz. Może oto rzucisz okiem na bilet zapraszający pana Dombi.
— Dziękuję. Nie mam najmniejszej ochoty czytać biletów pana Dombi.
— W takim razie sama mu odpiszę, choć zrazu chciałam cię prosić, abyś była moim sekretarzem. Cóż mu od ciebie powiedzieć, Edyto?
— Co ci się podoba, mamo.
Otrzymawszy odpowiedź, major w porze obiadowej zjawił się w sali. Pana Dombi jeszcze nie było, lecz Karker siedział w jadalni z pośpiechem zaprezentował majorowi wszystkie swe zęby.
— Cóż? Jak spędziłeś pan czas od chwili, gdyśmy się rozstali? Długoś pan używał przechadzki?
— Nie dłużej nad pół godziny. Cały czas byliśmy bardzo zajęci.
— Kupieckiemi sprawami?
— Tak — i kupieckiemi i innemi. Ale to nudna historya. Oto, co panu powiem, majorze. Widzę pana po raz pierwszy, nie znałem i nie słyszałem o panu, a tymczasem czuję ku panu nieodparty pociąg. Dziwny traf i u mnie nie bywały. W ogóle wychowałem się w szkole, gdzie nie uczono otwartości. Przed panem zaś duszę całą odsłonię.
— Czynisz mi pan zaszczyt. Może pan zupełnie polegać na starym Józiu.
— Otóż wiesz pan co. Nie znalazłem mego przyjaciela lub lepiej naszego przyjaciela...
— To znaczy pana Dombi? Nic nie szkodzi. Teraz masz pan mnie. A to wszystko jedno.
— Rozumiem to, że mam przyjemność widzieć szanownego majora i mówić z nim.
— A zatem chciej pan zrozumieć, że major Bagstok — to człowiek, który gotów za pana Dombi iść w ogień i wodę.
— Nie wątpię o tem. Chciałem powiedzieć, że wspólny nasz przyjaciel dziś wcale nie był tak uważny w interesach jak zwykle.
— Nie może być?
— Napewno. Myśli jego błądzą gdzieś daleko.
— Takie to sprawy! Myśli jego, panie Karker, błądzą około pewnej ledi.
— Na seryo? A jam sądził, żeś pan żartował, wzmiankując niedawno o tem. Ja wiem, że panowie wojskowi...
— Wesoły ludek — co?
Major ujął Karkera za guzik i szeptał mu do ucha:
— Kobieta, panie, urody niezwykłej. Wdówka, panie, pierwszej sorty. Ptak z wyraju, panie, ze złotemi skrzydełkami. Dombi po uszy zakochany, ona też. U niej piękność, krew, talent; u Dombi stosy złota. Lepszej pary nie znaleźć. Ale to wszystko na razie między nami. Ani słowa. Jutro ją pan ujrzysz i sam ocenisz.
Nadszedł Dombi, zaczęto obiad. Major zwykle przy pierwszych daniach milczał, teraz jednak czuł przypływ dowcipu i humoru. Mrugnął na Karkera i pytał:
— Dombi, nic pan nie jesz. Co panu?
— Nic, majorze, dziękuję. Dziś nie mam apetytu.
— Gdzieś go zagubił, Dombi? Czyś go nie zostawił tak np. u naszych znajomych? One też biedaczki nie mają apetytu. Za jednę przynajmniej ręczę, że dziś — nie powiem która — nie jadła śniadania.
Pod koniec obiadu, gdy murzyn zaczął nalewać szampana, humor dzielnego majora zajaśniał w całym blasku.
— Do pełna, łotrze! Do pełna, po same brzegi! Panu Karkerowi po brzegi! Panu Dombi po brzegi! Panowie, kielich ten na cześć bogini, jaśniejącej w niedostępnym świecie potęgi i piękności! Imię tej bogini — Edyta! Niech żyje Edyta!
— Niech żyje bogini Edyta! — powtórzył Karker.
— Piję na zdrowie Edyty! — rzekł Dombi.
Po obiedzie major spytał pana Karkera, czy gra w pikietę?
— Cokolwiek kaleczę, odrzekł Karker.
— I w triktrak grasz pan?
— I w triktrak.
— Karker, myślę, gra we wszystkie gry i dobrze gra — zauważył Dombi.
Wistocie Karker grał w pikietę i w triktrak tak mistrzowsko, że major wytrzeszczył swe wyłupiaste oczy i oznajmił, że nawet w pułku nie było takich graczy.
— Pewnie grasz pan i w szachy?
— Gram cokolwiek. Zdarzało się, żem nawet wygrywał, ale to były zabawki. Teraz zapomniałem.
Pojedynek w szachy trwał do północy i skończył się zupełnem zwycięstwem prawej ręki pana Dombi. Dopiero potem przyjaciele godni rozeszli się. Była może jakaś plama na zwierciadle w pokoju Karkera, lecz tej nocy odbijało ono człowieka, któremu śniły się tłumy ludzi, leżących u stóp jego, a pan Karker dumnie deptał po głowach tych ludzi, krocząc naprzód i naprzód.
Był piękny letni poranek. Pan Karker wstał wcześnie, jak skowronek i udał się na przechadzkę. Szedł zwolna a myśl, daleka od lazuru nieba, gdzie wzlatywał skowronek, biegła prędzej do jego gniazda w świeżej roli. Rozmyślał. W miarę wzlotu w górę skowronka, pan Karker pogrążał się w myślach; im głośniej i wdzięczniej wywodził swe trele skowronek, tem posępniej dumał myślący pan Karker. Nareszcie gdy skowronek z radosnym swym śpiewem spadł jak kula na dół i znikł w zielonej fali pszenicy, pan Karker ocknął się z zadumy, a twarz jego rozjaśniła się uśmiechem, który już nie schodził z oblicza.
Długo przechadzał się po zielonej łące i gęsto zarosłej alei, zanim na pół godziny przed śniadaniem postanowił: „Teraz spójrzmy na drugą panią Dombi“. Słowa te półgłosem wyrzeczone były w malowniczym zamiejskim gaju, gdzie stały ławki dla spacerowiczów.
Publiczności nie było, a pan Karker sądził, że prócz niego żywej duszy tu niema Ale się omylił. Mijając drzewo, ujrzał niespodzianie na jednej z ławek postać młodej, pięknej damy w prostym, lecz wytwornym stroju. Pyszne czarne oczy utopiła w ziemi, a poza wyrażała namiętność czy wewnętrzną walkę ze sobą. Pierś falowała, wargi drgały, łzy oburzenia spływały po policzkach, a śliczna nóżka naciskała trawnik, jak gdyby miała w proch go zetrzeć. Bystrem spojrzeniem pan Karker obejrzał damę od stóp do głowy. Ujrzawszy nieznajomego mężczyznę, wstała i odeszła, a ruchy jej wyrażały znużenie i pogardę dla świata.
Nie sam Karker obserwował piękną panią. Nieopodal stała brudna, wstrętna starucha w ohydnych łachmanach, podobna do tych, które snując się po odludnych wertepach, żebrzą, kradną, łatają stare naczynia, handlują koszykami i stręczą plugawe usługi. Jakby z ziemi wylazła i zastąpiła drogę pani.
— Pozwól wróżyć sobie, ślicznotko — napierała się ochrypłym głosem.
— Ja znam swój los.
— Znasz, ale niezupełnie. Odgadywałaś, lecz nie odgadłaś. Widzę cię na wylot, moja piękna. Daj srebrny pieniądz, powiem ci prawdę. Skarby w twej twarzy, och, jakie skarby!
— Wiem bez ciebie, wiedziałam to dawno.
— Nic nie chcesz dać? Ani grosika za swój, los. Posłuchaj, pyszna pani — wiele dasz abym ci nie wróżyła twego przeznaczenia? Daj cokolwiek, albo ci wywołam całą przyszłość...
W tej chwili pan Karker stanął koło ślicznej damy, ukłonił się i kazał milczeć starej. Pani podziękowała i poszła w swoją drogę.
— A więc ty mi daj cokolwiek, zwinny młodzieńcze, bo będę za nią wołała.
Albo posłuchaj, daj mi grosz, to wywróżę tobie los twój.
— Mnie? Cóż mi powiesz?
— Wiem wszystko.
— Mów, kto ta dama? — rzucił jej szylinga.
Czkając jak wiedźma, gotująca się do wyjazdu na Łysą górę, baba podjęła szylinga i usiadłszy koło drzewa, dobyła z kapelusza krótkiej czarnej fajeczki i zaczęła palić, wlepiając opuchnięte źrenice w Karkera.
— Słuchajże, młodzieńcze. Syn umarł, córka żyje. Jedna żona zmarła, druga się rai. Idź, zapoznaj się z nią.
Karker mimowoli obejrzał się i stanął. Baba ssała cybuch chciwie, jakby miała z fajki wypędzić czarta, który jej służył.
— Co tam mruczysz, stara czarownico?
Zły na siebie i na babę — poszedł do domu.
Przygotowania do paradnego śniadania już ukończono. Pan Dombi i major zasiedli w jadalni w oczekiwaniu dam. Pan Karker złączył się z nimi.
Apetyt u pana Dombi górował nad uczuciem, lecz major niecierpliwił się wyraźnie. Nareszcie murzyn szeroko rozwarł drzwi i do pokoju wpłynęła kwitnąca acz niemłoda ledi, strojna przepychem modnej piękności wielkiego świata.
— Drogi panie Dombi, obawiam się, żeśmy się spóźniły. Edyta wychodziła dziś, aby dokończyć jednego rysunku i musiałam na nią czekać. Witaj, majorze, jak zdrowie pańskie, obłudne stworzenie?
— Pani Skiuten, pozwoli pani, że przedstawię jej mego przyjaciela, Karkera.
— Z góry oświadczam, że jestem zachwycona pańskim przyjacielem. Ale gdzież Edyta? Ach, ona poleca, aby Witers oprawił w ramki jej rysunki. Drogi panie Dombi, bądź pan łaskaw....
Pan Dombi już poszedł szukać Edyty. Za chwilę wrócił pod rękę z piękną panią, w której Karker poznał nieznajomą z przechadzki.
— Karkerze — zaczął pan Dombi i utknął, widząc, że młodzi już się znają.
— Ten dżentlmen — rzekła Edyta — niedawno uwolnił mię od jakiejś dokuczliwej nędzarki. Bardzo mu byłam wdzięczna.
— Czuję się podwójnie szczęśliwy, że traf pozwolił mi okazać pani tę drobną usługę. Byłbym dumny, gdyby los uczynił mię najniższym jej sługą.
W bystrym i szybkim błysku oka Edyty kryło się podejrzenie, że Karker pokryjomu śledził ją, nim zetknęła się ze staruchą. Karker to zrozumiał. Pani Skiuten lornetowała tymczasem Karkera i szeptała majorowi, że musi on mieć niezawodnie najczulsze serce.
— Dziwny zbieg okoliczności — zauważyła pani Skiuten. Jak to myśmy się tu dobrali! Mówcież potem, że niema na świecie przeznaczenia! O, jestem pewna, wszędzie i zawsze los. Zgodzisz się ze mną, miła Edyto. Nie darmo Turcy mówią, że jeden jest Bóg i Mahomet, prorok jego.
— Bardzo mi przyjemnie — silił się pan Dombi na grzeczność — że dżentlmen tak ściśle ze mną zaprzyjaźniony, miał honor i szczęście okazania drobnej usługi pani Grendżer. Zarazem bardzo żałuję, że los, przychylny dla niego, nie dozwolił mnie samemu cieszyć się tem szczęściem. Zazdroszczę mu.
Tu skłonił się nizko. Piękna pani poruszyła wargami, lecz nic nie rzekła.
W tej chwili służący oznajmił, że podano jedzenie.
Major podał ramię Edycie, pan Dombi szedł z panią Skiuten, Karker zamykał pochód.
— Bardzom rada, żeś pan dziś przybył, panie Karker. Planujemy dziś śliczną wycieczkę. O, urocze Kenilwort! Idee średnich wieków — lubi pan średnie wieki, panie Karker?
— Bardzo lubię.
— Zachwycające czasy. Ile wiary, ile mocy! Jaka poezya, jaki entuzyazm! Wszystko takie malownicze! O, Boże mój, Boże! Czemu nie mamy choć cząsteczki tych uroków! Zabiliśmy poezyę, zdusiliśmy płomień zapału, który podniecał naszych przodków do wielkich czynów. Zanadto jesteśmy trzeźwi, panie Karker — nieprawda? Jakie obrazy w zamku, Boże, jakie obrazy. Mam nadzieję, że pan lubisz obrazy, panie Karker?
— Zapewniam panią — wyręczał Dombi swego dyrektora — Karker przedni znawca malarstwa. On sam nawet dobrze maluje. Jestem pewien, że go zachwyci gust i talent pani Grendżer.
— Do kaduka! Wprawiasz mię pan w zdumienie, Karkerze! Głowa pańska to studnia wszelkiej wiedzy.
— Wiedza moja ma granice — bronił się skromnie Karker i pan Dombi nazbyt łaskaw w swych pochwałach. Rzecz prosta — człowiek mały, jak ja, musi to i owo umieć, kiedy przeciwnie dla takiego olbrzyma, jak pan Dombi...
Edyta przyglądała się matce, lecz na te wywody Karkera — wzrok jej zwrócił się ku panu Dombi z wyrazem głębokiego lekceważenia, a wyraz ten pochwycił zarówno Karker jak Dombi, który jednak wytłómaczył go na swą korzyść.
— Na nieszczęście, pani już zna te strony? — spytał Dombi.
— Znam.
— Lękam się, że się pani znudzi.
— O, nie znudzę się.
— Jesteś we wszystkiem podobna do kuzyna Feniksa. Dziwny to zapaleniec.
— Wszyscyśmy zapaleńcy, mamo.
— Tak, moja droga. Ale nie skarżę się. Niepokój ducha nagradza się słodkiemi serca wzruszeniami. Jeżeli, jak powiada kuzyn Feniks, od miecza zbyt prędko psuje się... ach jak się to nazywa?
— Pochwa zapewne.
— Właśnie pochwa... to dla tego, że miecz zbyt ostry. Rozumiesz, duszko, co chcę przez to wyrazić.
Edyta tymczasem nie spuszczała oczu z pana Dombi. Czuła ona, że w tej godzinie dokonywał się nienawistny targ o jej osobę. Ofiara czuła swą godność i moralne nicestwo kupca, lecz uległa przewadze okoliczności, znosiła upokarzającą mękę. Niema ta scena była jasną dla Karkera. Służyła ona za komentarz do wewnętrznej walki, jaką niedawno badał w gaju na pięknem obliczu płaczące nieznajomej.
Śniadanie się skończyło i czas wycieczki nadszedł. Na dany znak stanęła u podjazdu kareta, do której wsiedli wszyscy z wyjątkiem Karkera, który przekładał jazdę konną na pysznym gniadym wierzchowcu.
Po przybyciu i obejrzeniu zamku całe towarzystwo wyraziło chęć zwiedzenia malowniczych okolic. Pan Dombi, zachwycony jakimś widokiem, wyraził myśl, że rysunek jakiejś partyi, naszkicowany mistrzowską ręką pani Grendżer, dałby mu miłą pamiątkę czarującego dnia. Natychmiast Witers podał podróżny portfel Edyty, kareta stanęła i piękna ledj okazała gotowość spełnienia woli pana Dombi.
— Lękam się, czy nie utrudzę pani?
— Wcale nie. Którąż partyę mam szkicować?
— Pozostawiam wybór artystce.
— O, nie, wyznacz pan sam.
— W takim razie.... gdyby tak po tej stronie albo... jak pan myślisz, Karkerze?
Zrządził traf, że w pobliżu karety prawie na pierwszym planie rysowała się grupa drzew, bardzo podobna do tej, skąd Karker obserwował rano piękną ledi. Stała tu dla uzupełnieni a podobieństwa ławeczka, tak jak i tam w gaju.
— Jeśli wolno, radziłbym tę malowniczą grupę — nakłaniał Karker — widok zajmujący i niebanalny.
Oczy jej poszły we wskazanym kierunku a potem nagle spoczęły na Karkerze z tym samym wyrazem porozumienia, jakkolwiek już nie dwuznacznego.
— Podoba się panu ten widok, panie Dombi?
— Bardzo. Widok zachwycający.
Kareta się zbliżyła i Edyta, nie zmieniając pozycyi, zaczęła szkicować.
— Ołówki mi się starły — rzekła, przerywając.
— Pozwól mi pani... albo nie. Karker to zrobi lepiej. Proszę pana, zechciej zatemperować ołówki pani Grendżer.
— Może wystarczy, czy też pragniesz pan wykończenia — spytała Edyta, pokazując rysunek panu Dombi. Ten ukłonił się i utrzymywał, że szkic w swoim rodzaju nie wymaga zgoła wykończenia. Schowano go i uprzątnięto przybory rysunkowe. Zwiedzeniem ruin Kenilwortu zakończyła się wycieczka.
Damy odwieziono do domu, a Kleopatra zaprosiła panów do siebie na wieczór. I znowu pani Grendżer grała i śpiewała na specyalne życzenie pana Dombi, który spostrzegł, że wszystko w tym domu odbywa się podług jego zleceń.
To sprawiło, że pan Dombi, złożywszy na pożegnanie ceremonialny ukłon Edycie, zbliżył się do sofy i szepnął półgłosem pani Skiuten:
— Wyjednałem u pani Grendżer pozwolenie odwiedzenia jej jutro rano w specyalnym celu; wyznaczyła mi godzinę dwunastą. Czy mogę mieć nadzieję, że i pani raczy mię przyjąć?
Kleopatra okazała się bardzo wzruszoną tą niezwykłą zapowiedzią. Nie mogąc mówić, kiwała głową, zakryła powieki i podała rękę panu Dombi, którą tenże wnet puścił, nie wiedząc, co z nią ma czynić.
— Prędzej Dombi. Coś się tak zagadał — wołał major. — Do czarta! Przyszła mi do głowy wielka myśl przechrzczenia królewskiego hotelu na hotel „Trzech wesołych kawalerów* ku uczczenia nas i Karkera. W tem będzie głęboki sens.
To mówiąc, trzepnął pana Dombi po ramieniu i wywiódł go z pokoju. Pani Skiuten rozłożyła się na sofie, Edyta zaś usiadła przy harfie i obie milczały długo. Matka, bawiąc się wachlarzem, parę razy spojrzała na córkę, lecz piękna pani nie zauważyła tego. Tak siedziały długo, aż przyszła pokojowa, aby panią Skiuten rozebrać na noc. Może w postaci pokojowej pojawiła się nie kobieta, lecz szkielet z kosą i klepsydrą, bo dotknięcie jej było dotknięciem śmierci. Wymalowany przedmiot pod jej ręką trząsł się i kurczył. Kark się coraz więcej garbił, włosy wypadły, czarne łuki brwi zamieniły się w brzydkie kłębuszki siwej szczecinki, blade wargi zwężyły się, skóra obwisła jak na trupie i na miejscu Kleopatry zjawiła się żółta, zużyta, trzęsąca się staruszka z czerwonemi oczami, wciśnięta jak wiązka kości w brudny flanelowy kaftanik.
— Czemu nie powiedziałaś mi, że on ma jutro przyjść o godzinie dwunastej?
— Boś o tem wiedziała, mamo. Wiedziałaś, że mię kupił i jutro ma być zakończenie targu. Obejrzał swój towar ze wszech stron i pokazał go swemu przyjacielowi. Kupno dość tanie, jest więc zeń dumny. Jutro ostateczna umowa.
Boże, dożyć takiego poniżenia i rozumieć je! Złączcie w jednem pałającem obliczu oburzenie stu kobiet, kipiących namiętnością, dumą, gniewem i najgłębszem poczuciem hańbiącego zawstydzenia: — oto macie oblicze, zasłonięte białemi dłońmi.
— Cóż ty rozumiesz przez to — z niechęcią broniła się matka. Czyż od dzieciństwa....
— Od dzieciństwa!... wstrzymaj się, matko! Jam nigdy nie była dzieckiem. Czy nazywasz dzieciństwem początek mego życia? Zawsze byłam kobietą — obłudną, chytrą, przedajną, zarzucającą sieci na mężczyzn i zanim nauczyłam się rozumieć ciebie i siebie, zanim domyśliłam się celu wszystkich tych podstępów, już byłam doświadczoną i zręczną kokietką dzięki twej sztuce, matko. Oto, jakie mi dałaś dzieciństwo. Wydałaś na świat kobietę, wykarmiłaś i wychowałaś zalotnicę. Nasyć się swem dziełem: ono przed tobą w całej swej piękności. Rozkoszuj się, matko moja!
To mówiąc, biła się w piersi, jakby się chciała unicestwić.
— No i cóż? Przeniknij się dumą na widok kobiety, która nigdy nie znała prawdziwej miłości, nigdy nie pojmowała, co znaczy prawe serce. Zachwycaj się zalotnicą, już wtedy znającą rzemiosło swe, gdy inne w jej wieku bawią się lalkami. Prawie dziecko — zalotnica ta wydała się za człowieka, dla którego nie czuła nic prócz obojętności; umarł on, zanim odziedziczyć mógł spadek. Godna dla ciebie kara i lekcya, niestety, daremna.
— Staraliśmy się los twój ubezpieczyć, moja droga — i to był cel twego życia.
— Jak niewolnicę na targowisku, jak konia na jarmarku wozili, włóczyli, oglądali przez hańby pełne dziesięciolecie. Czy nie tak? Czy nie byłam przedmiotem targu dla różnych mężczyzn? Głupcy, rozpustnicy, młokosy, niegodni starcy ścigali mię za twym śladem i rzucali po kolei dla tego, że jesteś, moja matko, zbyt nieskomplikowaną w swym fałszu bez względu na różne figle! Niema w Anglii kawałeczka ziemi, żeby nie świadczył o mem upokorzeniu i hańbie. Nareszcie wszystko we mnie skonało prócz wzgardy dla siebie.
— Mogłabyś, Edyto, dwadzieścia razy wyjść za mąż, gdybyś zachęcała swych wielbicieli.
— To jest, gdybym silniej wabiła, ja, nędzna ścierka, pośród przestarzałych zalotnic! — zawołała Edyta, drżąc na całem ciele ze wstydu i startej na proch dumy. — Nie, moja matko. Komu wypadł los, aby mię wziął, ten weźmie — jak oto ów człowiek. Ujrzał mię na wyprzedaży i wyrachował, że kupno zyskowne. Niech go tam! Odrazu zażądał spisu mych talentów: pokazali mu je. Codzień przekonywał się o dobrym gatunku towaru, bo wypełniałam wszystko, co zamawiał. Nic więcej nie czyniłam i czynić nie będę. Próba była pomyślną, kupuje mię z własnej woli, oceniwszy dobroć towaru i znając moc swej kieszeni. Nie będzie żałował. Nie przyspieszałam niczem targu.
— Dziwnie pozwalasz sobie rozmawiać z matką swą, Edyto!
— Czyżby? No, proszę sobie wyobrazić, że myślałam to samo. Wkrótce nie będziemy ubogie i pani Skiuten stanie się teściową jednego z największych kapitalistów Anglii. Starania twe uwieńczy sukces. Jedno mogę powiedzieć: nie uwodziłam tego człowieka i nie uwiodę go.
— Tego człowieka! Mówisz tak, jakbyś go niecierpiała.
— Jakto? A mama myślała, że go lubię? Co to za domyślność! Czy wiesz, mamo, kto nas przenika na wylot i czyta najtajniejsze nasze zamysły? Czy mam wymienić człowieka, wobec którego tem głębiej czuję swój wstyd?
— Któż to taki? Zdaje się, uderzasz na tego biednego Karkera! Toć bardzo dobry i miły człowiek — podług mego zdania. A zresztą, niech sobie myśli, co chce, to ci nie przeszkodzi los swój zapewnić. Cóż patrzysz na mnie takim dzikim wzrokiem? Może jesteś niezdrowa?
Twarz Edyty okryła się śmiertelną bladością, jak gdyby ktoś zadał cios nożem w jej serce. Chwyciła się za piersi obu rękami, aby opanować okropny dreszcz ciała. Po chwili podniosła się i w milczeniu wyszła z pokoju.
— Nareszcie, Zuzanno, nadszedł dzień powrotu do cichego domu.
Zuzanna obejrzała się i odrzekła:
— Tak, panno Florciu, spokojny ani słowa, och, jaki spokojny dom.
— Powiedz mi Zuzanno, czy dawniej nie widywałaś kiedy tego pana, który przyjeżdżał tu do mnie? Był tu, zdaje się, trzy razy.
— Tak, trzy. Raz, gdyśmy przechadzali się z tym bezzęb...
Spojrzenie Florci wstrzymało rezolutną Zuzannę.
— Chciałam powiedzieć, gdyśmy spacerowali z panem Barnetem, jego żoną i młodym paniczem. A potem jeszcze parę razy wieczorem.
— Nie zdarzyło ci się dawniej widywać tego pana pośród gości w naszym domu?
— Jak panience powiedzieć? Doprawdy, nie przypominam, czym go widywała. Kiedy mama umarła, nastałam dopiero i cała moja służba polegała na uprzątaniu sypialni.
— Rozumie się, że nie mogłaś znać wszystkich bywających w domu. A ja nic nie pamiętam.
— I u mnie nie wiele pozostało w pamięci. W kuchni zresztą często rozmawiano o gościach. Stara piastunka, jeszcze przed panią Ryczards opowiadała bardzo śmieszne anegdoty i wszyscy bawili się wybornie. A zresztą przypominam sobie — ten pan Karker, czy jak tam się nazywa, był i wówczas przy ojcu panienki takim samym wielkim dżentlmenem jak dziś. Gadali wtedy, że zagarnął wszystkie sprawy ojca panienki w City i ojciec nikogo tak nie ceni jak jego. To bardzo prawdopodobne, bo pan Dombi za pozwoleniem panienki — nikogo nie ceni. Jam to już wtedy rozumiała, choć byłam małą. A że pan Karker teraz główna osoba, to wiem, bo wciąż o tem gada Percz. On mówi, że pan Dombi żadnej sprawy nie załatwi bez Karkera, który po prostu za nos wodzi ojca panienki. Pewnie to i prawda, choć się wydaje, że pan Dombi uważa się za mądrzejszego od naboba z Indyi.
Florcia wciąż o tem myślała. Pan Karker w czasie dwóch wizyt rozmową o okręcie wprowadził między siebie i Florcię rodzaj poufałości i zdobył nad nią jakąś dziwną władzę. Nie mogła wyrwać się z pajęczej sieci, którą ją oplątał. Na to trzeba było więcej znajomości świata i więcej sprytu, obcego prostej i niewinnej duszy. Prawda, że Karker mówi, iż o okręcie nic nie słychać i że okręt pewnie zatonął, lecz jakie prawo miał mówić jej o tem? Skąd miał pewność, że los Syna i Następcy ją interesuje? Dla czego przybierał tajemniczą minę, mówiąc o okręcie? Pytania te niepokoiły Florcię.
Nie mogąc ich rozwikłać, Florcia w wyobraźni swej utworzyła z tej postaci jakieś groźne straszydło, które odegra ważną rolę w jej losach. Daremnie rozsądek przekonywał ją, że to człowiek jak inni, nawet przyjemny, uśmiechający się nieraz; złowróżbna wyobraźnia brała górę. Często też myślała o Walterze, zwłaszcza w noce burzliwe, gdy wicher dął i jęczał koło willi. Lecz myślom tym towarzyszyła stale nadzieja. Serce nie mogło znieść myśli o tem, że młode życie zagasło jak wątły ognik, jakżeby jasny dzień pogrążył się w mroki nocne. Ze łzami wyobrażała sobie cierpienia Waltera, lecz nigdy nie pomyślała o jego śmierci. Pisała do wuja Sola i nie odebrała odpowiedzi; a zresztą nie domagała się jej.
Śród tych rozmyślań nadszedł dzień odjazdu.
Doktor Blimber w towarzystwie młodego Barneta już wrócili do Brajton. Wakacye minęły, goście opuścili willę.
Był zresztą jeden gość, który wprawdzie nie mieszkał we willi, lecz odwiedzał ją nieraz. Pan Tuts za radą Bojowego Kogutka kupił i urządził sześciowiosłowy jacht; komendę objął sam Bojowy Kogucik. Leżąc na purpurowych poduszkach, pan Tuts codzień w pogodę czy deszcz pływał w swej eleganckiej łodzi i pod koniec wycieczki zazwyczaj przybijał do ogrodu pana Barneta, lawirując misternie i w zdumienie wprawiając obrotami swymi.
Zaledwie go dostrzeżono z ogrodu, udawał, że zabłąkał się tu przypadkowo skutkiem dziwnych a nieprzewidzianych wydarzeń.
— Witam pana — wołał Barnet, wzywając ręką z tarasu. I wnet chytry Kogutek mknął ku brzegom.
— Witam pana — odpowiadał Tuts. Jakiemu cudowi zawdzięczam, że go tu spotykam? A panna Dombi jest?
Zdarzało się, że Florcia wnet się pojawiała.
— O, Dyogenes zdrów zupełnie, panno Dombi. Dziś się o niego pytałem.
— Dziękuję, panie Tuts — wołał miły głos.
— Może pan zejdzie nad brzeg — zachęcał Barnet. Niema się pan co spieszyć.
Bardzo proszę.
— O, to nie, bardzo dziękuje. Chciałem tylko uwiadomić pannę Dombi co do psa, nic więcej. Do widzenia.
I biedny Tuts, konając z chęci przyjęcia zaprosin, a nie mogąc się zdobyć na odwagę korzystania z nich, dawał znak odjazdu i ładna łódź jak strzała — mknęła na środek rzeki.
Rano w dzień odjazdu Florci łódka Pociecha Tutsa przybiła do brzegu ogrodu. Tuts oczekiwał na Florcię w salonie.
— O, jak zdrowie panno Dombi? Ja jestem zdrów, bardzo dziękuję. Spodziewam się, że i pani zdrowa. Dyogenes wczoraj miał się dobrze.
— Bardzo pan łaskaw, panie Tuts.
— To nic, dziękuję. Myślałem, czy nie zechce pani wrócić do miasta łódką. Pogoda śliczna, a w łodzi dużo miejsca dla pani i jej pokojowej.
— Dziękuję panu, ale nie mam zamiaru wracać wodą.
— O, to nic, panno Dombi. Do widzenia.
— Dokądże się pan tak spieszy? Może pan zaczeka na panią Skettls. Zaraz wyjdzie.
— O, nie, bardzo dziękuję. To nic.
Pan Tuts mieszał się i nie wiedział, co począć. W tej chwili wyszła pani Skettls i natychmiast napadł ją z pytaniami o zdrowie. Zjawił się i Barnet, a Tuts z odwagą rozpaczy chwycił się jego ręki.
— Dzisiaj — rzekł Barnet, zwracając się do Florci — tracimy światło naszych oczu.
— O, to nic, panie... to jest — to znaczy wiele, bardzo wiele, zapewniam pana. Do widzenia.
Zamiast wyjść po tem pożegnaniu, Tuts stał jak wryty; żeby wywieść go z kłopotu, Florcia zaczęła żegnać się z państwem Skettls.
— Proszę pani, abyś raczyła w naszem imieniu złożyć wyrazy najszczerszego szacunku czcigodnemu rodzicowi — mówił Barnet, odprowadzając Florcię do karety.
Trudne zlecenie dla dziewczęcia, które nic nie miało wspólnego z czcigodnym rodzicem. Florcia też skłoniła się w milczeniu. Dziewczątka wybiegły rojem żegnać się z towarzyszką, którą serdecznie i gorąco kochały. Nawet służące obstąpiły karetę i z żalem żegnały kochaną panienkę. Na widok tej przyjaźni łzy zabłysły w oczach Florci.
Łzy żałosne ale i pocieszające. Wspomnienia rojem obiegły duszę Florci w miarę zbliżania się do domu: konanie matki, męki brata, pan Dombi, zawsze surowy i milczący, zawsze niechętny dla osierociałego dziecka, pożegnalna scena w domu wuja Sola, smutek Waltera i końcowe słowa...
Nawet Zuzanna łaskawie witała dom, w którym tyle lat spędziła. Nudny i ponury — ale przebaczała mu i to nawet.
— Co tu mówić! Z przyjemnością go powitam. Niewiele w nim co prawda rzeczy dobrych, lecz byłoby żal, gdyby go spalić lub zburzyć. Niech tam sobie stoi.
— Chętnie przebiegniesz stare komnaty — prawda?
— Pewnie że tak i nie zapieram się tego. A jednak jutro czy pojutrze znów zacznę go niecierpieć!
Florcia zaś czuła, że życie jej będzie spokojnie płynęło pod ojcowskim dachem. Tu w tej świątyni wspomnień będzie pielęgnowała nadzieję, odda się modłom i cierpliwie doczeka tej szczęsnej chwili, gdy wróci do niej serce ojca.
Kareta wtoczyła się nareszcie w długą i ciemną ulicę, zbliżając się do domu pana Dombi, a Florcia, zwrócona już w przeciwną stronę, ujrzała różowe buzie dzieciaków. Wtem rozległ się głos Zuzanny:
— Ach, mój Boże! A gdzie nasz dom?
— Nasz dom?
Naokoło domu pana Dombi wznosił się labirynt rusztowań od podmurowania do dachu. Kamienie, cegły, glina, wapno, stosy bali i desek zawaliły pół ulicy wzdłuż i poprzek. Zewsząd do ścian tuliły się drabiny i robotnicy wdzierali się na górę, złazili i biegali. U podjazdu stał wóz z rulonami różnego papieru i tapeciarz oglądał ściany, zapisując miary i obrachowując przyszłe zdobienia. Murarze, malarze, cieśle, kaflarze snuli się wszędy.
Florcia w największem zdumieniu wyszła z karety i nawet dziwiła się, czy to istotnie dom ojca. We drzwiach stał Taulinson.
— Nic się nie stało Taulinsonie?
— Nie, panienko.
— W domu, zdaje się, duże naprawy?
— Tak panienko, duże zmiany.
Florcia niby senna przeszła i podążyła na górę. Jasne światło wdzierało się do paradnych sal i wszędzie pod ścianami stały drabinki a na nich ludzie. Portret matki zdjęto, meble wyniesiono, a na ścianie widniał napis: Sala zielono-złota. Pokoju Florci jeszcze nie tknęli. W jej sypialni za oknem widać było na rusztowaniu robotnika z fajką w zębach i obwiązaną głową.
Wtem wpadła Zuzanna Nipper.
— Ojciec u siebie, panno Florciu i pragnie widzieć się z panienką.
Florcia niezwłocznie pobiegła na dół. Myślała po drodze, czy zdobędzie się na odwagę ucałowania ojca? Serce, spragnione miłości, dało twierdzącą odpowiedź. Ojciec mógł słyszeć bicie tego serca. Jeszcze minuta i rzuci się w jego objęcia, lecz...
Pan Dombi nie był sam. Były z nim dwie damy i Florcia stanęła. W tej chwili z hałasem wdarł się do pokoju kosmaty przyjaciel Dyogenes, który po wstępnych radosnych skokach położył swe łapy i pysk na piersi gościa. Przy tem jedna z dam wydała przejmujący okrzyk.
— Florentyno — rzekł obojętnie — jak się masz? Co to za pies?
— To pies z Brajtonu, ojcze. On bardzo łagodny, tylko teraz wyraża swą radość, witając mię. Proszę mu to darować.
Florcia zauważyła, że dama, która się przelękła, już staruszka, druga zaś koło pana Dombi młoda i piękna.
— Pani Skiuten — oto moja córka Florentyna.
— Miła, naturalna, czarująca — mówiła staruszka, lornetując Florcię. — Proszę mię ucałować, moja droga.
Spełniwszy to życzenie, Florcia zwróciła się do młodej pani.
— Edyto, rekomenduję pani swą córkę. Florentyno, ta pani wkrótce będzie twoją matką.
Kurczowy dreszcz wstrząsnął całem ciałem zdumionej dzieweczki; patrzyła na piękną postać z najgłębszem zaciekawieniem i jakimś nieokreślonym lękiem. Potem rzuciła się w objęcia przyszłej matki i ze łzami zawołała:
— Ojcze, bądź szczęśliwy! Życzę ci szczęścia w całem życiu, ukochany ojcze!
Nastąpiło milczenie. Piękna pani zrazu wahała się, wnet jednak ujęła w ramiona i mocno uścisnęła rękę dziewczęcia, jak gdyby chciała ją ukoić i pocieszyć. Pochyliła się nad jej główką, całowała zapłakane oczy, ale nic nie mówiła.
— Chodźmy obejrzeć pokoje. Trzeba zobaczyć, jak postępuje robota.
I poszli. Tylko Edyta nie ruszyła się. Wkrótce dał się słyszeć głos pana Dombi.
— Trzeba zapytać o zdanie Edyty. A gdzież ona?
— Edyto, wołała pani Skiuten, gdzieżeś ty, moja droga?
Piękna pani uwolniła się z objęć Florci i spiesznie podążyła za nimi. Florcia pozostała — szczęśliwa, smutna, we łzach, nie pojmując, co się z nią dzieje. Wkrótce atoli wróciła jej nowa matka.
— Florentyno — rzekła — spodziewam się, że nie będziesz mnie nienawidziła?
— Ja, nienawidzieć ciebie, mamo!
— Myśl o mnie dobrze i wierz, że pragnę twego szczęścia. Ja cię będę kochała, Florentyno, zapewniam cię. Bądź zdrowa. Wkrótce się zobaczymy. Nie stój tu.
Wszystko to wyrzekła prędko, lecz stanowczo. Jeszcze raz ucałowała wzruszoną dziewczynkę i opuściła pokój, aby się złączyć z panem Dombi.
Teraz więc Florcia znajdzie drogę do serca ojca i pod kierunkiem nowej mateczki jej gorące marzenia spełnią się. We śnie zjawiła się jej pierwsza matka ze słodkim uśmiechem i błogosławieństwem na ustach. Szczęśliwa Florcia!
Panna Toks ani domyślała się, że dom pana Dombi otoczony rusztowaniami. Pewnego pięknego poranku raczyła w swej świątyńce na Książęcej Łące spożywać zwykłe swe śniadanie, tj. francuską bułeczkę, jajo na miękko i skrzydełko kurczęcia ze szklanką herbaty. Skończywszy je, urocza panna zabrała się do porządków w swym saloniku. Tego poranku spełniała to jakoś wolno i niechętnie, poczem siadła w zamyśleniu przed oknem i spoglądała na ulicę. W tej chwili przed oknem pojawił się roznosiciel kwiatów i zawołał: kwiaty, konwalje, kwiaty — stokrotki! Panna Toks odwróciła się i myśl o krótkości życia, nie wiedzieć dla czego, utkwiła w jej głowie. Nastąpi pora, że i ona, Lukrecya Toks, zwiędnie jak stokrotka, zerwana ręką bez litości!
Stąd myśl jej przeszła na pana Dombi, zapewne dla tego, że major już wrócił i uprzejmie kłaniał się jej z okna. Jaki też pan Dombi teraz po podróży? Czy ukoiła się znękana dusza jego? Czy zechce ożenić się powtórnie i z kim? Jakiej kobiecie los przeznaczy stać się drugą żoną pana Dombi?
Żywy rumieniec — dzień był gorący — okrył zamyśloną twarz panny Toks i ze zdziwieniem zauważyła tę zmianę w lustrze. Rumieniec zwiększył się, gdy się na Książęcej Łące zjawiła karetka, zmierzająca ku jej domowi. Do pokoju weszła pani Czykk.
— Jak zdrowie twoje, droga przyjaciółko? — spytała pani Czykk, a tym razem jakieś niezwykłe poczucie godności malowało się w jej postaci.
— Dziękuję, jestem zdrowa. Wcześnie dziś przyjechałaś i bardzom ci wdzięczna. Mogę cię prosić na śniadanie?
— Brat mój wrócił z Lemingtonu i śniadałam z nim razem.
— Mam nadzieję, że zdrowie jego polepszyło się.
— Dziękuję. Florentyna także wróciła do domu i muszę wyznać, że zbyt dawno życie jej pełne osamotnienia. Dziwna to natura i brat mój niewinien, że odczuwa ku niej pewną niechęć. Radabym wiedzieć, kto ośmieli się winić Pawła Dombi? A tymczasem co ma począć po tych smutnych wydarzeniach w rodzinie? Tu jedna odpowiedź. Musi zrobić wysiłek. Paweł Dombi w tym wypadku nawet obowiązany do wysiłku. Nasz ród zawsze celował w wysiłkach, a Paweł obecnie głowa rodu, bo cóż takiego ja? Nic albo prawie nic.
— Nie mów tak, moja droga, cóż znowu?
— A zatem mówię ci, Paweł ma obowiązek w tym razie uczynić wysiłek i niechby on serce me jak sztylet zranił, z góry go błogosławię. O, mój Boże, słaba jestem i mam naturę dziecka. Dla czego w mej piersi serce nie marmur czy też po prostu kamień z ulicznego bruku...
— Nie mów tak, moja najdroższa, cóż znowu?
— Tak czy owak, z radością przekonywam się, że Paweł pozostał wierny tradycyi rodzinnej, choć i wpierw nie wątpiłam o tem. Dombi zawsze pozostanie Dombim — i radabym wiedzieć, kto śmiałby inaczej o tem sądzić?
Jednego tylko pragnę, aby i ona stała się godną tego nazwiska.
Pannę Toks na seryo zastanowił głos i wyraz twarzy przyjaciółki. Siadła obok niej z zamiarem pocieszenia i ukojenia.
— Daruj mi, droga Luizo, że pozwolę sobie uczynić jedną uwagę. Zdaje mi się, że kuzynka twoja rokuje na przyszłość wielkie nadzieje.
— Lukrecyo, nie pojęłaś mnie. Może nie wyraziłam się dość jasno. Uwagi moje nie odnosiły się do Florentyny. Osoba, któraby powinna stać się godną nazwiska — to druga żona mego brata Pawła Dombi. Zawrzeć powtórne związki małżeńskie — to zamiar jego. O tem mówiłam.
Panna Toks zerwała się, jak gdyby ją osa ukłuła.
— Czy ona uzna zaszczyt tego związku, to inne pytanie. Spodziewam się, że zrozumie. Myślmy dobrze o bliźnich. Rady mej nie żądano, ale tem lepiej. Zdanie me potraktowano z góry z ubliżającą wyrozumiałością. Tem lepiej, mniejsza odpowiedzialność. Nie jestem zazdrosna, Bóg z nimi. Niech będzie, co chce, zawszebym powiedziała: „Pawle, żenić się powtórnie nie z kobietą wyższego towarzystwa, nie z piękną, nie z wykształconą, bez stosunków! Na to trzeba dostać obłędu! Tak, obłędu dostać!“ Promień nadziei zaświtał w głowie panny Toks.
— Nie przypisuję sobie wielkiego rozumu, choć ludzie nieraz podziwiali me zdolności. Może zmienią swą opinię i to nie długo! I niech kto poważy się mi powiedzieć, że Paweł Dombi może się ożenić z pierwszą lepszą — tak z pierwszą lepszą, powtarzam — bez tych zalet! O, mój Boże, byłaby to śmiertelna obraza. Otóż brat mój, zawierając powtórny związek, czyni to, czego należało po nim się spodziewać. I to mnie cieszy. Kiedy Paweł wyjeżdżał, nie oczekiwałam, żeby miał znaleźć jakieś przywiązanie; wiedziałam, że w mieście nikogo nie kocha. Bądź co bądź partya to zupełnie przyzwoita. Matka — kobieta subtelna i z gustem, a nie moja rzecz zastanawiać się nad tem, dlaczego pragnie mieszkać przy nich. Narzeczonej dotąd nie widziałam, lecz z portretu miarkując — piękność w całem słowa znaczeniu. Imię Edyta także ładne. Sprawi ci to przyjemność, gdy się dowiesz, że wesele odbędzie się w tych dniach.
Zamiast odpowiedzi panna Toks wodziła obłędnem okiem po pokoju, gdy nagle drzwi się otworzyły. W tej chwili panna Toks roześmiała się i bez wszelkich wyjaśnień rzuciła się w ramiona wchodzącej osoby. Wielki zaszczyt trzymania w objęciu uroczej panny omdlałej przypadł murzynowi, który miał z polecenia majora zasięgnąć wieści o zdrowiu panny Toks. Pani Czykk zaczęła ratować swą przyjaciółkę, lecz już bez tych pozorów przyjaznych uczuć, jakie tak szczodrze roztaczała.
— Lukrecyo — mówiła — nie będę kryła swych uczuć. Przejrzałam raz na zawsze. Przed godziną sam anioł z nieba nie wmówiłby mi tego, co w tej chwili jest mi jak dzień jasne.
— Zwykła niemoc. Wnet zupełnie odzyskam siły.
— Odzyskasz siły! Myślisz, żem ślepa? Wyobrażasz sobie, żem niemądra, jak dzieciak! Bardzom ci obowiązana, Lukrecyo!
— Gdyby kto usiłował mi wmówić coś podobnego, nazwałabym go oszczercą! Lukrecyo Toks, dziękuję ci! Przejrzałam raz na zawsze. Spadła mi z oczu zasłona i ślepota przyjaźni już ich nie zaciemnia. Lukrecyo Toks, bawiłaś się mną jak piłką, płaciłaś obłudą za mą szczerość. Skończyły się twe intrygi, zapewniam.
— Luizo! Jak możesz do mnie tak mówić?
— Starałaś się wśliznąć w zaufanie brata, owinęłaś się wokół jego domowego ogniska, jak żmija, która pragnie jad swój zapuścić w serce dobroczyńcy. I Lukrecya Toks ośmieliła się żywić nadzieję stania się panią Dombi? O, mój Boże! To jakaś olbrzymia niedorzeczność, która nawet śmiechu nie warta!
To rzekłszy, pani Czykk, dumna w poczuciu swej prawości, skinęła głową i wróciła do swej karety — szukać ukojenia w objęciach małżonka, pana Czykk. Właściwie objęcia te w tej chwili były zawalone gazetami. Dżentlmen nie zwrócił nawet uwagi na swą nieoszacowaną połowicę. Czytał i pomrukiwał może niektóre urywki z ulubionych aryi. Dziwna obojętność!
Pani Czykk wzdychała, kiwała głową, w końcu zawołała przenikliwie:
— Nareszcie przejrzałam!
— Jakto przejrzałaś?
Żona wzburzona do ostateczności, a on nawet nie spyta, co się stało?
— I cóż się stało?
— Ta nieszczęśnica ośmieliła się myśleć o związku małżeńskim z Pawłem Dombi! Kiedy się bawiła konikiem z niewinnem dzieckiem, kto mógł odgadnąć, że w tej kobiecie kryją się zdradzieckie zamysły? Nędzne bydle! Ale sprawiedliwe niebo nie pozostawi tego bez kary.
— Co tu ma do rzeczy sprawiedliwe niebo? Do dzisiejszego dnia samaś nie miała nic przeciw temu związkowi. Partya wcale przyzwoita. Samaś tak myślała.
Pani Czykk rozpłakała się, nazwała to oszczerstwem i kazała mężowi milczeć.
— Z Lukrecyą Toks zerwałam! Nie cierpię podstępów! Było mi niełatwo, ale trzeba, Paweł wejdzie do wyższego towarzystwa. Znajomość z jakąś panną Toks mogłaby go kompromitować. We wszystkiem widać łaskę Boską — działającą nawet mimo naszej woli. —
W domu p. Dombi hałas, krzyk, stukanie, bieganina od rana do nocy. Dyogenes, przekonany, że każdy robotnik — to złodziej i bandyta, szczeka bez wytchnienia. Nowe zmiany widać każdego poranku... tylko niema zmian w życiu odtrąconej córki pana Dombi. Wieczorami, gdy robotnicy wychodzą, Florcia słucha ich kroków i wyobraża sobie, z jaką radością wracają do wesołych rodzin, jak niecierpliwie wyczekują ich dzieci. A ona zawsze samotna — i dom jej ojca nocami wciąż ten sam niemy, nudny, zaczarowany dom.
Lecz nie z taką już tęsknicą witała Florcia noc nadchodzącą. Jasna nadzieja ożywiała jej serce. Piękna pani, całująca ją w tym pokoju, gdzie niegdyś ojciec rozdarł jej duszę, przyświecała jej, niby anioł niebiańskiej dobroci. W oddali widniały przebłyski nowego życia, w którem promień miłości macierzyńskiej ogrzeje ją i wznieci znowu iskrę, zagasłą z dniem śmierci Pawełka.
Minęło kilka dni od wizyty pięknej pani. Florcia siedziała w swym pokoju, czytała i myślała o niej. Wtem zobaczyła ją we drzwiach.
— Mamo! — zawołała. Otóż znów tu jesteś!
— Jeszcze nie mamo — przeczyła pani, tuląc Florcię do piersi.
— Wszystko jedno, wkrótce będziesz moją mamą.
— Tak, moja droga, wkrótce.
Przez chwilę Edyta milczała, bawiąc się splotami i całując policzki dziewczynki. W całej jej postaci widniała niezwykła tkliwość, i Florcia czuła to ze wzruszeniem. Edyta usadziła ją obok siebie, trzymała ją za ręce obie, przejęta współczuciem i miłością.
— Zawsześ była sama, Florciu, od czasu naszej znajomości?
— O tak, byłam sama.
Florcia utknęła, bo wyraz twarzy matki stał się surowym.
— Jam... przywykła do samotności... Zdarza się, że ja i Daj siedzimy cały dzień samiuteńcy.
Mogłaby powiedzieć całymi tygodniami, miesiącami...
— Czy ta Daj to twoja pokojowa?
— To mój pies. Pokojowa nazywa się Zuzanna.
— A tu mieszkasz. Dziwne, że mi tych pokojów nie pokazano. Należy je odnowić, Florciu. Pokoje twoje powinny być w całym domu najpiękniejsze.
— Gdyby mi pozwolono zmienić je, tobym wybrała jeden pokoik na górze.
— Czy nie będzie to za wysoko, moje dziecko?
— Ale to pokój mego brata i bardzo go lubię. Chciałam o to prosić ojca po powrocie, lecz potem postanowiłam zwrócić się do ciebie, mamo, gdy wkrótce staniesz się panią tego domu. Edyta spuściła oczy i twarz jej okryła się bladością. Florci zdawało się, jakoby jej mateczka zmieszała się na wzmiankę, że stanie się panią. Tymczasem Edyta obiecała spełnić wszystko podług życzenia Florci i nakoniec wyraziła życzenie zabrania jej do siebie.
— Przybyłyśmy z mamą do Londynu i zabawisz u nas do mego zamążpójścia. Musimy się bliżej zaznajomić.
— Jakżeś dobra, mateczko! Jakżem ci wdzięczna!
— Teraz zaś, moja najdroższa — chcę ci dać jedną radę. Po ślubie z ojcem wyjedziemy na kilka tygodni, a ty — życzę sobie tego — abyś wróciła do domu. Gdyby kto cię zapraszał w gościnę na dni kilka, nie słuchaj i wracaj do domu. Lepiej być samą, aniżeli... tj. chcę powiedzieć, że lepiej ci będzie w domu, niż gdziekolwiek indziej.
— Pozostanę w domu, mateczko, od waszego wyjazdu.
— Właśnie. Pamiętaj o swej obietnicy. Teraz zaś jedźmy. Wrócę do sali i tam zaczekam na ciebie.
Zwolna i spokojnie przyszła pani stąpała, najmniejszej nie zwracając uwagi na zbytek i wspaniałość, widoczne już wszędzie. Była to znowu ta sama dumna piękność, pełna pogardy na ustach i w sercu, uzbrojona gniewem na siebie i swe otoczenie.
Czyżby ją poskromiła otwartość i serdeczność Florci? Czyż cała ta pycha gaśnie od jednego spojrzenia sieroty bezbronnej? O, tak, tak. Spójrzcie na nie w tej chwili. Objąwszy się, siedzą w karecie i Florcia z nadzieją i miłością główkę ułożyła na jej piersi. Niech kto teraz poważy się ukrzywdzić sierotkę. Dumna Edyta tysiąc razy zginie, jeśliby życiem trzeba było okupić szczęście dziecka.
Zgiń, Edyto! Lepiej i pożyteczniej ci zginąć w tej chwili, niż żyć długo, długo.
Pani Skiuten witała uprzejmie córkę i Florcię.
— Droga Edyto, ja stanowczo... zbliż się ku światłu, aniołku...
Florcia podeszła.
— Nie pamiętam, droga Edyto, jaką byłaś w wieku naszej uroczej Florentyny.
— Dawno zapomniałam, kiedym była taką.
— Stanowczo myślę, że nasze urocze dziewczątko bardzo podobne do ciebie. To dowodzi, jaką damę możnaby z niej zrobić, gdyby się starannie wziąć do jej wykształcenia.
Zamiast odpowiedzi Edyta surowo spojrzała na matkę. Należało jąć się innej taktyki.
— Zbliż się, aniołku i jeszcze raz mię ucałuj. Czy słyszałaś, że twój ojciec bierze w tym tygodniu ślub z moją nieocenioną Edytą?
— Słyszałam, że ślub ma być w tym tygodniu; lecz nie wiedziałam kiedy?
Pani Skiuten oznajmiła Florci, że pan Dombi będzie dziś u nich na obiedzie i zapewne miło mu będzie ujrzeć swą córkę. Nie wie on nic o tem, bo Edyta wszystko załatwiła, gdy był w City.
Obiad minął szczęśliwie i pan Dombi rad był, że córka jakiś czas zabawi w domu pani Skiuten. Zajęła się ona gorliwie wykształceniem Florci: ciągłe z nią rozmawiała, kazała grywać na fortepianie — i tydzień mijał szybko. Zwiedzano sklepy, magazyny mód, kwiatów, cukiernie. Florcia ma bywać wszędzie, Florcia pojedzie do kościoła, Florcia zrzuci żałobę i wystroi się modnie. Plany modniarki francuskiej okazały się tak wyborne i wspaniałe, że pani Skiuten i dla siebie zamówiła strój podobny. Madame zauważyła, że pani Skiuten będzie wyglądała czarująco i wezmą ją za siostrę pięknej panny młodej. Tydzień zbiegł szybko i nastała ostatnia noc przed ślubem. W salonie siedziała pani Skiuten i pan Dombi. Było już ciemno. Edyta przez otwarte okno wyglądała na ulicę. Pan Dombi i Kleopatra gawędzili z cicha na sofie. Było późno i Florcia poszła spać.
— Drogi panie Dombi, jutro pozbawiasz mnie towarzystwa Edyty na zawsze. Proszę cię, zostaw mi Florentynę.
— Z wielką ochotą, jeśli pani sobie życzy.
— Dziękuję. Pojedziecie do Paryża i bez miłej córki pańskiej zostałabym zbyt osamotnioną. Myśl, że mogę współdziałać w rozwoju serca i umysłu uroczej Florentyny, zleje dobroczynny balsam w mą duszę.
Edyta szybko się obejrzała. Niewidzialna wskutek zmroku, uważnie słuchała rozmowy i twarz jej ożywiła się.
— Bardzom ci wdzięczna, panie Dombi — ciągnęła Kleopatra — bałam się, że masz pan zły zamiar skazania jej na zupełną samotność.
— Skądże ta niesprawiedliwość względem mnie, droga pani?
— Stąd, że Florcia stanowczo mi zapowiedziała, że powróci do domu. Zaczęłam cię uważać za tyrana w guście paszy tureckiego.
— Zapewniam, że nie wydałem żadnych poleceń co do Florentyny. Bądź co bądź, nie staną one w sprzeczności z życzeniami pani.
— O, wiedziałam, że jesteś pochlebnisiem, panie Dombi. Mówią zresztą, że pochlebcy są bez serca, tymczasem pańska tkliwość stanowi ozdobę i szczęście życia. Cóż to, zbierasz się pan do domu? Było późno i pan Dombi chciał odejść.
— O, mój Boże, czy to sen czy ponura rzeczywistość, że jutro rano porywasz pan biednej matce jej skarb jedyny, jej córkę ukochaną!
Pan Dombi odrzekł, że porwania nie będzie, lecz złączą się w świątyni.
— Niema na świecie tortury większej nad tę, jakiej doznaje nieszczęsna matka przy rozstaniu z jedyną córką, choćby oddawała ją tobie, najdroższy panie Dombi. Jestem bezsilna i trwogi serca brały u mnie zawsze górę nad zimnym rozmysłem; lecz bądź pan pewien, jutro przywołam całą moc ducha i ukorzę się przed niecofnionym losem. Błogosławię was z głębi serca! Miła Edyto, ktoś odchodzi, drogie dziecię! Ocknij się, aniołku!
Edyta, najmniejszej uwagi nie zwracając na te słowa, wstała, lecz nie uczyniła kroku naprzód i nic nie rzekła. Pan Dombi zbliżył się do narzeczonej i całując jej rękę, rzekł z miną uroczystą:
— Jutro rano będę miał szczęście stanąć przed ołtarzem razem z panią Dombi.
Ukłonił się i wyszedł z głową wzniesioną w górę.
Zaledwie ucichł skrzyp kroku pana Dombi, pani Skiuten zadzwoniła i kazała wnieść światło. Pokojowa podała tę przepyszną szatę, której jutro przeznaczono rozpłomieniać serca męskie. Tymczasem zaś w tej szacie starucha była jeszcze wstrętniejszą, niż w swym flanelowym kaftaniku. Nie czuła tego i nie podejrzewała. Zachwycając się sobą i przybierając urocze, dziewicze pozy, Kleopatra liczyła na ich zabójczy czar. Zrzuciwszy nakoniec szatę — Kleopatra znów się w mgnieniu oka rozpadła, jak domek z kart.
Edyta zaś długo stała w oknie. Nareszcie zbliżyła się do kanapy.
— Posłuchaj mnie, mamo. Proszę cię, abyś do mego powrotu z Paryża mieszkała w tym domu sama, zupełnie sama.
— Mam samotnie mieszkać do twego powrotu? co to znaczy?
— To znaczy, że jeśli nie zechcesz mieszkać sama do mego powrotu, jutro w kościele wyrzekam się ręki tego człowieka, któremu mam składać taką kłamliwą i haniebną przysięgę.
Matka z trwogą patrzyła na córkę, która mocno i stanowczo ciągnęła:
— My już się nie zmienimy — ja i ty. To dość. Ale nie chcę i nie zezwolę, aby młoda i niewinna istota ginęła wraz z nami. Za żadne skarby świata nie zniosę, aby dla igraszki mej matki popsuła się i upadła bezbronna sierotka, która ma teraz we mnie naturalną swą opiekunkę. Znasz moją wolę. Florentyna pojedzie do domu.
— Oszalałaś, Edyto! Czy łudzisz się, że znajdziesz w tym domu spokój, zanim ona nie pójdzie za mąż?
— Spytaj raczej, czy wogóle kiedykolwiek liczyć mogę na spokój w tym domu?
— Oto nagroda za moje trudy i starania! Oto wdzięczność za blask światowy, przezemnie zapewniony. Nie warta jestem stać się opiekunką jakiegoś dzieciaka! Psuję ją! Uciekać trzeba odemnie jak od zarazy! Któżeś ty taka nareszcie, pani Dombi? Ktoś ty?
— Zadawałam sobie nieraz to pytanie, siedząc tam przy oknie i widząc przechodzące upadłe istoty płci mej z piętnem bezwstydu na czole. Bóg wie, jaką dawałam odpowiedź. O, matko moja, matko! Gdybyś była przynajmniej w kwiecie mej młodości rzuciła mię na pastwę losu lub na ofiarę uniesień serca! Lecz nie miałam wcale wieku niewinnej młodości!
Pani Skiuten zaczęła szlochać.
— Wolałabym spoczywać w ciemnym grobie, niż słuchać tych okropności. O, mój Boże! Własne dziecko żywi w sercu ku mnie uczucia jawnego wroga!
— Minął już dla nas czas wzajemnych wyrzutów. Nie wznawiaj ich.
— To ty je wznawiasz. Znana ci moja tkliwość i uderzasz w nią bez litości — nawet w tej chwili! Muszę starać się o to, aby jutro przedstawić się w należytym blasku. Dziwię ci się, Edyto. Matkę własną zamieniać w potwór — i to kiedy? W dniu swego wesela!
— Powiedziałam, że Florentyna ma jechać do domu.
— A zatem niech jedzie. Nawet rada jestem, że odjedzie, bo i cóżbym robiła z tą dziewczynką?
— Dla mnie zaś dziewczynka ta do tego stopnia droga, że gotowa byłabym wyrzec się ciebie dla niej. W jej duszę nie powinno zapaść i nie zapadnie nasienie zła, które rozwinęło się i spotężniało we mnie. Ręczę za to. Pozostaw ją w spokoju i raz na zawsze zaniechaj udzielania jej lekcyi, jakich niegdyś mnie nie skąpiłaś. To nietrudny warunek.
— Rozumie się, gdybyś go była wskazała jak kochająca córka, lecz obraźliwe słowa...
— Więcej ich nie będzie. Nasze stosunki skończone. Pójdziesz własną drogą. Baw się, strój się i bądź szczęśliwą. Przebaczam ci udział w jutrzejszej hańbie. O siebie będę się modliła do Boga.
To rzekłszy, udała się do sypialni krokiem spokojnym i pewnym, który tłumił wszelki ucisk serca. Lecz burza zawrzała w niej z nową siłą, gdy stanęła w sypialni. Włosy się rozwiały, oczy gorzały gorączkowym połyskiem, biała pierś płoniła się od ciosów mściwej ręki, jak gdyby zniweczyć pragnęła swą nienawistną, wzgardzoną i hańbiącą urodę. Tak to spędzała ostatnią przedślubną noc Edyta we walce z niespokojną duszą, nieujarzmioną przez los wszechmocny.
Nareszcie przypadkowo znalazła się u drzwi Florci. Drgnęła i spojrzała tam. Przy mdłem świetle pełgającej lampki zobaczyła dziewczynkę piękną i niewinną. Jakiś bezwiedny pociąg pchał ją ku Florci. Zbliżyła się i przylgnęła wargami ku zwisającej rączce. Dotknięcie to było jak owa cudowna laseczka, która niegdyś dobyła ze skały strumień wody zbawczej dla narodu ginącego z pragnienia. Edyta padła na klęczki, włosy jej falą spłynęły na poduszki, a łzy potokiem polały się z oczu.
Tak spędziła Edyta Grendżer swoją ostatnią noc przedślubną.
Nazajutrz państwo Dombi po ślubie wyjechali do Paryża, Florcia zaś znów zamieszkała w ponurym domu.
Kapitan Kuttl pędził nieźle życie w sklepie pod drewnianym miczmanem, niepokojony chyba kapeluszami kobiet, snujących się ulicą koło okien sklepowych. Lecz były sprawy, które mu coraz bardziej dokuczały. O okręcie Waltera żadnej wieści. O Salomonie Hilsie także.
Florcia dotąd nie wiedziała, że staruszek zginął, a kapitan nie miał odwagi uwiadomić jej o tem. Nadzieje jego więdły z dnia na dzień więcej, obawy zaś o los młodzieńca, którego kochał gorąco, stały się tak dręczące, że nie ośmielał się pojawić przed panną Dombi.
Był blady, zimny jesienny wieczór i kapitan kazał rozniecić ogień w małej bawialni, podobnej teraz więcej niż kiedy do kajuty. Duże krople deszczu biły w szyby i wicher wył koło magazynu. Kapitan wdrapał się na strych sypialni starego przyjaciela w celu poczynienia badań meteorologicznych i serce mu się ściskało, gdy wsłuchiwał się w odgłosy burzy. Szalała ona ze zdwojoną siłą; perspektywa okolicy nie wróżyła nic dobrego. W brudnych klatkach pod jego nogami gołębie Tokarza gruchały jakimś złowróżbnym tonem. Drewniany miczman z teleskopem przy oku, zaledwie widzialny od ulicy, jęczał i stękał na swej zardzewiałej pętlicy a wiatr przenikliwy z jakimś złośliwym śmiechem gnębił go bez litości. Powoli zszedł znów do bawialni, usiadł w fotelu koło kominka, szukał nadziei w roznieconym ogniu, lecz nie znajdował, choć płomień gorzał jaskrawo. Zapalił fajkę, puścił kłęby dymu, ale i w kółkach jego nie ujrzał nadziei. Nalał sobie szklankę grogu — i w tem jednak nie znalazł pociechy, zostawił ją więc niedopitą. Parę razy przeszedł się po sklepie i dumania powiedziały mu wyraźnie, że wszelka nadzieja stracona na dnie morskiem. Burza srożyła się z niezwykłą wściekłością i wicher nie milknął ani na chwilę. Drewniany miczman stał teraz na stole. Kapitan suszył go swymi rękawami, pogrążony w rozmyślaniu. Tokarz siedział obok i patrzył szeroko otwartemi oczami na swego pana, pytając siebie w duchu, dla czego ma tak niespokojne sumienie. Bez wątpienia — myślał — wiele zbrodni obarcza tę duszę i ofiary zabójstw tak go dręczą. W tem rozległo się stukanie i obudziło zamyślonych.
— Co tam? — spytał kapitan.
— Ktoś stuka.
Przelękniony kapitan uciekł do sypialni i zamknął się na klucz. Kocioł miał polecenie otworzyć drzwi i nie puścić do środka, gdyby to była kobieta. Lecz postać stukająca była mężczyzną, Kocioł otworzył drzwi i młody panicz, wytwornie ubrany, wpadł do sklepu rad, że chroni się przed szarugą.
— Bierz licho, niema żartów — na nic dzieło krawieckie Rodżersa i Ski.
O, jak się pan miewa, panie Hils?
Powitanie zwracało się do kapitana, który niby przypadkowo wynurzył się z sypialni.
— Dziękuję — ciągnął panicz, nie czekając na odpowiedź — ja dzięki Bogu jestem zdrów. Nazywam się Tuts.
Kapitan się ukłonił, a pan Tuts z czarującym uśmiechem, nie wiedząc co robić, ujął rękę kapitana i ściskał ją długo; następnie uczynił to samo z Tokarzem w sposób bardzo uprzejmy.
— Otóż uważa pan, panie Hils, przyszedłem pomówić z panem z polecenia D. O. M. — pan mnie pojmuje?
Kapitan prosił go do bawialni.
— Przepraszam, zapomniałem... Czy się panu nie zdarzyło słyszeć o Bojowym Kogutku, panie Hils?
— O jakim kogutku?
— O bojowym, panie Hils. Nie znasz go pan?
Kapitan zaprzeczył. Pan Tuts wyjaśnił, że to znany w całej Anglii atleta, który zmógł największego siłacza, ale i to wyjaśnienie nie wystarczało.
— A on tam stoi na ulicy. Z nim przyszedłem. Ale niech sobie stoi. Może nie przemoknie.
— Zaraz go każę zawołać.
— Jeśli pan tak dobry, że pozwoli mu przez chwilę pozostać w sklepie z tym młodym człowiekiem, to dobrze. Zawołam go.
Pan Tuts wybiegł, zagwizdał i wnet zjawił się w białej kosmatej bekieszy z włosami uciętemi krótko, ze spłaszczonym nosem i łysą głową — siłacz.
— Siadaj, Kogutku.
Posłuszny Kogutek wypluł z ust resztki słomy, którą się raczył i natychmiast wetknął w usta nową porcyę tego przysmaku.
— Nie zaszkodziłaby teraz przyzwoita szklanka wódki, moi panowie, jak uważacie? — zarządził Kogutek, nie zwracając się do nikogo osobiście.
— Pogoda dyabelska i przemokłem do nitki.
Kapitan nalał szklankę rumu.
— Za zdrowie panów — zawołał gość, wlewając w siebie jak w pustą beczkę całą szklankę.
Pan Tuts i kapitan wrócili do bawialni.
— Panie Hils...
— Hola — zagrzmiał kapitan — nazywam się Kuttl.
Pan Tuts drgnął. Kapitan ciągnął:
— Nazywam się Kuttl, ojczyzną moją Anglia, tu mieszkam — i niech błogosławiony będzie Bóg ojców naszych teraz i zawsze i na wieki wieków. Znaleźć w księdze Joba i włożyć zakładkę...
— O, czy nie mógłbym widzieć się z panem Hilsem?
— Gdybyś pan mógł ujrzeć starego Soła, zauważ pan, — na własne oczy, jak tu siedzisz, zauważ pan, to wizyta pańska dałaby mi więcej radości, niż pomyślny wiatr wśród ciszy morskiej. Ale nie możesz pan widzieć Salomona Hilsa. A dlaczego? Bo on niewidzialny.
— O, Boże, stań się wola Twoja.
— Zapewne, wola Boska, Jego święta wola, a starego Hilsa nie zobaczysz pan, jak własnych uszu. Polecił mi pisemnie strzedz spraw i choć żyliśmy w serdecznej przyjaźni, nie wiem, dokąd i dla czego znikł. Może szuka krewnego, może dawno kark sobie skręcił. Szukałem go na lądzie i morzu — i nic: przepadł stary Sol — a ja pokoju nie mam ani we dnie ani w nocy.
— Ale miss Dombi... ach, mój Boże, ona nie wie...
— Po cóż ma wiedzieć? Poco wiedzieć gdy niema nadziei? Lubiła Sola, kochane dziecko — lubiła tkliwie, szczerze, głęboko i... o czem tu gadać? Pan znasz ją lepiej. A teraz pan od niej?
— Tak.
— Pozostaje mi dodać, że znasz pan anioła i anioł cię posłał.
Pan Tuts pochwycił rękę kapitana i zaczął mu narzucać się ze swą przyjaźnią.
— Na honor, panie kapitanie, gotów jestem w tej chwili zaprzyjaźnić się z panem. Nie mam przyjaciół, kapitanie, dalibóg nie mam, Mały Dombi był moim przyjacielem. Kogutek doskonały i głowa tęga, co się zowie, a jednak gdy się rozważy — to się nie nadaje. Tak kapitanie, masz racyę — ona to anioł. Zawsze to samo myślałem. Naprawdę, kapitanie, bądź moim przyjacielem, bardzo mię pan przez to zobowiążesz.
— Zobaczymy, tymczasem zaś racz mi pan powiedzieć, czemu przypisać mam zaszczyt pańskich odwiedzin?
— Jakby to panu objaśnić, kapitanie? Ja — widzi pan, właściwie przyszedłem tu z polecenia tej młodej osoby... no, wiesz pan, jak myślę, nazywa się Zuzanna... A zresztą opowiem panu wszystko po kolei. Może pan słyszałeś, że często odwiedzam pannę Dombi. To znaczy nie to, żeby naumyślnie, ale zdarza się tak, że często bywam w tej stronie, a gdy sam jestem, to dla czego nie miałbym wstąpić do panny Dombi? Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— To właśnie. Zgadłeś pan, kapitanie. Otóż i dziś po śniadaniu poszedłem tam. Poszedłem i wstąpiłem. Cóż pan na to?
— Rozumiem.
— Tak tedy wstąpiłem. Niech mię licho weźmie, kapitanie, jeżeli panna Dombi dziś nie była prawdziwym aniołem. Trudno to sobie wyobrazić, trzebaby widzieć na własne oczy. Otóż tedy, kapitanie, już miałem odejść, gdy młoda kobieta bierze mię za rękę i ciągnie na górę.
Twarz kapitana w tej chwili przybrała surową minę i zwróciwszy groźne oczy na młodzieńca, spoglądał z naglącem zapytaniem.
— Po co ona mię ciągnie — myślałem? Zaledwie zebrałem się o to zapytać, gdy wyjęła z zanadrza tę oto gazetę i mówi: „Ukryłam ten dziennik przed panną Dombi, bo tu napisano coś o kimś, kogośmy obie znały.“ I przeczytała mi ustęp jeden. Bardzo dobrze. Potem mówi... cóż ona mówi? Niech pomyślę...
Zaczekaj pan, w tej chwili przypomnę sobie...
Skupiwszy się w przypominaniu, Tuts nagle spojrzał na kapitana i tak go przeraził wyraz jego twarzy, że możliwość dalszego ciągu jakiegokolwiek opowiadania prawie znikła.
— Och! — biedził się nieszczęsny — O! a! Pamiętam! pamiętam! „Mam nadzieję — powiada — że wszystko to może nieprawda, ale jednak nie potrzeba przedwcześnie straszyć panny Dombi. Bądź pan łaskaw — powiada — wstąpić do Salomona Hilsa, który — powiada — mieszka tam i tam — i spytać go — powiada — co on myśli o tych sprawach i czy nie dowiedział się czego w City. Jeżeli — powiada — nie może mówić sam z panem, — to znajdź pan — powiada — kapitana Kuttla — on wszystko wytłómaczy.“ Otóż, to właśnie — kończył tryumfalnie Tuts — teraz wiesz pan wszystko!
Kapitan spojrzał na gazetę w rękach Tutsa i czekał niespokojnie.
— Tu zaś przyszedłem tak późno dla tego, bo musiałem jeździć do lasu za miasto, gdzie, jak pan wiesz, rośnie ziółko, ulubione przez kanarka panny Dombi. Potem zaraz przypędziłem tutaj. Pan, jak sądzę, czytał tę gazetę, panie Kuttl? Nie? Chce pan — przeczytam?
Kapitan zgodził się, a pan Tuts czytał:
„Southampton. Statek Difajus. Kapitan Henryk Dżems, który przybył tu z ładunkiem cukru, kawy i rumu donosi, że na szóstym dniu powrotnej drogi ogarnięty ciszą morską pod... no, wiesz pan — pod taką a taką szerokością“...
— Dalej, dalej, przyjacielu — zawołał kapitan z całej siły pięścią w stół uderzając.
— ...„zauważył o pół godziny przed zachodem słońca w oddaleniu mili szczątki statku. Cisza morska nie zezwalała na dalszą podróż, przeto kapitan spuścił łódź, aby zasięgnąć wiadomości o statku. Okazało się, że to okręt angielski o pięciuset tonnach pojemności i prawie zupełnie zdruzgotany. Maszty połamane, liny porwane, lecz przód ocalał i na nim wyraźnie dały się rozróżnić słowa: Syn i N.** Na statku nie było ani śladu istoty ludzkiej. Pod wieczór ruszyliśmy w drogę i straciliśmy z oczu rozbity okręt. Niema wątpliwości, że teraz raz na zawsze wyświetliły się domysły o losie zaginionego okrętu Syn i Następca, który opuścił Londyn w kierunku wyspy Barbados: stracony doszczętnie skutkiem burzy i żywa dusza nie ocalała.“
Kapitan słuchał i nie wierzył. Nie liczył się z tem, jak wiele nadziei taiło się w jego sercu. Teraz był to śmiertelny cios. Zaczął jęczeć, szlochać i utyskiwać. Nareszcie zwrócił się do Tutsa.
— Powinieneś pan, mój przyjacielu, otwarcie powiedzieć młodej kobiecie, że to wieść pewna. O tych sprawach nie piszą romansów. Ogłoszenie umieszczone w dziale okrętowym, a to znak prawdy. Jutro rano udam się na zwiady, lecz to nie zmieni stanu rzeczy. Przyjdź pan do mnie przed obiadem: powiem panu, co usłyszę. Lecz w imieniu Kuttla oznajmij pan młodej kobiecie, że wszystko stracone. I kapitan zdjął kapelusz glansowany, dobył stamtąd chusteczkę, obtarł siwą głowę i znów wsunął chustkę z oziębłością najgłębszej rozpaczy.
— O, zapewniam cię, kapitanie, jestem w rozpaczy, choć nie znam tego młodzieńca. Jak pan sądzisz, panna Dombi bardzo się tem zasmuci, kapitanie?
— Boże, zmiłuj się! Wszak to ona była ot taka malutka, a już kochali się, jak dwa gołąbki.
— Nie może być!
— Byli stworzeni dla siebie — ale co tam teraz mówić o tem!
— Na honor, kapitanie, teraz jestem w większej jeszcze rozpaczy, niż przedtem. Pan wiesz, że ja uwielbiam pannę Dombi, ja... ja... szaleję, po prostu szaleję... Ale po cóż do licha te uczucia, gdyby mnie nie dotykał ból panny Dombi. Namiętność moja zupełnie bezinteresowna, pan wiesz. Gdyby dla przyjemności panny Dombi trzeba było wpaść pod koła wozu albo rzucić się na bruk z piątego piętra, albo powiesić się na rozdrożu, dalibóg — zarazbym to zrobił i miałbym się za najszczęśliwszego.
Tuts mówił to półgłosem, poczerwieniał i przedstawiał obraz bezinteresownej miłości. Kapitan poklepał go po ramieniu, uspokajał i dodawał otuchy.
— Kapitanie, dziękuję ci, że pocieszasz nieszczęśnika. Nie mam przyjaciela i rad jestem z pańskiej znajomości. Przy całym majątku — a jestem bardzo bogaty — nie dasz pan wiary, jak biedne ze mnie bydlę. Obojętni sądzą, żem szczęśliwy — ale mi ciężej, niż psu. Tęsknię, kapitanie, w dzień i w nocy tęsknię do panny Dombi. Straciłem apetyt, nie dbam o krawca, często płaczę, jak dziecko. Miło mi będzie odwiedzić pana jutro. Jeśli pan chcesz, mogę go odwiedzać pięćdziesiąt razy na dobę.
Tak mówiąc — żegnał się i wyszedł z Kogutkiem.
Tokarz chrapiał dawno. Kapitan usiadł przy ognisku, zapatrzył się i dumał. Żar zamienił się w popiół, a kapitan wciąż rozmyślał. Gorzkie i smutne myśli towarzyszyły mu do rana.
Zaledwie odemknęły się sklepy City, kapitan podążył w kierunku firmy Dombi i Syn. Okna drewnianego miczmana pozostały zawarte, a dom przybrał wygląd przybytku śmierci.
Zdarzyło się tak, że Karker zjawił się w biurze w chwili, gdy kapitan podszedł ku drzwiom.
— Co powiesz, kapitanie Kuttl — pytał. Mów raźno, mamy dziś moc zajęcia.
— Czytałeś pan wczorajsze ogłoszenie w gazetach?
— Czytałem. Wszystko się wyjaśniło. Wiadomość pewna i dokładna. Właściciele ponoszą znaczną stratę. Bardzo nam przykro. Co robić? Takie życie.
Pan Karker, mówiąc to, obcinał paznogcie scyzorykiem i uśmiechał się.
— Bardzo mi żal biednego Gey’a i całej załogi. Były tam zuchy, warte lepszego losu. Co robić! Często tak się zdarza. Były tam całe rodziny. Biedny Gey nie miał rodziny. To jeszcze dobrze, kapitanie.
Kapitan podparł brodę i spoglądał w milczeniu na prokurzystę.
— Pan masz jaki interes, kapitanie? — pytał wesoło Karker, wyraźnie ukazując drzwi.
— Chciałbym sumienie swe uspokoić co do jednego momentu w tej sprawie, panie Karker.
— Cóż tam znowu? Racz pan prędko wyjawić swój moment; bardzo jestem zajęty, uprzedzam pana, kapitanie Kuttl.
— Rzecz ma się tak. Bezpośrednio przed ową nieszczęsną podróżą biedny Wal...
— Bez wstępów, jeśli wola. Co to za nieszczęsna podróż? Nie mamy co dyskutować o nieszczęsnych podróżach. Wcześnieś pan sobie dziś dogodził. Gdyby nie to, wiedziałbyś pan, że hazard w podróżach wszędzie jednaki — na lądzie i na morzu. A może pan sądzisz, że młokos — jak się on tam nazywa zginął od nieprzyjaznego wiatru, który weń dął w tych biurach? Fi, prześpij się pan dobrze i łyknij wody sodowej: to najlepszy środek na niepokój pański.
— Miły panie — mówił kapitan zwolna — jeżeli przyjemne ci są te żarty, toś pan wcale nie taki dżentlmen, za jakiego cię miałem. Ale nie o to chodzi. Bezpośrednio przed ową nieszczęsną podróżą zwierzał mi się Walter, że wysyłają go wcale nie dla jego dobra ani dla karyery. Sądziłem, że się myli i uspokajałem go. Ażeby się atoli samemu przekonać, byłem tu w nieobecności pańskiego admirała. Teraz, gdy wszystko się skończyło, przychodzę ponownie, aby się ostatecznie upewnić, czym się nie mylił. Dobrze i uczciwie czyniłem, nie odsłaniając obaw Waltera przed jego wujem? Czy naprawdę zesłanie młodzieńca do Barbados miało być pomyślnym wiatrem w jego żagle? Odpowiedz, panie Karker, usilnie proszę cię — odpowiedz.
— Kapitanie Kuttl — mam pana prosić o pewną uprzejmość.
— O jaką, panie Karker?
— Muszę pana prosić, abyś się pan stąd wyniósł precz i pozostawił mnie w spokoju. Precz, dokąd ci się podoba z niedorzeczną gadaniną.
Wszystkie zmarszczki na czole kapitana pobielały od podziwu i oburzenia. Nawet czerwony równik na jego czole zbielał, niby tęcza pośród obłoków.
— Byłem zbyt wyrozumiały za pierwszym razem, szanowny mój kapitanie. Należysz pan do gatunku ludzi podstępnych i zuchwałych. Jeślim cię znosił, to jedynie dla tego, żeby stąd nie wyrzucono twego młokosa, jak mu tam na imię. Ale to było poraz pierwszy i ostatni — słyszysz pan. Teraz precz stąd, dobry mój przyjacielu!
Kapitan literalnie wrósł w ziemię i stracił mowę.
— Idź pan stąd, powtarzam i nie zmuszaj mnie do kroków gwałtownych. Gdyby tu był pan Dombi, wyrzuciłby pana najhaniebniej. Ja powtarzam: precz!
Kapitan położył potężną pięść na piersi, patrzył na Karkera, na ściany, sufit i znów na Karkera, jakby nie zdawał sobie sprawy, gdzie los go wepchnął.
— Zbyt pan jesteś głęboki, szanowny mój kapitanie, lecz wysondować pana w każdym razie nietrudno, choćby dla przyjemności zbadania, co się tam tai na dnie tej głębiny. Jam cię cokolwiek wysondował i pańskiego przyjaciela też. Co się z nim dzieje?
Kapitan westchnął i ledwie zdołał wyszeptać: „trzymaj się ostro.“
— Knujesz bezwstydne intrygi, wyznaczasz niesumienne rendez vous i wpraszasz do swego wertepu prostoduszne dziewczęta — czy nie tak, kapitanie Kuttl? Trzeba chyba miedziane mieć czoło, żeby po tem wszystkiem przyjść tutaj. Ach, spiskowcy! zbiegi! bezdomni ludzie! Precz stąd, powtarzam, albo zlecisz na złamanie karku!
— Przyjacielu — ozwał się drżącym głosem kapitan — o wielu sprawach miałem z tobą mówić, lecz w tej chwili język mi stężał. Mój młody Walter utonął dla mnie dopiero wczorajszej nocy i jak widzisz stoję na równiku. Lecz ty i ja żyjemy, najmilszy mój dobroczyńco, — i może nasze statki jeszcze kiedy zetkną się ze sobą...
— Nie radzę ci życzyć sobie tego; nasze spotkania nie wyjdą ci na dobre, bądź pewny. Jestem człowiekiem nie bardzo moralnym; lecz dopóki żyję i dopóki mam uszy i oczy, nikomu nie pozwolę naigrawać się z domu lub z jego członków. Zapamiętaj to dobrze i marsz na lewo w tył.
Kapitan jeszcze raz obejrzał się i powoli wyszedł. Mijając biura, rzucił okiem na miejsce, gdzie niegdyś pracował Walter. Siedział tam młodzieniec inny — piękny i miły jak Walter. Gniew znikał i łzy zaczęły cisnąć się do oczu poczciwca.
Spójrzmy teraz na dwa domy, nieblizko siebie leżące, lecz nie tak odległe, żeby komunikacya między nimi w ogromnym Londynie była trudną.
Pierwszy znajduje się na zielonem i pełnem ogrodów przedmieściu w pobliżu Norwudu. To nie pałac. Bez pretensyi na wielkość — zbudowany ładnie. Zaciszny taras, kwietnik, grupy drzew, wśród których widać cudne zarysy wierzby i jesionu, oranżerya, wiejska weranda, owinięta wonnymi splotami kwiecia i wijących się roślin, doskonały rozkład dobudówek, wszystko to niewielkie, zastosowane do wiejskiego gospodarstwa, lecz wszędzie tyle piękna i wygody, żeby na pałac starczyło. Już u wejścia uderza wyszukana elegancya — i podziw zbiera na widok bogatych efektów barwnych, jakie oko co krok spotyka. Meble wybornie dobrane do rozmiarów pokoi; szklanne drzwi i okna dają tyle światła, ile trzeba dla widoku przedmiotów na ścianach i posadzce. Tu niewielka kolekcya obrazów i rycin, tam w pięknych zagłębieniach najlepsze dzieła, owdzie fantastycznie rzeźbione szachy, tryktrak, bilardy.
A mimo tego blasku i wygody ogólne wrażenie jakieś niedodatnie.
Dlaczego? Czy dywany i poduszki zbyt miękkie, tak że siadać trzeba na nich jakgdyby ukradkiem? Czy ryciny i obrazy obliczone są tylko na podnietę zmysłową? Czy księgi w złoconych oprawach należą do dzieł tej samej kategoryi, co i ryciny? Czy pozorne wrażenie wygody i dostatku niweczy się przez udawanie skromności i pokory tak samo obłudnej, jak oblicze zbyt wiernego portretu na ścianie lub jego modelu, który oto śniada w wygodnym fotelu?
Pan Karker śniada. Papuga w lśniącej klatce rwie się, dziubie druty, wstrząsa domkiem i wrzeszczy; pan Karker uważnie i z uśmiechem wpatruje się w obraz na przeciwległej ścianie.
— Niezwykłe przypadkowe podobieństwo!
Cóż to? Junona? Żona Putyfara? Jakaś nimfa? To postać niezwykle pięknej kobiety. Odwraca się, lecz twarz spogląda na widza z wyniosłością. Dziwnie podobna do Edyty!
Karker uśmiecha się i czyni ruch... groźby? nie, lecz podobny. A może to gest własnego tryumfu? Prawie tak. A może śle zuchwalec pocałunek? Nie, a zresztą może i tak.
Drugi dom leży na przeciwnej stronie Londynu. Domek ubogi, ciasny, skąpo zaopatrzony w meble, ale czysty i schludny, nawet ma kwiaty w oknach i na grządkach. Wokół potężne kominy zioną dymem we dnie i w nocy, domek zaś fasadą zwrócił się ku podwórzu, zarosłemu pokrzywą i piołunem Tu mieszka ta, która opuściła pierwszy dom z powodu przywiązania do nieszczęsnego brata. Tam była ona jedynym aniołem, dającym życie i wesołość rozkosznej willi. Pan Karker stłumił w sobie miłość rodzinną, nazwawszy to niewdzięcznością, zapomniał o siostrze; pomimo tego kwiatowy ogród zachował i pielęgnuje, choć nigdy doń nie zagląda.
Wiele odtąd wody upłynęło, czas urodę Henryki Karker przesłonił cieniem smutku, niepokoju i codziennej walki o byt. Przytem atoli Henryka wciąż jeszcze piękna, cicha, spokojna, osamotniona, choć wdzięki jej nie kwitną pod wpływem ludzkiej dobroci. Nikt jej nie zna. Nikt nie zwraca uwagi na ubogo ubraną dziewczynę; żyje zdala, oddana skromnym i nudnym cnotom domowym, nie mającym nic wspólnego z pojęciami ogółu o wzniosłych czynach bohaterstwa.
Henryka oparła się na ramieniu młodego, lecz już osiwiałego brata, którego wiedzie z ogromnem poświęceniem po jałowej drodze życia, dzieląc jego hańbę i niedostatek.
— Wcześnie jeszcze, Janie. Czemu idziesz tak rano?
— Nie wcześniej i nie później, niż zwykle. Gdyby mi zostało parę minut, radbym przejść koło domu, gdzie się z nim pożegnałem.
— Jaka szkoda, żem go nie znała i nie widziała.
— Może to i lepiej, jeźli się pomyśli o jego losie.
— Nie mogłabym zresztą więcej płakać, gdybym go była znała. Twój ból jest moim bólem. Ale gdybym go była znała, byłabym ci teraz milszą.
— Czyż są na świecie pociechy i niedole, którychbyś ze mną nie dzieliła?
— Pewnie, że niema.
— Jakże więc możesz myśleć, że w tym lub innym wypadku stałabyś się milszą, niż jesteś i niż pozostaniesz. Mam to uczucie, Henryko, jak gdybyś go znała i za dobre miała moje z nim stosunki.
— Niezupełnie, Janie, niezupełnie.
— Czy sądzisz, żebym mu nie przyczynił zła przez swą przyjaźń?
— Tak myślę.
— Jabym mu nie zaszkodził z rozmysłem, lecz mogłaby go kompromitować opinia podobnej znajomości. Zgadzasz się z tem, czy nie zgadzasz?
— Nie zgadzam się.
— W każdym razie miło mi teraz pomyśleć, żem zawsze usuwał od siebie zapalnego młodzieńca. No, bądź zdrowa, Henryko.
— Bądź zdrów, miły Janie. Wieczorem o umówionej godzinie i w znanem ci miejscu spotkamy się, gdy będziesz wracał do domu. Bądź zdrów. Jan odszedł, a Henryka stała we drzwiach i posyłała mu długo uśmiech na drogę. Skoro postać brata znikła w ulicy, Henryka wróciła do kłopotów codziennego życia. Sprzątnęła i otarła z kurzu meble, policzyła skąpy zapas srebrnej monety i udała się na rynek po zapasy. W drodze myślała, ileby można oszczędzić groszy na czarną godzinę.
Tymczasem gdy odeszła i w domu nie było nikogo, zbliżył się jakiś dżentlmen już niemłody, lecz czerstwy, o miłym wyrazie twarzy i uczciwem spojrzeniu. Brwi miał jeszcze czarne, jak węgiel, w gęstych włosach widniały srebrne pasemka, dodając przybyłemu wyrazu powagi wzbudzającej szacunek.
Zapukał do drzwi, a nie otrzymawszy odpowiedzi, usiadł na ławce przed domem.
Zręczny ruch palców, wybijający harmonijny rytm po drewnianej desce, wskazywał muzyka; z wielkiem zadowoleniem nucił jakąś melodyę — nową widocznie, właśnie komponowaną.
Melodya rozwijała się i zaokrąglała, a kompozytor zagłębiał się w coraz większy zapał twórczy, gdy pojawiła się Henryka, niosąc z rynku zapasy.
Dżentlmen wstał i zdjął kapelusz.
— Pan znowu tu?
— Zdobyłem się na odwagę prosić o pięć minut rozmowy. Henryka po chwilowem wahaniu się prosiła do pokoju.
— Panno Henryko — zaczął poważnie gość — nie chcę myśleć, żebyś pani była dumną. Przeszłym razem chciałaś mnię pani przekonać, że duma — to jej główna cecha. Daruje dani, badałem cię i przekonałem się, że twarz przeczy tym słowom. Teraz podobnież. Twarz twoja — to zwierciadło prawdy, szlachetności i wspaniałomyślności. Więcej ufam twarzy niż słowom.
Dżentlmen mówił tak jasno, otwarcie i niewymuszenie, że Henryka mimowoli pochyliła głowę, jakby mu dziękowała za szczerość i dobrą wolę.
Różnica naszego wieku i prosty cel mych odwiedzin na szczęście upoważniają mię otwarcie wypowiedzieć myśl moją. Oto dla czego widzisz mię tu pani ponownie.
— Jedynie proste spełnienie obowiązku może się wydawać we mnie dumą. Do niczego mocnej się nie przywiązuję.
— Dla siebie zatem?
— Dla siebie.
— A dla brata pani Jana? Przepraszam że zadaję to pytanie.
— Szczycę się przywiązaniem brata i zawsze będę zeń dumną. Pan, który dziwnym trafem znasz dzieje jego życia i opowiedziałeś mi je ostatnim razem...
— Opowiedziałem wyłącznie w celu zdobycia jej ufności. Nie sądź pani...
— Wiem, że zamiar pański był dobry. Wierzę mu i jestem o to spokojna.
— Dziękuję. Chciałaś więc pani mówić, że ja, który znam dzieje Jana Karkera...
— Mogłeś uznać za wybryk dumy to, że szczycę się bratem. Był czas, że nie miałam prawa do podobnych uczuć. Wieloletnie poniżenie, pokorne poddanie się losowi, serdeczna skrucha, okropne zgryzoty sumienia... Ach, panie, jeżeli masz gdzie nad kim władzę, zaklinam cię, nie skazuj nikogo za żaden występek na karę, nie podlegającą odmianie. Ten, kto stworzył serce ludzkie, ma moc czynienia w niem cudownych przemian.
— Brat pani stał się zupełnie innym człowiekiem, wiem to.
— Był on już wtedy inny, kiedy się nad nim grom rozległ. Teraz zaś nie pozostało w nim ani śladu dawnego człowieka, wierz mi pan.
— Panno Henryko, niech mi pani pozwoli stać się jej sługą. Spójrz pani na mnie. Wyglądam jak człowiek uczciwy, czuję to. Czy mam racyę?
— Tak.
— Wierzę każdemu słówku pani. Nie przebaczę sobie, że mogłem był panią poznać dwanaście lat temu i nie poznałem. Nie pojmuję nawet, jak teraz tu się znalazłem. Ale skorom się już zdobył na tę odwagę, musi mi pani zezwolić coś uczynić. Błagam o to z głęboką czcią dla pani, pozwól mi pani coś dla was zrobić.
— Nic nam nie potrzeba, panie.
— Niezupełnie, niezupełnie. Niektóre wygody mogą i pani i jego życie osłodzić. Zżyłem się z myślą, że wszystko dla niego się skończyło, że zatem niema się co troszczyć o niego. Zmieniłem teraz to zdanie. Pozwól mi pani cokolwiek dla niego uczynić. Pani także powinnaś szanować zdrowie swe dla niego, a tymczasem siły twe zanikają.
— Ktokolwiek pan jesteś — żywię ku tobie głęboką wdzięczność. Jestem pewna, że tylko dobroć skłania cię do troski o naszą dolę. Brat mój zmienił się sam przez się, na mocy wewnętrznej pracy ducha. Jeżeliby życie nasze weszło na nowy tory, czy to nie zmniejszy w nim owej wewnętrznej energii moralnej, która czyni go tak godnym miłości i szacunku? W każdym razie serdecznie panu dziękuję, łzami raczej dziękuję, nie czynami.
Wzruszony dżentlmen podniósł rękę jej do ust, jak ojciec, wdzięczny dziecku, że posłuszne.
— Gdy z czasem nadejdzie moment, że odzyska po części utracone stanowisko...
— Odzyska? Jak może liczyć na to? Zależy to od ręki, na śmierć i życie przeciwko niemu uzbrojonej. Nie wątpię, że brat żywi ku niemu nienawiść krwawą za to, że odebrał mu anioła, który był ozdobą życia.
— Panie, dotykasz przedmiotu, o którym nie mówimy nawet my.
— Przepraszam. Zapomnij pani o nieostrożnych słowach. Teraz śmiem prosić pani o dwie łaski.
— Jakie?
— Po pierwsze, gdy się pani zdecydujesz na zmianę w swem położeniu, pozwól mi być twą prawą ręką. Wiem, jestem człowiek obcy, niegodzien wyrozumiałości, ale bądź pani przekonana — niezupełnie jestem obcy. Wówczas dowie się pani, jak się nazywam.
— Koło znajomych naszych tak małe, że bez wahania przyjmuję pańską propozycyę.
— Powtóre. Obieca mi pani co poniedziałku o dziewiątej, kiedy idę koło tego domu, siedzieć przed oknem. Nie będę wstępował do domu, a nawet będę panią mijał w milczeniu. Chcę ją tylko ujrzeć i przekonać się, żeś zdrowa. A pani będzie wiedziała, że ma przyjaciela, starego, siwego przyjaciela, któremu może zaufać. Nie pozostaje mi nic więcej, jak pożegnać ją i prosić o dyskrecyę przed bratem. Niech nie wie, że jest ktoś, znający jego dzieje.
To rzekłszy, kłaniał się z wyrazem uprzejmości i współczucia, świadczącego o szlachetnem sercu.
Henryka zabrała się do pracy i usiłowała wyzwolić się z pod wpływów smutnych wspomnień, obudzonych tą wizytą. Czas mijał. Praca i myśli Henryki zajęły jej uwagę i ani spostrzegła, jak pogoda przeistoczyła się w burzę. Wiatr zaczął gwizdać przeciągle, krople deszczu biły w okna, a mgła przesłoniła widnokrąg.
Wtedy to za szybami mieszkania Henryki zarysowała się sylwetka jakiejś nędzarki. Kobieta! Samotna kobieta trzydziestoletnia, wysoka, kształtnie zbudowana, piękna — w łachmanach. Pył, wapno, glina, — wszystkie znamiona zamiejskich bezdroży znaczyły jej ubiór, przemokły do nitki. Ani kapelusza, ani czepka — nic nie chroniło gęstwiny czarnych włosów prócz brudnej zawiązki, której strzępy wraz z pasmami kędziorów zasłaniały wielkie czarne oczy, oślepione wichrem. Stawała śród drogi i usiłowała rozpoznać, gdzie się znajduje. W jednej z takich chwil zobaczyła ją Henryka. Nie odwróciła się od niej ze wstrętem, lecz uczuła litość niezmierną. Wybiegła i przyzwała ją.
— Dla czego mokniesz na burzy?
— Bo nie mam się gdzie podziać.
— Wszak tu dość schronień. Proszę wejść do mnie, przyjmę cię z otwartemi rękami.
Zbłąkana weszła. Spojrzenie jej nie wyrażało wdzięczności; wątpienie jej było jej uczuciem. Siadła w milczeniu na krześle i prędkim ruchem strąciła z nogi podarty trzewik, z którego posypał się gruz i glina.
Z nogi sączyły się krople krwi. Henryka krzyknęła!
— Noga stłuczona. Cóż to za bieda? I co pani do poranionej nogi u takiej jak ja kobiety?
— Proszę obmyć i obwiązać nogę. Oto ciepła woda i płótno.
Kobieta kurczowo pochwyciła rękę Henryki, zasłoniła nią swe oczy i zalała się łzami. Pierś jej podnosiła się, oczy pałały gorączkowym blaskiem i we wszystkiem znać było wzburzenie. Oczyściła, owinęła nogę. Potem Henryka podała jej resztkę swego śniadania i zaproponowała, aby się rozgrzała i wysuszyła u kominka zmoczone ubranie. I znów obojętnie usiadła kobieta przy ogniu. Wtem zwróciła się do Henryki.
— Założę się, że pani teraz myślisz, iż niegdyś byłam wcale ładna.
Spójrz pani na mnie.
Dzikim ruchem wzburzyła obu rękami włosy i odrzuciła je w tył, jak gdyby w rękach miała garść wężów.
— Jesteś obca w tej stronie?
— Obca? Tak, od lat dziesięciu lub dwunastu. Niema tam kalendarzy, gdzie byłam. Dużo wody od tego czasu upłynęło. Wcale nie poznaję tych stron.
— Byłaś stąd daleko?
— Bardzo daleko. Za morzem. Miesiące drogi lądem i morzem. Tam byłam, dokąd odwożą skazańców. Sama byłam skazaną.
— Bóg ci przebaczył.
— Do Boga daleko, a ludzie blizko; blizko i nie przebaczają. Gdyby na ziemi było więcej dobroci, może i niebo.... Ale co tu mówić!
Powiedziała to z gniewem, lecz zwróciła oczy na Henrykę i rysy jej złagodniały.
— Myśmy z panią w jednym wieku. Możem starsza o rok, o dwa lata.
Westchnęła, zwiesiła ręce, pochyliła głowę ruchem straconej istoty ludzkiej.
— Wszystko da się naprawić i na skruchę nigdy nie zapóżno. Pani żałuje...
— Nie, nie jestem z takich ludzi. Nie mogę i nie pragnę. Po co? Prawią mi o poprawie, o pokucie; a kto odpokutuje za krzywdy mnie wyrządzone?
Wstała, owinęła głowę chustką i zwróciła się ku drzwiom.
— Dokąd pani idzie?
— Do Londynu.
— Do jakiego domu?
— Mam matkę. Myślę, że żyje, a może i nie. O tyle mi jest matką, o ile barłóg może być mieszkaniem — kończyła z dzikim śmiechem.
— Proszę przyjąć to — rzekła Henryka, wtykając srebrny pieniądz.
To drobiazg, lecz wystarczy na dzienne utrzymanie.
— Pani zamężna?
— Nie, mieszkam z bratem. Nie przelewa się u nas, gdyby nie to, ofiarowałabym więcej.
— Pozwoli mi się pani ucałować?
Zamiast odpowiedzi Henryka podała policzek. Jeszcze raz przybłęda ujęła jej rękę i zakryła zapłakane oczy.
Za chwilę znikła.
Znikła w posępną noc, w burzę, przy wyciu wiatru. W mieście błyskały światełka i tam poprzez pustosz skalną skierowała kroki dziwna kobieta, gotowa zanurzyć się w bezdennej topieli żądz i rozpusty.
W brudnej i ponurej lepiance siedzi obrzydła i wstrętna baba. Słucha jęków wichru, kropel dżdżu i kurcząc się jak nieszczęście, rozgarnia nędzny ogień w lichym kominku. Ilekroć kropla padnie i zasyczy w gasnących węglach, starucha wstrząsa się, podnosi głowę i wnet pochyla ją znów na piersi.
Kupy łachmanów, kości, licha pościel, czarne ściany, parę ław — to cała jej chudoba.
Gdyby Florcia jakimś trafem znalazła się w tem legowisku, bez trudności odgadłaby w postaci dobrą babcię Braun. Deszcz przeciekał do wnętrza coraz więcej. Baba zaczęła się wsłuchiwać. Czyjaś dłoń szukała klamki i w izbie dało się słyszeć stąpanie.
— Kto tam?
— Dobry człowiek z dobrą wieścią.
— Z dobrą wieścią? Skąd?
— Z obcych krain.
— Z za morza?
— Tak, z za morza.
Stara podgarnęła węgle i zbliżyła się do postaci, stojącej na środku izdebki. Szybko dotknąwszy rękami przemokłej sukni i zwróciwszy ją ku ognisku, baba wydała jęk, okazujący zawiedzioną nadzieję.
— Co ci jest?
— Uu! Uu! — zawodziła starucha.
— Cóż ci się stało?
— Och, och! Niema mej dziewczyny — jęczała — gdzie moja Alicya? Gdzie moja złota córka? Oni ją zadusili!
— Nie zadusili, jeżeli nazywasz się Marwud.
— Widziałaś moją dziewczynę? Widziałaś moją ślicznotę? Nie masz od niej listu?
— Powiedziała, że nie umiesz czytać.
— Prawda, nie umiem. Niech mię licho porwie — wołała, załamując ręce.
— Czemu nie zapalisz świecy? Tu ciemno.
— A więc moja dziewczyna kazała ci coś powiedzieć? Czemu nie mówisz? Coż masz powiedzieć?
— Spójrz na mnie. Alicya kazała ci powiedzieć, żebyś mi się przypatrzyła, matko.
Stara spojrzała, krzyknęła i rzuciła się na szyję nieznajomej.
Tyś to, moja dziewczyno, moja Alicyo! Córka moja, ślicznotka moja. Żywa, zdrowa! Znów wróciła do swej mateczki.
— Tak, matko — mówiła Alicya, uwalniając się z jej objęć — ja to jestem nareszcie. Puść mnie i siadaj. Co za czułości, przestań, mówię.
— Powróciła jeszcze surowsza niż odeszła! Nie dba o mnie. Tyle lat pędziłam sieroce, więzienne życie, a ona nawet nie spojrzy.
— Co chcesz przez to powiedzieć? Sierotą byłaś nie ty jedna i w więzieniu nie tobie samej dokuczali.
Baba wzięła kaganek, obeszła naokoło córki, obejrzała ją, załamała ręce i zajęczała jeszcze przeraźliwiej. Nie zwracając uwagi na matkę, Alicya zdjęła przemoczone łachmany, poprawiła ubiór, usiadła przy ogniu i wpatrzyła się w dogorywające węgle.
— Czyżbyś się naprawdę spodziewała, matko, że powrócę taką młodą, jak byłam przed wyjazdem? Czyś myślała, że życie tam mnie rozpieści i usposobi do czułych powitań?
— Nie to, nie to!
— Cóż zatem? Precz z zagadkami, bo odejdę!
— Otóż to ona! Oj, oj! Po tylu latach rozłąki grozi, że znowu mnie porzuci.
— Jeszcze ci powtarzam, że w rozłące nie samaś ty tylko żyła. Wróciła surowszą, powiadasz? Czego żeś oczekiwała?
— Surowszą ku mnie! Własnej matce.
— A któż, jeśli nie matka była powodem tej surowości? Zrozumiejmy się. Odjechałam dziewczyną, wróciłam kobietą. Odjechałam niesforną córką, wróciłam temże. Nie pełniłam swych obowiązków przedtem, nie mam zamiaru ich pełnić obecnie. Ale rzecz w tem, czyś ty swe obowiązki względem mnie wypełniła?
— Ja? Obowiązki matki względem własnego dziecka?
— Cóż? Razi to twe uszy? Myślałam ja dość o tem na obczyźnie. Od dzieciństwa mówiono mi o obowiązkach względem ludzi; ale nikt ani słówkiem nie napomknął o obowiązkach ludzi względem mnie. To mię dziwiło i dziwi.
Było sobie dziewczę — niejaka Alicya Marwud. Przyszła na świat w nędzy, chowała się w nędzy i wyrosła w nędzy. Niczego jej nie uczyli, do niczego nie przygotowali i nikt się o nią nie troszczył. Wymyślano jej, bito, jak psa, morzono głodem i chłodem. Tak żyła sobie w barłogu i wałęsała się po ulicach ze zgrają włóczęgów bezdomnych. Wyrosła i wyładniała. Tem gorzej dla niej; byłoby lepiej, gdyby zdechła gdzie pod płotem.
— No, no — i cóż więcej?
— A zaraz zobaczysz. Były kwiatki, będą i jagódki. Obiecywała stać się pierwszorzędną pięknością. Zaczęli ją uczyć — wszystkiego złego. Byłaś wówczas, matko, nie tak uboga i bardzoś kochała swą córkę. Z córką powtórzyła się ta sama historya, jaka się powtarza od lat tysięcy. Urodziła się na zgubę — i zginęła.
— Po takiej rozłące — oto od czego zaczyna moja dziewczyna!
Jak gdyby nie wiedział, sprawiedliwy sędzia, że czcza gadanina nie ocaliła ani jednej ofiary, porwanej nędzą w topiel rozpusty.
Alicyę Marwud zesłano na koniec świata. Miała się tam uczyć obowiązków w środowisku, nie znającem żadnych skrępowań, gdzie tysiąc razy więcej występków i rozpasania niż w ojczyźnie.
Alicya Marwud wróciła kobietą, godną tej nauki. Nastanie niebawem czas, że znów ją przed sąd powloką. Wtedy powtórzą się czcze słowa, Alicya Marwud zginie, lecz zacni panowie nie stracą swych zarobków. Nowe tłumy zbrodniarzy staną przed ich oczami!
Przy całem swem opuszczeniu była to jednak piękność niebyłejaka. Wykwintne i regularne jej rysy nic nie straciły nawet w chwilach szalonego gniewu; a kiedy złość się ukoiła i w rysach twarzy, zwróconej ku ognisku z wyrazem smutku — odbiło się uczucie i zaskrzyły się czarne głębokie oczy, cała jej postać podobna była do upadłego anioła, skazanego na wieczne męki na tym padole łez i bólu.
Przez chwilę trwało milczenie. Stara lubowała się swą córką, zbliżyła się, ułożyła włosy jej, zrzuciła jej trzewiki i przyodziała w suchą suknię.
— Bardzaś uboga, matko?
— Bardzo, moje dziecko.
— Z czego żyjesz?
— Z jałmużny.
— I kradzieży?
— Pewnie, że czasem i z kradzieży, ale jaka to tam i kradzież? Jestem stara, bezsilna i zaczynam się wszystkiego lękać. Jakiś drobiazg z chłopca czy dziewczynki — i to coraz rzadziej. A oto niedawno włóczyłam się za miastem, mój łabędziu i wypatrzyłam niezgorszą zdobycz. Czatowałam.
— Czatowałaś?
— I nie spuszczałam z oczu pewnej rodziny.
— Jakiej rodziny?
— Tss. Nie gniewaj się, mój łabędziu. Czyniłam to z miłości ku tobie, myśląc o swym zamorskim ptaku.
Starucha wzięła i pocałowała jej rękę. W oczach znać było błaganie o litość.
— Stało się to niezbyt dawno. Udało mi się zwabić do siebie jego małą córeczkę.
— Czyją?
— Nie jego, Alicyo, nie jego. Co na mnie tak gniewnie patrzysz?
— Czyją zatem? Wszak powiedziałaś — jego córkę.
— Nie krzycz tak. Boję się ciebie. Córkę pana Dombi, tylko pana Dombi. Odtąd widywałam ich razem. Widywałam i jego.
Przy ostatnich słowach stara skurczyła się i odskoczyła, bojąc się gniewu swej córki. Alicya nie poruszyła się, tylko ręce przywarła do piersi, jakby chciała przytrzymać serce, gotowe wyskoczyć.
— Jak mało on myślał, jakże mało dbał o cokolwiek.
— Staliśmy z nim naprzeciw siebie. Rozmawialiśmy. Czatowałam, gdy spacerował w gaju pośród drzew. Co krok posyłałam za nim tysiąc szatanów i klęłam go.
— Bardzo on tam dba o twe klątwy. Myślę, że żyje sobie, przyśpiewując.
— Tak, dobrze mu się powodzi.
Stara utknęła, bo twarz córki przybrała groźny wyraz. Pierś jej, zdawało się, rozsadzi gniew i tłumione oburzenie. Usiłowanie zdławienia w sobie tej burzy było tak samo straszne jak burza. Zmogła się i po chwili spytała:
— Ożenił się?
— Nie.
— A może się żeni?
— Nie wiem, chyba nie. Jego pan i przyjaciel żeni się — i my złożymy mu takie życzenia, że sam szatan zatańczy przed jego oczami.
Stara krzyczała i skakała jak czarownica na sabacie.
— Zabawimy się po uszy — i wesele to echem odezwie się na tamtym świecie. Zapamiętaj to sobie. Aleś przemokła, moja pieszczotko, zmęczyła się i wygłodziła jak wilczyca. Czemby tu cię nakarmić i napoić?
Rzuciła się ku szafie i wydobyła kilka groszy.
— Oto moja kasa — nic więcej. A ty nie masz pieniążków, Alicyo?
Trudno opisać chciwość, z jaką śledziła ruch Alicyi, gdy w zanadrzu szukała darowanej monety.
— To wszystko?
— Nic więcej. I to z miłosierdzia dostałam.
— Z miłosierdzia? No, policzmy. Sześć a sześć — dwanaście, a sześć — ośmnaście. Tak. Teraz użyjemy. Zaraz biegnę po chleb i gorzałkę.
Zręcznie włożyła dziwaczny kapelusz i zarzuciła chustkę. Moneta wciąż jeszcze była w rękach Alicyi.
— Dla czegóż mamy się cieszyć tem weselem? Jeszcześ mi tego nie wyjaśniła, matko.
— O, będzie uciecha! — Uciecha z pychy, z nienawiści — a już też w każdym razie nie z miłości, uciecha z kłótni tych pyszałków i z niebezpieczeństwa..., z niebezpieczeństwa Alicyo.
— Z jakiegoż?
— Zobaczysz, a tymczasem milcz. Co wiem, to wiem. Nie szkodziłoby im czuwać i pilnować się. A moja córeczka znajdzie sobie miejsce — aj, jakie miejsce!
I wybrawszy chwilę, kiedy córka w zamyśleniu rozwarła rękę ze srebrną monetą, stara w mgnieniu oka wyrwała ją i prędko mówiła:
— Pobiegnę, moja duszko, po chleb i gorzałkę. Pyszną zjemy kolacyę.
To mówiąc przerzucała pieniądz z ręki do ręki. Alicya odebrała swoją monetę i przycisnęła ją do ust.
— Cóż to? Całujesz pieniądz? To tak jak ja. Często całuję pieniądze. One są miłościwe na naszą nędzę. Szkoda, że nie tłumnie przychodzą.
— Nie pamiętam, żebym to kiedy czyniła. Teraz całuję przez pamięć osoby, która mi je darowała.
— Tak! No, niech tam i ja ucałuję, lecz trzeba je wydać. W lot powrócę.
— Powiedziałaś, zdaje się, matko, że bardzo dużo wiesz. Takeś to bezemnie zmądrzała.
— Tak, tak, duszko. Wiem więcej, niż myślisz, niż on myśli. Nawskroś go poznałam. Wiem wszystko i o jego bracie. Ten braciszek, widzisz, mógłby za złodziejstwo pojechać tam, gdzieś była. Mieszka z siostrą za Londynem przy północnej szosie.
— Gdzie?
— Za Londynem. Pokażę ci. Domek marny. Ale nie teraz, nie teraz. To stąd daleko — z wiorsta drogi. Jutro rano cię zaprowadzę. Czas wieczerzać.
— Czekaj! Siostra piękna i ma kasztanowate włosy?
Stara zmieszała się i potwierdziła.
— Widzę cień jego w jej obliczu. Czerwony domek na pustoszy? Niewielki zielony ganek?
Stara potakiwała.
— Dziś tam byłam! Oddaj mi pieniądz!
— Alicyo, duszko!
— Dawaj, mówię, bo cię zaduszę!
Wyrwała pieniądz z ręki wyjącej staruchy, ubrała się i wybiegła z izby. Matka powlokła się za córką, jęcząc. Alicya, nie zwracając uwagi na burzę i ulewę, pędziła w kierunku domu, gdzie wypoczywała. Po kwadransie stara dogoniła córkę i poszły razem. Około północy obie znalazły się za Londynem, gdzie stał samotny domek. Wicher wył i szalał okropnie. Okolica zrobiła się ponurą, dziką i pustą.
— Oto miejsce dla mnie stworzone. To samo wczoraj myślałam.
— Nie oddawaj pieniądza, Alicyo. Nie obejdziemy się bez niego. Nie mamy co jeść. Grosz zawsze groszem. Klnij, ile ci się podoba, tylko nie oddawaj.
— Czekaj, to zdaje się ich dom. Czy nie tak?
Zbliżyły się ku bramie. W pokoju błyskał ogień. Zapukały i za chwilę zjawił się ze świecą Jan Karker.
Zdziwiony tą późną wizytą, zapytał Alicyi, czego żąda?
— Chcę widzieć pańską siostrę — kobietę, która mi dziś dała pieniądz.
W tej chwili wyszła Henryka.
— A, tyś to gołąbko! Poznajesz mnie?
— Tak, rzekła zdumiona Henryka.
Twarz, niedawno pełna wdzięczności, teraz pałała nienawiścią i złością. Ręka, niedawno obejmująca ją z dobrocią, teraz zwinęła się w pięść i szalona furya gotowa była udusić swą ofiarę. Henryka bezwiednie przysunęła się ku bratu.
— Czego chcesz? Com ci uczyniła?
— Coś mi uczyniła? Ogrzałaś mię, napoiłaś, nakarmiłaś i dałaś pieniądz na drogę. Wyświadczyłaś mi łaskę, a ja pluję na twe imię! Jeżeli łza moja spadła na twą dłoń, niech uschnie! Jeślim szepnęła jakie dobre słowo twym uszom, niech ogłuchną! Jeżelim dotknęła warg twoich, niech to dotknięcie wszczepi ci zarazę! Przekleństwo domowi temu! Sromota i hańba twej głowie! Przekleństwo twemu otoczeniu!
Cisnęła pieniądz na ziemię i zdeptała go nogą.
— Niech prochem staną się twe pieniądze! Za królestwo niebieskie ich nie przyjmę! Wolałabym oderwać poranioną nogę, aniżeli ogrzać ją w twym przeklętym domu!
Henryka, blada i drżąca, wstrzymywała brata, a furya szalała.
— Ulitowałaś się nademną i przebaczyłaś mi w pierwszym dniu mego powrotu. Dobrze! Odegrałaś przedemną rolę cnotliwej kobiety. Dobrze! Podziękuję ci na śmiertelnem łożu, pomodlę się za ciebie, za twój ród, za twe plemię! Bądź tego pewna!
Hardym ruchem podniosła głowę i skryła się w mrokach burzliwej nocy. Stara usiłowała jeszcze podjąć z chciwością pieniądz, lecz córka silnem szarpnięciem pociągnęła ją i podążyły z powrotem do swego barłogu w głuchym zaułku ogromnego miasta, pogrążonego w tumanie. Matka przez całą drogę stękała i skarżyła się na niesforną córkę, która już spała mocnym snem na legowisku, kiedy matka wciąż jeszcze biadała, żując bezzębnemi szczękami czerstwą skórkę chleba.
Niema już ciemnej plamy na modnej ulicy Londynu. Dumnie piętrzy się pałac pana Dombi i z góry patrzy na przeciwległe domy, z których żaden nie waży się z nim współzawodniczyć w ogromie i pysznym blasku. Wieczór. Jasno płoną światła w oknach; czerwony odblask ognia w kominkach odbija się na firankach i miękkich dywanach. Bufet ugina się pod ciężarem sreber; stół wspaniale nakryty na cztery osoby. Odnowiony pałac poraz pierwszy przybrał odświętny wygląd. Oczekuje lada chwila powrotu z Paryża szczęśliwej pary.
Wszystkie serca pełne radości i uroczystego wyczekiwania. Florcia gotowa na spotkanie ojca i swej nowej matki. Radość czy smutek panuje w jej sercu — sama nie wie; lecz policzki jej rumieńcem kwitną i oczy niezwykle jaśnieją.
W pokojach służby szepcą po cichu: jakże piękna dziś panienka, jak wyrosła, jak wyładniała — biedaczka! Taulinson korzysta z okazyi nastroju serc niewieścich na ton smętny.
— Czem to skończy się tu ta cała historya — zobaczymy.
— Jak też to wszystko się plecie na tym bożym świecie — mówi kucharka. — A co do panny Florci, założę się, że żadne zmiany nie pogorszą jej położenia.
— Gdyby to — przeczy Taulinson.
Pani Skiuten spotka drogie dzieci otwartemi ramionami; dawno już wystroiła się w dziewiczy kostyum z krótkiemi rękawkami. Przejrzałe wdzięki Kleopatry kwitną w cieniu własnych jej salonów, w których dopiero dzisiaj króluje. Od kilku godzin siedzi pod oknem i zrzędzi, że obiad się opóźnia.
Gdzież szczęśliwa para, oczekiwana w tym błogosławionym domu? Czyż para, woda, wiatr i konie tamują swój bieg, byle przedłużyć szczęście miodowych miesięcy? Czyż zbyt wiele wonnego kwiecia na drodze — i zbyt oplątały róże i lilie?
Otóż i oni nareszcie. Szybko zatoczyła się kareta ku podjazdowi pałacu. Taulinson i cały orszak biegnie naprzeciw, otwiera drzwi i młodzi małżonkowie pod rękę wchodzą do pałacu.
— Najdroższa Edyto! — woła na schodach głos wzruszony — Miły Dombi! I krótkie rękawki chwytają za szyję naprzemian najdroższą i miłego. Florcia zeszła do sali, lecz nie śmiejąc zbliżyć się z powitaniem, lękliwie czeka, aż miną pierwsze zachwyty czułego spotkania. Oczy Edyty powitały ją jeszcze na progu. Niedbałe ucałowawszy swą rodzicielkę, Edyta pospieszyła ku Florci i uścisnęła ją tkliwie.
— Jak się masz, Florentyno? — witał pan Dombi, podając rękę. Całując ją, drżąca Florcia spotkała oczy ojca. Zimne było spojrzenie pana Dombi, lecz kochające serce córki zauważyło w nich coś podobnego do życzliwości. Wydało jej się, że pan Dombi, spojrzawszy na nią, zdziwił się bez odcienia niechęci. Nie śmiała się przyglądać, ale czuła, że spojrzał jeszcze raz — i to życzliwie. O, jakiż promień rozgrzał jej serce na myśl rozkoszną, że nowa matka odsłoni przed nią nieprzeniknioną tajemnicę pozyskania ojcowskiej miłości!
— Mam nadzieję, pani Dombi, że rychło załatwisz się z przebraniem.
— Wnet będę gotowa.
— Podawać obiad za kwadrans.
Rozeszli się. Pani Skiuten i Florcia udały się do sali stołowej, gdzie czuła mateczka uważała za konieczne przelać parę łez na intencyę szczęścia córki. Ocierała oczy ozdobną chusteczką, zwolna i ostrożnie, gdy zięć się zjawił.
— No — i jakże podobał się wam prześliczny Paryż?\
— Zimno było.
— Ale wesoło jak zawsze?
— Nie bardzo. Jakoś nudno.
— Cóż znowu! Jak mogło być nudno?
— Ja przynajmniej odniosłem to wrażenie. Pani Dombi, jak się zdaje, podobnież. Żaliła się kilka razy, że jej niewesoło.
— Kapryśnica! — zwróciła się pani Skiuten do wchodzącej córki. Jak można o Paryżu rozsiewać takie plotki!
Edyta spojrzała okiem zmęczonem i zbliżyła się do drzwi, aby odsłonić amfiladę odnowionych komnat. Potem siadła koło Florci.
— Wspaniale urządzone pokoje. Wybornie wykonano w szczegółach każdy pomysł.
— Nieźle — zauważył pan Dombi. Poleciłem, aby nie szczędzono pieniędzy. Co można było zrobić za pieniądze, to zrobiono.
— A czegóż nie można zrobić za pieniądze?
— One wszechmocne — dodał pan Dombi.
I rzucił tryumfujące spojrzenie na żonę. Ta milczała.
— Mam nadzieję, pani Dombi pochwala te zmiany?
— Tak, zapewne. — Powinno było być piękne, zatem i jest pięknem.
Podano obiad. Pan Dombi prowadził Kleopatrę, Edyta i córka szły za nimi. Minąwszy stolik, zastawiony srebrem i złotem, niby stos śmieci, i nie rzuciwszy nawet okiem na przedmioty zbytku, zajęła po raz pierwszy miejsce swe za stołem i siedziała, jak posąg.
Po herbacie pani Skiuten odeszła, Edyta również. Florcia pobiegła na chwilę do Dyogenesa, a po powrocie zastała ojca samego, jak spacerował w posępnem milczeniu tam i nazad.
— Przepraszam tatę. Czy mam wyjść?
— Nie. Zostań, jeśli chcesz. Wszak to nie mój gabinet.
Florcia została i usiadła przy robótce. Po raz pierwszy znalazła się z ojcem sam na sam — ona, jedyne dziecię, naturalna jego przyjaciółka, uczestniczka bólu i tęsknoty samotnego życia, kochająca, lecz nie kochana, gotowa umrzeć młodo, byle na jego rękach, — ona anioł — stróż, za oziębłość i obojętność płacący ofiarną miłością.
Dombi chodził w milczeniu po komnacie; postać jego rosła albo rozpływała w mglisty zarys. Florcię coś ciągnęło doń, lecz lękała się, gdy się przybliżał. Nareszcie oddalił się w ciemny kąt, siadł w fotelu i zaczął drzemać. Spoglądała w przyćmiony róg pokoju, gdzie siedział. I on patrzył na nią z uwagą. Widział jej białe czoło, długie loki i zręczne rączki i nie mógł, zdawało się, oczu od niej oderwać. Coby ona pomyślała, gdyby wiedziała o tem.
A on co myślał? Z jakiem uczuciem przypatrywał się córce? Czy odczuwał wyrzut w tej spokojnej postaci, w tych słodkich oczach? Czy rozumiał jej prawa? Czy obudził ten błagalny wzrok świadomość srogiej krzywdy? Może poprostu zaliczał Florcię do ozdób salonowych?
Dość, że spoglądał wciąż okiem coraz czulszem: zaczęła się zlewać ze wspomnieniem o ukochanym synu, tak że nareszcie nie mógł ich rozróżnić. Widział ją pochyloną nad łóżeczkiem dziecka, niby anioła-stróża, odżyło w nim pragnienie odezwania się do niej, przywołania jej do siebie. Trudne z braku użycia słowa: „Florciu, chodżao tu“ — już prawie miał na wargach, lecz zgłuszyły je czyjeś kroki na schodach.
To była żona. Zmieniła suknię, weszła w peniuarze z rozpuszczonemi włosami, spadającemi na ramiona. Dombi zdumiał się, lecz nie strojem.
— Florciu, moja ukochana. Wszędzie szukałam cię.
Siadła obok Florci, pochyliła się i ucałowała jej rękę. Prawie jej nie poznawał, tak się odmieniła. Nie tylko uśmiech był dlań nowością, lecz i ruchy, wyraz oczu, ton mowy, chęć podobania się... Nie, to nie Edyta!
— Ciszej mateczko. Tatuś śpi.
I oto znów Edyta stała się Edytą. Spojrzała w róg pokoju i Dombi ujrzał znajomą twarz Edyty.
— Wcale nie myślałam, że cię tu znajdę.
Znowu zmiana. Jak tkliwie wymówiła te proste słowa!
— Umyślnie wcześniej udałam się na górę, ażeby pomówić z tobą. Byłam u ciebie, ale ptaszek uleciał. Chodźmy, duszko.
— Tatuś, myślę, nie weźmie za złe, gdy się zbudzi, że mnie niema?
— Czy wątpisz o tem?
Florcia złożyła robotę. Edyta wzięła ją pod rękę i wyszły, jak dwie siostry. Nawet chód jej się zmienił, pomyślał pan Dombi, śledząc oczami, gdy wychodziły.
Florcia i Edyta długo gawędziły przed kominkiem w odległym pokoju, gdzie umarł Pawełek — najpierw o książkach i zajęciach Florci, o czasie spędzonym od dnia ślubu, a wreszcie Florcia zwierzyła się.
— Mateczko, wiele miałam bólu.
— Ty, Florciu? Cierpiałaś?
— Tak, biedny Walter utonął.
— Powiedz że mi, kto był Walter, że ci go tak żal.
— To był mój brat, mateczko. Gdy umierał Pawełek, powiedzieliśmy sobie: bądźmy bratem i siostrą. Znałam go od dzieciństwa. Znał Pawełka i Pawełek bardzo go lubił. Umierając mówił: „opiekuj się Walterem, tatusiu, ja go kocham.“ Waltera sprowadzili wtedy tu, do tego pokoju.
— I cóż? Opiekował się Walterem?
— Ojciec? Wysłał go za morze, okręt rozbił się, a Walter zginął.
— Czy wie, że zginął?
— Nie umiem powiedzieć.
— Opowiedzże mi o Walterze, opowiedz dokładnie jego dzieje.
Florcia wszystko szczegółowo opowiedziała aż do przyjaźni Tutsa; na wzmiankę o nim nie mogła powstrzymać uśmiechu.
— Co mówisz, że zauważyłam, Florciu?
— Że tatuś mnie nie lubi. Nie umiałam zasłużyć na jego przywiązanie. O, naucz mnie, mateczko, jak zdobyć jego miłość. Naucz. Ty to potrafisz!
Edyta, blada śmiertelnie, ledwie mogła się opanować. Ucałowała zapłakaną dzieweczkę i rzekła głucho:
— Florciu, nie znasz mnie. Nie daj Boże, żebyś się czegokolwiek odemnie uczyła!
— Od ciebie, mateczko?
— Nie daj Boże, żebyś odemnie uczyła się kochać czy nienawidzieć. Prędzejbym się od ciebie nauczyć mogła, ale już zapóźno. Ciebie kocham. Nigdy nie myślałam, żebym się tak mogła do kogoś przywiązać w krótkim czasie, jak przywiązałam się do ciebie. Będę ci też wierną przyjaciółką, jak nikt na ziemi. Możesz mi ufać, możesz mi odkryć7 swe czyste serce.
— Wiem o tem, mateczko. Odczułam to od pierwszej szczęśliwej chwili naszego spotkania się.
— Masz słuszność. Wiedziałam, że nie masz miłości ojca. Ale niema na świecie człowieka mniej zdolnego dopomódz ci w tem. Nie pytaj mnie, dla czego, nie rozmawiaj ze mną nigdy o mym mężu.
Przez chwilę siedziały milcząc. Florcia nie śmiała odetchnąć. Niewyraźny cień prawdy zamajaczył przed jej wyobraźnią. Edyta wstała, pożegnała Florcię życzeniem dobrej nocy i znikła.
Florcia położyła się. W nocy dręczyły ją niespokojne sny. Szukała ojca w jakiejś pustoszy, wdrapywała się za nim na jakieś góry, schodziła w przepaści, aby go uchronić od okropnych męczarni. Widziała go potem martwym i przypadła do jego piersi zimnej z tem przeświadczeniem, że nigdy jej nie kochał. Nastąpiła zmiana w wizyi. Płynęła rzeka i dawał się słyszeć głos żałosny. Zdala wyciągał do niej ręce Pawełek, obok zjawiła się spokojna postać Waltera, Edyta była wszędzie — i w weselnych i w bolesnych chwilach. Nareszcie obie stanęły u brzegu grobu. Edyta ukazała jej głąb mogiły, Florcia spojrzała i zobaczyła tam — drugą Edytę.
Pełna grozy ocknęła się z krzykiem. Czyjś głos, pełen pieszczoty, mówił jej: „Uspokój się, Florciu, to tylko sen!“ Wyciągnęła rączki, odwzajemniając pieszczotę nowej matki. Tak minęła noc po powrocie szczęśliwej pary małżeńskiej. Tak minęło wiele dni — mniej więcej podobnych. Różniły się tem, że goście przyjeżdżali i udawano się z wizytami do znajomych. W pałacu pana Dombi zaczęło bywać mnóstwo ludzi z wyższego świata.
Ale udział pana Dombi w tem świetnem towarzystwie nie był duży. Było mu w niem jakoś obco i niewesoło. Mało zwracano nań uwagi, choć znakomitych gości witał uniżenie w progu. Edyta gości przyjmowała z wyniosłą obojętnością i z mrożącym chłodem. To wszystko niezmiernie dziwiło i martwiło Florcię. Nie samą jednak Florcię.
Raz po wytwornem zebraniu, gdy już odjechały karety od pałacowego podjazdu i zostali tylko domowi z Karkerem, ten ostatni zbliżył się do Edyty, aby się pożegnać.
— Jaki to był miły wieczór — rzekł. Czy się pani nie znużyła?
— Pani Dombi — podchwycił mąż, zbliżając się — wszelkiemi siłami starała się, żeby się nie znużyć. Bardzo mi przykro, lecz muszę dodać, żebym pragnął, aby się moja pani usiłowała cokolwiek więcej nużyć przy ludziach.
Spojrzała nań i odwróciła się w milczeniu.
— Bardzo mi przykro, żeś pani nie uznała za swą powinność... przyjąć gości z większą uprzejmością. Wiele osób z tych, które tu były, czynią pani zaszczyt swą obecnością.
— Czy pan liczysz się z tem, żeśmy nie sami? — rzekła Edyta.
— Nie, bądź pan łaskaw, panie Karker — ciągnął Dombi, wstrzymując usuwającego się dyskretnie. — Pan Karker, jak pani wiadomo, posiada całe moje zaufanie. Doskonale zresztą wie, o czem chcę mówić. Pozwól pani uczynić sobie uwagę, że te dostojne i bogate osoby wyświadczają łaskę swą obecnością nawet mnie.
— Zapytuję pana powtórnie, czy liczysz się pan z tem, żeśmy nie sami?
— Proszę przyjąć życzenie spokojnej nocy — przerwał Karker.
— Wskazałem tylko pani Dombi, co mi się nie podobało od początku wspólnego naszego pożycia i w czem, radbym, żeby się poprawiła. Dobrej nocy, Karkerze!
Karker skłonił się i wyszedł. Dombi również udał się do siebie bezbronny wobec milczącej, dumnej postawy Edyty. Czy się do tego stopnia poniżył, żeby podpatrywać ją po godzinie na tych samych schodach, gdzie niegdyś widział Florcię z Pawełkiem na rękach? Czy stało się to przypadkowo, kiedy Edyta ze świecą zstępowała z pokoju Florci, a twarz jej jaśniała tym niezwykłym blaskiem, jaki już niegdyś dostrzegł? Bądź co bądź, choć przeistaczało się oblicze Edyty, nigdy, nawet w momencie najwyższej dumy, nie zasępiła się ona tak głęboko, jak oblicze pana Dombi owej nocy pamiętnej i teraz.
Nazajutrz, gdy Edyta wybierała się z wizytami, podano jej bilet Karkera.
— Ośmieliłem się prosić o pozwolenie widzenia się, przybywając w sprawie...
— Może pan Dombi polecił mu uczynić mi jaką uwagę? Posiadasz pan całe jego zaufanie w takim stopniu, że mnie to wcale nie zdziwi.
— Nie mam odeń żadnego polecenia.
— A zatem sprawa, która pana sprowadziła?
— Okoliczności, które pannę Florentynę postawiły w nieszczęsne położenie — zaczął. — Niemiło mi mówić o tem pani, lecz jako człowiek bezwzględnie oddany panu Dombi, muszę wyznać, że prawie nie zwracał uwagi na pannę Florentynę.
— Wiem o tem.
— Pani o tem wie! Góra zwaliła się z moich ramion. Bardzo żałuję, że nie mogę usprawiedliwić pana Dombi. Panna Dombi znajdowała się na opiece najemnej służby, ludzi niższych. Nie miała kierunku w latach młodocianych i popełniła omyłki. Zapomniała o swej godności, przywiązała się do człowieka bez znaczenia, niejakiego Waltera, który, na szczęście, już nie żyje, weszła w stosunki z żeglarzami, ludźmi złej sławy, i ze starym ubogim bankrutem.
— Wszystkie te okoliczności są mi znane; nawet wiem, że pan je po swojemu źle tłomaczysz. Ale może sam ich dobrze nie znasz.
— Przepraszam — nikt nie zna ich lepiej odemnie. Szlachetne, gorące serce pani nakazuje jej obronę czcigodnego małżonka; cenię to serce i chylę przed niem czoło. Co się zaś tyczy okoliczności, znam je, jako mąż zaufania pana Dombi jego przyjaciel. Długo to wszystko śledziłem i sam i przez innych, pewnych ludzi, i mam niezliczone dowody na potwierdzenie słów swoich.
Mówi pani, że ja po swojemu źle tłomaczę okoliczności. Nie! Ale przypuśćmy, że tak. Niemiłe uczucie, jakie budzi we mnie ta sprawa, wypływa stąd, że wyjście na jaw tych stosunków podziała na pana Dombi, już i tak uprzedzonego ku córce — stanowczo. Zapewne postanowi wyłączyć ją z rodziny i wydalić z domu. Znam wyniosłą stałość tego charakteru, świadomość potęgi, której wszyscy muszą ulegać, bo niezłomna. Dombi i Syn nie liczą się z czasem i przestrzenią: wszystko druzgocą. Pani chciałem powierzyć swe obawy od chwili, kiedym ją poznał w Lemingtonie. Czy mogę mieć nadzieję, że szczerość moja zdejmie ze mnie odpowiedzialność?
Długo pamiętał spojrzenie, jakiem obdarzyła go, gdy skończył. Nareszcie nie bez wewnętrznej walki rzekła:
— Dobrze! Uważaj pan tę sprawę za załatwioną i nie wspominaj o niej więcej.
Złożył głęboki ukłon i wyszedł. Witers spotkał go na schodach i stanął, uderzony lśniącą białością zębów i promiennym uśmiechem; przechodnie brali go za dentystę, wystawiającego na pokaz zęby. Ci sami przechodnie wzięli Edytę, we własnej karecie jadącą z wizytami, za znakomitą ledi, szczęśliwą i bogatą i piękną. Nie widzieli jej na chwilę przedtem w jej pokoju, nie słyszeli, jakim głosem wołała: „O Florentyno, Florentyno!“
Pani Skiuten leżała na kanapie i piła czekoladę. Ani słowa nie słyszała z tej rozmowy prócz wyrazu „sprawa“. Pod wieczór pani Dombi oczekiwała jej z pół godziny w garderobie przed wyjazdem, pan Dombi przechadzał się niecierpliwie, gdy wtem wbiegła pokojowa Flowers blada i zawołała:
— Przepraszam, nie wiem, coś się stało pani.
Edyta pospieszyła do matki. Kleopatra strojna, w brylantach, w sukni z krótkiemi rękawkami, naperfumowana, ze sztucznemi lokami i zębami, siedziała nieruchomo; nie udało się jej oszukać paraliżu; uznał ją za swą własność i poraził przed zwierciadłem. Edyta z Flowers zdjęły wszystkie sztuczne części składowe a marną resztkę ułożyły w łóżku. Posłano po doktorów. Ci zapisali silne środki i zapewnili, że wyzdrowieje, lecz drugiego ataku nie przeżyje. Zaczęła zwolna odzyskiwać władzę ruchu, lecz mówić nie mogła. Kreśliła więc jakieś znaki na papierze i nareszcie z wysiłkiem napisała: „Różowe firanki — dla lekarzy“. Pokojowa domyśliła się, iż należy przy łożu zawiesić różowe firanki, żeby płeć wydawała się lepiej, gdy lekarze nadejdą. Powieszono je i chora prędzej wracała do zdrowia. W miarę rekonwalescencyi chora okazywała się kapryśną, domagała się oznak miłości i wdzięczności od Edyty, wynosiła swoje zasługi, jako matki, zazdrosną była o wszystko. Ciągle mówiła o córce i jej małżeństwie.
— Gdzie pani Dombi? — pytała pokojowej.
— Wyjechała.
— Wyjechała? Czy nie ucieka przedemną?
— Cóż znowu? Wyjechała z panną Florentyną.
— Z panuą Florentyną? I któż to taki panna Florentyną?
— Nie mów mi nic o pannie Florentynie! Czemże jest panna Florentyną w porównaniu ze mną?
A kiedy zjawiała się Edyta, zaczynała się znowu historya.
— Ładnie, Edyto.
— Co ci jest matko?
— Co mi jest? Ludzie codzień stają się gorsi i niewdzięczniejsi. Niema na świecie dobrego serca. Witers kocha mnie więcej od ciebie. On mnie dogląda więcej od rodzonej córki.
— Czegóż chcesz, matko?
— O, wielu rzeczy!
— Czy brak ci czego? Jeżeli tak, toś sama winna.
— Sama winna! Taką być matką, jaką dla ciebie byłam! Dzielić z tobą wszystko od kolebki! I widzieć taką obojętność. Jakgdybyś obcą mi była! Zarzucać mi, żem sama sobie winna!
— Matko, ja nic ci nie zarzucam. Zostawmy w spokoju przeszłość.
— Tak, zostawmy w spokoju! I wdzięczność dla matki, i miłość, i mnie samą w tym kącie. Przywiązujmy się do innych, którzy nie mają prawa do naszej przyjaźni. Boże miłosierny! Edyto, czy wiesz, w jakim ty domu jesteś panią?
— Pewnie.
— Czy wiesz, kogo masz za męża? Czy wiesz, że masz własny dom i stanowisko w świecie i karetę?
A komu to zawdzięczasz?
— Tobie, matko, tobie.
— Ucałujże mnie; pokaż, że uznajesz mnie za najlepszą z matek. Nie dobijaj mnie niewdzięcznością!
Tak mijały dni. Różowe firanki były nieraz świadkami takiej rozmowy. Ale nigdy uśmiech nie okrasił pięknego lica Edyty i czuły wyraz miłości ku matce nie postał na posępnej twarzy.
Panna Toks, odtrącona przez przyjaciółkę, długo się martwiła. Niezasłużona obraza głęboko ją zraniła. Ale z czasem pokonała smutek, gorycz i gniew. Przykro jej było nie wiedzieć, co się dzieje w domu pana Dombi.
Uważała go zawsze za centralny punkt swego świata i zdecydowała się wznowić dawną znajomość, byłe się informować co do wypadków w rodzinie, tak jej blizkiej. Wiedziała, że Ryczards bywa u służby państwa Dombich. Raz tedy pod wieczór udała się do Tudlów. Tudl czarny i usmolony, jadł właśnie kolacyę. Na kolanach jego siedziało dwoje dzieci; inne nalewały mu herbatę.
— Polli — widziałaś Roba?
— Nie, zapewne dziś zabiegnie.
— A kryje się teraz, czy nie kryje?
— Nie.
— To dobrze. Nieładnie kryć się, prawda?
— Pewnie. Co za pytanie!
— Uważajcie dzieci, kto chadza prostą drogą, nie kryje się.
Tudlęta zapiszczały, przejęte obrokiem duchownym.
Nasycając się sam — Tudl, nie zapominał o swem potomstwie: karmił je, trzymając potężną kromę chleba z masłem. Tudlęta odgryzały kolejno po kawałku i popijały łyżeczką herbaty. To sprawiało im taką rozkosz, że połykając porcyjki, skakały na jednej nodze, a następnie otaczały znów rodzica, łakomie śledząc kęsy chleba z masłem, znikające w jego ustach, choć udawały obojętność i szeptały coś do siebie. Wtem zjawił się Rob Tokarz w oryginalnym kapeluszu i żałobnych spodniach, witany krzykiem całej rodziny.
— Jak się masz, mamo?
— Jak się masz, Robie? — mówiła Polli. Jeszczeby też miał się czego kryć. Co też ty, mężu!
— Jak to, ojcze — znowu przeciwko mnie? O, jak to okropne! Raz zawinić w życiu, a potem ojciec rodzony oskarża za oczy! Doprawdy, wartoby znowu nabroić!
— Ale gdzieżby? On nic podobnego nie miał na myśli.
— Na co więc mówi? Nikt o mnie tak źle nie myśli jak ojciec. Szyi nadstawię, niech mi kto głowę utnie.
Tudlęta zrobiły alarm na ten szalony wybryk.
Nareszcie nieco się uciszyło — i w tej chwili zjawiła się we drzwiach panna Toks.
— Jak się miewasz, Ryczards. Przyszłam w odwiedziny. Można?
Wesołe oblicze Ryczards rozpromieniło się gościnną radością. Panna Toks przywitała się, ucałowawszy wszystkie dzieci z kolei.
— Pan o mnie może i zapomniałeś — zwróciła się do Tudla.
— Nie. Aleśmy też i postarzeli od tej pory.
— Jak się panu powodzi?
— Dzięki Bogu. A pani? Reumatyzm jeszcze nie nęka?
— Dziękuję. Nie mam go dotychczas.
— To pani szczęśliwa. W naszym wieku wielu nań cierpi. Ot, matka moja...
I Tudl, spotkawszy wzrok żony, zalał resztę nową szklanką herbaty.
— Teraz powiem pani Ryczards, po co przyszłam. Pani zapewne wie, żem się cokolwiek poróżniła z moimi przyjaciółmi. Ale każda wieść o tem, jak żyje rodzina Dombich będzie mi miłą. Przyjemnie mi będzie pogawędzić o nich z panią Ryczards, która mi, jak myślę, nie odmówi swej życzliwości, jeżeli ją będę nawiedzała. Mogę wam być nawet użyteczną; ot, mogę naprzykład uczyć dziatwę. Przyniosę książki — i zaraz przekonacie się, jak zaczną korzystać. Ale bez ceremonii, nie uważajcie mnie za gościa: niech pani sobie przy mnie ceruje, szyje, karmi dziatwę, a pan niech zapali sobie fajkę...
— Dziękuję — rzekł Tudl.
— Otwarcie wam mówię: będę szczęśliwa, jeśli wykształcę dziatki, a wy będziecie mnie uważali za dobrą znajomą.
Rzecz się ułożyła i panna Toks, pożegnawszy rodzinę, wyszła w towarzystwie Roba, który miał ją odprowadzić.
— Cieszę się z pańskiej znajomości. Odwiedź mnie. Czy już masz puszkę oszczędności?
— Mam — oddawna. Sporo już złożyłem pieniążków na czarną godzinę. Zbieram się odnieść je do banku.
— Dobra rzecz, dobra rzecz. Dołóż do tamtych i tę oto półkoronę.
— Bardzo jestem pani obowiązany. Dziękuję. Dobranoc.
Rozstali się. Chłopak zaraz zmienił darowany pieniądz i w lot przegrał wszystko. Zasady honoru i szlachetności nie były przedmiotem nauki w zakładzie Dobroczynnego Tokarza. Panował tam system obłudy, szczepiony z wielkiem powodzeniem, rodzice zaś i opiekunowie dziatwy, kształconej w tym zakładzie, sądzili niekiedy, że lepiej by było pozostawiać dziatwę bez wykształcenia, skoro daje ono tak cierpkie owoce.
Inni gruntowniejsi mniemali, że należałoby system ulepszyć. Tymczasem doświadczeni mistrze znakomitej szkoły potrafili się wykręcać, wskazując wyjątki od reguły. Wyjątki te zamykały usta oszczercom, a rozgłos naukowego zakładu rósł z roku na rok. Niech żyją wszyscy na świecie Dobroczynni Tokarze! Rob Tudl, przegrawszy pieniądz, wrócił do sklepu. Czas mijał i rok upłynął niebawem. Oto nadchodził i czas, kiedy się miał odpieczętować pakiet, pozostawiony przez Sola kapitanowi. Kapitan teraz siadywał samotnie wieczorami w małej bawialni, oglądając dokument Hilsa i rozmyślając o Florci i Walterze.
Tego wieczoru kapitana niemile dotknęło postanowienie Tudla. Po herbacie niewinny ten młodzian spoglądał czas jakiś w milczeniu na swego pana, czytającego gazetę, a następnie ozwał się:
— Ale, ale, panie kapitanie, daruje pan, ja myślę, że pan się może obejdzie bez moich gołębi?
— Naturalnie. Albo co?
— A to, że mi wypadnie wziąć od pana swoje gołębie.
— Jakże to?
— Tak, że opuszczam pana, jeżeli pan nie ma nic przeciw temu.
— Odchodzisz? Dokądże odchodzisz?
— Czyż to pan nie wie, że postanowiłem porzucić pana?
Kapitan złożył gazetę, zdjął okulary i chwilę patrzył na chłopca.
— O, tak, panie kapitanie. Odchodzę. Myślałem, że pan już się tego domyślił.
— I ty zatem zbierasz się uciec odemnie?
— Niech się pan nie gniewa i nie nazywa mnie zbiegiem. Wszak nie zrobiłem panu żadnej krzywdy. Nic panu nie ukradłem, nie podpaliłem. Czyż tak dobrzy ludzie nagradzają wierną służbę?
— Czyś już znalazł inną służbę?
— Tak, znalazłem inną służbę. I jaką jeszcze! Przyjmą mię tam bez rekomendacyi. Niech się pan wstydzi, że mnie tak oskarża!
— Słuchajno, kochanku. Radzę ci milczeć!
— Nie odejmie mi pan dobrej sławy.
— Kochanku, o słyszałeś ty o drobiazgu, co to się nazywa pętlą na szyję?
— Czy słyszałem o sznurku? Nie, kapitanie, nie słyszałem.
— No, to — mam nadzieję — usłyszysz. Proszę, żeby mi tu i ślad twój nie został!
— Zatem mnie pan wypędza. Dobrze, odchodzę. Może przynajmniej pensyi mi pan nie zatrzyma.
Kapitan wydobył natychmiast z szafy blaszankę, odliczył i wysypał przed oczami Tudla należytość. Rob zebrał srebrne pieniądze, pobiegł na strych, związał swe rzeczy, pokładł do worka gołębie i z wielkim węzłem na plecach — umknął.
Kapitan pozostał sam i zajął się znowu gazetą.
Gdy rok się skończył, kapitan rozmyślał o odpieczętowaniu listu Hilsa. Trzeba było postarać się o świadka. Z radością też dowiedział się pewnego poranku o powrocie do portu kapitana Jana Bensbi, komendanta Ostrożnej Klary. Wysłał doń pocztą list z prośbą, aby go nawiedził. Kapitan Bensbi miał przyjść z wieczora.
Kuttl przygotował fajki, rum, wodę i oczekiwał gościa. O ósmej godzinie stawił się oczekiwany.
— Bensbi — rzekł kapitan po szklance grogu i fajce — proszę cię o pomoc.
Tu opowiedział całą znaną przygodę ze starym Solem i położył na stół zapieczętowany pakiet.
Nastąpiła długa pauza. Bensbi kiwnął głową.
— Otworzyć? — pytał kapitan.
Bensbi znowu kiwnął głową.
Kapitan rozłamał pieczątkę i ujrzał dwie koperty z napisami: „Ostatnia wola i testament Salomona Hilsa“ i „List do Neda Kuttla.“
— „Miły mój Nedzie — czytał — opuszczając Londyn dla wyprawy do Indyi w nadziei powzięcia wieści o mym ukochanym Walterze, byłem pewny, że dowiedziawszy się o mym zamiarze albo będziesz usiłował mię powstrzymać, albo udasz się ze mną. Oto dla czego zachowałem wyjazd w głębokiej tajemnicy. Gdy będziesz czytał list ten, drogi przyjacielu, pewnie nie będzie mnie już na tym świecie. Wówczas łatwo przebaczysz mi nieroztropne przedsiewzięcie i łatwiej jeszcze wyobrazisz rozpacz, z jaką stary twój przyjaciel tułał się po obcych stronach. Teraz koniec wszystkiemu. Prawie żadnej nie mam nadziei, że mój Walter odczyta kiedy te słowa i uraduje cię pięknem swem obliczem. Lecz gdyby wbrew przypuszczeniu w chwili otwarcia koperty Walter był przy tobie i dowiedział się o mym losie, ślę mu swe błogosławieństwo. Jeżeli załączony dokument nie odpowiada prawnej formie, myślę, że nie wynikną stąd nieporozumienia, bo sprawa załatwi się tylko pomiędzy nim a tobą, a życzeniem mojem jest, iżby on mógł bez trudności stać się dziedzicem majątku mego; gdyby zaś, Boże zachowaj, i on umarł, całe me mienie do ciebie należy, Nedzie Kuttl. Spodziewam się, że spełnisz mą wolę; niech cię Bóg błogosławi za miłość twą i usługi, oddane Salomonowi Hilsowi.“
— Bensbi — zawołał kapitan z powagą zwracając się do nieomylnego kolegi. — Cóż ty na to powiesz? Oto siedzisz tu, jak człowiek, nawykły od dzieciństwa rozmyślać i najzawilsze domysły niczem są dla ciebie. Cóż tedy na to powiesz?
— Jeżeli — odrzekł Bensbi — stało się, że on w istocie umarł, to sądzę, że już nigdy nie powróci. A gdyby się stało, żeby jeszcze żył, to mojem zdaniem — mógłby wrócić. Czy powiedziałem, że wróci? Nie. A czemu nie? A temu, że sens tej uwagi zależy od jej stosunku do rzeczywistości.
— Bensbi — zawołał znowu kapitan — głębokie są twe myśli i nie do objęcia zwyczajnym rozumem; ale co się tyczy woli tego testamentu, nie mogę i nie chcę wchodzić w posiadanie majątku.
Będę się nim tylko opiekował w tej nadziei, że prawy właściciel — stary Sol — wróci żyw i zdrów, choć o nim dotąd żadnej niema wieści. Teraz, Bensbi, co myślisz o tych papierach? Czy nie trzebaby na kopertach oznaczyć, że takie a takie papiery tego a tego dnia rozpoznane przez Jana Bensbi i Edwarda Kuttla? Bensbi zmrużył oczy, wziął pióro, machnął na kopercie swe nazwisko; kapitan uczynił to samo, zamknął koperty do żelaznej szkatuły, prosił gościa jeszcze na szklankę grogu i fajkę amerykańskiego tytoniu — poczem oparł się o komin i pogrążył się w rozmyślaniu.
Tak tedy nanowo zaczął swe samotne życie, wyczekując powrotu Sola. Utwierdzał się we wierze powrotu coraz mocniej i mały salonik codzień odświeżony oczekiwał swego gospodarza. Mijały atoli dni, tygodnie i miesiące — stary Sol nie zjawił się i sąsiedzi codzień oglądali u drzwi sklepu kapitana Kuttla w świecącym kapeluszu z posępnie pochyloną głową.
Pan Dombi w związku swym z Edytą nie utracił despotyzmu swego. Dla pierwszej żony był tyranem, liczył też na to, że charakter drugiej ugnie się pod kleszczami nałożonego jarzma. Nie wyobrażał sobie wcale możliwości oporu. I oto na każdym kroku teraz spotykał zimną, sztywną i nieugiętą postać żony. Własna jego duma wypuściła też świeże pędy od swego pnia i stała się bardziej skupioną, posępniejszą i mniej ustępliwą. Tak, kto się opancerzy zbroją twardą przed światem, ten wraz z nią dźwiga nieuleczalną ranę w swem sercu i nie ma środka zawarcia z życiem przymierza. Odgradza się od sympatyi, od współczucia, rany jego z dniem każdym stają się głębsze, choć je nanosi własna ręka, pychą zbrojna.
Były te rany w jego sercu. Czuł je boleśnie w swej samotni wspaniałych komnat gdzie jak dawniej spędzał godziny zdala od świata.
A przecież był ktoś, co zdobył miłość żony, co odniósł zwycięstwo nad sercem jego syna, dokonać mógł więcej, niż on z całym zasobem środków. Odjął tej osobie swe przywiązanie a jednak jaśniała piękna anielsko, gdy koło niego wszystko naokół zamierało w smutku. Wszędzie stawała mu w poprzek, gardził nią w dzieciństwie, teraz prawie nienawidził. Trudno mu było opędzić się temu uczuciu, choć odczuwał miły podziw na widok niewinnej istoty, która z taką czułością rzuciła mu się na szyję, gdy powrócił. Wiedział teraz, że piękna, godził się na to, że pełna wdzięku — a rozkwit jej dziewiczych powabów wszystkich zdumiewał. Czuł obcość wobec ludzkiego serca, ale łaknął miłości. Zgniótł i stłumił w sobie wszelkie uczucie i tylko pycha władała czynami jego. Stanowczo nienawidził córkę.
Teraz zaś temu posępnemu demonowi, szarpiącemu duszę jego, przeciwstawiła Edyta własną pychę. Jako mąż i żona nie mogli być szczęśliwi ci ludzie; ale nieszczęście ich stanowiła walka dwu natur. On chciał wymusić uznanie praw swych władczych, ona gotowa była podjąć śmiertelną mękę i twarz jej nawet w momencie ostatniego tchnienia miała wyrażać nieposkromioną pogardę dla tyrana.
Nareszcie pan Dombi postanowił okazać, że niema tu innej woli prócz jego. Żuł gniew szalony w swym pokoju, gdy żona jeździła po mieście, nie zwracając wcale uwagi na jego niezadowolenie, jak gdyby był jej woźnicą. Musiał zatargnąć u niej i obudzić świadomość praw i obowiązków.
Raz w nocy, gdy się dowiedział, że późno wróciła do domu, udał się do jej komnat.
Edyta spoczywała w przepysznym stroju i nie oczekiwała żadnych odwiedzin. Twarz jej wyrażała głębokie zadumanie; lecz oblicze piękne wnet się zmieniło, zaledwie ujrzała w zwierciadle odbicie brwi nachmurzonych.
— Muszę pomówić z panią.
— Jutro.
— Lepiej zaraz. Łudzisz się pani co do swej roli. Zwykłem sam czas oznaczać i nie chcę wskazówek od innych. Jak się zdaje, nie rozumiesz pani, kim jestem i czem jestem wobec pani.
— Myślę, że pojmuję to doskonale.
— Widocznie zatem nie rozumiemy się nawzajem. Zachowanie się pani nie podoba mi się. Musi się zmienić. Już miałem sposobność mówić pani o tem i powtarzam swe żądanie.
— Wybrałeś pan właściwą okazyę do upomnień pierwszym razem i teraz przybierasz właściwą pozę do powtórzenia ich. Wznawiasz pan swe żądanie? Słucham pana.
— Uczyniłem panią swą małżonką — ciągnął Dombi obraźliwym tonem. — Nosisz moje nazwisko. Los pani złączony z mojem stanowiskiem i reputacyą. Nie uważam za potrzebne dodawać, za jak wielki zaszczyt ma opinia ogółu taki związek. Winienem atoli oświadczyć, żem przywykł dookoła siebie widzieć uległość i nie zniosę oporu w osobie, której ona w pierwszym rzędzie przystoi.
Edyta uważnie spojrzała na swego władcę. Wargi jej drżały, pierś wznosiła się, twarz bladła i pokrywała się rumieńcem. Widział to i rozumiał Dombi. Lecz nie widział i nie rozumiał, że jedno tylko słowo hamowało wybuch dumnej piękności, a słowem tem była: Florcia.
Nieroztropny! Wyobrażał sobie, że Edyta go się boi.
— Bardzoś pani nieoględna i czyny jej przekraczają kres rozwagi. Za wiele trwonisz pieniędzy skutkiem swych towarzyskich stosunków, zgoła mi niepotrzebnych. Powinnaś pani była dawno spostrzedz, że mi to niemiłe.
Żądam w tem wszystkiem gruntownej zmiany. Wiem, że nowość położenia, dozwalającego korzystać z wielkich środków, skłania kobiety do zbytków. Zbytki atoli pani są nadmierne i wymagają ograniczenia. Niechaj pani Grendżer skorzysta z dawnych doświadczeń, ażeby pani Dombi okazała się oględniejszą.
To samo spojrzenie, drżące wargi, falująca pierś, bladość i rumieniec, ten sam rwący się szept: „Florcia“ były jedną odpowiedzią pani Dombi.
Pycha zaś męża urosła na ten widok, rwąc wszelkie granice.
Niema tedy nikogo na świecie, ktoby śmiał mu stawić czoło! Poskromi żonę — w ten moment. Czegóż trzeba więcej?
— Dalej — ciągnął tonem najwyższego władcy — powinnaś pani jasno pojąć, że przywykłem widzieć bezwarunkową uległość swej woli. Niech wie świat, żem na krok nie odstąpił od przyjętych raz zasad.
Żądanie posłuszeństwa — to moje prawo i raz na zawsze domagam się spełnienia go. Wyniosłem panią na najwyższy szczebel społecznej drabiny i nikt się nie zdziwi, jeżeli jakaś pani Grendżer okaże bezkresną uległość panu Dombi. Czy pani to słyszysz?
Ani słówka odpowiedzi. Najmniejszej zmiany w wyrazie twarzy. Oczy wciąż w nim utkwione.
— Podobno lekarze polecają matce pańskiej wyjazd do Brajton. Karker był tak łaskaw....
Edyta nagle przeistoczyła się. Twarz jej i szyja okryły się takim rumieńcem, jak gdyby padł na nie odblask posępnego zachodu słońca.
Zauważył tę zmianę, lecz wyjaśnił ją sobie ku swemu zadowoleniu.
— Karker był tak łaskaw, że najął już w Brajton mieszkanie. Po waszym powrocie do Londynu zajmę się porządkiem w mym domu Tymczasem zaś najmę wam w Brajton szanowną panią Pipczyn, która już była mi raz pomocną.
— I jeszcze jedna uwaga. Zdawało mi się, że wzmianka o Karkerze dziwne wrażenie sprawiła na pani. Raz już wyraziłaś mi pani swe niezadowolenie, kiedym wobec tego urzędnika uczynił jej uwagę o chłodnem przyjęciu mych gości. Wypadnie pani przezwyciężyć podobne uczucia i naprzód przygotować się do takich scen, bo one się zapewne powtórzą. Karker cieszy się całem mojem zaufaniem i myślę, że pani raczysz go takiemże obdarzyć.
Tu pan Dombi spojrzał na małżonkę i stanowczo przekonał się, że poddał ją swej władzy. Milczał przez chwilę, rozkoszując się swym tryumfem. Pycha jego przez tę chwilę spotężniała, kończył więc tonem stanowczym i despotycznym:
— Zapewne oszczędzisz mi pani konieczności posyłania do niej Karkera z naganami i upomnieniami co do jej sprawowania się. Wszelkie drobne kłótnie nie godzą się z mojem stanowiskiem w świecie, ani z mem osobistem dostojeństwem i radbym otoczyć odpowiednim szacunkiem damę, którą wyniosłem na tak świetną wysokość. Jeżeli zaś pani nie skorzystasz z tej lekcyi, Karker zjawi się z niemiłem poleceniem powtórzenia mej woli.
Potem pan Dombi wstał i gotował się do wyjścia.
Nie zmieniając swej twarzy, Edyta cicho rzekła:
— Zaczekaj pan, na Boga, zaczekaj!
Czemu milczała dotąd? Jaka burza wewnętrzna dławiła jej mowę wówczas, gdy wpijała oczy swe niby posąg nieruchomy bez nienawiści i miłości, bez dumy i bez pokory, bez uniżoności i bez sprzeciwu.
— Czym ja pana prosiła, byś szukał mej ręki? Czy używałam jakich środków, aby pana zmuszać? Czym udawała przywiązanie przed lub po ślubie? Czyż nie taką jestem teraz, jaką byłam?
— Niema co się nad tem zastanawiać.
— Czy pan sądziłeś, że pana kocham? Czyż nie wiedziałeś, że pokochać go nie mogę? Dumny człowieku, czy usiłowałeś zdobyć me serce? Nie zatroszczyłeś się o rzecz tak marną! Wszak ani słowa nie wymówiłeś ze swej strony w tym względzie w czasie tej kupieckiej umowy.
— Pytania te nie mają związku z mymi zamiarami.
Edyta wstała i stanęła między drzwiami i mężem.
— Odpowiedziałeś pan na każde z tych pytań, zanim je zadałam. Teraz powiedz pan, czy całą swą istotą nie oddałabym się panu, gdybym go kochała? Czy byłyby potrzebne te wyrzuty i upomnienia, gdyby serce me było czyste i uwielbiało ciebie?
— Zapewne — nie.
— Teraz znasz mię pan. Znasz moje życie. Czy sądzisz, że w ten czy ów sposób mógłbyś mię zmusić do uległości i posłuszeństwa? Teraz musisz wysłuchać mego wezwania, które jest ważne. Przed nami oto cel życia ponury i byłoby lżej, gdybyśmy sami tylko doń zmierzali. Lecz z naszym losem złączony inny.
Pan Dombi siadł i sposępniał.
— Mówię ze względu na inną: jej los wiąże się z moim i pańskim. Od dnia ślubu postępowałeś pan ze mną dumnie, co odpłacałam takąż monetą. Codzień i co godzinę okazywałeś światu, jakto ja szaleję z radości, że zostałam pańską żoną. Ja zaś nie czułam wcale radości i nie taiłam tego przed światem. Każde z nas idzie własną drogą — i nie doczekasz się pan odemnie rozczuleń i przywiązania — nigdy!
To „nigdy“ miało dźwięk bardzo stanowczy i silny.
— Nie mam dla pana ani odrobiny uczucia — wiesz pan o tem. A zresztą i pan nie dbasz o względy żony. Nie było i niema w panu ani cienia miłości małżeńskiej. Ale tak czy owak złączeni jesteśmy na zawsze, a w ten nieszczęsny związek wplątani inni. Oboje pomrzemy; lecz do zgonu los nasz złączony z losem dziecka. Będziemy zatem czynili sobie wzajemne ustępstwa.
Pan Dombi podniósł głowę, westchnął, jakby chciał rzec: „tylko to!“
Oczy Edyty zajaśniały a twarz zbladła jak marmur.
— Słów tych i znaczenia ich nie zdobyłoby się odemnie za skarby świata. Jeżeli je pan odrzucisz, nie powtórzę ich za żadne bogactwa. Myślałam o nich, ważyłam je. Jeżeli pan zgodzisz się na ustępstwa, ja poczynię je również. Będę starała się o pewną względność w stosunkach, jeśli i pan się o to postarasz.
Wszystko mówiła cicho i spokojnie, a oczy jej śledziły wyraz oczu męża.
— Łaskawa pani — rzekł — nie mogę przystać na tak niezwykłą propozycyę. Nie mogę z panią wejść w żadne układy. Wszystko i zawsze będzie zależało tylko odemnie. Podałem już swe ultimatum i żądam wypełnienia go.
Jak nagle zmieniło się oblicze jasne i spokojne! Jaki płomień wzgardy, oburzenia, gniewu, wstrętu rozgorzał w czarnych oczach! Nie było już przymusu w tej dumnej postaci i pan Dombi z przerażeniem wyraźnie czytał swój wyrok!
— Idź pan precz! — zawołała, rozkazującym gestem drzwi wskazując — skończyło się pierwsze i ostatnie nasze wyjaśnienie. Nic od tej chwili nie jest w stanie mocniej nas od siebie oddzielić!
— Użyję swych środków, pani — i nie ustraszą mnie groźne słowa.
Odwróciła się do niego plecami i usiadła przed zwierciadłem.
— Czas panią umityguje i zwróci na drogę obowiązku. Radzę pani uspokoić się.
Edyta milczała. Pan Dombi nie dostrzegł w lustrze żadnej dla siebie uwagi z jej strony, jak gdyby był pająkiem na ścianie lub stonogą na podłodze, albo wreszcie takim robakiem, o którym myśleć nie warto, skoro go się raz nogą zdeptało.
Wychodząc, jeszcze się obejrzał na wspaniałą komnatę, na drogocenne klejnoty bezładnie rozrzucone, na postać Edyty w bogatej szacie odbitej w lustrze. Wreszcie spokojnie udał się do swej świątyni dumania, niosąc obraz wszystkich przedmiotów i dziwiąc się, jak to się stać mogło wobec niego.
Zresztą nie zatracił swego dostojeństwa ani nadziei, że sprawy ułożą się w myśl jego dobra i woli.
Stało się też, że urocza Kleopatra niebawem znalazła się w Brajtonie wraz z Edytą i Florcią.
Konsylium lekarzy uchwaliło, że pani Skiuten będzie się udawała na wybrzeże, a byłoby wskazane, gdyby krótkie spacery odbywała pieszo. Edyta troskliwie czuwała nad matką i zawsze we dwie wyjeżdżały.
Raz pani Skiuten była w nastroju niezwykle zazdrosnym i podrażnionym. Matka i córka milcząc, jechały karetą. Pani Skiuten, zachwycona córką, nagle wzięła jej rękę i zaczęła okrywać pocałunkami; potem wysiadły i udały się wzdłuż wybrzeża pieszo. Kareta zwolna podążała za niemi, Edyta zaś szła nieco z tyłu.
Dzień był chłodny, wietrzny. Wtem przed niemi pojawiły się dwie kobiety, tak podobne do nich samych, że Edyta mimowiednie stanęła.
Prawie równocześnie stanęły i one. Jedna, w której Edyta poznała spotworniały cień swej matki, zaczęła coś znacząco przedstawiać, pokazując ruchami, poczem druga wysunęła się naprzód i Edyta z mimowolną grozą poznała w niej swego sobowtóra.
Przypatrując się owym kobietom, przekonała się, że bardzo ubogo ubrane, jak włóczęgi przedmiejskich zaułków. Młoda kobieta niosła jakąś robotę zapewne na sprzedaż, stara wlokła się z pustemi rękoma.
Tymczasem Edyta bez względu na ogromną różnicę w stroju, postawie, urodzie wciąż porównywała siebie i młodą kobietę. Może dostrzegła w niej rysy, jakie pozostały dotąd w jej własnej duszy. Kiedy zaś młoda kobieta utkwiła w niej swój przenikliwy wzrok, w którym czytać można było te same myśli, Edytę wstrząsnął dreszcz, jak gdyby pogoda się zmieniła i owionęło ją zimne tchnienie wiatru. Obie pary spotkały się. Stara wyciągnęła dłoń i żebrała jałmużny u pani Skiuten. Młoda i Edyta stanęły naprzeciw siebie i badały się.
— Co sprzedajecie? — spytała Edyta.
— Tylko te oto łachmany — rzekła niedbale młoda. — Dawniej sama się sprzedawałam.
— Nie wierz jej, dobra pani — warknęła stara — nie wierz temu, co mówi. To moja pieszczotka, moja niepokorna córka. Ciągle tylko oskarża mię i gani za to, co czynię. Ona i teraz gniewa się na mnie, biedną swą starą matkę.
Gdy pani Skiuten drżącą ręką dobyła portmonetki z pieniędzmi, głowa jej prawie zetknęła się z głową nędzarki, chciwie wlepiającej oczy w złote i srebrne pieniądze.
— Jak gdybym was gdzieś widziała — rzekła Edyta do starej.
— Widziałaś, moja śliczna. W gaju. Rankiem pośród drzew. Nie chciała mi pani dać ani szeląga, a dobry pan dał i dużo dał — niech mu Bóg da zdrowie!
— Dla czego mię wstrzymujesz, Edyto — mówiła pani Skiuten niecierpliwie. — To dobra kobieta i dobra matka — jestem pewna. Ty nic nie wiesz.
— Bóg zapłać, dobra pani, Bóg zapłać! Pani także, jak i ja, doskonała matka.
— Upewniam cię też — jęczała pani Skiuten — i ja mam córkę niepokorną, niewdzięczną mimo wszelkich starań. Daj rękę. Ot tak. Tyś kobieta z uczuciem, z sercem i z duszą.
— O, tak, moja pani, tak!
— Jestem tego pewna. Córka moja zowie się Grendżer. Dawaj jeszcze rękę. Teraz z Bogiem. Teraz, Edyto, nauczysz się cenić swą matkę. Na świecie niewiele takich matek. Chodźmy.
Kiedy ruina Kleopatry poszła przodem ze skargami i westchnieniami, żebraczka, licząc pieniądze, powlokła się także. Młode zaś kobiety ani słowa nie przemówiły do siebie, lecz jeszcze stały badając się, aż Edyta, jakby ze snu zbudzona, pociągnęła w stronę matki.
— Tyś piękna kobieta — mruczała kopia Edyty — ale piękność nie ratuje nas. Tyś pyszna, ale i pycha nas nie ratuje. Nie mamy co się nawzajem oglądać — kiedyś się jeszcze spotkamy!
Nic się jednak nie stało. W Brajtonie wszystko jak dawniej. Fale bezustannie wyznają swe niezgłębione tajnie, pył kłębi się po piaszczystem wybrzeżu; wichry i chmury gonią kędyś w dal tajemniczą; żagle księżycową nocą — niby białe dłonie — wabią wciąż ku dalekiej roztoczy.
Śliczna, pełna melancholii Florcia znowu przechadza się tam, gdzie tak tęskniła, gdzie tyle doznała szczęścia, gdzie tak często rozmawiali śród rozgwaru fal, miotających krople aż ku jego wózkowi. Florcia o nim duma i słyszy w burzliwym grzmocie morskim całe jego dzieje, wszystkie myśli, uczucia, słowa — i znajduje, że odtąd własne jej życie, wszystkie nieokreślone nadzieje i smutki w pustym domu i wspaniałym pałacu były upostaciowaniem cudnych brzmień tajemniczego hymnu.
Słyszy we falach requiem Pawełka i Tuts, dobry Tuts, który też przyjechał do Brajton — wszak rozumiecie — przypadkowo. Bez słów i w pełnej szacunku odległości stąpa on brzegiem morza za ubóstwioną postacią, nie śmiejąc naruszyć jej spokoju, a fale morza śpiewają jego uszom wiekuistą pieśń uwielbienia dla Florci.
Ale oto Tuts nabiera śmiałości, głęboko oddycha i zwolna, niezdecydowanie — zbliża się ku Florci. Jąka się, milczy, nareszcie ze zdumieniem woła:
— Patrzcie państwo — panna Dombi... ach, co za cud, oto nigdy nie przypuszczałbym, że panią tu spotkam!
W istocie zaś Tuts krok w krok szedł za karetą i niewątpliwie szedłby za nią na kraj świata.
— I Dyogenes z panią, panno Dombi! — wołał Tuts, zelektryzowany dotknięciem rączki, podanej mu uprzejmie.
A pewnie — i Dyogenes tu, pewnie, Tuts miał nawet dostateczną przyczynę wspomnieć o Dyogenesie, bo ten wśród głośnego naszczekiwania wyraził żywą chęć powitać wspaniałe łydki Tutsa. Florcia wstrzymała wiernego psa.
— Precz, Dyogenes, precz! Czyś zapomniał, kto nas poznajomił? Jak ci nie wstyd, Dyogenesie!
A pewnie, że wstyd i dla uniknięcia wstydu Dyogenes zaczął skakać, szczekać, odbiegł, wrócił znowu, machał ogonem i rzucił się pędem na jakiegoś pana. Tuts, podobnie jak Dyogenes, gotów był na sztuki rozerwać każdego natrętnika, któryby się ośmielił zamącić spokój królewny serca jego.
— Dyogenes teraz w swem rodzinnem miejscu, nieprawda, pani?
Florcia uśmiechnęła się.
— A ja, panno Dombi... niech mi pani przebaczy, panno Dombi, doprawdy, to jest, przysięgam, panno Dombi, ja tak panią uwielbiam, że nie pojmuję, co się ze mną dzieje. Ja jestem nędzne bydlę, panno Dombi. Gdybyśmy w tej chwili nie byli na ulicy, padłbym przed panią na klęczki i ze łzami błagałbym ją — rozumie się bez żadnego powodu z jej strony — żeby mi pani pozwoliła mieć nadzieję, że ja, to jest, że mogę... kiedyś... z czasem... szczęście całego mego życia...
— O, przestań, panie Tuts, na miłość Boga, przestań! — zawołała Florcia — ani słowa więcej. Z przyjaźni i życzliwości ku mnie, dobry panie Tuts.
Stropiony Tuts stanął z otwartemi usty i umilkł. Niewinna twarzyczka dziewczęcia zwraca się ku niemu ze szczerym uśmiechem.
— Dziękuję panu. Byłeś pan dla mnie tak dobry i tak miły, że pewna jestem — pan chciałeś tylko pożegnać się ze mną — i nic więcej. Nieprawdaż?
— Dalibóg, prawda, panno Dombi; ja... ja tylko też chciałem pożegnać się — i nic więcej. Do widzenia!
— No, to do widzenia, panie Tuts.
— Do widzenia, panno Dombi! Niech pani o tem nie myśli. Bardzo dziękuję. To nic... to zupełnie i stanowczo nic! Do widzenia.
Biedny Tuts z rozpaczą w sercu udał się do swego hotelu, rzucił się na łóżko i miotał się długo, i gorzko się żalił jak człowiek, przybity niespodzianymi razami losu.
Z nastaniem nocy Tuts błąka się pod domem, w którym chroni się drogocenny klejnot i patrzy w okno, gdzie błyska ognik i gdzie — jak wyobraża sobie — siedzi Florcia przy robótce. Ale myli się pan Tuts. Florcia oddawna śpi słodko w swej sypialni. Pokój, w którym się świeci, należy do pani Skiuten.
Ona teraz wstąpiła na tę samą scenę, na której niegdyś zbolały chłopczyk zakończył ostatni akt swego, pełnego cierpień, życia. Rozgrywa się u niej ta sama rola, lecz jak od tamtej różna! Stara pani nie śpi, jęczy i zrzędzi. Brudna i zdrętwiała dziko się rzuca na swem bolesnem łożu a koło niej Edyta, straszliwie obojętna na przedśmiertne męczarnie. Cóż mówią im morskie fale w mroku ciszy?
— Kamienna ręka... ogromna, straszna ręka... Edyto, za co chce mi cios zadać? Czy nie widzisz, Edyto?
— Nic niema, matko. To tylko gra wyobraźni.
— Wyobraźnia! Spójrz tu, czy nie widzisz?
— Doprawdy niema nic. Nie siedziałabym tak spokojnie, gdyby cokolwiek było.
— A dla czegoś taka spokojna? Tobie nic, zawsze nic. Oto ona... znowu straszna ręka... nie, to nie ułuda. Przykro mi patrzeć na ciebie.
— Bardzo żałuję, matko.
— Żałujesz! Zawsze czegoś żałujesz — tylko nie mnie.
I stara pani jęczy. Przypomina sobie inną nieszczęsną matkę niedawno spotkaną. Milknie, wpatruje się w swą córkę, żali się, że dostaje obłędu, chowa twarz w poduszki.
Edyta z litością pochyla się ku niej i coś mówi. Chora wstrząsa się i z krzykiem chwyta córkę za szyję:
— Edyto! Prędko wracamy do domu, nie prawdaż? Czyś pewna, że wrócę do domu?
— Tak, matko, tak.
— A dla czego powiedział — jakże go tam? Zawsze zapominam nazwisk... Dla czego wymówił major to wstrętne słowo? Wszak je wymówił, Edyto? Tak czy nie?... Nie stanie się to ze mną, nie stanie!
Znowu i znowu chora pani spogląda w róg pokoju i widzi tam rękę kamienną, wydobytą — jak utrzymuje — z jakiegoś grobu i mającą cios jej zadać. Nakoniec spada ręka i stara skurczona i zgarbiona nieruchomo wali się na łoże, a pół jej ciała — trup cuchnący.
Florcię widuje ona rzadko i nigdy nie spojrzy na nią bez kwaśnej miny, znamionującej niechęć. Edyta nieustannie siedzi obok, usuwa Florcię od łoża śmiertelnego. Sama w swej sypialni Florcia drży na myśl o śmierci i często ze snu się budząc, ogląda się z lękiem wokoło, jak gdyby śmierć nadeszła. Nikogo nie bywa przy chorej prócz Edyty, ale to i dobrze, że obce oczy nie oglądają wstrętnej ofiary. Córka tylko świadkiem walki pomiędzy życiem a śmiercią.
Znika ostatni cień na martwem licu, gęsty welon zasłania z przed oczu błysk światła. Błędne ręce pod kołdrą łączą się i wyciągają ku córce a z piersi wzdętej wyrywa się okrzyk:
— Czyżem nie ja cię wykarmiła!
— Nieludzki był to głos... Edyta pada na kolana i nachyla się ku konającej:
— Matko, możesz mnie jeszcze słyszeć?
Zapadłe oczy otwierają się a głowa z wysiłkiem czyni ruch potakujący.
— Pamiętasz noc przedślubną? Darowałam ci wówczas twój w niej udział i modliłam się, aby ci Bóg przebaczył. Wtedy wszystko się między nami skończyło. Powtarzam to. Ucałuj mię, matko.
Edyta dotyka zbielałych warg i na chwilę wszystko ucicha. Nagle szkielet Kleopatry z dziewiczym uśmiechem na ustach czyni ostatni wysiłek, aby się podnieść na łożu.
Ściągnijmy różowe firanki. Jakiś inny cień pełznie po nich prócz wichru i obłoków. Szczelniej ściągnijmy różowe firanki.
Rob Tudl zmienił się gruntownie od stóp do głowy. Umyty i uczesany puszy się w lakierowanych bucikach i ciemnej barwy liberyi, uszytej misternymi palcami artysty toalet lokajskich. Szanowny pupil dobroczynnego zakładu od pewnego czasu ma zaszczyt być kamerdynerem pana Karkera, dyrektora znakomitej firmy i prawej ręki pana Dombi. Porzuciwszy służbę u kapitana Kuttla i sprzedawszy na prędce z niemiłą stratą swe gołębie, Rob pędem wpadł do domu Karkera i stanął z zaognioną twarzą przed swym władcą, oczekując pochwał i nagrody.
— A, to ty — rzekł pan Karker, rzucając ukośne spojrzenie na zwitek skąpego mienia syna palacza. — Owóż straciłeś służbę i przybywasz do mnie. Tak czy nie?
— Tak, to jest ośmielę się zauważyć, że gdym tu był ostatnim razem, pan raczył mi powiedzieć...
— Ja raczyłem powiedzieć? Co takiego? Com ci powiedział?
— Nie, nie... nic pan nie raczył powiedzieć — jąkał się biedak, zbity z tonu surowym wzrokiem Karkera.
— Ty, łaskawco, jak widzę, jesteś lis czystej krwi i zaręczam, że nie utrzymasz swej głowy na karku. Zginiesz, jak parszywa owca.
— O, zmiłuj się nademną, panie — jęczał, trzęsąc się, Rob. — Gotów jestem pracować dla pana dniem i nocą. Będę panu służył wiernie i rzetelnie.
— Jeszczeby też! Inaczej kuso byłoby z tobą.
— Tak, tak, panie. Wiem to. Pokornie dziękuję. Rozkazuj pan, racz mnie wystawić na próbę. A jeżeli czego nie wykonam podług zlecenia, to może mnie pan choćby zabić...
— Wielka tam rzecz ciebie zabić, szczeniaka. Nie, nie. Jeżeli ośmielisz się oszukiwać mnie, rozprawię się z tobą tak, jakby ci się nawet w piekle nie przyśniło.
— Tak, już mię pan wyśle na dno piekła, ja o tem wiem. To też nie zdradzę pana, choćby mię kto złotem obsypywał.
— A zatem, powtarzam, straciłeś miejsce i przychodzisz z prośbą o służbę?
— Tak właśnie, proszę pana.
— No, zatem znasz mnie, łotrzyku?
— Znam, proszę pana.
— Pamiętaj zatem — czuwaj!
Tokarz kłaniał się nizko i cofał ku drzwiom w słodkiej nadziei, że wolniej odetchnie, gdy wstrzymał go głos pana.
— Ej, ty!... Zamknij no przedewszystkiem drzwi. Wszak przywykłeś podglądać przez dziurkę od klucza. Wiesz, łotrze, co to znaczy?
— Wiem, panie. Podsłuchiwałem...
— Podglądałeś, czatowałeś i tak dalej.
— W pańskim domu nie będę tego czynił. Przysięgam, że nie będę. Niech zginę, niech mi oczy wyłupią... Chyba, że mi pan nakaże.
— Zobaczymy. Przywykłeś szpiegować i donosić. Zapomnij o tem przyzwyczajeniu, no, bo zobaczysz...
I pan Karker kazał mu iść do kuchni. Tak to Rob zainstalował się u pana Karkera. Odtąd gorliwy niewolnik oddał mu się duszą i ciałem. Po kilku miesiącach nienagannej służby, pewnego pięknego poranku, otworzył Rob furtę ogrodową panu Dombi, który przybywał na śniadanie do swego dyrektora. W tej chwili pojawił się pan Karker i szedł witać dostojnego gościa obu rzędami lśniących zębów.
— Aniby mi to w głowie postało, żebym kiedy doznał zaszczytu widzenia pana u siebie. Niezwykły to dzień w mym kalendarzu. Taki jak pan człowiek może czynić, co mu się podoba, lecz taki człowiek, jak ja — o, to zgoła co innego!
— Wcale niebrzydką masz pan willę — rzekł pan Dombi.
— Panu wolno tak mówić. Dziękuję panu.
— Nie, Karkerze, bez żartów, każdy to samo powie. Miejscowość śliczna i wygodna.
Wszedłszy do środka, pan Dombi raczył chwalić układ pokojów i liczne sprzęty dla wygody i zbytku. Karker skromnie słuchał uwag, dodając, że doskonale pojmuje właściwe ich znaczenie.
— A zresztą — kończył — willa niezła istotnie, nawet może lepsza, niżby mógł posiadać podobny biedak. Lecz sąd pański w każdym razie przesadny. Pan swem stanowiskiem zbyt dalekim jesteś od ubogich ludzi. Podobnie wielcy tego świata nieraz znajdują upodobanie w życiu nędzarzy.
Przy tej obłudnej mowie usta rozwarły mu się na oścież i ciekawy spostrzegacz mógł bez przeszkody policzyć wszystkie zęby. Nie spuszczał oczu ze swego gościa, a spojrzenie stawało się przenikliwszem, gdy pan Dombi stanął koło kominka i oglądał obrazy. Karker śledził najmniejszy ruch, bacznie szedł za wzrokiem pana Dombi. Kiedy nareszcie ten utknął na jednym obrazie, Karker stłumił oddech i przeistoczył się w kota, czatującego na pożądaną zdobycz; lecz wbrew oczekiwaniu oko patrona obojętnie prześliznęło się z obrazu na inny przedmiot, jakby to był nic nie znaczący szczegół w dekoracyi domu Karkera.
Karker wciąż obserwował obraz — był to portret Edyty. Na twarzy jego pojawił się zły, jadowity uśmiech, z pozoru zwrócony ku obrazowi, w istocie zaś ku panu Dombi, który spokojnie stał obok. Podano śniadanie. Usadowił pana Dombi plecami do portretu, sam zajął miejsce naprzeciw, jak zwykle.
Pan Dombi milczał.
— Czy wolno mi spytać — zaczął Karker — jak zdrowie pani Dombi?
— Dziękuję. Pani Dombi zdrowa. Zwracasz pan właśnie myśli me na przedmiot, o którym chcę z panem pomówić.
— Możesz odejść, Robie — rzekł Karker.
A gdy odszedł, zapytał:
— Pamięta pan tego chłopca?
— Nie.
— Pewnie. Gdzieby tam pan pamiętał każdego nicponia. Zresztą chłopak należy do rodziny, z której pan miał piastunkę. Może pan przypomni, jak wspaniałomyślnie zająłeś się wtedy jego edukacyą?
— Czyżby to był ten sam chłopiec? Edukacya, jak się zdaje, nie wyszła mu na dobre.
— Tak. Boję się, że wyrośnie na łotrzyka. Ale nie o to chodzi. Nie miał służby i włóczył się z kąta w kąt. Potem czy sam sobie uroił, czy mu matka wmówiła, że ma jakieś prawo do pańskiej opieki, dość, że dniem i nocą wałęsał się koło biura. Mój związek z panem ogranicza się do interesów, jednak niekiedy biorę udział we wszystkiem, co...
— Karkerze, miło mi podziękować, że nie ograniczasz swej...
— Służby...
— Nie, chcę powiedzieć — swej miłej uczynności do spraw biurowych. Na równi z kupieckimi interesami obchodzą pana uczucia, pragnienia, nadzieje, nawet nieszczęścia, czego dowodzi obecny wypadek. Jestem panu wdzięczny, Karkerze. Tak tedy korzystam z okazyi, aby porozmawiać w sprawie, w której przybyłem. Będę z panem zupełnie szczery...
— Stać się godnym zaufania — co za wyróżnienie, co za honor! Czy mogłem się spodziewać?
Pan Dombi poprawił halsztuk i po chwili ciągnął.
— Ja i pani Dombi wbrew nadziei nie zgadzamy się co do kilku kwestyi. Nie rozumiemy się. Pani Dombi musi uświadomić sobie niektóre niezbędne pojęcia. Posiada ona wprawdzie i doskonałe przymioty, godne uznania i pochwały. Ale oto przed śmiercią pani Skiuten zwracałem jej uwagę na swe niezadowolenie z powodu jej zachowania się, czego zresztą byłeś pan świadkiem.
— Pamiętam, pamiętam i bardzo ubolewałem... Było mi miło, że mnie pan przedstawił pani Dombi, zanim wzniosła się na ten wysoki stopień, ale ubolewałem, żem się stał przedmiotem tego wyjątkowego wyróżnienia.
Pan Dombi zamyślił się. Nie rozumiał, o co chodzi.
— Racz pan tłómaczyć się jaśniej.
— O, tak, zaplątałem trochę myśl swoją. Sprawa ma się tak. Pani Dombi nigdy nie darzyła mnie swymi względami. To w porządku i nie mam o to pretensyi. Ale jednak nie radbym ściągnąć na siebie jej gniewu. A wiem że nie przebaczy mi ówczesnej mej obecności przy rozmowie. Z pańskim gniewem niema żartów, a tu tymczasem świadek.
— Karkerze — rzekł Dombi wyniośle — ja sądzę, że w mojem towarzystwie ja, a nie kto inny jest główną osobą.
— O, któż wątpi o tem?
— Pani Dombi, gdy w grę wchodzę ja 1 ona, schodzi na plan drugi. Czy nie tak? — Niezawodnie. Tu niema o czem mówić.
— W takim razie nie będziesz pan w kłopocie, wybierając między gniewem pani Dombi a moją łaską.
— Zapewne. Miałem też nieszczęście zasłużenia sobie na gniew pani Dombi. Nic panu o tem nie mówiła?
— Mniejsza o to, o czem mówiła lub powie jeszcze. Nie mam ochoty rozmyślać nad tem. Starałem się pouczyć ją co do uległości i nie udało mi się. Nie zmieniła w myśl mych przedstawień swego zachowania się. Dałem jej też już wtedy do poznania, że dalszą swą wolę zakomunikuję jej przez swego pełnomocnika, tj. przez pana. I oto nie mogę odwlekać swego zamiaru. Wola moja musi się spełnić, musi stać się dla niej prawem. Panu poruczam uwiadomić ją o tem.
— Rozkazuj pan — będę posłuszny.
— Do tego właśnie zmierzam. Pani Dombi nie ceni należycie położenia, w którem miała zaszczyt się znaleźć. Jest w niej duch oporu, który musi być złamany i zniweczony. Nie chce ona zrozumieć, że każda myśl sprzeciwu względem mnie — jest potworna i niedorzeczna.
— O, my to wybornie wiemy.
— To też postarasz się pan ją poinformować, że zwracam uwagę na naszą rozmowę i dziwię się, dla czego pozostała bez skutku; że moja ówczesna wola jest niezłomną; że i dziś nie jestem rad z jej zachowania się; że przedsięwezmę surowsze środki, jeśli nie pójdzie za swą powinnością i zgodnie z moją wolą, podobnie jak ulegle i pokornie pełniła ją pierwsza pani Dombi....
— Pierwsza — była bardzo szczęśliwa!
— Pierwsza postępowała roztropnie i myślała prawidłowo.
— Jak pan sądzi, czy panna Dombi podobna do swej matki?
W jednej chwili rysy pana Dombi uległy zmianie. Pełnomocnik wpił się w nie oczami.
— Popełniłem błąd, dotykając najtkliwszej struny pańskiego serca. Daruj mi pan. W swej gorliwości zapominam o rodzinnych związkach. Proszę o przebaczenie.
Karkerze! Nie potrzebujesz pan się usprawiedliwiać. Pańska uwaga pozostaje w ścisłym związku z naszą rozmową. Mylisz się pan, sądząc, żeś obudził we mnie bolesne wspomnienia. Nie pochwalam wcale stosunku pani Dombi z mą córką.
Przepraszam, niedokładnie pana rozumiem.
— Koniecznie musisz pan w mojem imieniu ostrzedz panią Dombi pod tym względem. Wcale mi się nie podoba jej romantyczne przywiązanie do mej córki. Niewątpliwie opowiadają sobie, że stosunek pani Dombi do mej córki jest przeciwieństwem stosunku jej do mnie. Powiesz pan, że wypraszam sobie tak potworny nieład.
Czy to jest istotne uczucie czy kaprys czy duch oporu w obec mej woli, mniejsza o to: nie dozwalam i protestuję. W domu moim — jam pierwsza osoba i pierwszą powinnością mej żony — bezwarunkowa uległość mej woli.
Pan Dombi mówił namiętnie i głos jego drżał, policzki pałały a Karker po raz pierwszy widział swego szefa w takiem rozdrażnieniu.
— Tak tedy — wszystko to wyłożysz pan jako naczelny i główny punkt pani Dombi.
— Przepraszam — zaczął Karker, którego twarz wyrażała chytry, obłudny i szatański tryumf nad panem Dombi — proszę o niektóre wyjaśnienia. Czy pani Dombi wie, że mam być pełnomocnikiem w zakomunikowaniu jej pańskiego niezadowolenia?
— Wie.
— A dla czego wie?
— Jakto dla czego? Powiedziałem jej.
— Ponieważ pani Dombi na mnie się gniewa, przeto dane mi polecenie zmierza właśnie do tego, aby tem silniej poniżyć ją w jej dumie. Rozumiem. Szczycę się tym dowodem zaufania i spełnię wolę pańską najściślej. Czy nic mi pan nie ma więcej do rozkazania?
— Nic więcej.
Obaj potem kończyli śniadanie, siedli na swe konie i udali się do City. Karker był w wesołem usposobieniu i rozmawiał z ujmującem ożywieniem. Dombi chętnie słuchał i chwilami czynił krótkie uwagi dla podtrzymania rozmowy. Tak jechali spokojnie i sprawnie, kontenci ze siebie. Dombi, jak przystało, sztywno niósł głowę na halsztuku twardo nakrochmalonym i sztywno trzymał nogi na długich strzemionach. Opuścił cugle, wzniósł szpicrutę, nawet nie uważał, dokąd zmierza koń szlachetnej rasy. Na tej podstawie rasowy koń miał prawo potknąć się o duży kamień śród drogi, zrzucić przez głowę swego jeźdźca, kopnąć go swem dźwięcznem metalowem kopytem i w dodatku okazać szczery zamiar zwalenia się nań swem tucznem cielskiem.
Karker, wyborny dojeżdżacz i zręczny sługa, w mgnieniu oka zeskoczył z siodła i dopomógł miotającemu się rumakowi zerwać na nogi w przyzwoitem o ddaleniu od jeźdźca, leżącego na drodze.
Jeszcze chwila, a zaufanie dzisiejszego poranku stałoby się ostatnim aktem życia pana Dombi. Tymczasem zaś nieprzytomnego i krwią zlanego natychmiast, pod dozorem Karkera, robotnicy/, zajęci przy naprawie drogi, odnieśli do poblizkiej traktyerni, dokąd wkrótce ze wszech stron nadbiegli szanowni chirurgowie, ściągnięci na miejsce katastrofy tajemnym instynktem nakształt sępów, których instynkt sprowadza do ścierwa wielbłąda, padłego śród pustyni. Gdy pacyent odzyskał przytomność, zaczęli oni rozprawiać o właściwościach jego ran. Pierwszy chirurg dowodził, że pan Dombi we wielu miejscach połamał nogę. Tak samo sądził restaurator.
Inni dwaj lekarze, którzy znaleźli się tu przypadkowo, zbijali to zdanie zwycięsko i bezinteresownie, wskutek czego ku końcowi narady ułożyła się taka opinia: Ponieważ pacyent właściwie nie złamał żadnej kości, lecz odniósł tylko stłuczenia dość silne i nadwerężył żebro, należy go dziś ku wieczorowi przewieźć do domu, bacząc na zachowanie ostrożności. Rany obmyto i przewiązano, chorego ułożono w łożu, Karker zaś siadł na koń i pomknął z żałosną wieścią.
W domu pana Dombi zażądał widzenia się w ważnej sprawie z panią domu. Służący wrócił z odpowiedzią, że pani Dombi przeprasza, ale w tej godzinie nie przyjmuje gości. Karker, przygotowany na zimne przyjęcie, napisał na kartce, że ma naglącą potrzebę widzenia się z panią natychmiast. Za chwilę pokojowa wprowadziła go do salonu, gdzie siedziały Edyta i Florcia.
Nigdy Karker nie wyobrażał sobie, żeby Edyta była tak piękną! Często lubieżna wyobraźnia jego zatrzymywała się na wytwornych kształtach, lecz w najśmielszych rojeniach nie wydawała mu się choćby w połowie tak czarującą, jak teraz.
Spotkało go dumne spojrzenie na progu. Pochylił się w ukłonie i tej chwili rzucił okiem ku Florci z odcieniem nowej władzy, jaką miał nad nią. Dziewczę opuściło wzrok, Edyta zaś powstała, by go powitać.
Był w rozpaczy... głęboko zmartwiony... musi przysposobić Edytę do wieści o przypadku.. Błagał panią Dombi o siłę ducha... Daje słowo, iż nieszczęście nieduże... Ale pan Dombi..
Florcia wydała przejmujący okrzyk. Lecz Karker patrzał na Edytę, nie na nią. Edyta uciszała dziewczynkę. Ona nie krzyknęła, 0, nie, wcale.
— Pana Dombi spotkała w drodze przygoda. Koń się potknął i on spadł.
— O, mój Boże! — zawołała Florcia w rozpaczy — pokaleczony, zabity!
— Nie. Daję słowo, pan Dombi potłuczony, jest już przytomny, niema niebezpieczeństwa.
Zapewnia uroczyście panią Dombi, że mówi szczerą prawdę.
Potem wskazał, gdzie leży i prosił, aby (zawołano po niego karetę.
— Mamo, czy nie mogłabym tam pojechać?
Karker protestował. Z głęboką radością widział walkę wewnętrzną Edyty.
— Polecono mi prosić, żeby nowa klucznica... pani Pipczyn podobno, zarządziła przygotowanie łoża na dole, gdyż pan Dombi pragnie w czasie choroby zajmować swe pokoje. W tej chwili znowu jadę do niego. Względem męża pani zastosowano wszelkie środki, jakie mogłyby go uspokoić.
Skłonił się i wyszedł.
Nastąpił wieczór, kiedy Dombi otulony pledami i obłożony poduszkami — ułożył się w karecie, naprost niego zaś siadł Karker. Jechali zwolna, unikając wstrząśnień; była tedy noc już, gdy kareta stanęła u podjazdu, gdzie ją spotkała pani Pipczyn, ponura i kwaśna. Lokaje wynieśli pana Dombi z karety i ułożyli w pokoju, poczem Karker jeszcze raz odwiedził apartamenty z wieścią o stanie zdrowia małżonka. Edyta była znowu z Florcią i pan Karker znowu zwracał swe wymowne słowa do Edyty, jak gdyby ona stała się pastwą straszliwego niepokoju. Pan Karker z poświęceniem dzielił ten niepokój, a przejęty wzruszającem współczuciem odważył się na pożegnanie ująć rękę pani Dombi i ze czcią podnieść ją do ust. W tej chwili rzucił ukośne spojrzenie na Florcię i szybko opuścił pokój.
Edyta nie wyrwała dłoni i nie uderzyła w twarz uprzejmego szarmanta, choć twarz jej okrył jaskrawy rumieniec, oczy zapałały i serce gorączkowo tłuc się zaczęło. Pozostawszy sama, z całej siły uderzyła ręką w marmur kominka i długo nie chciała jej odjąć, jakby zbierając się cisnąć ją na płonące polana. I długo siedziała w posępnej i groźnej piękności swej, śledząc ciemne cienie na ścianie, jak gdyby to migały zarysy jej własnych dumań. Łkające przeczucie wywoływało przed jej wyobraźnię różne zjawy — jedna od drugiej wstrętniejsze. Lecz ponad wszelkie zjawy ostro wynurzała się jedna olbrzymia sylweta, wstrętna do obrzydzenia.
Była to postać pana Dombi.
Florcia, oddawna zbudzona ze snu, pełnego pięknych widzeń, z rozpaczą w duszy, zdawała sobie sprawę, że jej ojciec i Edyta są sobie obcy. Otchłań między nimi rośnie i niechęć utrwala się z dnia na dzień. Jej miłość i nadzieje blakły, dawny ból uśpiony powstał z nową mocą i gorzko jej było na sercu, ciężej, niż dawniej.
Do wątpień o ojcu przyłączyły się wątpliwości co do Edyty, tak jej oddanej i myślała z lękiem o swej ku nim miłości.
W jej wyobraźni roiły się i szybko mknęły wizye dziwaczne, będące wytworem jej niewinnego serca. Czuła, że ojciec zimny i obojętny ku Edycie, podobnie jak i ku niej, że jest srogi, niezłomny i nieustępliwy. Czyliż rodzona jej matka nie uwiędła wskutek walki bezsilnej z oziębłością? Wyobrażała sobie Edytę dumną i wyniosłą, pogardliwie traktującą jej ojca, którego nie raczyła obdarzyć najmniejszymi względami, choćby życzliwem spojrzeniem! Z grozą myślała, mając to za występek, że lubi osobę, wrogą dla ojca i że ojciec uzna ją za wyrodną córkę, gdy się o tem dowie. Dawniej czuła swą winę, nie umiejąc znaleźć środka na zdobycie miłości ojcowskiej; teraz do tej winy dodawała nowy występek nie do przebaczenia. Ale jedno życzliwe słowo, jedno spojrzenie Edyty starczyło do obalenia tych uczuć i biedna dzieweczka zaczynała się oskarżać za czarną niewdzięczność, boć to przecie Edyta okazywała współczucie cierpiącemu sercu Florci. Wszak była jej najlepszą przyjaciółką i pocieszycielką! Jednakże z Edytą o tem nigdy nie rozmawiała. Raz na zawsze zapowiedziała jej Edyta, żeby w tych sprawach zachować grobowe milczenie. Czuła Florcia, że Edyta miała słuszność. Tak się miały rzeczy, gdy pana Dombi, pokaleczonego i zbolałego przywieziono do domu i ułożono w pokojach jego pod bezpośrednim dozorem klucznicy, sławnej od czasu kopalni w Peru. Edyta i Florcia otrzymały wskazówkę wstrzymania się od nawiedzin u chorego. Oprócz pani Pipczyn uzyskał doń dostęp tylko Karker, jedyny przyjaciel i towarzysz, który zazwyczaj przesiadywał do północy.
— No, panno Florciu, niema co mówić, miły towarzysz, żeby go licho wzięło. Takiego ze świecą w biały dzień nie znaleźć.
Tak mówiła Zuzanna Nipper, od dwóch godzin siedząca w pokoju Florci z rękami na piersiach złożonemi.
— Nie mów tak, Zuzanno.
— Dobrze panience mówić „nie mów tak.“ A przecież u nas dzieją się tak niezwykłe rzeczy, że u prawej chrześcijanki wszystka krew zamieni się w szpilki. Mnie tam nic do tego, panno Florciu, a jednak nie mam nic przeciwko macosze panienki: i ze mną obchodzi się, jak należy. Dumna, prawda to, bardzo dumna, ale nic mi do tego. Lecz gdy rządzić chcą nami jakieś Pipczyny i gdy stają we drzwiach ojca panienki, jak krokodyle, to już niech panienka daruje, że nie jestem z kamienia.
— Tatuś ma zaufanie do pani Pipczyn i ma chyba prawo wybierać klucznice. Nie mów tak, Zuzanno.
— Niech tam, będę milczała, jeśli tak panienka sobie życzy. Tylko że ta Pipczyn ma dla mnie smak kwaśniejszy od niedojrzałego berberysu. Niechaj panienka wie o tem.
Rozmowa ta odbywała się tego wieczoru, gdy Dombi po smutnej przygodzie znalazł się w domu. Zuzanna była nie w humorze, — a miała do tego powód. Posłano ją na dół dowiedzieć się o zdrowie pana i musiała o nie pytać śmiertelnej nieprzyjaciółki, pani Pipczyn, która bez pytania pana Dombi dała sama bezczelną odpowiedź, jak utrzymywała Zuzanna. Taką zuchwałość tłómaczyła Zuzanna lekceważeniem Florci, co było nie do przebaczenia Oto dla czego Zuzanna była nie w humorze.
— Późno już, Zuzanno. Jużeś mi niepotrzebna.
— Tak to, panno Florciu! A pamięta panienka, jak to bywało nieraz noce przesiadywałyśmy — panienka przy robocie, ja drzemiąc. Wtedy dla Zuzanny nie było późno Ale co było, to minęło. Teraz ma panienka mamę, która mnie zastępuje. To i lepiej. Jestem rada. Nie mam nic przeciwko niej.
— Wierz mi, Zuzanno, nigdy nie zapomnę, jak ze mną dzieliłaś dawne sieroctwo, nigdy moja miła, nigdy!
I mówiąc to, Florcia otoczyła rękami szyje swej towarzyszki i całując ją, życzyła dobrej nocy. To tak rozczuliło Nipper, że zalała się łzami.
— Ukochana moja panienko, pozwól mi dowiedzieć się o zdrowie taty. Ja wiem, że cierpisz. Pójdę do jego sypialni i rozpytam w twojem imieniu. Pozwól mi, panno Florciu!
— Nie, Zuzanno, idź spać. Jutro dowiemy się o wszystkiem. Rano pójdę sama.
Mateczka może była tam a może nawet dotąd jest. Bądź zdrowa. Dobranoc.
Zuzanna wyszła. Wzburzona wspomnieniami wstrzymała się od własnego sądu co do obecności pani Dombi przy łożu męża, ale i nie warto było o tem mówić: Florcia sama nie wierzyła w swoje domniemania, a Zuzanna dostrzegła rumieńców na jej twarzy podczas ostatnich słów.
Gdy Florcia pozostała sama, pochyliła głowę na ręce i oddała się myślom. Wśród tych dumań, trujących ciszę nocy, żywo stanęła przed nią postać ojca pokaleczonego boleśnie, jak tam leżał w swym pokoju sam, bez przyjaciół i krewnych, blizkich sercu. Straszna myśl, że może umrzeć w tym stanie, nie spojrzawszy na córkę, nie pożegnawszy się z nią, ostrym kolcem wbiła się w piersi i zmusiła zerwać się na równe nogi. Postanowiła jeszcze raz, jak niegdyś, zejść ciemnemi schodami na dół, do pokoju pana Dombi.
Zbliżyła się do drzwi i zaczęła podsłuchiwać. W całym domu panowała cisza i świece dawno pogasły. Jak niegdyś z lękiem stąpała po schodach, wsłuchując się w szelest własnych kroków i podeszła do drzwi pokoju ojca. W domu ani śladu ruchu. Drzwi były uchylone. Słyszała cichy szmer tlejącego żaru w kominku i chód zegaru miarowy.
Ośmieliła się zajrzeć do głębi. Klucznica, otulona pledami, drzemała w głębokim fotelu. Drzwi do drugiego pokoju na pół otwarte dozwalały widzieć parawan; ale tam pełgało światełko jak gdyby przed łożem ojca. Zresztą nic, wszędy cisza, a z oddechu chorego można było miarkować, że śpi. To jej dodało odwagi, podeszła do parawanu i zaglądnęła w głąb pokoju.
Ujrzała twarz śpiącego i drgnęła. Na obliczu miał głęboką podłużną ranę. Mokre włosy rozsypały się na poduszkach. Jedna ręka zwieszona była w bandażach, twarz — bardzo blada. Ale nie to przykuło Florcię do miejsca. W oczach i twarzy dostrzegła wyraz, jakiego dotąd nie znała u ojca. Zawsze widywała go ponurym. Zawsze i wszędzie uwydatniał się na niej jakiś rys posępny i Florcia zazwyczaj mimowoli spuszczała oczy, gdy na nią patrzył, a nadzieja gasła w jej sercu pod wpływem tego surowego, odpychającego wejrzenia. Lecz teraz... po raz pierwszy oblicze wolne było od chmury, okrywającej nocą życie odtrąconego dziecka. Spał, jakgdyby przed snem pobłogosławił swą córkę. Zbudź się, potworny ojcze! Zbudźże się! Czas chyżo leci i groźnie pomyka w wieczność! Zbudź się!
Żadnej zmiany. Nieruchomy spokój przypominał dzieweczce miłe twarze, których zabrakło. Jak one niegdyś spoglądały, tak i on mógłby spojrzeć. A może... może nadejdzie chwila, kiedy biedna sierota spotka łagodny wzrok ojca i wówczas rozjaśnią się twarze ponure tych, którzy teraz otaczają pana Dombi.
Ach, jakże byłaby wtedy uszczęśliwiona!
Ukradkiem podeszła do łoża i bez tchu prawie ucałowała go w policzek. Potem odważyła się nawet położyć twarzyczkę swą koło jego głowy i otoczyć ramieniem poduszkę, na której spoczywała głowa. Zbudź się, skazany na ofiarę, dopóki córka twa blizko! Czas mknie chyżo i groźnie stąpa. Oto już w twym domu! Zbudź się!
Modliła się w duszy, żeby Bóg błogosławił ojca i skruszył serce, jeśli można; a jeśli nie można, żeby mu przebaczył winy i jej darował tę może nierozsądną modlitwę. Potem jeszcze raz spojrzawszy na śpiącego, po cichutku opuściła pokój i przeszła koło drzemiącej wciąż klucznicy.
Śpij teraz, panie Dombi, śpij spokojnie, ile wola. Ale ockniesz się, wyrodny ojcze i szczęście twoje, jeśli przebudzenie się twe napotka ten sam wzrok córki, pełen miłości i tęsknoty.
Boleśnie ściskało się serce Florci idącej na górę. Spokojne domostwo wydawało się jeszcze posępniejszem. Uśpienie śród głębokiej północy nosiło uroczyste znamię śmierci i życia. Nogi Florci drżały i nie mogła trafić do swego pokoju. Otworzyła drzwi do salonu, usiadła przy oknie i spojrzała na bezludną ulicę.
Wiatr wył przed oknami sennych domów. Lampy świeciły się mdło i jak gdyby chwiały się od chłodu. Na Wysokiem niebie majaczyło się coś, ni to zmrok, ni to świtanie, a noc, brzemienna złowieszczem przeczuciem, wstrząsała się, jak niegodziwiec, oddający ostatnie tchnienie wśród przedśmiertnych kurczów. Było chmurno; Florcia odczuwała jakąś antypatyę do innego nastroju w naturze. Jej piękna matka tego wieczoru nie odwiedziła jej. Dręczona ogólnym niepokojem, spragniona rozmowy, Florcia skierowała kroki do pokoju Edyty.
Drzwi niezamknięte lekko się otworzyły. Pokój był zalany światłem i Florcia zdumiała się, ujrzawszy matkę prawie ubraną koło kominka, gdzie skrzył się i trzaskał dogorywający żar. W jej płomiennem spojrzeniu, w jej twarzy, w jej postaci Florcia dostrzegła wyraz takiej pychy, która przejęła ją drżeniem.
— Mamo, co ci jest?
Na dźwięk tego głosu Edyta prędko zerwała się i spojrzała z takiem zdziwieniem, że Florcia przelękła się jeszcze bardziej.
— Mamo, droga mamo, co ci jest?
— Zrobiło mi się niedobrze. Miałam zły sen, mój aniele.
— Ależ nie kładłaś się wcale, matko!
— Sen na jawie. Półsen, wstrętne widma... Nie rozumiesz, mój aniele.
Rysy jej twarzy łagodniały i gdy Florcia rzuciła się w jej objęcia, Edyta pytała czule:
— Jednakże co działo się z moją ptaszyną? Czego to potrzebuje mój ptaszek?
— Smutno mi, mamusiu. Dzisiaj nie odwiedziłaś mnie i nie wiem, co tatusiowi...
— Czy to tak późno?
— Bardzo późno, mateczko. Już świt.
— Świt?
— Co ci się to stało w rękę, mamo?
Edyta prędko cofnęła rękę i spojrzała z jakimś dziwnym lękiem na dziewczynkę Wkrótce jednak odzyskała równowagę i rzekła:
— Nic to, nic. Uderzenie, zadarcie... O, Florciu, droga Florciu!
I pierś jej falowała i łzy gorzkie popłynęły z oczu.
— Co mam czynić, mamo? Powiedz mi, co mam czynić? Czy naprawdę niema dla nas szczęścia? Czy w niczem nie mogę dopomódz? Czy niema żadnego sposobu?
— Żadnego!
— Jesteś tego pewna, droga mamo? Zawsze już tak będzie? Gdybym teraz wbrew twemu zakazowi powiedziała, co mi cięży na sercu, nie bardzobyś się na mnie gniewała?
— Na nic to. Mówię, że miałam straszny sen. Może powrócić, nic go nie wstrzyma!
— Nie rozumiem ciebie.
— Marzyła mi się pycha, bezsilna w dobrem, wszechmocna w złem; pycha, nasycona żółcią wieloletnią, pycha, tłocząca pierś. Widziałam jej orszak śród wrzasków i przekleństw, a na imię mu: pogarda siebie, zatwardziałość i zaguba. I marzyła mi się kamienna oziębłość, zrodzona z pogardy ku sobie. Ona to obwiła żelaznymi pazurami swą pastwę i ciągnie naprzód po rozżarzonych węglach do ołtarza na skinienie drżącej, strupieszałej i bezwstydnej ręki macierzyńskiej. I wydało mi się, że podła, nikczemna stopa depce ową przeklętą pychę przy pierwszej próbie wyzwolenia się. Oto zdeptana, zraniona, shańbiona — a sfora dzikich psów czeka chwili, żeby wpić się w nią ostrymi kłami. Lecz jeszcze szamota się poszarpana ofiara i nie chce się poddać. Wstaje, musi wstać, nie może nie wstać. I niech milion przekleństw porazi nikczemnika, coby się ośmielił ją wyzwać.
Kurczowo cisnęła drżącą rękę dziewczynki tuląc ją do swej piersi uciszyła się.
— O, Florciu. Zdawało mi się dziś, że dostałam obłędu. Nie opuszczaj mnie. Bądź przy mnie. W tobie tylko moja nadzieja! O! nie opuszczaj mnie!
Powoli uspokoiła się i z macierzyńską tkliwością zajęła się Florcią. Świt już zaglądał swem bladem okiem do okien. Edyta wzięła Florcię na ręce, ułożyła w łóżku i siadłszy obok, namawiała, aby usnęła.
— Zmęczyłaś się, nieszczęsny mój aniołku. Trzeba ci wypoczynku.
— Dziś naprawdę jestem nieszczęśliwa, mamusiu. Ale i tyś się znużyła i tyś nieszczęśliwa.
— Tak, lecz nie w tej chwili, gdy usypiasz koło mnie. Ucałowały się i Florcia zwolna zapadła w cichy sen. Twarzyczka jej zachowała wyraz zadumy i ręka we śnie często przyciskała się do Edyty, lecz tak nieśmiało, jakby ruchem tym bała się urazić ojca. Zdawało się, że chce ich godzić, że radaby obojgu okazać swe przywiązanie, lecz nie wie, jak to zrobić. Tak tedy i we śnie stan duszy znalazł wyraz w jej żałosnej postaci.
Edyta siedziała obok i z bolesnem zamieraniem serca wpatrywała się w ciemne brwi, zroszone łzami. Wiedziała ona prawdę. Blady rozświt przeistoczył się w jasny dzień i promień słońca wkradł się przez rolety, a Edyta nie kładła się spać i nie zamykała oczu. Często całowała rączkę śpiącej dzieweczki i szeptem powtarzała:
— Bądź koło mnie, Florciu! W tobie cała moja nadzieja!
Zuzanna Nipper wstała rano. Czarne oczy jej osowiały jakoś i niewesoło spozierały na otaczające przedmioty. Lecz mężny duch Zuzanny Nipper nie osłabł: była ona bardzo odważna i sprytna, a teraz wszystkie jej władze skierowały się na jakieś wielkie dzieło.
Było to widoczne nawet w stroju wytwornym. Słowem panna Nipper powzięła jakieś postanowienie. Zdecydowała się dotrzeć do pokoju pana Dombi i rozmówić się na osobności z tym panem. Powstawszy tego poranku, uczyniła groźny gest i z niezwykłą energią ozwała się w głos do siebie:
— Chcę i zrobię. Radabym wiedzieć, kto mi zabroni?
Podniecając się, aby niezwłocznie spełnić plan rozpaczliwy, Zuzanna biegała cały ranek po schodach, byle wypatrzeć chwilę stosowną do ataku. Nareszcie ku wieczorowi udało się jej wykryć, że zaklęty wróg — pani Pipczyn pod pozorem przeszłej nocy bezsennej położyła się na godzinkę w swoim pokoju, pan Dombi zaś sam leży bez zwykłej świty. Podeszła na palcach do drzwi i zapukała.
— Proszę wejść — rozległ się głos pana Dombi.
Weszła. Pan Dombi leżał twarzą do kominka i z największym podziwem, powstawszy nieco z pościeli, wpatrywał się w nieoczekiwanego gościa. Zuzanna dygnęła.
— Co pannie trzeba?
— Trzeba mi rozmówić się z panem, jeśli pan pozwoli.
Wargi pana Dombi poruszyły się, ale nie wydały głosu.
— Oto już dwanaście lat minęło, odkąd służę pannie Florci. Była dzieckiem, kiedy tu weszłam po raz pierwszy...
Pan Dombi w milczeniu słuchał.
— Nie było, niema i nie będzie panienki milszej, lepszej, bardziej czarującej niż panna Florcia — i musi pan dowiedzieć się o tem od swej uniżonej sługi. Znam ją milion razy lepiej, niż niektórzy inni ludzie, bom widywała ją w dniach smutku i radości, w osamotnieniu, kiedy to niektórzy ludzie nie życzyli jej zgoła widywać. Oddawna już chciałam to powiedzieć niektórym ludziom — i oto teraz mówię — tu nogą tupnęła dla efektu — mówię, że panna Florcia to najśliczniejszy i najlepszy anioł, jakiego nie było, niema i nie będzie na ziemi. Mówiłam to, mówię i będę mówiła, panie, choćby mię na kawałki podarto. Naturalnie nie jestem święta, ale jestem chrześcijanka do usług pańskich. Tak!
Pan Dombi zbladł z oburzenia jeszcze bardziej niż wówczas, gdy koń go przygniótł. Oczom i uszom swoim nie wierzył.
— Moja służba dwunastoletnia nie wchodzi tu w rachubę, panie. Każdy pannie Florci odda sprawiedliwość, bo jakże nie oddać, kiedy to taki anioł? Ja ją kocham ponad wszystkich na świecie, ale są niektórzy ludzie, co o niej i wiedzieć nie chcą. Otóż o tem właśnie chcę powiedzieć niektórym ludziom — tu znów tupnęła nogą miałabym milczeć po dwunastu latach nienagannej służby? Nie jestem ja jakaś krzykliwa przekupka, panie, alem też i nie ryba za pozwoleniem pańskiem.
— Co panna przez to rozumiesz? — spytał gniewnie pan Dombi. — Jak śmiesz mi to mówić?
— Co rozumiem? A nic. Przyszłam pomówić z panem jak uniżona sługa pańska, pomówić otwarcie. A jak śmiem, tego za pozwoleniem pańskiem sama nie wiem. Śmiem i tyle. O, pan nie znasz Florci, nie znasz — ot i koniec.
Pan Dombi w szalonym gniewie wyciągnął rękę do sznura od dzwonka, ale z tej strony kominka sznura nie było, a bez obcej pomocy nie mógł przejść na drugą stronę. Bystre oko Zuzanny odrazu to zmiarkowało i teraz — jak opowiadała później — Dombi okazał się w jej mocy.
— Panna Florcia to najłagodniejsza, posłuszna i piękna córka a przytem z łaski niektórych ludzi najnieszczęśliwsza ze wszystkich córek na ziemi. Chciałabym wiedzieć, jaki dżentlmen nie byłby z niej dumny, choćby miał całe lamusy złota, całe piwnice rubinów i brylantów?
A gdyby przy tem poznał jej prawdziwą wartość, gdyby poznał jej dobrą duszę, toby raczej spalił te śpichlerze i piwnice, raczej odziałby się w łachmany, poszedł żebrać, niż pozwoliłby jej dręczyć się i boleć w tym domu, gdzie za pozwoleniem pańskiem serce jej kruszy się, tęskni i cierpi.
— Kobieto! — zawołał pan Dombi — idź precz z tego pokoju.
— Daruje pań; jeżeli będę musiała porzucić tę służbę, gdzie tyle lat spędziłam uczciwie, gdziem tak wiele widziała i słyszała... Ale to fraszka, panie. Nie będzie pan miał odwagi rozłączyć mnie z panną Florcią... to jest, powiem panu, że pan koniecznie musi wysłuchać mnie do końca i pan wysłucha.
Przecież, chwała Bogu, nie żyjemy w Indyach...
Pan Dombi w porywie szalonego gniewu jeszcze raz chciał porwać za sznur od dzwonka, ale w braku jego porwał się za głowę.
— Patrzyłam na to, jak panna Florcia męczyła się i tęskniła od dzieciństwa bez skarg i żalów; widziałam, jak nocami siadywała, byle pomódz w naukach braciszkowi; widziałam, jak bez pomocy, bez zachęty, bez dobrego słowa wyrosła na śliczną pannę, która może stać się ozdobą każdego towarzystwa; widziałam, jak ją urażano rozmyślną oziębłością i jak to brała do serca; a nigdy, anioł łagodności, nie sarknęła ani myślą, ani słowem, ani uczynkiem, przeciwnie kocha niektórych łudzi z całym zapałem tkliwego serca, uwielbia ich i chyli czoła przed nimi, choć milczą i chmurzą brwi — ci niektórzy ludzie.
Radabym wiedzieć, czy nie mają języka? Czy nie pnie drewniane? Wszakże panna Florcia — to nie bałwochwalczym.
— Hej! Jest tam kto? zawołał pan Dombi z całej siły. — Gdzie przepadła klucznica? Hej, jest tam kto?
— Wczoraj bardzo późno rozstałam się z panną Florcią — ciągnęła Zuzanna nieubłaganie — nie chciała pójść spać, bo pan chory i dlatego tylko z troski bolało jej serce. Przecieżem nie paw, który ma na ogonie tuziny bystrych oczu, ale za pozwoleniem pańskiem — nie jestem też i kretem bez oczu. Czekałam w swym pokoju myśląc, że znudzi się i mnie zawoła. Patrzę, a ona biedactwo po cichutku schodzi i na palcach skrada się do tego pokoju, jak gdyby za pozwoleniem pańskiem — dobra córka nie miała prawa odwiedzić chorego ojca! Jak gdyby za to mieli ją sądzić, jak występną!
A potem znowu biedactwo lękliwie po schodach udało się do sali i tam się rozpłakała, ale to tak, że mi się serce krajało z żalu. Chcę tedy wiedzieć: skończy się to, czy nie? — ciągnęła Zuzanna, wycierając łzy swych czarnych oczu i nieustraszenie wpatrując się w oszalałe z gniewu rysy pana Dombi. — Nie pierwszy raz to widziałam. Nie zna pan swej córki! Nie wie pan, co robi! Raz na zawsze powiadam panu, że to grzech i wstyd i niesumiennie! Oto dla czego przyszłam i co chciałam powiedzieć niektórym ludziom.
— Aj, aj! co to za napaść! — dał się słyszeć głos pani Pipczyn. Co to ma znaczyć?
— Co to znaczy? — powtórzył pan Dombi — pani odpowiedz, co to znaczy. Zarządzasz tu całem gospodarstwem i pilnujesz porządku. Kogóż o to pytać, jeśli nie pani? Czy znasz pani tę kobietę?
— Wiem o niej mało dobrego. Jak panna tu trafiłaś? Proszę iść precz!
— Tak to pani rządzisz mym domem — gniewał się Dombi. Włażą tu bez pytania i ze mną ośmielają się rozmawiać! Jakże to. Panu domu w jego własnym pokoju nie dają spoczynku służące?
— Przepraszam pana. Bardzo żałuję, że się tak stało. To wistocie oburzające! Ale na usprawiedliwienie swe dodam, że ta młoda osoba nie uznaje żadnej władzy. Rozpieściła ją panna Dombi i nikogo nie słucha. Sama o tem wiesz, niegodziwa. Idźże precz, bezwstydnico!
— Jeżeli są tu ludzie, nie uznający żadnej władzy, to powinnaś pani wiedzieć, jak z nimi postąpić. Każ jej się stąd wynieść!
— Panie, ja znam swe obowiązki i wiem, co zarządzić. Zuzanno Nipper, od tej chwili za miesiąc tracisz służbę.
— O, na seryo?
— Tak, za miesiąc. Czegóż się cieszysz? Już mi się panna naśmiejesz! Precz mi z oczu natychmiast!
— W tej chwili odchodzę, możesz być pani pewna. Służyłam w tym domu dwanaście lat przy swej młodej pani, a pod rozkazami jakiejś tam Pipczyn ani godziny nie zostanę.
— Czy pójdziesz sobie nareszcie, czy mam cię kazać wyrzucić?
— Jedyna moja pociecha, że powiedziałam niektórym ludziom cząstkę prawdy, którą dawno powiedzieć należało — wyraźnie i uczciwie. Niechaj tu teraz napędzą całą zgraję Pipczynów... Mam zresztą nadzieję, że nie wiele na świecie takich piękności.
Z temi słowy panna Nipper swobodnie opuściła pokój. Zamknęła się u siebie i nie zważając na krzyki starej klucznicy, zaczęła się pakować.
— Zuzanno, droga Zuzanno! Czyżbyś mnie naprawdę opuścić miała?
— Na Boga, panno Florciu — zwierzała się z płaczem Zuzanna — niech mnie panienka nie wstrzymuje, żebym nie musiała się upokorzyć przed tymi Pipczynami. Za nic w świecie nie chciałabym im pokazywać łez swoich.
— Zuzanno, moja przyjaciółko! Cóż ja pocznę bez ciebie? Jakże ja się z tobą mam rozłączyć? Nie puszczę ciebie, nie puszczę!
— Nie, moja panienko najdroższa, naprawdę nie można! To musi się stać. Zrobiłam swoje. Odwrót niemożebny. Jam niewinna, nie żalę się. Niech ich tam! A gdybym jeszcze miała miesiąc przebyć, możeby mi zabrakło mocy do rozstania, skarbie mój jedyny. Nie, niech mnie panienka nie namawia.
— Cóż to takiego się stało? Czy mi nie powiesz? Zuzanna uczyniła głową ruch przeczący.
— Zuzanno, moja najmilsza, powiedz.
— Nie, panno Florciu, lepiej nie pytać. Nie mogę, nie powinnam i nie chcę za skarby świata. Niech panienkę Bóg błogosławi. Żyj szczęśliwie, mój jasny aniele. Jeżeli... w tych dwunastu latach... obraziłam myślą... słowem lub uczynkiem... przebacz mi, panienko, wszystko przebacz...
Łzy tłumiły jej słowa.
— Dokądże się udasz, Zuzanno?
— Mam brata, panno Florciu. Bogaty, chowa krowy, trzodę, owce. Pojadę dyliżansem i zamieszkam u niego. A panienka niechaj mnie nie żałuje i o mnie nie myśli. Mam pieniążki w kasie oszczędności i mogę się obejść bez służby, a zresztą teraz nigdzie nie mogłabym służyć; nie mogłabym, mój aniele, perełko moja najdroższa.
Blada, pełna rozpaczy Florcia nie miała nawet odwagi użyć pośrednictwa swej matki, lękając się dać powód do większej niezgody z ojcem. Zalewając się łzami, udała się do Edyty z Zuzanną, która chciała się pożegnać.
Na szczęście właśnie przybył Tuts dowiedzieć się o zdrowie Florci. Prosiła go tedy o opiekę nad swą przyjaciółką. Tuts chętnie się zgodził, dopilnował zniesienia pakunków i po godzinie wywiózł Zuzannę do stacyi dyliżansów. —
Edyta wyjeżdżała tego dnia sama i wróciła spiesznie do domu. O pięć minut na jedenastą kareta jej stanęła koło podjazdu. Przy wyjściu z karety stojący obok mężczyzna podał jej rękę, a że lokaja nie było, Edyta skorzystała z usługi.
— Jakże się miewa pański chory? — spytała.
— Lepiej. O wiele lepiej. Właśnie wracam od niego.
Pochyliła głowę i szła na górę. Karker stanął u schodów i pytał:
— Czy wolno mi prosić panią o chwilę rozmowy?
— Teraz nie czas. Zmęczona jestem i chcę pozostać sama. Czy rzecz nagląca?
— Bardzo. Sprawa nie cierpi zwłoki.
Lokaj wiódł ich do sali, zapalił świece i znikł. Edyta siadła przy kominku. Karker z kapeluszem w ręce stanął przed nią.
— Zanim pan zaczniesz mówić, pragnę, byś mię wysłuchał.
— Słyszeć od pani cokolwiek, choćby wyrzuty, to honor dla wiernego sługi.
— Jeżeli pana przysłał do mnie ten człowiek, któregoś pan przed minutą opuścił, to mogę pana zwolnić od trudu wypełniania jego poleceń. Nie będę słuchała. Zresztą niepotrzebnie pana o to pytam. Jam na to była przygotowana.
— Czuję się nieszczęśliwym, że wbrew swej woli muszę spełnić nakaz. Ale to tylko jedna sprawa. Jest i druga.
— Jakże pan będziesz śmiał mówić mi o obowiązkach mych względem męża? Jak śmiałbyś pan po raz setny powtarzać mi o rzekomem szczęściu i dumie z tego małżeństwa? Czy śmiałbyś obrażać mnie, skoro wiesz, że zamiast miłości mam w duszy wstręt i nienawiść, że gardzę nim tyleż, co sobą za to, żem jego żoną. Dla czego stajesz pan przedemną ze swą ohydną obłudą, która przenika całą twą istotę?
— Wiem, pani, oddawna, że nie miałem szczęścia zasłużyć na jej życzliwość. Wiedziałem to. Nie mam zresztą zamiaru udawać. Wiedziałem i to, że nie przywiązanie złączyło cię z panem Dombi, bo nie mogło być przywiązania śród tak odmiennych natur. Zauważyłem i to, że w sercu pani zrodziły się uczucia dalekie od obojętności pod wpływem otoczenia. Lecz postaw się pani w moje położenie i powiedz, czy powinienem był zawierzyć jej swe prawdziwe mniemanie o tej sprawie?
— A powinieneś pan był maskować swój prawdziwy sposób myśli i z bezwstydną zuchwałością narzucać mi go przy każdej okazyi?
— Tak. Musiałem to czynić. Znam pana Dombi lepiej niż siebie. Ale pani nie znałaś pana Dombi. Nie wiedziałaś pani, że przy ogromnych wymaganiach i dumie, jest on niewolnikiem swej wyniosłości, że wprzężony w swój uroczysty rydwan, pędzi naoślep i na złamanie karku, nie widząc nic naokół i nie troszcząc się o nic i o nikogo prócz swej firmy. Pan Dombi tyleż ceni panią, co i mnie. 1Porównanie dziwne, lecz słuszne. Z wyżyny swej dumy raczył mi powierzyć obowiązek rozmówienia się z panią. Dobrze wie, jak jestem pani niemiły, ale liczył na to, że takie pośrednictwo tem dotkliwiej panią upokorzy. Podług jego mniemania — jestem kupnym niewolnikiem, niczem więcej. Jakże daleki jest od myśli, że czyniąc takiego niewolnika swym plenipotentem, uchybia własnej czci. I czemże jest dlań małżonka, skoro grozi jej podobnem poselstwem? Wszystko to mówię na stwierdzenie prawdy, że pan Dombi nie ceni nikogo na świecie. Nauczył się tylko rozkazywać i przywykł do bezwarunkowego posłuszeństwa. Gdyby nas nie było, znalazłby innych, pokornych niewolników. Dotąd też nie wiedział, co to zraniona pycha, przeciwstawiająca się jego despotycznej władzy.
Tak np. on dotąd żywi przekonanie, że jego surowe upomnienia, czynione pani przed śmiercią pani Skiuten, wywarły na panią piorunujące wrażenie i żeś się pani całkowicie poddała jego woli.
Edyta roześmiała się. Śmiech ten widocznie sprawił przyjemność Karkerowi.
— Tak tedy pierwszą sprawę można uważać za załatwioną. Pozostaje druga. Pani kochasz pannę Dombi — to wiem i to wie pan Dombi. Błagam panią, bądź ostrożną w objawach tego przywiązania.
— Ostrożną! Co to znaczy?
— Są bardzo ważne powody nie wystawiania tej przyjaźni z młodą ledi na próbę.
— Któż ośmiela się wtrącać do mych przyjaźni? Komu co do tego? Panu?
— Naturalnie — nie mnie.
— Komu więc?
— Czyż pani nie możesz się domyśleć?
— Nie bawię się w zagadki.
— Jestem w przykrem położeniu. Nie chcesz pani przyjąć odemnie żadnych zleceń i zabroniłaś mi wracać do tego przedmiotu. Lecz obie sprawy ściśle złączone. Jeżeli mnie pani zwolnisz od zakazu, wyjaśnię rzecz.
— Zwalniam pana.
Zbladła i drżała całem ciałem. Karker ciągnął spokojnie:
— Polecił mi oznajmić, że mu się zupełnie nie podoba zbliżenie pani z panną Dombi. To ma dawać ludziom powód do porównywań jego stosunku z panią. Żąda przeto, abyś pani zmieniła swe postępowanie względem panny Dombi, gdyż jej to się na nic nie przyda.
— Czy to groźba?
— Tak, groźba. Ale zwraca się ona ostrzem swem nie ku pani.
Dumna i wyniosła stała z oczami pałającemi i pogardliwym uśmiechem; lecz w tem nogi jej drgnęły i byłaby runęła, gdyby jej Karker nie podtrzymał. To nienawistne dotknięcie otrzeźwiło ją. Odtrąciła go i wskazując drzwi ręką, rzekła:
— Proszę, opuść mnie pan. Nie mów nic więcej.
— Bóg wie, jakie skutki wynikłyby stąd, gdybyś się pani wczas o tem nie dowiedziała. Panna Dombi teraz zmartwiona utratą swej starej sługi; ale to nic w porównaniu do tych skutków.
— Proszę pana wyjść.
— Wiedziałem, jak pani bardzo kochasz pannę Dombi. Dobrze, że nie słyszy rozmowy, niweczącej przyszłe jej nadzieje.
— Pozostawisz mnie pan samą, czy nie?
— Codzień będę przychodził do pana Dombi w czasie jego choroby. Pozwól mi pani widzieć się z nią i usłyszeć odpowiedź co do ostatniej sprawy.
— Dowiesz się pan o niej, ale nie teraz.
— Rozumie się. Będę zjawiał się u pani, jako mąż zaufania, gotowy jąć się środków odwrócenia grożącej biedy.
— Dobrze, dobrze. Ale idźże pan już sobie.
Karker cofał się ku drzwiom, lecz wrócił, stanął przed Edytą i rzekł:
— Teraz, spodziewam się, darowała mi pani winę. Czy mogę ucałować na pożegnanie jej rękę?
Edyta podała mu rękę skaleczoną onegdaj. Na ręce była rękawiczka. Karker ucałował ją i znikł. Za drzwiami kilkakroć całował własną rękę, która miała szczęście dotknąć rękawiczki pani Dombi.
W życiu i nawyknieniach Karkera zaszły znaczne zmiany. Można było podziwiać niezwykłą pilność w sprawach biura i tę czujność, z jaką traktował najmniejsze szczegóły operacyi handlowych znamienitej firmy. Wiecznie czynny i przezorny, podwoił zwyczajne swe skupienie, a jego rysie oczy na chwilę się nie zamykały. Nie tylko stał na wysokości interesów bieżących, zawierając układy z nowemi firmami, lecz śród gromadzących się coraz nowych trudów znajdował wolną chwilę do zlustrowania tuzina lat kupieckiej działalności firmy i własnego udziału w jej obrotach. Nieraz urzędnicy rozeszli się do domów, sale biurowe już się opróżniły, on zaś, zajęty anatomią złotego cielca, zamkniętego w żelaznym grobie, badał tajnie ksiąg i papierów z cierpliwą usilnością człowieka, rozcinającego najsubtelniejsze nerwy i ścięgna swego osobnika. Tyleż uwagi poświęcał i własnym sprawom. Nie był nigdy wspólnikiem handlowego domu, lecz pobierał procenty od niektórych czystych zysków i uczestniczył w niektórych przedsiębiorstwach, wzmagających wzrost kapitału. To też we wzburzonym oceanie pieniężnym drobne piskorze pośród trytonów złota uważały go za bogacza dużej ręki. Mówiono dość głośno: oho, Karker — to mądra sztuka; wie, gdzie raki zimują i umie pieniążki zgarniać do swej kieszeni. Chytra — bestya!
Wszystkie te sprawy nie przeszkadzały mu pilnować szefa i dbać o siebie. A jednakże zaszła w nim radykalna zmiana w stosunku do dawnych nawyknień. Mijając ulice i zaułki popadał w głęboką zadumę. Zwiesiwszy głowę i chyląc oczy ku ziemi, machinalnie unikał na swej drodze przeszkód i nie słyszał nic naokoło aż do samego domu.
— Tak raz jechał na swej białonóżce do biura Dombi i Syn i nie uważał, że śledzą go dwie pary kobiecych oczu z jednej strony, a para oczu Tokarza z drugiej. Biedne chłopczysko kłaniało się ze cztery razy — daremnie.
— Popatrz: oto jak sobie jedzie! — mówiła jedna z kobiet, plugawa baba do młodej, której twarz w mgnieniu oka wykrzywiła się wyrazem nienawiści i gniewu.
— Nie spodziewałam się go ujrzeć; tem lepiej, że go widzę; oto on, oto on! — Na włos się nie odmienił.
— Jeszcze by też! Dla czego ma się zmieniać? Czy to mu co dolega? Jam się za to zmieniła za dwudziestu ludzi. Czy tego nie dosyć?
— Ot, jak sobie jedzie! Piękny, rzeźki pan na dzielnym rumaku, a my tymczasem rzucamy się w błocie...
— Bośmy też i z błota rodem. Rumak jego może nas deptać podług woli.
W tej chwili wracał Tokarz, wiodąc białonóżkę swego pana. Stara wpiła się oczami w twarz chłopca. Skoro zrównał się z niemi, podbiegła i uderzyła go po ramieniu.
— A gdzieś się to zabawiał przez ten czas, mój wesoły Robie?
— O, dajże spokój biednemu słudze, pani Braun. Zdobył on uczciwy kawałek chleba i dobrze się zachowuje. Jak ci nie wstyd, pani Braun! Zaczepiasz mnie na drodze! Gdyby ci dać takiego konika, zarazbyś zeń wyprawiła ucztę dla psów i kotów. Gdziem się zabawiał? A na co ci to wiedzieć? Myślałem, że kości twoje dawno wybrały się w daleką podróż!
— Tak to rozmawiasz ze starymi przyjaciółmi? Jam go, bywało, miesiącami utrzymywała, kiedy łowił gołębie — masz wdzięczność za to!
— Odczep się pani ze swymi gołębiami. A jakże zdrowie twe, pani Braun? I czego sobie życzysz odemnie?
— Fi, fi, patrzcie, jak to zhardział! Bądź sobie hardy, sokole, a ot ja pomówię o tobie z pewnymi przyjaciółmi, z którymi razem kradłeś i oszukiwałeś...
— Czy pani zamilknie nareszcie? I co za ochota gubić biednego chłopca? Pomyśl pani o swym wieku, pani Braun!
— A służba twoja dobra, Robie? Jak ci się powodzi, moje dziecko, co?
— Już też będzie mi się dobrze wiodło, jeżeli zacznę widywać się z panią. Idźże pani w swoją drogę.
— Jakże to, łotrze jeden! Zapierasz się starych swych przyjaciół? Dobrze. Jutro napędzę ci całą ich zgraję, a zobaczymy, co powiesz. Chodźmy, Alicyo. Bierz go licho!
— Zaczekaj, pani Braun. Za co się gniewasz? Nie chciałem ciebie obrazić. O Boże! Oto muszę tu stać z pańskim koniem zamiast go wyczyścić i nakarmić. A on wszystko odgadnie! Chodźcież. Postawię konia przy żłobie, a potem wysączymy buteleczkę — dobrze, pani Braun?
W dziesięć minut szanowne towarzystwo skręciło ku szynkowi i kazało sobie podać na ławę kamienną u wrót szklanki i butelkę.
— Zatem za zdrowie twego pana Karkera — czy jak? — ozwała się stara. — No, niechaj żyje!
— Alboż ja powiedziałem, jak nazywa się mój pan? — zapytał Tokarz, wytrzeszczając oczy.
— My go znamy. Widziałyśmy go dziś rano na koniu. A cóż pan Karker — dobry pan?
— Przenikliwy — Boże zachowaj!
— Mieszka za miastem?
— Za miastem, ma własną willę, tylko że teraz nie mieszkamy u siebie.
— A gdzie?
— W najętem mieszkaniu, w pobliżu pana Dombi. Pamięta pani pewnie dom pana Dombi, częstośmy w nim rozmawiali.
Stara skinęła potakując.
— Otóż niedawno pan Dombi spadł z konia i potłukł się. Dla tego mój pan osiadł w mieście, żeby widywać się z panem Dombi i z panią Dombi.
— A oni się już zbliżyli, kochanku?
— Kto?
— Twój pan i pani Dombi?
— Nie wiem — może się i zbliżyli. Jaka to pani ciekawa. Lepiej trzymać język za zębami. Doprawdy.
— Robie — przymilała się stara — zawsze byłeś moim najmilszym chłopcem. Sam powiedz: tak czy nie?
— Tak.
— I mogłeś mnie porzucić! Uciekłeś, zginąłeś bez śladu, łotrzyku jeden. Żebyś kiedy zaszedł, dowiedział się — nie i nie, takeś zhardział, niecnoto!
— Trzeba spróbować żyć z takim panem, jak mój — bronił się Tokarz — widzi za siódmą górą, za siódmą rzeką i wie więcej od szatana.
— Czy już nigdy mnie nie odwiedzisz, Robie?
— Nie, owszem, przyjdę. Mówię, że przyjdę.
— Ot, to dobrze, mój sokole. Za to cię lubię. Prędko przyjdziesz?
— Prędko.
— A często będziesz mnie odwiedzał?
— Często, dalibóg.
— No, mój miły, jeśli nie kłamiesz, to nigdy do twego mieszkania nie zbłądzę, choć wiem, gdzie mieszkasz. Nigdy o tobie nie wspomnę.
To cokolwiek pocieszyło Tokarza. A gdy już obie odeszły, klął je potężnie, życząc obu rychłej śmierci. Nareszcie skierował swe kroki ku biurom Dombi i Syna w oczekiwaniu zleceń swego chlebodawcy.
Pan Karker jak zwykle wręczył mu ranną pocztę dla pana Dombi i list dla pani Dombi i kiwnął głową, zalecając ostrożność.
Potem pan Karker pracował gorliwie dzień cały i gdy załatwił wszystkie dzienne sprawy, pogrążył się w zadumę. Wówczas zjawił się w gabinecie brat z listami.
— Dziwna rzecz — zauważył dyrektor — bywasz tu codziennie, a nie dowiesz się o zdrowie pryncypała.
— Dziś rano w biurze mówiono, że ma się lepiej.
— Niby to w biurze interesują się sprawami lub zdrowiem pana Dombi? Możesz sobie, ile ci się podoba, nakładać maskę obłudy, widzę na wylot i ciebie i całą biurową zgraję. Niema tu ani jednego człowieka, coby choć odrobinę cenił pryncypała.
— Nie wiem, kto ci to powiedział. Ale to nie zgadza się z rzeczywistością. Ktoś ciebie mylnie informuje. To są twoje podejrzenia tylko.
— Nie podejrzenia — lecz pewność. U wszystkich jednaka piosenka. Wszyscyście pogardy godni, wstrętne psy, wyjecie jednym tonem i tak samo kręcicie ogonami. Znam ja was.
Jan Karker wyszedł bez słowa. Dyrektor przysunął fotel do kominka i grzebał w tlących się węglach.
— Kanalie, łotry, obłudniki! Udają pokorę. Gdyby mieli moc i władzę, na proch starliby tego Dombi i na wiatr rozsypaliby jego kości, jak ja rozgrzebuję ten popiół. A dla nich nie egzystuje w dodatku owa kobieta, jako świetna nagroda w perspektywie. Myśmy oboje przebijali się przez rogatki dumy i wyniosłości — nie zapominajmy o tem. Jakaż to była nasza znajomość? Tak! Szatan ma nas w swojej opiece!
Długo jeszcze siedział w zamyśleniu. Nareszcie wstał, zebrał się, dosiadł konia i popędził przez oświetlone ulice.
Zbliżywszy się do domu pana Dombi, spojrzał na górne okna, gdzie dawniej siadywała Florcia z Dyogenesem. Karker uśmiechnął się.
— Był czas — pomyślał — kiedym nie bez przyjemności śledził i ciebie, mała gwiazdko. Lecz oto na horyzoncie pojawił się lśniący planeta — i zatraciłaś się w jego blaskach.
Skręcił na rogu i szukał oczami okna po drugiej stronie domu. Inne myśli, inne wspomnienia obudziły się w duszy: jakaś wspaniała postać, ręka, pióra ze skrzydeł pięknego ptaka, białe łono, falujące pod suknią, jakby w przeczuciu nadciągającej burzy...
Stał przez chwilę, nareszcie pomknął w ciemne i puste ulice.
Fatalny zbieg okoliczności! Pyszna kobieta nienawidziła go z głębi duszy a musiała przywykać do niego — i oto on jedyny człowiek, który zdobył sobie prawo rozmawiania z nią o mężu. Znała go doskonale i on ją znał — więc nie było między nimi wzajemnej ufności a tymczasem codzień zbliżał się ku niej bardziej. I wizya tej kobiety stała przed jego wyobraźnią, gdy tak pędził nocą.
Jakto — nawet zgodna z prawdą? Tak. Duma jej, wstręt, nienawiść były dlań równie jasne, jak piękność. To odpychała go rozkazującym gestem, to rzucała się pod nogi rumaka i ginęła w prochu. Bądź co bądź jawiła mu się bez maski, bez przyozdoby — i widział ją taką na niebezpiecznej drodze, po której stąpała.
Czas nie skruszył muru pomiędzy panem a panią Dombi. Pół roku minęło od wypadku, oni zaś nie zmienili wzajemnych stosunków. Co się tyczy Florci, znikła w jej duszy nadzieja lepszej doli. Jeszcze wprawdzie kochała ojca, lecz od niejakiego czasu miłość ta jakoś dziwnie się przeistoczyła. W myślach o ojcu, nie wyobrażała go sobie istotą z krwi i ciała, ale jakimś przeżytkiem wygasłego rodu, mającym dla niej cenę wskutek wspomnień o tym rodzie. Cichy smutek, jaki otaczał pamięć Pawełka lub matki, wkradał się w myśli o ojcu, czyniąc go przedmiotem rojeń, niezwiązanych z rzeczywistością żadną nicią.
Jakby go uważała za zmarłego. Zmiana ta nastąpiła bez jej współudziału, podobnie jak naprzykład z dziecka stała się kobietą w pełnym rozkwicie cudnej urody. Wszak oto miała 17 lat i w swych samotnych rozmyślaniach zaczęła rozpoznawać swój stosunek do otoczenia.
Często teraz bywała osamotniona, bo dawna jej czuła przyjaźń z matką także uległa zmianie. Edyta jej unikała. Florcia zmartwiona, nie umiejąc sobie wyjaśnić tej oziębłości, raz wieczorem zjawiła się w jej pokoju.
— Mateczko, czem ja ci się naraziłam?
— Niczem, najdroższa.
— Dla czegóż zmieniłaś się względem mnie? Czemś zawiniłam. Powiedz, poprawię się, bo ja cię całem sercem kocham.
— I ja ciebie tak samo. Ach, Florciu, przysięgam ci — nigdy nie kochałam ciebie więcej, jak teraz.
— Czemuż stronisz odemnie? Czemu niekiedy patrzysz na mnie tak dziwnie?
— Florciu, moja najdroższa, nie mogę ci na to odpowiedzieć. Nie mnie ci to mówić i nie tobie słuchać. Bądź tylko pewna, że tak być musi. Czyżbym tak postępowała, gdyby nie musiało być?
— A zatem musimy sobie pozostać obcemi?
— Niezupełnie. A raczej tylko dla ludzkich oczu. Musimy się od tej chwili, ukochana, widywać jak najrzadziej: to konieczne, tego wymaga fatalny los. Przyjaźń naszą powinnyśmy hamować.
— Odkąd, droga mateczko, odkąd?
— Od tej chwili.
— Więc nazawsze?
— Nie mówię tego. Sama nie wiem. Przyjaźń nasza w innych warunkach mogłaby się stać świętym związkiem; ale co się z niej teraz stanie, nie wiadomo. Przyszłam tu takiemi drogami, po których ty nigdy stąpać nie będziesz, a droga moja stąd...nic nie widzę... Bóg wie...
— Mateczko — zawołała Florcia przerażona — jest w tobie jakaś przemiana okropna, której się lękam. Pozwól mi z tobą pozostać.
— Nie, kochanko. Lepiej mi samej. Nie pytaj, lecz uwierz i daruj. Daruj mi, że swą obecnością powiększyłam mrok waszego domu... Jam tu zbędna... Nie mówmy o tem więcej.
— Ale się przynajmniej nie rozstaniemy?
— Dla tego tak postępujemy, żeby się nie rozstać.
Ucałowały się i pożegnały. Odtąd nie bywały u siebie. W dzień spotykały się rzadko, tylko przy stole, gdy pan Dombi jadł obiad w domu.
Zbliżała się właśnie rocznica ślubu państwa Dombi i mąż postanowił święcić ją uroczyście, czego dawnemi laty nie czyniono. W przeddzień zebrali się przy obiadowym stole wszyscy i pan Karker.
Edyta była w bogatym stroju, gdyż tego wieczoru miała wyjechać z mężem na jakieś wielkie zebranie towarzyskie. Obiad podano późno. Przy stole prawie nie rozmawiano. Florcia siedziała z trwogą w sercu, modląc się o prędki koniec obiadu. Kiedy podano deser 1 służba się usunęła, pan Dombi zwrócił się do Edyty.
— Pani wiesz zapewne, że na jutrzejszy obiad zaproszeni goście i klucznicy oddano rozkazy, odpowiednie do okoliczności.
— Nie jem obiadu w domu — odrzekła Edyta.
— Gości niewiele. Dwanaście czy czternaście osób. Moja siostra, major Bagstok i kilka innych. Sami znajomi.
— Nie jem obiadu w domu — powtórzyła Edyta.
— Jakiekolwiek — choćby wątpliwej natury — przyczyny skłaniały mnie obchodzić uroczyście dzień ten — ciągnął Dombi udając, że nie słyszał słów żony — to jednak tu i wszędzie są pewne towarzyskie wymagania, których strzedz należy wobec tego świata. Jeżeli pani nie masz zgoła szacunku dla siebie samej...
— Nie mam go wcale, panie Dombi.
— Pani — zawołał Dombi, uderzając pięścią w stół — czy raczysz mnie wysłuchać? Mówię: jeżeli nie masz zgoła szacunku dla samej siebie...
— A ja odpowiadam: żadnego, panie Dombi!
— Karkerze — zwrócił się do poufnika — proszę cię, pouczyć panią, że jeżeli nie ma szacunku dla siebie, to ja go mam ku sobie i żądam, aby polecenia na jutro wydane — były ściśle wykonane.
— Powiedz pan, Karkerze, swemu władcy, że mam zamiar porozumieć się z nim później i bez świadków.
— Uwalniam Karkera od wykonania tych zleceń, bo znam powody, które panią skłaniają do oporu wobec mych rozporządzeń.
Mówiąc to spostrzegł Dombi, że oczy jego żony zwracały się ku Florci.
— Jest tu pańska córka — rzekła Edyta.
— Niechaj zostanie.
Florcia wstała, znowu siadła i drżąc cała zakryła twarz rękami.
— Ja chcę — powtarzam — rozmówić się z panem na osobności. Zwróć pan uwagę na to, jeżeliś zachował odrobinę przytomności.
— Mam pełną władzę mówić z panią, gdzie i kiedy mi się podoba. Zamiarem jest moim rozmówić się tu i w tej chwili.
Edyta wstała, jakby chciała wyjść z sali, jednakże usiadła znowu i z pozornym spokojem rzekła:
— Mów pan.
— Muszę zwrócić najpierw uwagę pani na to, że jej postawa przybiera cechę jakiejś groźby. To pani wcale nie przystoi.
Edyta zaśmiała się, a śmiech ten wstrząsnął jej głową, że brylanty zadrgały w jej włosach.
Karker słuchał z oczami spuszczonemi.
— Co do córki — to jej powinności względem mnie są tego rodzaju, że ma z góry wiedzieć, czego się wystrzegać. W tym względzie jesteś pani dla niej pouczającym przykładem: niechajże zeń korzysta. Nie zaszkodzi to wcale jej cnocie, że się dowie, jaką plamą bywa niekiedy pycha i jak tępić ją należy wszelkimi środkami, zwłaszcza gdy łączy się z nią niewdzięczność. Interes i żądza wywyższenia się odegrały chyba niemałą rolę u pani, gdyś miała zająć to miejsce. Gorżka to prawda. Trzeba tedy, abyś pani wytępiła w sobie ducha oporu i niesforności.
— Tak więc — mówiła Edyta — nie dość panu, że między nami nieporozumienia; nie dość, że pan w nie wciągasz swego sługę, nie dość, że córkę czynisz świadkiem piekielnej mojej męki, nie dość, że dzień ten wśród wszystkich pamiętny mi ową szatańską walką, od której za grób uciechym chciała. Wszystkiego tego masz za mało, dumny szaleńcze! Dodajesz jeszcze ostatnią nikczemność, wskazując jej odmęt, w jaki wpadłam, skoro wiesz, że dla jej to spokoju poświęciłam jedyne uczucie, które mnie z ziemią łączyło, że dla niej — gdybym mogła, ale nie mam siły — stałabym się nawet twoją niewolnicą.
Pan Dombi nie był przygotowany na to zwierzenie. Zatem córka odtrącona jeszcze raz kładzie się kamieniem na jego drodze.
Jakąż mocą nadludzką ujarzmiła tę nieuskromioną kobietę, która jemu z rąk się wymyka? Czy naprawdę dla tej kobiety ona jest wszystkiem, on zaś — potężny pan Dombi — niczem?
Zwrócił się do Florci i kazał jej wyjść z pokoju. Jej głośne łzy nie zmiękczyły twardego serca.
— Rozumiem, pani — rzekł siny ze wzburzenia — skutkiem czego jej tkliwe uczucia zwróciły się w tym kierunku; ale na szczęście uprzedzono już cię, pani Dombi, i teraz czułość pańska nie znajdzie sobie należytego odpływu.
— Tem gorzej dla ciebie! — sarknęła Edyta, nie zmieniając ani głosu ani postawy.
Pan Dombi drgnął kurczowo.
— Tak, co złe dla mnie, to dwadzieścia milionów razy gorsze dla ciebie. Zauważ to sobie, jeżeli wogóle co jesteś w stanie zauważyć.
— Pani Dombi, wynalazłaś pani zły środek na zdobycie mej życzliwości. Takiem zachowaniem się nie zmusisz mnie cofnąć mych nakazów...
— Takie zachowanie się słabo tłomaczy uczucia moje. Gdybym wiedziała, że zapewni mi ono twoją życzliwość, nie stosowałabym go za nie. Bądź pewny, nie uczynię tego, o co prosisz.
— Nie przywykłem prosić — ja rozkazuję.
— Ani jutro, ani pojutrze, ani za lat dwadzieścia nie mam zamiaru stosować się do wskazówek. Dla nikogo nie stanę się szyldem jak niewolnica, nabyta za tyle a tyle. Pamiętam doskonale dzień ślubu — haniebny, sromotny dzień! Mieć szacunek dla siebie? Po co? Uczyniłeś wszystko, aby zniweczyć w moich oczach wszelki szacunek.
— Karkerze, pani Dombi tak dalece się zapomina, że zmuszony jestem niezwłocznie zakończyć ten nienaturalny tok sprawy.
— Zerwij zatem kajdany, wiążące mnie z tobą. Pozwól mi odejść.
— Pani! — zawołał Dombi.
— Uwolnij mnie! Puść mnie! Powiedz mu pan — zwróciła się do Karkera — że żądam rozwodu. Z góry godzę się na wszystkie warunki i wymagam tylko, aby formalności jak najspieszniej załatwiono.
— Boże wielki! Skąd pani wnosisz, że mogę słuchać takiej mowy! Czy wiesz pani, jakie moje stanowisko? Słyszałeś kiedy o Dombi i Synu? Ludzie zaczną opowiadać, że Dombi, Dombi — rozwiódł się z żoną! Tłum zacznie roztrząsać sprawę Dombi. Czy na seryo wyobrażasz, że pozwolę poniewierać po rynkach i zaułkach swoje imię? Fi, pani! Jak ci nie wstyd? Wszak to niedorzeczność, taka niedorzeczność.. Nie, pani Dombi, niema co myśleć o rozwodzie. Radzę pozbyć się takich pomysłów i wrócić do obowiązków. Teraz z panem, Karkerze, słów parę.
— Przepraszam — ozwał się Karker, zwracając pałające oczy na Edytę — jeżeli pan starannie rozważy to, co powiedział, że pani Dombi swą obecnością w domu wywołuje sceny waśni a nawet naraża pannę Dombi na gniew pański, czy nie lepiejby uwolnić żonę od ciągłych zniewag i zabójczego przeświadczenia, że zatruwa szczęście innych.
— Karkerze — wtrącił Dombi — niewłaściwie oceniasz pan swe stanowisko, ośmielając się udzielać rad, jakich od pana nikt nie wymaga.
— To raczej pan nie zrozumiałeś swego stanowiska, obdarzając mnie pełnomocnictwem w układach...
Z temi słowy złożył nizki ukłon panu Dombi, wpił się oczami w Edytę, która w mgnieniu oka wzniosła rękę do brylantowego dyadem, lśniącego w jej włosach i zerwawszy go z taką siłą, że włosy rozsypały się na ramiona, rzuciła o ziemię; podobnie zerwała bransolety z brylantów i w szalonym gniewie zaczęła je deptać. Nareszcie, nie tłumiąc już ani złości ani szyderczego śmiechu, spojrzała z pogardą na pana Dombi i wyszła.
Z tego, co Florcia słyszała, nabyła przekonania, że Edyta nietylko ją kocha, lecz że dla niej to zdobyła się na ofiarę znoszenia cierpień. Pragnęła więc ją uściskać i zapewnić, że wszystko rozumie i odczuwa.
Ojciec tego wieczoru wyjechał sam i Florcia zaczęła błądzić po pokojach w nadziei spotkania Edyty, ale bez skutku.
Mijając galeryę nieoświetloną, ujrzała sylwetkę mężczyzny, ukradkiem schodzącego na dół. Poznała Karkera. Szedł sam, otworzył sobie drzwi dolne i wymknął się na ulicę.
Przejęta bezwiednym wstrętem do tego człowieka, drżąc od stóp do głów, bez tchu pobiegła do siebie i zamknęła się w swej sypialni. Czuła się tu bezpieczną, a jednak nie mogła się uwolnić od grozy, jak gdyby miecz wisiał nad jej głową, gotowy spaść i zadać jej cios. Przez całą noc dręczyły ją sny przerażające. Nazajutrz szukała Edyty, lecz ta cały dzień spędziła u siebie. Nad wieczorem dały się słyszeć kroki na schodach i Florcia była pewną, że to Edyta. Nareszcie ją spotkała, lecz jak opisać zdumienie Florci, gdy na jej widok Edyta krzyknęła i zaczęła się cofać.
— Nie zbliżaj się do mnie! Dalej, dalej odemnie! Precz z drogi!
— Mateczko, droga mateczko!
— Nie nazywaj mnie tak. Nie mów ze mną. Nie patrz na mnie!
Ale Florcia z płaczem chciała się ku niej rzucić.
— Ani kroku dalej! — groźnie zawołała Edyta. — Precz, mówię ci — precz z drogi!
Florcia w przerażeniu, jak przez sen widziała, jak Edyta ścisnęła dłońmi głowę, oparła się o schody i nagle jak kot szybko przebiegła koło niej, skacząc po schodach dopadła drzwi i znikła.
Florcia zemdlała. Oprzytomniała w swoim pokoju. Obok stała służba i pani Pipczyn.
— Gdzie matka? — było jej pierwsze pytanie.
— Wyjechała.
— A ojciec?
— W swoim gabinecie. Najlepiej panienka zrobi, jeżeli się położy spać.
Uwolniła służbę, została sama i postanowiła czekać na powrót matki.
Nastał wieczór, potem noc, nareszcie północ. Edyty niema.
Cały dom ucichł — prócz dwu lokai, oczekujących na powrót pani. Pierwsza. Spóźnione pojazdy zatrzymują się przed domami. Godzina druga. Edyty niema.
Florcia, strasznie znękana, znowu zaczęła błądzić po domu i po galeryi. Wpatrywała się w ciemną noc i słuchała kropel, bijących w szyby. Na niebie była trwoga, niepodobna do spokoju ziemi. Godzina trzecia. Edyty niema. Nie było jej ani o czwartej ani o piątej. Zaczął się słaby ruch w domu. Budzono panią Pipczyn, która wstała i poszła do pokoju ojca. Ojciec wyszedł z gabinetu w porannym stroju i zadrżał, gdy mu oznajmiono, że żona dotąd nie wróciła. Florcia widziała to wszystko. Wezwano stangreta, który panią odwoził. Zeznał, że odwiózł do starego domu, gdzie ją spotkał pan Karker, że odesłał go napowrót, oznajmiając, że pani karety już nie potrzeba, przyczem dał mu dwa szylingi i sześć pensów na piwo. Dobry pan! Florcia widziała, jak ojciec pobladł i drżącym głosem wezwał pokojową Edyty. Ta — blada, przerażona — zeznała, że pani kazała się ubrać i uwolniła ją aż do rana.
— Właśnie miałam iść do pani, ale...
— No, no, cóż takiego?
— Ale pokoje zamknięte i klucz wyjęty.
Pan Dombi porwał świecę i pobiegł na górę. Słyszała, jak wściekle rozbijał drzwi rękami i nogami. Jak w obłędzie rzuciła się do swego pokoju, chwytając się obu rękami za włosy.
Nareszcie drzwi uległy rozpaczliwym ciosom i pan Dombi wpadł do pokoju... Na podłodze lśniącymi stosami walały się suknie, kapelusze, wstążki, bransolety, drogie kamienie wszystko, co kupiła, otrzymała w darze, nosiła za czasu swego małżeństwa.
Własnoręcznie pan Dombi ułożył to w szafy i zamknął z taką zapamiętałością, że szyby drżały. Lustrując nienawistny buduar, ujrzał na stole kilka papierów. Były to: ślubny kontrakt i list. Pan Dombi czytał, że uciekła; czytał, że dom jego okrył się sromotą. Wypadł pędem z domu z myślą ujęcia jej na miejscu, skąd ją wziął.
Niebawem atoli wrócił. Nakazał służbie spełniać zwykłe czynności, sam schronił się do gabinetu i chodził ciężkimi krokami, że Florcia mogła niemal ruch każdy słyszeć.
Ulegając wyłącznie pociągowi serca Florcia, lękliwa zazwyczaj, ale odważna w tym okropnym dniu, spiesznie zeszła na dół. W tej straszliwej dobie nie pamiętała o dawnych urazach. Zaledwie przebyła próg sali, ojciec wyszedł ze swego gabinetu. Florcia z otwartemi ramionami rzuciła się ku niemu i z okrzykiem: tatusiu, drogi mój tatusiu, chciała go objąć za szyję.
Lecz ojciec w pasyi podniósł rękę i... i uderzył ją z taką siłą, że się zachwiała i ledwie nie padła na marmurową posadzkę. Zadając cios pan Dombi wyrzekł, czem była Edyta i kazał córce swej iść w jej ślady, bo zawsze razem spiskowały.
Nie padła mu do nóg, nie zasłoniła oczu rękami, lecz spojrzała nań i krzyk rozpaczy rozległ się z jej piersi, bo poznała, że do szczętu zniszczył nadzieję, jaką w duszy żywiła. Poznała srogość, pogardę i nienawiść, władającą jego uczuciami. Poznała, że nie ma już ojca na tym świecie i sierota odtrącona — wybiegła z domu pana Dombi...
Gnana wstydem i żalem biegła ulicą, zalewając się łzami i ręce łamiąc, utraciwszy od razu wszystko, co kochała.
Wesołe życie ulicy, zalanej rannem słońcem, chłodzący wietrzyk poranku — nic nie koiło jej udręki. Dokądkolwiek, byleby ukryć głowę swą bezdomną! Byleby nie widzieć pałacu, z którego zbiegła. Dokąd iść? Dokąd los zapędzi? Naprzód, do domu wuja Waltera!
Stłumiwszy płacz, Florcia zwolna się uspokoiła. Szła zaułkami, nie zwracając uwagi na tłum, gdy nagle ujrzała znajomy mały cień na słonecznym bruku: cień krąży, staje, zbliża się, kręci się — i oto Dyogenes, sapiąc z biegu, z otwartym pyskiem i wyciągniętym ozorem skacze ku niej, szczekając radośnie.
— O, Dyogenesie — wierny mój psie! Jak trafiłeś? Jakżem cię mogła zostawić, ciebie, któryś mnie nigdy nie opuścił!
Z tym wiernym towarzyszem Florcia szła śmielej do City.
Oto nareszcie sklep małego miczmana. Florcia przebiegła ulicę i stanęła na progu jadalni.
Kapitan stał przed kominkiem i gotował kakao. Słysząc kroki, odwrócił się. Florcia uczyniła ruch ręką i padła na podłogę.
Zbladłszy więcej niż Florcia, kapitan podniósł dziewczynkę jak dziecko i ułożył na sofie; porwał karafkę i sprysnął twarz wodą. Brwi omdlałej drgnęły, wargi się poruszyły i przytomność wróciła.
— Kapitan Kuttl — były jej pierwsze słowa.
— Tak, moja pociecho, to ja, kapitan Kuttl, żeglarz. Niechaj będzie błogosławiony Bóg ojców naszych teraz, zawsze i na wieki wieków.
— Czy tu wuj Waltera?
— Tu, moja pociecho... To jest, jego już dawno, oj, jak dawno niema.
— Więc pan tu mieszka?
— Właśnie.
— O, kapitanie Kuttl — ratuj mnie. Ukryj mnie pan tu i niech nikt nie wie, gdzie jestem. Później panu opowiem, co się stało. Nie mam do kogo się schronić. O, nie wypędzaj mnie pan, kapitanie.
— Wypędzić panią, pociechę serca mego? Nie, wuju Kuttl, przecz mi z drogi! Zamkniemy drzwi na podwójny zamek.
To mówiąc, czynił równocześnie odpowiednie zabiegi: wyjął z kąta sztabę, zaparł drzwi i wrócił do Florci.
— Nie mów pani Edwardowi Kuttl ani słowa, dopóki droga twa nie wyrówna się i nie wygładzi. A to nastąpi nie dziś, to jutro. Co zaś do tego, żeby cię zdradzić, niech zapomnę o prawicy mojej i błogosławieni bądźcie, gdy rzekną słowo...proszę znaleźć tekst w katechiźmie i założyć...
Florcia dziękowała. Kapitan prosił, aby się położyła na sofie.
— Teraz trzeba pośniadać. Potem uda się pani do pokoju Salomona i tam wypocznie.
Przyrządziwszy posiłek, kapitan zmusił Florcię do jedzenia, sam zaś udał się na górę, aby przygotować pokój.
Za chwilę sypialnia Salomona zamieniła się w piękny przybytek.
Kapitan, jako człowiek zamiłowany w porządku, wszystko urządzał na wojenną stopę. Łóżko Salomona przeistoczyło się w wieszak okrętowy, zasłany białem jak śnieg prześcieradłem. Mały stolik ozdobił się symetrycznie ułożonymi drobiazgami: tu leżały szczypczyki srebrne do cukru, dwie łyżeczki do kawy, doniczka kwiatów, teleskop, srebrny zegarek, grzebyki, śpiewnik, różne inne skarby tego rodzaju. Nareszcie zasłonił okno, rozesłał na podłodze dywan, obejrzał to wszystko z zachwytem i wrócił na dół. Do tej ustroni odprowadził Florcię z Dyogenesem i prosząc ją, aby się położyła — wycofał się na palcach z pokoju.
Tego dnia kapitan raz tylko wychodził z domu. Nie bawił długo, ale wrócił wzburzony i blady jak płótno. Na oczach widniały wyraźne ślady łez. Stracił — zdawało się — zdolność mówienia — i dopóty milczał, aż się pokrzepił tęgim haustem rumu, dobytego z szafy. Siadł za stołem, oparł głowę na ręce i pogrążył się w głębokie rozmyślania.
Dopiero wieczorem udał się na górę. Florcia cały dzień przespała. Słońce już zapadło za rzekę, kiedy otworzyła oczy — i wszystko przypomniała.
— Cóż, moja pociecho — jak się pani czuje?
— Mój przyjacielu, czy to pan? — zawołała Florcia. Spałam zdaje się, bardzo długo Kiedym tu przyszła? Wczoraj?
— Dziś — i niech błogosławiony będzie dzień ten na wieki.
— Czy nie było nocy? Czy wciąż jeszcze dzień?
— Wieczór — i cudowny! Proszę spojrzeć. Ja zejdę na dół i przygotuję posiłek. Przyjdzie pani sama?
Florcia zapewniła, że ma dość siły. Kapitan znalazł się już w jadalni i zajął się pieczeniem pulardy dawno przygotowanej. Gdy Florcia nadeszła, usadził ją na kanapie, nakrył stół białym obrusem i zastawił pulardę, jakiś sos jajeczny, kartofle, szparagi i sałatę.
Florcia dla dogodzenia poczciwemu gospodarzowi — jadła. Gdy się nasyciła, zaczęła się krzątać około porządku ku nieopisanemu zachwytowi kapitana. Ale kiedy w poczuciu gospodarskich starań zdjęła z kominka jego fajkę i prosiła go, żeby palił, dobry kapitan tak był zdumiony tą jej troskliwością, że przez chwilę trzymał cybuch tak, jak gdyby ta osobliwość po raz pierwszy znalazła się w jego rękach. Potem zaś, kiedy wyjęła z kredensu rum i sporządziła doskonały grog, kapitan, zachwycony, mało się nie rozpłakał. Nareszcie usiadła i zaczęli rozmawiać.
Zawsze jednak było coś tajemniczego w jego minie. Na kominku trzaskał ogień, cienie biegały po ścianach, błyski jakieś latały po filiżankach i łyżeczkach. Kapitan zdobył się w końcu na odwagę.
— Nigdy pani nie była na morzu?
— Nie.
— Tak, potężny to żywioł. Tam to cuda! Pomyśleć tylko, gdy szaleją wichry i ryczą fale, gdy burzliwa noc staje się jak smoła czarną i nie widzisz przed sobą własnej ręki — a jakaś moc nieznana pędzi cię przez mgły i burze naprzód i naprzód bez kresu i końca na wieki wieków amen. Znaleźć w księdze Joba — i założyć.
— Pan widział kiedy taką straszliwą burzę?
— Tak, pociecho moja, wiele strasznych burz przeżyłem. Ale nie o to chodzi. Myślę teraz o naszym drogim chłopcu. Jak pani sądzi, mój skarbie, wszak utonął nasz biedny Walter?
Kapitan mówił głosem tak wzruszonym i patrzył na Florcię taki blady, że chwyciła go za rękę w przestrachu.
— Co panu, drogi przyjacielu? Zupełnie się pan zmienił. Kapitanie, nie mogę patrzeć na pana.
— Nic, nic. Proszę się nie lękać i ostro głowę przeciwstawić wiatrom. Wszystko dobrze, skarbie mój najdroższy. Otóż zacząłem mówić o Walterze... wszak on, to jest — chcę powiedzieć — wszak on utonął? Tak, czy nie?
Florcia zaczęła się weń pilnie wpatrywać. Policzki jej to bladły, to płonęły i dłoń swą położyła na piersi.
— Wiele biedy i niebezpieczeństwa na szerokiem morzu i tylko Bogu wiadomo, ile okrętów i dzielnych żeglarzy zapadło w głębiny. Ale bywają wypadki, że czasem jeden na dwudziestu dzięki łasce Bożej uratuje się i znów pojawia się na ziemi, choć go już opłakano i modlono się jak za straconego. Oto ja... ja znam pewną historyę w tym rodzaju, to jest opowiadano mi jedną taką historyę, a skoro już zgadało się o tem, może pani przyjemnie będzie usłyszeć tę historyjkę. Opowiedzieć?
Florcia drżała ze wzruszenia, którego niemogła pokonać i mimowoli oczy jej zwracały się ku sklepowi, gdzie płonęła lampa. W tej chwili kapitan zerwał się i przymknął drzwi.
— Nic tam niema, proszę tam nie patrzeć.
Kapitan mruknął coś niewyraźnie i wrócił na miejsce.
— Otóż, uważa pani, pewien okręt odbił niedawno od londyńskiej przystani za granicę. Co się z panią dzieje? Opowiadać, czy nie?
— Tak, tak, proszę opowiadać.
— I nieszczęsny okręt spotkała straszliwa burza, jaka się trafia chyba raz na lat dwadzieścia. Na lądzie huragan drzewa rwał z korzeniami, miasta zmiatał, a na morzu żaden okręt nie oparłby się wichurze. Przez dwie doby nieszczęsny okręt tęgo pełnił swą pracę, ale ster i maszty połamały się, majtków wyrzucił wicher w morze: cała załoga zginęła, okręt potrzaskał się w drzazgi i nigdy już darń nie okryje mogił ludzi, zapadłych w topiel.
— Nie wszyscy zginęli! — zawołała Florcia — ktoś ocalał! Któż to?
— Na pokładzie okrętu — ciągnął kapitan, powstawszy i energicznie gestykulując — był młodzian, piękny młodzian, który od dzieciństwa lubił czytać i rozmawiać o bohaterskich czynach podróżników. Przypomniał sobie w chwili katastrofy te czyny i podczas gdy wilki morskie potraciły nadzieję i przytomność, on pozostał spokojny i pewny siebie.
— I on ocalał! — zawołała Florcia. — Ocalał? Mów pan, mówże!
— Ten dzielny młodzian... Ale patrz pani na mnie! Nie zaglądaj tam. Długo młodzian ów pracował na równi z innymi; wszyscy słuchali go niby admirała, bo sam jeden nie bał się i nie skarżył. Wreszcie nastała chwila, że nie było można pracować i oto oni — to znaczy młodzian, pomocnik kapitana i jeszcze jeden majtek — zostali przy życiu z całej załogi, przywiązali się do złomku okrętowego i oddali się na wolę fali...
— Ocaleli! — zawołała Florcia.
— Dni i noce miotały ich wody bezkresne, nakoniec... ach, nie spoglądajże tam, mój skarbie, bo tam nic niema — nakoniec jeden zmarł, dwaj jeszcze oddychali.
— Który umarł?
— Nie ten piękny młodzieniec.
— O, chwała Bogu, chwała Bogu!
— Amen! — dodał kapitan. Nie trać odwagi — mój skarbie — trzymaj się ostro.
Jeszcze chwilę. Na spotkanym okręcie długą odbyli podróż, w czasie której majtek umarł, a ten młody człowiek wyzdrowiał i wrócił do ojczyzny, wysiadł na ląd i rano podkradł się do domu swego, aby zobaczyć przyjaciół, którzy go mieli za straconego, gdy wtem... nagle zaszczekał pies... Nie oglądaj się, moja pociecho, patrz na tę oto ścianę...
Na ścianie koło Florci zarysował się cień ludzki. Florcia odskoczyła, obejrzała się i wydała przejmujący okrzyk: za nią stał Walter Gey.
Jej brat z za grobu! Jej brat ocalał i stanął przed siostrą! Florcia rzuciła się w ramiona Waltera. W nim skupiły się jej nadzieje, on był jej naturalnym opiekunem. „Pamiętaj o Walterze, drogi tatusiu, jam kochał Waltera!“ Wspomnienie miłego błagalnego głosu zabrzmiało w jej duszy, jak muzyka wśród pustkowia. „O, niech błogosławiony będzie twój powrót, miły Walterze, dla tej ciosami porażonej istoty!“ Czuła te słowa, choć ich nie wymówiła.
Kapitan wyszedł, za chwilę wrócił i uroczystym ozwał się tonem:
— Najdroższy Walterze, tu twoja własność, którą ci mam doręczyć.
Zaczęli rozmawiać o starym Solu, przypominać jego zniknięcie, biedy Florci, kapitan zwracał się to do jednego, to do drugiej — i dziękował Bogu, że oto nakoniec Bóg łączy tę piękną parę.
Tak przesiedzieli do późnej nocy. Walter wstał i zaczął się żegnać.
— Idziesz, Walterze — rzekła Florcia — a dokąd?
— On zawiesza teraz swe łóżko niedaleko stąd. Wystarczy gwizdnąć, a usłyszy.
— Czyż ja jestem przyczyną twej ucieczki, drogi Walterze? Bezdomna siostra zajmuje twe miejsce.
— Droga panno Dombi — rzekł Walter — jeśli to nie jest zuchwałością tak się do ciebie odzywać...
— Walterze!
— Widziałem panią, miałem szczęście z nią mówić: cóż teraz może mnie jeszcze więcej uszczęśliwić, niż myśl o możności jakiejś dla ciebie przysługi? Wszędzie pójdę, wszystko gotów jestem zrobić dla ciebie, panno Dombi.
Uśmiechnęła się i nazwała go bratem.
— Tak się pani zmieniłaś!
— Jam się zmieniła?
— Dla mnie... zmieniłaś się dla mnie. Zostawiłem cię dzieckiem, a teraz... O, teraz pani...
— Teraz, jak wtedy, twoja siostra, Walterze. Czyś zapomniał, jakie nawzajem czyniliśmy obietnice przed pożegnaniem?
— Jabym miał zapomnieć?!
Więcej nie mógł mówić.
— Odchodzisz, Walterze — dokąd odchodzisz? Nawet gdybyś w istocie zapomniał, gdyby niedole i niebezpieczeństwa wyrugowały ci je z duszy, musiałbyś je sobie teraz przypomnieć, gdy spotykasz mnie ubogą, odtrąconą, bezdomną, bez przyjaciół na świecie prócz tych, z którymi mówię.
— O, pamiętam, Bóg widzi, jak każde słowo pamiętam.
— Walterze — błagała Florcia ze łzami — miły bracie! Znajdź dla mnie na tej ziemi jakąś ścieżkę, po której sama mogłabym iść i pracować i czasem pomyśleć o tobie, jak o jedynym człowieku, który mnie broni i opiekuje się mną, jak siostrą! O, pomóż mi, drogi Walterze, tak mi twej pomocy potrzeba!
— Panno Dombi! Florciu! Umrzećbym rad, żeby ci dopomódz! Ale rodzina twa dumna i bogata. Ojciec pani...
— Nie, nie, Walterze! Nie wymawiaj tego słowa... nigdy! nigdy!
To mówiąc, objęła głowę swą rękami z takim wyrazem przerażenia, że młody człowiek zdrętwiał. Zawsze pamiętał ten głos i oczy, które go wstrzymały, gdy mówił o ojcu...
Florcia opowiedziała jemu i kapitanowi, jak i dla czego uciekła z domu ojca. „Gdyby każda łza goryczy — myślał Walter — wylana przy tej opowieści, padła na tego, kogo nie nazwała po imieniu, lepiej by dlań było, niźli utracić taką potężną miłość“. Kapitan zaś, oszołomiony ostatecznie, wyraził swe zdumienie w ten sposób, że rozdziawił usta i zmiął zgoła niedelikatnie swój glansowany kapelusz.
— Na lewo zwrot, dzieci! — ozwał się nareszcie. — Basta! Idź sobie, Walterze, do swej kajuty, a panią zostaw mej opiece.
Walter ujął w obie dłonie rączkę, podniósł ją do ust i ucałował. Wiedział teraz, że była naprawdę bezdomną sierotą; ale miliony nie uczyniłyby jej dostojniejszą w jego oczach. Z tem wszystkiem panna Florentyna Dombi na wyżynie dawnego bogactwa wydawała mu się dostojniejszą, niźli teraz w obecnem położeniu.
Kapitan zaś, nie napastowany podobnemi myślami, odprowadził Florcię do jej pokoju i czatował u drzwi, dopóki się nie położyła, potem zaś nie mógł się oprzeć pokusie, żeby w szczelinę zamku nie zawołać: „Utonął Walter, nieprawdaż, utonął?“
Miał drewniany miczman na górze pusty pokój, niegdyś sypialnię Waltera Geya. Rano młody człowiek zaproponował kapitanowi, aby tam ulokował Florcię, gdy się obudzi. Kapitan ostro wziął się do rzeczy — i w dwie godziny przeistoczył pokoik w lądową kajutę, zaopatrzywszy ją w najlepsze sprzęty z saloniku. Kiedy nareszcie wszystko załatwił, wrócił do Waltera, który stał na progu sklepu i w głębokiem zamyśleniu śledził znane oddawna przedmioty na ulicy.
— Czy przez cały ten czas nie dowiedzieliście się nic o wuju Solu?
— Nic zupełnie — odparł kapitan.
— Wyprawił się na poszukiwanie za mną, dobry staruszek — i jak ja w wodę wpadł. Jakże tedy? W liście mówi w istocie, że gdybyście nic o nim nie słyszeli do chwili otwarcia koperty, możecie go uważać za zmarłego. Boże, zlituj się! Wszakbyście niezawodnie słyszeli coś, gdyby zginął. Ktoś na jego prośbę niewątpliwie doniósłby o jego śmierci.
— Dobrześ powiedział, mój drogi, bardzo dobrze.
— Myślałem całą noc o tem i wyznaję — doszedłem do wniosku, że wuj Sol jeszcze żyje i wróci. Nie dziwi mnie jego nagły wyjazd, gdy myślę o głównym rysie tego charakteru — upodobaniu do niezwykłych przygód, a niemniej o wielkiem przywiązaniu do mnie. Któż może lepiej o tem wiedzieć odemnie; wszak zawsze miałem go za najlepszego ojca. Czyż to się raz zdarzyło, że krewni udawali się za tymi, którym groziło rozbicie okrętu — szli w ślad za nimi, poszukując ich śladów, zwiedzali przystanie, w których okręty zaopatrują się w żywność i węgiel. Jabym sam nie inaczej postąpił. Ale dla czego nie pisał albo jak mógł zginąć w obcej stronie, żeby się o tem zgoła nie dowiedziano — oto czego pojąć nie mogę.
Kapitan zauważył, że tego nie pojąłby nawet wszystkowiedzący Bensbi.
— Cóż ty, drogi Walterze, myślisz o tem?\
— Nie wiem, czyś pan pewien, kapitanie, że Salomon Hils rzeczywiście nigdy nie pisał? Czy to rzecz sprawdzona?
— Gdyby pisał, to gdzieżby podział się list?
— Mógł go powierzyć komuś obcemu i ten zapomniał, zagubił, zarzucił? To rzecz prawdopodobna. Słowem — nie chce mi się uwierzyć, żeby wuj Sol naprawdę bez wieści zaginął.
— Brawo! Zgadzam się najzupełniej na twoje zdanie.
— I jeszcze jedno. Wuj Sol, jak myślę, nie mógł wysłać listu zwykłą drogą — okrętową...
— Rzecz prosta.
— Pewnie tedy prześlepiliście list ten. Oto wszystkie moje domysły. Muszę jeszcze dodać, że za nic nie obejmę majątku wuja. Co zostawił — będzie i nadal pod dozorem wiernego przyjaciela i najlepszego z ludzi. A jeżeli na imię mu nie Kuttl — to on żadnego nie ma imienia. Teraz zaś parę słów co do panny Dombi.
Zanim mi panna Dombi przerwała wczoraj, gdym uczynił wzmiankę o ojcu — pamięta pan, jak mi przerwała?...
Kapitan doskonale pamiętał.
— Przypuszczałem, że czeka mnie trudne zadanie pośredniczenia pomiędzy nią i rodziną. Ale widzę, że to sprawa skończona. Nie myślę więcej o tem. Raczej zgodzę się na to, żeby mię rozszalała fala rzucała po wzburzonem morzu na złomku okrętowym, niżbym przyłożył ręki do powrotu panny Dombi do rodziny.
Ale też i tu sama być nie może — jak pan uważasz, kapitanie?
— Ja uważam — ozwał się kapitan po głębokim namyśle — że niedobrze jej być tu samej. Dla tego też, najmilszy, przenieś się tutaj, żeby wam obojgu było...
— Jakże możesz mówić coś podobnego, najlepszy mój kapitanie! — oburzył się Walter — panna Dombi w niewinnej prostocie serca uważa mnie za brata; ale czy ja według sumienia mógłbym pozwolić sobie na braterską z nią poufałość? Byłoby nikczemnością z mej strony zapomnieć o prawdziwym stosunku swym względem niej.
— To jakoś za mądre dla mnie — mruczał zakłopotany kapitan. — Podług mego zdania nie tylko bracia mogą sobie pozwolić na przyjacielski stosunek z młodemi dziewczętami.
— O, kapitanie, czyżbyś naprawdę życzył sobie, żebym na zawsze utracił szacunek jej, wyzyskując jej bezdomność, aby zuchwale stać się jej kochankiem! Jakto? Pan pierwszy powinienbyś całą siłą sprzeciwić się tej niedorzecznej i bezecnej myśli!
— Walterze — bronił się kapitan w rozpaczy — zapominasz, zdaje się, o księdze, którą wszyscy bogobojni ludzie znać powinni od deski do deski. Tam powiedziano: jeżeli niema przyczyn i przeszkód do połączenia młodych ludzi w jedną duszę i jedno ciało w domu niewoli... trzeba znaleźć tekst i założyć — to oznajmiam, że niema się o co kłopotać. Koniec końców — czyby nie można zmienić tytułu braciszka na inny?
Walter żywo zaprzeczył.
— Teraz o to chodzi. Wartoby postarać się o wyszukanie dla panny Dombi przyzwoitej towarzyszki na czas pobytu jej u nas. O kuzynkach niema co myśleć. Rzecz jasna, panna Dombi wie, jak one ulegają ojcu. Gdzie się podziała Zuzanna?
— Ta młoda kobieta? Zapewne wydalono ją wbrew woli panienki. Wspomniałem o niej, lecz powiedziano mi, że dawno jej już niema w domu. Panna Dombi bardzo ją ceni.
— W takim razie spytaj pan panny Dombi, dokąd się udała, to ją wynajdziemy.
Idź pan na górę, ja tu zostanę.
Oszołomiony kapitan westchnął głębok i poszedł spełnić polecenie.
Florcia zachwycała się nowym pokojem, pragnęła widzieć się z Walterem i z radością przyjęła propozycyę odnalezienia Zuzanny. Miała się ona udać do Essex, a odwiózł ją Tuts.
Na szczęście Tuts niebawem zjawił się w sklepie drewnianego miczmana, a dowiedziawszy się o zmianach, jakie zaszły w życiu drogich mu osób, z rozkoszą podjął się swej roli i czuł się dumnym, że odda przysługę władczyni swego serca. Florcia dziękowała mu serdecznie. Tuts postanowił działać natychmiast.
— Panno Dombi — wołał, gorąco całując jej rękę — do widzenia się. Ośmielę się powiedzieć, że nieszczęścia twe ciężkiem brzemieniem legły mi na duszy. Możesz mi pani zaufać, jak kapitanowi Hilsowi. Doskonale znam swe ułomności — są one wielkie, dziękuję pani uniżenie — ale możesz mi pani zaufać, przysięgam na honor, panno Dombi! Kapitanie Hils — bardzoś pan dobry. Pańska opinia sprawia mi prawdziwą radość. Mam jedną prośbę do pana, kapitanie Hils. Mam nadzieję, że przy pańskiej pomocy zaznajomimy się i zaprzyjaźnimy z porucznikiem Walterem. Jak panu wiadomo, objąłem na mocy spadku duży majątek i nie wiem, co z nim robić. Gdybym mógł być panu pożytecznym pod względem finansowym, pojmujesz pan, zeszedłbym do grobu spokojnie a nawet z niejaką pociechą.
To rzekłszy, wypadł na ulicę i zamknął drzwi, nie słuchając odpowiedzi kapitana.
Nie było go kilka dni z rzędu. Cały ten czas Florcia bez troski żyła w pokoiku na górze jak ptaszek w klatce. Ale z dnia na dzień częściej pochylała się w zadumie jej główka; smutne myśli o zmarłym braciszku napastowały ją, a obraz jego przedśmiertny pojawiał się przed nią. Samotna przy oknie pokoiku — bezwiednie wypatrywała załzawione oczy w przestwory nieba, jakby szukając jasnego anioła, o którym wspominał na swem śmiertelnem łożu.
Była ona wprawdzie wątła i delikatna i przebyte wrażenia musiały oddziałać na jej organizm. Lecz nie fizyczna niemoc dręczyła ją teraz. Dusza jej cierpiała, przyczyną zaś cierpień był Walter.
Szczery i ochoczy, jak zawsze, gotów z dumą ofiarować wszystkie chwile swego życia na jej usługi, unikał jej jednak — i Florcia doskonale to widziała. W dzień rzadko, nazbyt rzadko zbliżał się do jej pokoju. Gdy go wołała, przybiegał gorliwy i uczynny jak wówczas, kiedy znalazł ją dzieckiem śród ulicy. Ale wnet uwydatniał się w nim jakiś przymus, stawał się nieuważny, niezręczny i wkrótce znikał. Niewołany nigdy nie przychodził. Pod wieczór zjawiał się — i to bywały najszczęśliwsze chwile, dające jej nową wiarę, że dawny Walter lat dziecinnych nie zmienił się. Ale wtedy jakieś słowo, spojrzenie, pełen wymuszenia ruch wskazywały, że ich coś dzieliło, czego odgadnąć nie mogła.
Postanowiła wreszcie pomówić z Walterem. Łudziła się, że zna istotny powód zobojętnienia. Ulży to jej sercu i jemu będzie z tem lepiej, gdy wyjaśni, jak pojmuje obecne położenie, jak godzi się ze swym losem i nie ma wcale żalu do młodego człowieka.
Była niedziela, godzina przedobiednia. Wierny kapitan w nakrochmalonym kołnierzyku, sięgającym uszu, asystował w jej pokoju i uważnie w głos odczytywał pismo św., poprawiając ogromne okulary, kryjące jastrzębie jego oczy. Zresztą było cicho, gdy wtem Florcia ozwała się:
— Nie wie pan, kapitanie, gdzie Walter?
— Myślę, że na dole.
— Chciałabym z nim pomówić — rzekła wstając, aby iść na dół.
— Proszę się nie trudzić, w lot go tu przyślę.
To mówiąc kapitan, wesoło dźwignął na ramię wielką księgę i wyszedł. Wkrótce zjawił się Watter.
— Mówił mi kapitan Kuttl, że pani...
Przerwał, rzuciwszy okiem na Florcię.
— Pani ma się niedobrze, panno Dombi? Taka jesteś smutna. Pani płakała?
Głos mu drżał a na jej powiekach zabłysły łzy.
— Zgadłeś, Walterze. Niedobrze mi i płakałam. Muszę się z panem rozmówić.
Usiadł naprzeciw niej i wpatrywał się w jej śliczną twarzyczkę. Był blady i nie mógł opanować silnego wzruszenia.
Znowu wydała mu się dzieckiem, jakie znał przed laty. Panna Dombi w tej chwili wcale nie była kobietą, do stóp której radby złożył wszystkie skarby świata.
— Pamięta pan, Walterze, nasze pożegnanie przed odjazdem?
Sięgnął ręką ku sercu i wydobył mały woreczek.
— Zawszem go nosił tutaj — ukazał na serce. Gdyby mi los przeznaczył nie oglądać świata, poszedłby ze mną na dno morza.
— I znów nosić go będziesz, drogi Walterze — dla mnie... dla naszej dawnej znajomości?
— Tak, do śmierci.
Podała mu rękę z taką niewinną prostotą, jak gdyby chwila zaledwie minęła od czasu, gdy otrzymał od niej ten dar pożegnalny.
— Serdeczniem temu rada. Pamięta pan, myśl o tej zmianie mogła przyjść nam do głowy tego wieczora, gdyśmy rozmawiali?
— Nie — odrzekł zdziwiony młodzian.
— Tak, Walterze. Stałam się wtedy narzędziem zburzenia pańskich widoków i planów. Lękałam się nawet tej myśli, teraz wiem to napewno. Byłeś pan wówczas zdolny utaić to przedemną, ale nie możesz teraz, choć usiłujesz wspaniałomyślnie dokonać tego. Dzięki ci za to, Walterze.
Ale wysiiek twój stanie się bezowocnym Zbyt wiele sam wycierpiałeś, abyś miał nie zważać na mimowolną sprawczynię tylu klęsk i goryczy doznanych. Nie możesz zapomnieć o mej roli w tem wszystkiem — i nie możemy też być nadal bratem i siostrą. Ale, na miłość Boską, nie sądź Walterze, że mam żal za to do ciebie. Powinnam się była tego domyśleć, lecz nagła radość zaćmiła moją pamięć. Walterze, myśl o mnie bez żalu. O jedno proszę, w imię tej dziewczynki, niegdyś twej siostry, nie krępuj swych uczuć, nie męcz się daremnym wysiłkiem teraz, skoro wiesz, że wszystko rozumiem.
W ciągu tej mowy Walter patrzył na nią z takim podziwem, że słowa nie był w stanie wyrzec. Nareszcie wyciągnął ku niej ręce błagalnym ruchem i wzruszony do głębi rzekł:
— Panno Dombi, czy podobna, abym sam cierpiąc tak dotkliwie w poczuciu mych obowiązków względem ciebie, nakładał i na ciebie brzemię niedoli, o której mówisz! Dla mnie byłaś zawsze aniołem niewinności, który rozjaśniał lata me dziecinne i młodzieńcze. Wszystkie chwile zbliżenia twego życia z mojem pozostaną mi świętem wspomnieniem do grobu. Widzieć twe oczy, słyszeć dźwięk twego głosu to dla mnie takie szczęście, na wyrażenie którego niema słów ludzka mowa. Miłość twoja siostrzana i wiara we mnie — to dar niebieski, który napełnia mnie uszczęśliwieniem i dumą.
— Walterze — mówiła Florcia, pilnie patrząc nań i stopniowo zmieniając się na twarzy — cóż to za obowiązki względem mnie, które wymagają takich ofiar z twojej i mojej strony?
— Cześć ku tobie, panno Dombi. Szacunek.
Rumieniec oblał jej twarzyczkę i nieśmiało odjęła mu swą rączkę. Oczy jej wpatrywały się weń uparcie.
— Dla mnie nie istnieją przywileje brata. Zostawiłem dziewczynkę — a spotykam kobietę.
Rumieniec ciemną falą okrył całą jej twarz i szyję. Zasłoniła się rączkami, błagając, aby więcej nic nie mówił.
Oboje milczeli. Łzy zalśniły w jej oczach.
— Moja powinność — przemocą oderwać się od tego serca, tak czystego, niewinnego i dobrego... Jakże ośmielę się mówić, że to serce mej siostry? Gdybyś pani była szczęśliwą, otoczoną przyjaznem gronem kochających przyjaciół, i gdybyś wówczas nazwała mię bratem, zwracając oczy w przeszłość z dobrocią, ozwałbym się z mego oddalenia na to imię, nie obawiając się urazić niewinnych uczuć pani! Ale tutaj... i teraz!...
— O, dzięki ci, dzięki, Walterze! Daruj mi moją niesprawiedliwość. Nie miałam się kogo poradzić. Jam sama jedna.
— Panno Florciu, może zbyt pospiesznie wypowiedziałem swe obawy, ale za kilka chwil nicby ich nie mogło wyrwać z głębi mej duszy. Gdybym był sławny i bogaty, gdybym przynajmniej miał możność wzniesienia się z czasem do wyżyny, na której jesteś, rzekłym: Florciu, jest jedna nazwa ponad wszelkie tytuły, jakiebym mógł przyjąć, aby ci stać się obrońcą i opiekunem — i godzienem tej nazwy, bo miłość ma ku tobie nie ma granic i wszystkie duszy mej władze dawno do ciebie należą. Rzekłbym, że z tą nazwą łączy się prawo kochania cię i opiekowania się tobą, a przywilej ten miałbym za zakład drogocenny, wobec którego niczem cena mego życia.
Pierś jej wznosiła się a twarz wciąż kryły ręce.
— Florciu, droga Florciu! O, jak często nazywałem cię tem imieniem, zanim mogłem pomyśleć, jakie to zuchwałe i nierozsądne! Pozwól się jeszcze raz ostatni tak nazwać i dotknąć rączki na dowód, że jak siostra zapomnisz, co mówił dawny brat.
Podniosła główkę i przemówiła tonem poważnym, ze spokojnym, jasnym uśmiechem i z takiem drżeniem głosu, że słychać w niem było wszystkie poruszenia strun jej duszy, a oczy jego mgła powlekła, dopóki słuchał.
— Nie, Walterze, nie mogę zapomnieć. Nie chcę zapomnieć za żadne skarby świata. Pan — Walterze, miły Walterze.., jesteś bardzo ubogi?
— Jam nie więcej, jak podróżnik, który ma przed sobą olbrzymie przestworza morskie. To moje obecne przeznaczenie.
— Prędko odjeżdżasz, Walterze?
— Bardzo prędko.
Przez chwilę siedziała cicho, wnet nieśmiało ujęła drżącą jego dłoń.
— Jeżeli mię weźmiesz za żonę, Walterze, pojadę na kraj świata bez żalu i obawy. Nie mam ci kogo poświęcać, nie mam kogo opuszczać. Całą miłość i całe życie poświęcę tobie i w ostatniem tchnieniu przekażę imię twe Bogu, jeśli czuć będę i pamięć mnie nie zawiedzie.
On ją do serca przytulił, ustami dotknął ust jej i oto już nie odtrącona, płakała długo, słodko na piersi swego miłego.
Kapitan siedział do nocy w saloniku. Siadł na krześle, na którem przed nim siedział Walter i spoglądał przez okno, aż zwolna blask dnia zaczął przygasać i gwiazdy zaiskrzyły się na niebie. Zapalił świecę, nałożył fajkę, potem drugą i dziwił się, co tam się dzieje na górze i czemu tak długo nie wołają go na herbatę?
Kiedy wreszcie podziwienie dosięgło ostatnich granic, stanęła przed nim Florcia.
— Tyś to, moja pociecho! Rozmowa z Walterem trwała długo, nawet rzecby można — bardzo długo!
Florcia porwała rączką za jeden z wielkich guzików jego kaftana i patrząc mu pilnie w oczy, rzekła:
— Drogi kapitanie, mam ci coś powiedzieć, jeżeli pozwolisz.
Kapitan z brawurą podniósł głowę, gracko odsunął krzesło, odstąpił na krok, żeby dokładniej widzieć twarz Florci i zawołał:
— Jak to? Rozkoszy serca mego! Czyżby naprawdę?
— Tak! rzekła Florcia.
— Wal! Mężem twoim! Czy tak? — ryknął kapitan, rzucając swój kapelusz do sufitu.
— Tak! — mówiła z uśmiechem i łzami Florcia.
Kapitan ją ucałował, wziął za rękę i powiódł na górę. Twarz mu pałała jak ogień.
— A co, mój miły Walu, a co? Nie chciało się być braciszkiem, kochaneczku! Tak to! Niema co mówić — mamy rozumek nielada!
Takie i tym podobne żarty powtórzyły się przy herbacie chyba ze czterdzieści razy. Były jednak i chwile poważnego nastroju duszy u kapitana, kiedy zwracając się do swej osoby, perorował:
— Kim ty jesteś, Edwardku, żeglarzu angielski!
Nic też nie mogłeś lepszego dla siebie wymyśleć, jak swe skarby ofiarować — im obojgu!
Cóż czyni pan Dombi w zaczarowanym zamku, podczas gdy dni mijają? Czy myśli o swej córce i chce wiedzieć, dokąd odeszła? Albo może myśli, że Florcia wróciła i żyje jak zwykle?
Nikt nie może dać odpowiedzi za pana Dombi. Klucznica lęka się nawet wzmianki o przedmiocie, co do którego on sam uparcie milczy. Jedna tylko osoba ma odwagę pytać go, lecz gest nakazujący drętwi jej zuchwały język.
— Miły mój Pawle — woła pani Czykk po ucieczce Florci — ot, żona twoja, ach! Oto nieznośny pyszałek! I ktoby to mógł pomyśleć! Czyżby to była prawda? Ot i wdzięczność za twe dobrodziejstwa, za twą bezprzykładną życzliwość! Biedny Pawle! A tyś — pewna jestem — całą rodzinę poświęcał dla jej kaprysów! Drogi, biedny braciszku.
W czasie tej mowy, natchnionej żywem wspomnieniem niezaproszenia na obiad, pani Czykk podnosi do oczu batystową chusteczkę i rzuca się na szyję ukochanego braciszka. Ale pan Dombi opryskliwie odtrąca ją i sadza na krześle.
— Wdzięczny ci jestem, Luizo, za zajmowanie się memi sprawami, lecz życzę sobie mówić o czem innem. Jeżeli będę się skarżył na los swój lub czemkolwiek okażę potrzebę pocieszenia, wówczas możesz pocieszać, ile ci się podoba...
Pani Czykk podnosi do oczu chusteczkę, szlocha i spogląda raz wraz ku niebu.
— Drogi mój Pawle, znam dobrze twą wzniosłą duszę i dla tego słowa więcej nie powiem o tem strasznem zdarzeniu, które mię oburza, serce rozdziera, które mi szarpie wnętrzności... Ale pozwól spytać, przyjacielu... Ta nieszczęsna córka, Florentyna...
— Milcz, Luizo — zawołał brat surowo — Ani słówka o tym przedmiocie.
Znowu i znowu pani Czykk podnosi do oczu chusteczkę i z głębokiem przejęciem jęczy na wspomnienie istot nieszczęsnych, które los wskutek jakichś omyłek wynosi na stopień Dombi. Ale o ile Florcia brała udział w ucieczce Edyty, czy zbiegła z nią razem, czy sama się ukryła, czem zawiniła — o tem nie ma pani Czykk najsłabszego pojęcia.
Pan Dombi stale i nieodmiennie kryje we własnej duszy wszystkie myśli i uczucia i nie dzieli się z nikim. Nie szuka swych zbiegów. Może Florcia schroniła się do siostry, a może mieszka pod jednym z nim dachem. Może rozmyśla o niej ciągle, a może wcale o niej nie myśli. Żadnej troski nie okazuje, żadnych nie zadaje pytań. Ale bez wątpienia pan Dombi nie wyobraża sobie zgoła, że stracił córkę. Nie domyśla się prawdy. Zbyt długo żył opancerzony własną pychą, żeby pielęgnować jakiekolwiek obawy co do biednej męczennicy, która tak długo wytrwale szła po swej skromnej ścieżynie. Pociski losu podcięły go jednak wyraźnie, ale nie zrównały dotąd z ziemią.
Korzenie były rozłożyste, głębokie i z biegiem lat szeroko się rozpostarły bez przeszkód, biorąc żer od otoczenia. Pień podrąbany, lecz korzenie całe.
Choć czujnie tai wewnętrzny świat swej duszy przed światem, który podług niego chciwie śledzi ruchy i czyny jego, to przecież nie udaje mu się skryć śladów, dobywających się z głębi na powierzchnię w postaci wpadnię tych oczu, obwisłych policzków, posępnego czoła i wiecznie ponurego wyglądu. Tajemniczy jak zawsze — jednak jest inny; niedostępny i dumny jak zawsze, jednak upadł na duchu. W przeciwnym razie świat nie dostrzegłby owych śladów.
Świat! Co myśli o nim świat, jak nań spogląda, co w nim widzi i co mówi — oto przeklęty szatan jego duszy. Ściga go wszędy, dokąd zmierza, a co grosza — prześladuje go nawet tam, gdzie nie bywa. Szalbierczy demon kołysze się pośród jego czeladzi i złośliwym szeptem wita go i żegna; pędzi go ulicami, zabiega z nim do biur, śledzi go na giełdzie po przez ramiona bogaczy, wabi go skinieniem śród wzgardzonego motłochu ulicy i uprzedza go w różnych punktach, wtrącając się w interesa. O północy, gdy pan Dombi siedzi w swym gabinecie, wstrętny szatan podnosi wrzawę w domu, łomocze po bruku, taniec zawodzi po ścianach, parska i skacze w kominku, wykrzywia się na posążkach i ukazuje potworne maski z pod stołu.
A nie są to wcale wizye gorączkowej wyobraźni. Szatan naprawdę owładnął duszami wielu ludzi.
W tych czasach służba pana Dombi żyje bez dozoru i traci ochotę do pracy. Co wieczora raczy się gorącą kolacyą, ucztuje, pali i pije pełnymi kielichami. Około dziewiątej Taulinson stale pod dobrą datą. Całe to towarzystwo szepce plotki a konto panny Dombi i dziwi się, dokąd się skryła. Przypuszczają, że wie o tem pani Dombi, a pan Dombi nie wie. To sprowadza rozmowę na panią Dombi i kucharka wyraża myśl, że pani Dombi pyszna jak paw, ale tego już za wiele — niech ją tam! Wszyscy godzą się, że zbyt pyszna — i najmilsza przyjaciółka Taulinsona zastrzega się, że dość ma rozmowy o tych pyszałkach, którzy nadymają się i nosy podnoszą do góry, jakby nie mieli gruntu pod stopami.
Wszędzie i zawsze rozprawiają o zdarzeniach w domu państwa Dombi. Tylko on sam w swym gabinecie milczy i świat nie wie, co dzieje się w głębi jego duszy.
Stara baba Braun i córka jej Alicya naradzały się w swej norze. Było to pod koniec wiosny z nastaniem wieczoru. Matka i córka dość długo milczały. Twarz staruchy wyrażała jakby niepewność i oczekiwanie. Oblicze córki znamionowało cierpliwość, ale też pewną nieufność i obawę niepowodzenia. Stara czkała i żuła, wpatrując się w córkę i z uwagą nadsłuchając dolatujących szmerów.
Alicya Marwud przerwała przydługie milczenie.
— Uspokój się, matko, on nie przyjdzie.
— Przyjdzie, przyjdzie, upewniam cię.
— Zobaczymy.
— Pewnie, że go zobaczymy.
— Chyba na tamtym świecie.
— Uważasz mię, Alicyo, za głupią. Dziękuję. Ot, doczekałam się na starość uznania. Ale jeszcze nie straciłam rozumu do szczętu. Kiedym go w tych dniach chwyciła za poły... Uu! Spojrzał na mnie, jak na żabę, a, Panie Boże mocny, zobaczyłabyś, jak skurczyła mu się gęba, gdym nazwała ich po imieniu i powiedziała, że wiem, gdzie są.
— Co? Rozgniewał się?
— Rozgniewał się? Powiedz lepiej: oszalał ze złości! Rozgniewał się — cha, cha, cha! Nie, duszko! Kiedy ty na przykład mówisz o nich, nikt nie powie, że się tylko gniewasz.
I naprawdę Alicya w tej chwili wyglądała, jak tygrysica, czatująca na zdobycz.
— Tss — zasyczała stara. — Kroki! Tak nie chodzą nasi. Słyszysz, Alicyo?
— Słyszę. Nie myliłaś się. Otwórz drzwi.
To mówiąc, Alicya spiesznie narzuciła szal na ramiona i poprawiła włosy; stara tymczasem kulejąc i podskakując naprzemian, wpuściła pana Dombi, który próg przestąpiwszy, stanął i podejrzliwie rozglądał się dokoła.
— Co, panie? Ubogo tu dla jego wielmożności? Nic to, nikt pana nie ukąsi.
— To kto? — spytał Dombi, wskazując młodą kobietę.
— Córka moja, panie, pokorna córka. Niech się pan nie lęka, ona wie wszystko.
Ponury cień przebiegł po jego licu i od słów wyraźniej mówił: któż o tem nie wie? Młoda kobieta wpatrywała się weń buńczucznie. Cień jeszcze bardziej sposępniał, gdy się przyglądał młodej kobiecie z takim uporem, jak gdyby te śmiałe oczy budziły w nim jakieś wspomnienie.
— Kobieto — zwrócił się do starej — pozwoliłem sobie nazbyt się poniżyć, wchodząc do twego barłogu; ale wiesz, pocom przyszedł i pamiętasz, coś mi obiecała. Co masz mi powiedzieć i coś rozumiała, obiecując mi odkryć tajemnicę w tej norze, kiedym wyczerpał bezskutecznie całą swą władzę i środki dla odsłonięcia jej? Nie myślę, żebyś się ośmieliła zażartować ze mnie albo mnie oszukać; gdybyś jednak coś podobnego uknuła, radzę ci — strzeż się.
— Och, jakiż pan dumny! Niema co mówić — gorącą ma pan głowę. A zresztą sen mara — Pan Bóg wiara. Ujrzy pan na własne oczy, a jeżeli pan trafi na ich ślad, wiele nam pan zapłaci, drogi panie?
— Pieniądz, wiem to, czyni cuda. Za każdą wieść pożyteczną gotów jestem zapłacić. Ale trzeba, żeby doszła do mych uszu, bo jakże ocenię jej wartość?
— Czyżbyś pan myślał, że niema nic potężniejszego nad pieniądz? — spytała młoda kobieta.
— Nie tu w każdym razie.
— Nie tu? A dla czego? Znajdą się i tu, jak sądzę, walory mocniejsze od pańskich pieniędzy. Cobyś pan naprzyklad sądził o zemście kobiety?
— Sądzę, że masz pani język zuchwały.
— Napróżno się dąsasz — odparła Alicya spokojnie — mówię tak, bo chcę, byś nas dokładnie poznał i zaufał. Zemsta kobiety tyleż waży w ubogiej lepiance, co w złoconym pałacu. Ja oddawna pałam zemstą. Przyczyny gniewu mego są takież mocne, jak pańskiego, a źródłem gniewu — ten sam człowiek.
Pan Dombi odskoczył i spojrzał na nią z największym podziwem.
— Tak, panie. Przepaść nas dzieli, a jednak prawdę mówię. Jak się to stało, nie warto wspominać: to moja tajemnica i nie narzucam jej nikomu. Chcę postawić pana z nim oko w oko, bo go śmiertelnie nienawidzę. Matka moja skąpa, uboga i pochopna do sprzedania wieści za pieniądze. To jej przemysł. Może pan jej zapłacić, ile wola — a nawet im więcej, tem lepiej. Lecz ja zabiegam nie dla pieniędzy i jest mi to wszystko jedno, za ile kupisz ten sekret. Dosyć. Mój zuchwały język nic więcej nie powie, choćbyś pan stał tu do jutra.
— Mówcież, co wiecie.
— O, nie bądź pan tak niecierpliwy — ozwała się stara — oczekujemy na człowieka, którego najpierw trzeba skneblować, przydusić, nakręcić...
— Cóż to znaczy?
— Zaczekaj pan chwilę! Wiemy, gdzie raki zimują, a com powiedziała, to święte. Będziesz pan miał połów. Gdyby się tylko opierał, już my mu potrafimy rozwiązać język.
Pan Dombi śledził ją okiem, gdy dopadła drzwi i zwrócił się do córki. Ale Alicya milczała, nie zważając nań.
— Jak mam was rozumieć? Jak się zdaje, czekacie na kogoś?
— Właśnie.
— Na człowieka, od którego spodziewacie się wydobyć wieść pożądaną?
— Właśnie.
— Czy go nie znam?
— Tss — syknęła stara. Po co pytać? Człowiek znajomy, ale nie powinien pana widzieć. Chłopczysko płochliwe i nie bąknąłby ani słówka. Schowamy pana za temi drzwiami i będzie pan widział i słyszał. Nie domagamy się i nie prosimy, żeby pan nam wierzył na słowo. Żywi pan wątpliwość, co do tego pokoju za drzwiami? Proszę zajrzeć.
Poświeciła łojowym niedopałkiem i pan Dombi ujrzał w istocie pusty pokój. Skinął, aby wyniosła światło.
— Czy prędko nadejdzie ów człowiek?
— Wnet. Racz pan tu poczekać parę minut.
Nie odpowiadając, pan Dombi zaczął chodzić po pokoju tam i nazad. Stara znowu zajęła swe wyczekujące stanowisko. Za chwilę rozległo się przyciszone: „idzie“ i w pokoju zjawił się Tokarz, którego baba powitała gorąco, owijając się jak hyena około jego szyi.
— Oto mój kochanek! Nareszcie! Jakiś ty miły, synku mój Robbi.
— O, pani Braun! Dajże spokój. Czyż to nie można lubić chłopca bez drapania go w szyję. Oto mam w ręku klatkę z ptaszkiem, pani Braun.
— Klatka dlań droższa, aniżeli ja — jęczała stara. — Bądźże tu matką dla niego. Co to matką? Powinnabym ci być milszą od każdej matki, łobuzie jeden.
— Tak też jest, bardzo jestem pani wdzięczny, ale zanadto pani już zazdrosna. Przecież i ja ciebie lubię, a jednak nie duszę. Po co dusić? Że zaś mówię o klatce, to wie pani, czyja to klatka?
— Twego pana, kochanku?
— Otóż właśnie w tem sztuka. To nasza papuga.
— Papuga pana Karkera?
— Będzie pani trzymała język za zębami? Dlaczego pani wspomina nazwiska? Dalibóg, zwaryuję przez panią!
— Cóż to? Jeszcze myślisz sarkać na mnie, brzydalu?
— Ależ nie, nie. Przecież cię lubię, pani Braun.
— A naprawdę mnie lubisz, kurczątko ty moje.
To mówiąc, jeszcze raz ujęła go w objęcia, tak że musiał wyrywać się rękami i nogami, przyczem włosy mu się spiętrzyły.
— No — jęczał sapiąc, — od tej miłości lepsza katorga. Jakże zdrowie pani?
— I nie odwiedzić mnie przez cały tydzień, łotrzyku jeden!
— Jakto? Czyż nie obiecałem ci, że tego wieczora przyjdę? No, jakże interesa? Czy wszystko tak... tego... pojmujesz?
— Napij się winka, Robie. To ci nie zaszkodzi.
— Prawda, pani Braun, dziękuję. Za zdrowie twoje babuleńko, niech żyje i niech ci tam nawet w przyszłym życiu... i t. d. i t. d.
Nie można było wiedzieć, czego życzy Tokarz, ale w oczach migotały mu niezbyt dobre życzenia. Wnet atoli zwrócił się do Alicyi, siedzącej nieruchomo, która niby śledziła Roba, lecz w istocie wpatrywała się w twarz pana Dombi za drzwiami.
— I za pani zdrowie! Tysiąc lat życia! — amen.
Wypróżnił kielich i postawił na stole.
— Otóż sprawy są takie, pani Braun. Najpierw nie szkodziłoby ci cokolwiek zmądrzeć, a potem wybornie znasz się na ptakach i mówisz prawie po ptasiemu, o tem wiem na biedę swoją.
— Na biedę! — powtórzyła pani Braun.
— Na szczęście, babulko. Słuchaj dobrze. Co to chciałem rzec?
— Mam się znać na ptakach — podpowiedziała stara.
— Otóż to. Mam tedy papugę. Trochę pieniędzy, jakie mi się należały, dostałem, pewna służba stracona — i oto — co się zowie skóra ze mnie złazi. Więc też weź pod swoją opiekę tego ptaka na parę tygodni i daj mu stół i stancyę. Przecie i tak, niech licho porwie, muszę od czasu do czasu bywać u ciebie. Niechże przynajmniej wiem, po co przychodzę.
— Tak to! Zatem innego powodu bywania u mnie nie masz, oczajduszo jeden! krzyknęła stara.
— Cóż tak wrzeszczycie znowu, babciu Braun? Mówię, aby mieć powód częściej ciebie odwiedzać. Zawsze mi ciebie widzieć miło.
— Nie troszczysz się o mnie! Jakże chcesz, bym dbała o twego ptaka. Ale niech cię tam, łobuzie jeden, będę go doglądała!
— Dziękuję pani. Tylko proszę się z nim delikatnie obchodzić. Wszystko zrozumie, choć byś go ledwie pogłaskała.
— Niby to już taki sprytny.
— Ale tak, okpi i naciągnie samego szatana.
Stara chytrze podsunęła mu krzesło i rzekła:
— Więc jesteś bez służby?
— Nie to, nie to, tylko cicho.
— Albo co? Czy dużo ci zapłacił?
— Papużko moja, papużko! — udawał Tokarz.
Zajęty papugą na szczęście nie widział groźnych min i dzikiego spojrzenia starej.
— Czemu to nie zabrał ciebie ze sobą, Robie? — spytała z przymileniem, pod którem krył się wzbierający gniew. — Pan twój — mówię — dla czego ciebie ze sobą nie wziął?
Rob, zajęty papugą, nie odpowiadał.
— Powtarzam, dla czego też nie wziął ciebie pan twój ze sobą?
— Papużko! głupi ptaku!
Stara uczyniła ruch, jakby miała pazury swe wpić we wzburzone włosy Roba, lecz zmogła gniew swój i powtórzyła pytanie po raz czwarty.
— Odczep się, babko Braun.
A babka Braun w mgnieniu oka zapuściła pazury prawej ręki w jego grzywę, chwyciła lewą za krtań i zaczęła dusić swego ulubieńca z taką zaciekłością, że twarz mu krwią nabiegła.
— Puść, puśćże przez Boga! — jęczał Tokarz. — Co robisz, pani Braun? Aj, aj!
— Ratujcie!
Ale młoda kobieta pozostała neutralną, aż Rob z niezmiernym wysiłkiem uwolnił się z kleszczów swej przyjaciółki. Wlazł w kąt i dyszał, niby postrzelony zając; stara zaś zadyszana również tupała nogami i zbierała siły do nowego rozpaczliwego ataku. Wtedy Alicya ozwała się:
— Dobrze, matko, tylko dalej! Na sztuki go, psa!
— Jakże to? — więc i pani przeciwko mnie? Cóżem ci uczynił? Za cóż to mię w sztuki, radbym wiedzieć? Po co zwabiać i dusić chłopa, który nic wam złego nie sprawił? Otóż to kobiety! Gdzie wasza delikatność? Nic nie rozumiem!
— Psie cuchnący! — syczała stara — łachmaniarzu bezwstydny! bandyto!
— Czem obraziłem cię? Rozżarłaś się niby wilczyca, czort wie o co! A jeszcze się chwaliła, że mię lubi!
— Wykręcać się półsłówkami! Krzywić się na mnie! Ach, ty łotrze, za kogoż to mnie bierzesz? Chcę go cokolwiek wysondować co do jego pana i tej pani, a on umyślił ze mną w ciuciubabkę się zabawić! Dobrze szczeniaka, popamiętasz ty to! Precz teraz, nie jesteś mi potrzebny!
— A czyż dawałem do poznania, że chcę odejść, pani Braun? O, nie mów tak!
— Ja zupełnie zamilknę, szczeniaku parszywy. Ani słowa nie powiem. Przepędzić go. Naślę nań chłopców, to mu piękną zanucą piosenkę: przyczepią się niby pijawki i rzucą mu się do szyi, jak lisy. On ich zna. A jeżeli zapomniał, prędko mu się przypomną. Niech idzie — czart z nim. Zobaczymy, jak to ukryje pańskie sekrety przed tą zgrają oberwańców. A jeżeli nie, zobaczymy, to z pewnością usłyszymy. Cha, cha, cha! Pohula z nimi nie tak jak z nami. Alicyo, bierz go licho, niech się wynosi...
— Pani Braun, po co tak boleśnie ranić nieszczęsnego chłopca!
— Nie gadaj ze mną, szczeniaku!
— Pani Braun... nie myślałem... to jest... po prostu kładziesz głowę pod obuch! Przecież to mój zwyczaj milczeć, bo on zaraz wszystko odgadnie. Ale niech i tak będzie; jestem pewien, pani Braun, że nikt z tej izby nie wymiecie śmiecia. Cokolwiek, odrobinkę jam nie od tego. A niechże się pani tak nie kręci. Wstaw się pani za mną — zwrócił się do młodej kobiety.
— Uspokój się matko; słyszysz, co mówi? Pomacaj go jeszcze trochę, a jeśli się nie podda, możesz go skręcić.
Ulegając słowom córki, pani Braun zmiękła i znów przyjęła w objęcia Tokarza, który musiał się odwzajemnić. Zajął potem krzesło obok starej, ta go objęła za szyję, dając do zrozumienia, że zapomina uraz.
— No, cóż duszko, jaki teraz pan twój — zaczęła, gdy wypili na zgodę po szklaneczce.
— Tss. Ciszej, bój się Boga. Nic, tak sobie, zdrów chwała Bogu, dziękuję.
— Straciłeś służbę?
— Nie to, żebym stracił, nie to, żebym miał. Nie chwaląc się, powiem, że pensya mi wciąż się wypłaca.
— A za co to, Robie?
— A tak. Szczególnego zajęcia niema, ale zawsze kazano ostro czuwać.
— Pan zagranicą?
— Ale co ty sobie myślisz! Proszę cię, mówmy o czem innem.
Pani Braun zerwała się i przerażony Tokarz zaczął bąkać:
— Tak, pani Braun, tak; zdaje mi się, że on naprawdę zagranicą. W co ona tam się tak wpatruje? — dodał wskazując na córkę, której oczy wlepione były w twarz za drzwiami.
— Nie myśl o niej, gołąbku. To już jej nałóg. Mów ze mną. Widziałeś ty tę panią, gołąbku?
— Jaką panią?
— Niby też to nie wiesz, kochanku?
— Naprawdę nie wiem — jęczał błagalnie Tokarz.
— Panią, która przyjeżdżała do niego, pani Dombi, czy jak?
— A, tak, przypominam, widziałem ją raz.
— Kiedyż to? Tego wieczora, gdy z nim wyjechała? Aha, po oczach widzę, że właśnie tego wieczora.
— Niechże będzie i tak, skoro widzisz po oczach; niema co tedy wpijać kleszczów w biednego chłopca, by mu język rozwiązać.
— Dokądże wyjechali tej nocy, Robie? Jak wyjechali? Gdzieś ją widział? Śmiała się? Płakała? Mów wszystko, duszko — krzyczała stara, porwawszy go za ręce, a oczy jej biegały i skrzyły się niezwykłym blaskiem. — No — otwieraj gębę. Muszę wszystko wiedzieć. Naprzód! Wszak oddawna powierzamy sobie sekrety — czy nie tak? Nie zdradzimy się nawzajem. Najpierw — dokąd wyjechali, Robie?
Nieszczęsny Tokarz westchnął ciężko i milczał.
— Ogłuchłeś? czy co? — pytała gniewnie stara.
— Zaczekaj, pani Braun. — Wszak nie jestem tak szybki, jak błyskawica. A chciałbym stad się iskrą piorunu, żaby wpaść na niektórych ludzi, nazbyt łakomych cudzej sprawy.
— Co powiadasz?
— Powiadam, pani Braun, że nie szkodziłoby nam łyknąć po szklaneczce nalewki. Na sercu weselej się robi. Dokąd wyjechali — pytasz. To jest, dokąd wyjechali on i ona, czy nie tak?
— Tak właśnie, duszko.
— Prawdę mówiąc, nigdzie nie wyjechali, to jest — oboje nigdzie nie wyjechali.
Wiedźma chciała znowu wpić się w jego kudły i gardło, ale wstrzymała się w oczekiwaniu wyjaśnień.
— Tak to — sam czart ci nie powie, dokąd wyjechali, bo każde udało się inną drogą.
— Tak! Wyznaczyli sobie miejsce, gdzie się mieli zjechać.
— Wszakże gdyby się mieli zjechać, toby pozostali w domu, pani Braun, czy nie tak?
— Prawda, lubciu, prawda. No i co dalej? Opowiadaj.
— A czegóż ci to jeszcze trzeba? Mało tego? Czy śmiała się tej nocy? Pytałaś podobno, czy się śmiała?
— Albo płakała?
— Ani się śmiała, ani płakała. Ona była taka nieubłagana, kiedy... i ja... Słuchaj, babko — chcesz widać całej prawdy. Niechże będzie. Tylko przysięgnij uroczyście, że nikomu ani słóweczka...
Pani Braun od razu przysięgła i klęła się, żeby ją ziemia pochłonęła, gdyby choć słówko...
— Otóż wtedy, kiedy ona i ja udali się do Southampton, była jak granit. Taką była i rankiem. O świcie umieściła się w łodzi i odpłynęła, ja zaś stałem na brzegu, aby czuwać, czy wszystko w porządku. Nic a nic się nie zmieniła. Czyś zadowolona?
— Nie, duszko, niezupełnie.
— Ot przyczepiła się baba, mój ty mocny Boże — skarżył się nieucieszony Tokarz. — A czegóż ci więcej trzeba?
— Co się stało z panem? Gdzie się podział?
— No, co tego — to wcale nie wiem, pani Braun. Niech mi oczy wyłupią, jeżeli wiem, co wtedy robił, dokąd i po co jeździł. Pamiętam tylko, że mi na pożegnanie powiedział, żebym trzymał język za zębami, „a jeżeli choć słówko piśniesz — dodał — to cię na pierwszej osice powiesz“. I powiem ci, pani Braun, że jeżeli wygadasz się choć słówkiem o tem, cośmy tu mówili, to lepiej spal się razem z tą izdebką, bo on cię dogoni i złapie choćby w czeluści piekielnej. Ty i części tego nie wiesz, co ja, pani Braun. Niema przed nim ratunku, mówię ci.
— Czyżem ci nie przysięgła, gołąbku? Nie bój się, potrafię dotrzymać przysięgi.
— Pamiętaj. Przecież nie zechcesz gubić siebie ani mnie.
Rzucił na nią błagalne spojrzenie i potwierdził je ruchem głowy.
Stara tymczasem podniosła palec wskazujący, dając znak ukrytemu słuchaczowi, że teraz należy uważnie słuchać.
— Robie — zaczęła z przymileniem.
— No, a cóż tam jeszcze?
— Robie! Gdzie pan twój umówił zjechać się z tą panią?
Tokarz okręcił się parę razy na krześle, spojrzał na podłogę, na sufit, zagryzł paznogieć, policzył guziki kamizelki i rzekł:
— Jakże mogę o tem wiedzieć, pani Braun?
— Pomyśl, pomyśl, najdroższy. Chcę się o tem dowiedzieć i będę wiedziała.
— Ale sama osądź, nierozumna kobieto, jakże mogę wymawiać francuskie nazwy miast?
— Mogłeś słyszeć, jak je przy tobie wymawiano.
— Przy mnie wcale ich nie wymawiano.
— Toś widział, jak je pisano i teraz możesz je złożyć.
— Niech będzie, pani Braun, napiszę. Tylko więcej o nic już nie pytaj: nadaremnie. Czy długo będą jechali z osobna i co uczynią, gdy się zjadą, o tem wiem tyleż, ile i ty, to znaczy nic zgoła. Sama zrozumiesz, gdy powiem, jak wyszukałem to słowo. Powiedzieć?
— Powiedz.
— Stało się to tak. Pozostawiwszy ze mną tę panią, pan wsunął jej w rękę jakąś kartkę, mówiąc, że to na wypadek, gdyby zapomniała. Ale nie bała się zapomnieć, bo jak tylko się odwrócił, podarła papier na kawałeczki i wyrzuciła za okno karety. Na papierze był jeden wyraz dobrze to widziałem i odszukałem kawałeczek, na którym był napisany. Narysuję ci ten wyraz, ale pamiętaj o swej przysiędze.
Tu z trudem zaczął rysować na stole kredą.
— „D“ głośno wymówiła stara.
— A będziesz milczała? Nie składaj, bo przestanę pisać.
— Wypisuj więc dłuższe litery, moje oczy — wiesz — nie dobrze nawet druk rozróżniają.
Tokarz nachylił się nad rysunkiem Tymczasem pan z za drzwi wychylił się na krok za jego plecami i śledził ruchy rąk.
Alicya zaś poruszała wargami przy każdej literze, nie wygłaszając jej. W taki sposób ułożył się wyraz: DIJON.
— Masz tedy! — zawołał Tokarz i zaraz gorliwie i starannie wytarł rękawem ślad kredy. No, teraz pani Braun — mam nadzieję — jesteś rada.
Stara puściła jego rękę i pogładziła po karku, tokarz zmęczony, oparł ręce o stół, na rękach ułożył głowę i zasnął. Przekonawszy się ze pśi, stara zwróciła się do pana Dombi i wezwała go po cichu do wyjścia. Jeszcze i teraz rozpostarła się nad Robem, gotowa przydusić głowę jego do stołu, gdyby wzniósł ją, zanim ucichnie szelest tajemniczych kroków. Lecz oko jej, śledzące śpiącego, jeszcze uważnie czuwało nad panem i gdy pan Dombi, dotknąwszy jej dłoni swą ręką pomimo ostrożność, spowodował brzęk złota, oczy starej zaiskrzyły się, jak u kruka i chciwie wpiła się w otrzymany dar.
Posępne spojrzenie córki doskonale dostrzegło oblicza bladości szybkość ruchów, jak gdyby wszelkie opóźnienie było dlań nieznośnym przymusem. Kiedy się nareszcie drzwi przymknęły, obejrzała się ku matce. Stara wskazała jej złoto i ścisnąwszy je w dłoni, wyszeptała:
— Co on teraz zrobi, Alicyo?
— Nic dobrego.
— Zabije?
— Oszalał teraz w zranionej pysze i gotów na wszystko.
Samotnie i zdala od wszelkich wzruszeń żyli w swym zakątku odtrąceni brat i siostra występnego zbiega. A jednak wina jego przygniotła ich cięższem brzemieniem niż człowieka, którego tak niemiłosiernie i tak srogo obraził. Namiętne uniesienie napełniało duszę jego i kazało mu się uważać na ofiarę; żądza zemsty odwracała myśl jego od własnej niedoli i pocieszała perspektywą przyszłego bohaterstwa. Tymczasem brat i siostra zdradzieckiego faworyta nie mieli tej otuchy: wszystkie wypadki z ich życia — dawne i obecne — nadawały jego zbrodni znaczenie dla nich najzgubniejsze.
Tego dnia, kiedy na wszystkich ustach były wydarzenia dotyczące porwania pani Dombi, w oknie pokoju, gdzie spożywali brat i siostra poranny posiłek, ukazał się cień człowieka. Był to Percz.
— A ja do pana. Wcześnie to jeszcze, ale kazano mi dziś doręczyć liścik, zanim pan wyjdzie z domu. Odpowiedzi się nie domagano, ale może pan będzie łaskaw przeczyta przy mnie pismo.
Jan Karker rozłamał pieczęć pana Dombi i przebiegłszy list, odrzekł:
— Nie. Odpowiedzi nie trzeba.
— W takim razie pozwoli pani życzyć sobie dnia dobrego.
Pozostali zrazu milczeli. Przerwała milczenie Henryka.
— Co, drogi Janie, złe wieści w liście?
— Tak. ale to nie nowina. Wczoraj go widziałem.
— Jego?
— To znaczy, pana Dombi, który pisze. Wczoraj dwukrotnie przechodził przez biuro, gdzie siedzę. Nie mogłem się ukryć i wiem, że obecność moja raziła go. Czuję to doskonale.
— Nic nie mówił?
— Nie, ale widziałem, że wzrok jego spoczął na mnie i to mię przygotowało do listu. Wydalił mię ze służby.
Siostra usiłowała zachować spokój. Wiadomość atoli była smutną.
Jan Karker odczytał:
„Nie potrzebuję się tłómaczyć, dla czego nazwisko pańskie od pewnego czasu brzmi dla mnie nieznośnie, jak nieznośny mi jest widok człowieka, mającego to nazwisko. Od tej chwili przerywa się wszelki stosunek między nami, wymagam też, abyś pan na przyszłość unikał jakiegokolwiek związku z moją firmą“. Oto wszystko. Do listu dodano bilet bankowy, jako płacę kwartalną. Doprawdy, siostrzyczko, pan Dombi postępuje ze mną zbyt łaskawie, jeśli się weźmie w rachubę wszystko, co się stało.
— Zapewne, Janie, bardzo łaskawie, o ile godziwą jest rzeczą karać jednego za występek drugiego.
— Staliśmy się dlań jakiemś złowieszczem plemieniem. Nie dziw, że drży na sam dźwięk naszego nazwiska. Ja sam blizki byłbym tej myśli, gdyby nie ty, Henryko.
— Przestań, bracie; oszczędź mi tych narzekań. Cokolwiekbyś powiedział, nie zaprzeczysz, że stracić służbę, z którą cię łączą długie lata nawyknienia, sprawa niełatwa. Musimy się zastanowić nad środkami do życia. Zresztą — co tam? Będziemy walczyli z losem bez lęku i pewna jestem, że zwyciężymy. Ale muszę z kolei jedną rzecz ci oznajmić. Ja podobnie jak ty gotowałam się zdawna do tego, co się z nami stało — i miałam sekret, który pora wyjawić. Rzecz w tem, że wbrew oczekiwaniu mamy wspólnego przyjaciela.
— Jak się nazywa, Henryko?
— Doprawdy nie wiem, lecz raz zapewniał mię najszczerzej o swej życzliwości i pragnieniu stania się nam pożytecznym. Wierzę mu.
— Henryko, gdzie mieszka ów przyjaciel?
— I tego nie wiem. Ale zna nas oboje i nasze dzieje.
— Oto dla czego wskutek jego woli zataiłam przed tobą, że był u nas.
— Na prawdę, był u nas?
— W tym pokoju. Raz jeden.
— Co to za człowiek?
— Niemłody. Włosy siwieją, ale wspaniałomyślny, dobry i niezdolny do obłudy.
— Raz go tylko widziałaś?
— Raz w tym pokoju — policzki mówiącej okrył gorący rumieniec — ale usilnie prosił, bym mu zezwoliła widywać siebie raz na tydzień, gdy będzie przechodził koło domu. To mu miało przypominać, że nie potrzebujemy na razie usług jego, com mu stanowczo oświadczyła.
— I raz na tydzień...
— Co tygodnia, zawsze jednego dnia i jednej godziny, szedł pieszo koło domu ku miastu, stawał na chwilę, składał mi ukłon i dawał znak, że pamięta i troszczy się o nas jak dobry opiekun. Przywykłam do tego, nawet z radością oczekiwałam tej chwili. Ale oto ostatniego poniedziałku nie zjawił się. Zaczynam podejrzewać, czy to nie pozostaje w związku ze zdarzeniami w naszej firmie?
— Jakże to?
— Sama nie wiem; spółczesność wypadków wzbudza ten domysł. Wróci jednak, czuję to, a gdy wróci, pozwól mi oznajmić mu, że mówiłam tobie o nim i że życzysz sobie go poznać.
— Henryko, opisz mi tego człowieka. I ja znam go, skoro on zna mię tak dobrze.
Siostra w żywych barwach opisała rysy, postawę, ubiór tajemniczego gościa, ale Jan Karker nie mógł odgadnąć może skutkiem nieuwagi, może zaś, że nie zdołał wyrobić sobie jasnego wyobrażenia o oryginale.
Potem oboje zabrali się do pracy: siostra przy gospodarstwie, brat w ogrodzie.
Była noc. Jan czytał w głos jakąś książkę, siostra szyła. Wtem pukanie do drzwi przerwało ich zajęcia. Jan zbliżył się do drzwi. Głos jakiś pytał, a Jan odpowiadał ze zdziwieniem. Nareszcie obaj weszli do izby.
— Henryko — pan Morfin, dyrektor biura Dombi.
Siostra zerwała się, jakgdyby przyśnił jej się duch. Na progu stał jej tajemniczy przyjaciel z siwymi włosami, z twarzą rumianą, czołem otwartem i szerokiem, oczami pełnemi ognia — ten sam przyjaciel, o którym właśnie mówiła bratu.
— Janie — zawołała — to właśnie ów nasz przyjaciel.
— Panno Henryko — miło mi słyszeć z ust jej te słowa; w drodze do tego domu wymyślał on tysiąc sposobów, jakby się wytłómaczyć i nic nie wymyślił. Panie Janie, jam tu nie obcy. Ze zdumieniem witałeś mię w progu i widzę, żeś pan w tej chwili jeszcze więcej zdumiony. Cóż w tem dziwnego. Wszystko stąd, żeśmy niewolnikami nawyknienia. Gdyby nie to, niktby z nas o połowę tak często się nie dziwił.
To mówiąc, powitał z szacunkiem Henrykę, zdjął rękawiczki i rzucił je w kapelusz na stole.
— Nawyknienie wszystkiem kieruje. Jedni przez nie utwierdzają się w swej szatańskiej dumie, inni w podłości; a większość obojętnie przygląda się światu i jego cudom. Przykładem ja sam. Przez długie lata brałem skromny udział w kierowaniu sprawami domu handlowego i widziałem, jak brat pański, panie Janie, łotr dużej miary... panno Henryko, przepraszam za ten tytuł... rozszerzał sferę wpływu swego, aż biuro i jego właściciel stali się igraszką w jego ręku. Widziałem też, jak pan równocześnie pracowałeś przy swem biurku. Rad byłem, że mnie nikt się nie czepiał. Moje środowe wieczory muzyki mijały, kwartety cieszyły, wiolonczela śpiewała — i wszystko było dobrze.
— Świadkiem jestem — wtrącił Jan — że wszyscy pana lubili i szanowali ponad innych.
— E — daj pan spokój. Mój charakter miękki — w tem rzecz... Przyzwyczajenie rządziło głównym dyrektorem, nastrajało pychę szefa, ja zaś siedziałem sobie cichutko, ciesząc się ciepłym kątem. Szłoby tak i dalej, gdyby nie cienka ściana, dzieląca mój gabinet od gabinetu pierwszego dyrektora.
— To dwa sąsiednie pokoje, które zapewne kiedyś tworzyły jeden — wyjaśnił siostrze Jan.
— Gwizdałem, stukałem, bębniłem, przygrywałem sonaty Beethowena, dając znać Karkerowi, że go słyszę. Gdy jakaś ważna tam rozgrywała się scena, uciekałem z pokoju. Tak było w czasie rozmowy, której świadkiem stał się Walter Gey. Ale wówczas to posłyszałem tyle, żem się zaczął zastanawiać nad rolą dwu braci. Dowiedziałem się o siostrze. Dopiero teraz usunąłem skrupuły i zacząłem słuchać. Postanowiłem wkroczyć z pomocą. Ale siostra pańska odrzuciła wmieszanie się w te sprawy obcej ręki. Udało mi się tylko zorganizować utrzymanie stosunków. Tymczasem nastąpiły ważne wypadki innego rodzaju...
— Jakże ja nic nie podejrzewałem tego, a przecież widywałem pana codziennie! Gdyby Henryka mogła była odgadnąć nazwisko...
— Utaiłem nazwisko z dwóch przyczyn. Po pierwsze chwalić się dobrymi zamiarami nie warto. Powtóre spodziewałem się, że może brat się jeszcze ku wam przychyli, a gdyby się wtedy dowiedział o moich stosunkach, toby się stać mogło powodem nowego rozdziału. Chciałem nawet okazać wam usługę za pośrednictwem szefa firmy, ale różne zajścia: śmierć, podróże, małżeństwo i domowa niedola długo czyniły brata jedynym władcą w biurach. Byłoby może lepiej dla nas wszystkich, gdyby pan Dombi zamiast jego postawił na czele pień bezduszny...
Ostatnie słowa wyrwały mu się jakby wbrew woli. Wyciągnął rękę i podając drugą siostrze — mówił:
— Oto wszystko, nawet więcej, niż chciałem. Nastał czas, że mogę wam dopomódz. Późno już i więcej na teraz nie powiem. Wstał i gotował się do wyjścia.
— Idź pan naprzód, panie Janie — ze świecą. Mam parę słów do powiedzenia siostrze.
Gdy Jan usłuchał, Morfin rzekł:
— Chcesz pani cokolwiek dowiedzieć się o człowieku, który jest jej bratem rodzonym?
— Lękam się pytać.
— Patrzysz pani z takim niepokojem, że odgaduję pytanie jej: czy nie wziął pieniędzy? Nieprawdaż?
— Tak.
— Nie wziął.
— O, chwała Bogu! Jakże się cieszę.
— Może się pani nie zdziwi gdy się dowie, że nadużywał zaufania firmy, przedsiębiorąc nieraz takie spekulacye, które miały na widoku własny jego zysk. Nieraz też narażał firmę na straszliwy hazard, skutkiem czego zdarzały się wielkie straty. Przytem wiecznie podniecał u szefa lekkomyślną ambicyę, podczas gdy mógł łatwo osłabić u niego tę nieszczęsną namiętność. Brał udział w olbrzymich przedsiębiorstwach, byle do wielkich rozmiarów wydąć rozgłos firmy i wytworzył jej wspaniały kontrast z innymi domami handlowymi, które wybornie zdawały sobie sprawę ze zgubnych skutków takiej taktyki. Mnogie układy i związki firmy ze wszystkiemi częściami świata stały się istnym labiryntem, do którego klucz bywał wyłącznie w jego rękach. Nie zdając nigdy sprawy ze szczegółowych rachunków, ograniczał się do ogólnych bilansów. Ale ostatnimi czasy... pani mnie rozumie, panno Henryko?
— O, najzupełniej. Proszę, mów pan dalej.
— Ostatnimi czasy dołożył, jak się zdaje, największych wysiłków, żeby te wywody i bilanse ułożyć tak jasno i czysto, że sprawdzenie ich staje się łatwym przy zestawieniu ze szczegółowymi rachunkami, po mistrzowsku ułożonymi w księgach biur. Jak gdyby chciał za jednym zamachem otworzyć oczy szefowi i wyświetlić jasno jak słońce, dokąd doprowadziła go w handlowych sprawach główna namiętność. Tymczasem żadnej wątpliwości nie ulega, że sam najnikczemniej rozniecał w nim tę żądzę ambicyi. To właśnie wielki jego występek wobec domu handlowego.
— Jeszcze słówko, panie Morfin. Czy we wszystkiem tem niema niebezpieczeństwa?
— Jakiego?
— Mam na myśli niebezpieczeństwo co do kredytu domu.
— Na to nie mogę odpowiedzieć jasno i uspokajająco.
— O, możesz pan, możesz!
— Niechże będzie. Sądzę, jestem pewny, że w ścisłem znaczeniu kredytowego niebezpieczeństwa niema. Lecz są trudności, które mogą się powiększyć lub zmaleć w miarę wydarzeń i tylko wówczas zjawi się niebezpieczeństwo, jeśli przedstawiciel firmy nie zdecyduje się nie ograniczać przedsiębiorstw, tylko będzie myślał, że Dombi i Syn mają nadal zasypywać piaskiem oczy ludziom. No, w takim razie, handlowy dom może się zachwiać.
— Czy należy tego oczekiwać?
— Posłuchaj pani — niedomówień między nami nie powinno być i wypowiem otwarcie myśl swoją. Pan Dombi niedostępny dla nikogo i obecne jego rozdrażnienie dosięgło kresu: duma, samowola, szalona zuchwałość święci tryumfy. Ale to skutek wstrząśnień dni ostatnich; można mieć niejaką nadzieję, że z czasem może się opamięta. Teraz wiesz pani wszystko — złą i dobrą stronę sprawy. Na pierwszy raz dość. Żegnam.
Ucałował jej rękę i wyszedł ku drzwiom, za któremi stał jej brat ze świecą. Chciał coś mówić, lecz Morfin popchnął go zlekka do pokoju i rzekł, że będą widywać się teraz często, może zatem kiedyindziej wyjawić, o co mu chodzi. Teraz późno.
Brat i siostra usiedli koło kominka i przegadali prawie do świtu.
Nazajutrz Jan otrzymał pisemne wezwanie od swego przyjaciela i wyszedł. Henryka pozostała sama i przesiedziała tak kilka godzin. Był już zmrok, gdy podniósłszy oczy ku oknu, ujrzała bladą, wynędzniałą postać.
— Proszę mię wpuścić, muszę z panią pomówić.
Henryka natychmiast poznała kobietę czarnowłosą, którą niegdyś w burzliwą noc ogrzała, nakarmiła i napoiła.
Przypomniawszy sobie ostatni jej wybryk, przelękła się, odstąpiła od okna i stała niezdecydowana.
— Proszę wpuścić. Chcę z panią pomówić. Już jestem cicha, wdzięczna, spokojna — wszystko, co się pani podoba, tylko muszę się rozmówić.
Energiczna prośba, wyraz twarzy, drżenie rąk błagających, przerażeniem nabrzmiały głos — tak podziałały na Henrykę, że otworzyła drzwi.
— Mogę wejść, czy mówić mam tutaj?
— Co pani trzeba? Co ma mi pani powiedzieć?
— Niewiele, tylko muszę powiedzieć zaraz, bo i tak mię coś odpędza od tego progu.
Kobiety weszły do izby.
— Proszę usiąść — rzekła Alicya — padając przed nią na klęczki. Czy pani pamięta mnie?
— Tak.
— Pamięta pani, jak opowiadałam, skąd przyszłam, kulejąc i w łachmanach w burzę i szarugę. Pamięta pani, jak w błoto rzuciłam pieniądze, jak klęłam ciebie i ród twój? Patrz pani, klęczę przed tobą. Myśli pani, że żartuję?
— Jeżeli chcesz mię pani przepraszać...
— O, wcale nie! Błagam cię o wiarę dla mych słów i nic nadto. Pomyśl, proszę, można mi wierzyć czy nie? Byłam młoda, ładna. Matka nie kochała mnie, jak się własne dziecię kocha, ale uwielbiała mą piękność i pyszniła się mną. Była skąpa, uboga, chciwa i uczyniła ze mnie coś w rodzaju towaru. Nigdy żadna matka nie rządziła tak córką, nigdy żadna tak z nią nie postępowała — i to dowodzi mi, że potworne matki, gotujące moralny upadek swym córkom, w naszej się tylko trafiają sferze. Nędza, występek i klęska — to trzy nieodłączne siostrzyce. — Co stąd wynikło, niema o czem mówić. Nieszczęśliwych małżeństw u nas niema. Przekleństwo i upadek stały się mym udziałem. Byłam zabawką: zabawiono się mną i wyrzucono za okno jak zepsutą lalkę. Czyja dłoń — myśli pani — wyrzuciła mnie?
— Czemu pytasz mię o to?
— A czemu pani drżysz? Upadłam głęboko w bezdenną topiel rozpusty, wcielił się we mnie szatan moralnego zepsucia i prędko sama stałam się szatanem. Wplątano mnie w kradzież, we wszystkie jej szczegóły, prócz zysku; znaleźli mnie, sądzili i skazali do ciężkich robót. Nie miałam ani przyjaciół ani grosza przy duszy. Byłam młodą, ale wolałabym tysiąc razy zginąć, niż iść doń po słowo otuchy, choćby mnie ono od hańby i śmierci ocalić miało. Jednakże moja matka, chciwa i skąpa, udała się doń, nibyto w mojem imieniu, przedstawiła mu moją sprawę i uniżenie prosiła o jałmużnę, o jakichś głupich pięć funtów, a może mniej.
Jakże postąpił ten człowiek? Naigrawał się z mej nędzy, sromotą okrył swą ofiarę i nawet wspomnienie zdeptał. Cieszył się że mnie wysyłają na kraj świata i że już przestanę go niepokoić. Któż był ten człowiek, jak pani myśli?
— Czemu pytasz mię o to?
— A czemu pani drżysz? — położyła swą rękę na jej ramieniu i pożerała ją oczami. — Ale czytam odpowiedź na wargach pani: to był brat jej — Dżems!
— Bóg z tobą! Po cóż tu przychodzisz?
— Widziałam go. Śledziłam w biały dzień Jeżeli jaka iskra tliła się w mej piersi, to zamieniła się w jasny płomień, gdy oczy me go badały. Wiesz pani, jak i przez co śmiertelnie obraził dumnego człowieka, który go teraz nienawidzi. Jak ci się podoba, gdy powiem, że ja to owemu człowiekowi dostarczyłam szczegółowych wskazówek o nim?
— Wskazówek?
— Jam odszukała kogoś, co zna wszystkie tajemnice ucieczki, zna miejsce, gdzie zbieg przebywa i gdzie towarzyszka. Dumny wróg nie uronił słówka z tych wiadomości. Widziałam twarz jego, która tak się mieniła nienawiścią, ze prawie utraciła pozór ludzkiego oblicza. Oszalały rzucił się pędem, aby gonić zbiegów. Teraz jest już w drodze. A za kilka godzin co spotka twego brata?
— Usuń rękę! — zawołała Henryka — precz z moich oczu.
— Oto, czego dokonałam. Wierzysz mi pani?
— Wierzę. Puść moją rękę!
— Jeszcze chwila. Możesz stąd wnosić o sile mej zemsty, gdy czekałam na nią tak długo i zdobyłam się na taki czyn.
— Okropne, okropne! Co mi czynić pozostaje? Jak zapobiedz niebezpieczeństwu?
— Niech doń napiszą, poślą, pojadą, nie tracąc chwili czasu. On w Dijon. Wie pani, gdzie to miasto?
— Wiem.
Uwiadom go pani, że wcale nie zna człowieka, którego wrogiem swym uczynił. Powiedz pani, że już jest w drodze i spieszy się. Niech ucieka, dopóki nie zapóźno. Spotkanie grozi hańbą i śmiercią, Miesiąc czasu spowoduje dużą zmianę uczuciach wroga. Niech się tylko nie spotkają teraz i przeze mnie! Gdziekolwiek, byleby nie tam! Kiedykolwiek. byle nie teraz! Niech go wróg doścignie sam, byle nie przezemnie! Dość i tak na mej głowie klęsk!
Ręka jej usunęła się z ramienia Henryki i za chwilę nie było już nikogo w izdebce.
Godzina jedenasta w nocy. Numer we francuskim hotelu z półtuzinem pokoi: mroczny i chłodny korytarz, przedpokój, jadalnia, salon, sypialnia, garderoba czy buduar — mały i ustronny. Zamykają u podjazdu wielkie drzwi, ale każdy pokój ma własne wyjście, wygodne połączenia z resztą pokoi, a nawet ukryte zręcznie przejścia w głębi ścian. W pokojach urządzenie bogate: sufity i ściany malowane artystycznie; posadzki lśnią się jak zwierciadła; wspaniałe portyery przesłaniają lustra, okna i drzwi; kryształowe kandelabry migocą efektownie. Teraz jednak wszędzie ciemno: tylko w buduarze płoną świece. Tu spoczywa samotna piękna kobieta — Edyta.
Ta sama wyzywająca postawa całej postaci, choć policzki nieco wklęsły i oczy się rozszerzyły. Ani zawstydzenia ani żalu na jej ponurem czole. Wyniosła i wyzywająca, jak zawsze siedziała spokojnie, w ziemię utkwiwszy oczy.
Czekała na kogoś. Nie czytała nic i nie robiła; za to władze myśli były w pełnym toku i zamiar jakiś dojrzewał w jej głowie. Wargi drgały, nozdrza się rozdymały i pierś szybko falowała.
Oczekiwała kogoś we francuskim hotelu pani Edyta Dombi.
Klucz się obrócił we drzwiach wewnątrz i w korytarzu dały się słyszeć kroki. Edyta zawołała:
— Kto tam?
Dwaj po francusku mówiący ludzie weszli z tacami przygotować kolacyę.
— Kto kazał?
— Monsieur, który najął pokoje. Monsieur zatrzymał się tu tylko w przejeździe, en route, na godzinę i pozostawił list dla madame. Madame list dostała?
— Tak.
— Mille pardons, madame, byłbym w rozpaczy, gdybym ściśle nie wypełnił danych zleceń. Monsieur raczył rozkazać, aby kolacyę przygotować na tę godzinę i myślę, że uprzedził madame o swych rozporządzeniach w tym liście.
Edyta nic nie odrzekła i w zadumie przyglądała się, jak nakrywali stół na dwie osoby. Nagle wstała, wzięła świecę, przeszła przez sypialnię i salon, uważnie zbadała wszystkie drzwi, zwłaszcza jedne, wiodące do tajemnego przejścia w ścianie. Wyjęła klucz, powiesiła na zewnątrz i wróciła na dawne miejsce.
Nakrywszy stół, lokaje stanęli w progu i czekali rozkazu. Jeden z nich spytał z uszanowaniem, czy prędko, jak myśli madame, przybędzie monsieur?
Madame nie umiała odpowiedzieć. Dla niej to rzecz obojętna.
— Jakże obojętna? Kolacya gotowa i należałoby ją spożywać. Monsieur zapewniał o swej punktualności. Ba, jakiś szmer. Monsieur raczył przybyć.
W istocie monsieur mijał amfiladę ciemnych pokoi. Przybywszy nareszcie do pokoju oświetlonego, uściskał madame i zaczął mówić z nią po francusku, jak ze swą czarującą żoną.
— Mój Boże! Madame zemdlała! Zbyt lękliwa — nagle zasłabła! Zaczęto krzątać się około ratunku, lecz madame wnet sama przyszła do siebie i stanęła oparłszy się o aksamitną poręcz krzesła.
Podano kolacyę. Oddalono służbę. Zamknięto drzwi.
— Jakie to dziwne, mój aniele, żeś jechała sama, nawet bez pokojowej — rzekł Karker, powróciwszy do pokoju.
— Co?
Ton głosu jej był tak surowy i dumna głowa tak żywym ruchem zwróciła się ku niemu, błyskając palącym wzrokiem, że Karker ze świecą w ręku stanął nieruchomo jak przykuty.
— Mówię — zaczął znów, stawiając świecę i usiłując się uśmiechnąć — jak to dziwne, żeś pani sama przyjechała. Ostrożność zgoła zbyteczna. Mogłaś pani nająć pokojową w Hawrze: czasu było dość, choć pani jesteś najupartsza i najkapryśniejsza z kobiet, które przyćmiewasz urodą.
Oczy jej zapałały jakimś ogniem groźnym, lecz stała wciąż nieruchoma i milcząca.
— Nigdy nie byłaś tak piękną, jak dziś tej szczęśliwej nocy.
Ani słowa odpowiedzi, ani jednego spojrzenia.
— Ciężki to był czas próby, lecz oto minął i możemy rozkoszować się chwilą obecną. Sycylia stanie się miejscem naszego pobytu. W czarującej tej krainie, mój aniele, poszukamy odwetu za swą niewolę.
Karker już gotów był z otwartemi ramionami zbliżyć się do swej ślicznej pani. Ale Edyta porwała nóż i cofnęła się o krok.
— Wstrzymaj się, albo cię zabiję!
Oboje wpatrywali się w siebie. Zdumienie i gniew odbiły się na jego twarzy, lecz wnet się opanował.
— Zwolna, mój aniele, zwolna. Jesteśmy sami i nikt nas nie widzi ani słyszy. Czyż mnie pani chcesz przestraszyć taką dziecinną groźbą?
— A czy ty masz nadzieję przestraszyć mnie, mówiąc o samotności tego miejsca? Chcesz mnie powstrzymać przed spełnieniem mych zamysłów, przypominając, że nikt mnie tu nie usłyszy, mnie, która tu z rozmysłem przyjechałam, aby znaleźć się z tobą? Czyżbym się odważyła na ten krok, gdyby w mem sercu taiła się odrobina bojaźni? Nie lęk zmusił mnie tu przybyć, aby ci wypowiedzieć wszystko, co mam na myśli.
— A cóż masz na myśli, śliczny uparciuchu? Doprawdy, mon amour — w takiem usposobieniu piękniejsza jesteś od wszystkich kobiet na świecie. Mów, ja słucham!
— Nie powiem nic, dopóki nie usiądziesz. Nie zbliżaj się do mnie! Ani kroku dalej, bo cię zabiję!
— Czyż nie uważasz mnie pani za swego męża? — pytał, uśmiechając się chytrze.
W milczeniu wskazała mu krzesło. Zagryzł wargi, zasępił się i usiadł, ruchami dając wyraz zniecierpliwieniu swemu.
Ona zaś rzuciła nóż na stół i mówiła:
— Tu leży pod ręką przedmiot wcale niepodobny do medalionu miłości i jeśli się choć raz ośmielisz skalać mnie swem dotknięciem, wypróbuję go na tobie jak na żmii, której nie warto rozdeptywać. Zauważ to sobie.
Usiłował uśmiechnąć się i prosił żartobliwym tonem, aby skończyła tę komedyę, gdyż kolacya ostygnie. Ale spojrzenie, rzucone na nią, było posępne i niespokojne; nogą poruszał niecierpliwie.
— Prowadziłaś pani dokładne rachunki, trzeba wyznać! No, dalej, piękna Edyto! Doskonała to woda na młyn męża pani.... Biedny Dombi.. “
— Byłeś jego pochlebcą, poufnikiem i przyjacielem, a tego dość, aby wzbudzić pogardę dla was obu.
— Czyż tylko dla tego uciekłaś pani ze mną?
— Tak — i oto poraz ostatni znajdujemy się tu wobec siebie. Łotrze! O północy spotkaliśmy się i o północy rozstaniemy się.
Ani jednej minuty nie pozostanę tu dłużej, skoro już wypowiem ostatnie swe słowo. Jestem kobietą zaprawioną do hańby i niesławy od dzieciństwa. Wystawiano mnie na pokaz i odrzucano, wpychano spotkanym na drodze handlarzom, sprzedawano i oceniano, aż mi dusza wyschła od wstydu i napiętnowała się hańbą. Nie miałam też przyjaciół na ziemi, ale zdobyłam za to jak najgorszą opinię.
— Tak to sobie wyobrażałem.
— Na to pan liczyłeś i ścigałeś mię. Miałam nadzieję, że nawet zły związek małżeński położy kres sromotnemu targowi o mnie. Zgodziłam się więc, aby mię jeden kupił.
— Tak, i to wiem.
— Na to liczyłeś i ścigałeś mię. U wstępu do nowego życia znalazł się nikczemnik, który mię opętał i prześladował nieubłaganie. Niestety, sam mąż — dziki szaleniec — dopomógł mu do tego, żeby z mej duszy wyrzucić wszelki ślad miłości i uczuć szlachetnych. Obu też z jednaką znienawidziłam siłą.
Stała w tryumfie swej oburzonej piękności; była stanowcza, nieposkromiona i było rzeczą wyraźną, że on znaczył w jej oczach nie więcej od robaka.
— Najlżejsze dotknięcie twej ręki mrozi krew mą wstrętem, znienawidziłam cię od pierwszej chwili znajomości. Jesteś dla mnie w tej chwili najwstrętniejszym przedmiotem na świecie.
— No, królowo moja — i co stąd wyniknie?
— Pamiętasz tę noc po kłótni mojej z mężem, kiedyś wtargnął do mego pokoju? Mówiłeś mi, żem zgubiona, bo o północy byłeś u mnie, że jeśli tylko zechcesz — cały dom dowie się o tem, że — jednem słowem — reputacya moja w twych rękach.
— W miłości wszelkie podstępy są dozwolone.
— Od tej pamiętnej nocy wytępiłam w sercu wszelkie uczucie prócz gniewu, nienawiści i zemsty. Jednym przeto zamachem starłam w proch twego pysznego władcę i sprowadziłam ciebie w ten poetyczny zakątek, gdzie tak uporczywie patrzysz na mnie, rozumiejąc nareszcie, dokąd zmierzałam.
On zerwał się z krzesła, klnąc okropnie. Stali naprzeciw siebie, lecz stół ich dzielił.
— Jeżeli zapominam, że ten człowiek plugawemi ustami dotykał ust moich, że miał mię w objęciach tej nieszczęsnej nocy, to znaczy mój małżonku, żem wzięła z tobą rozwód i że chcę z życia swego wykreślić ostatnie dwa lata. Patrz, oto listy, które adresowałeś pod zmyślonem mojem nazwiskiem: jeden dostałam w drodze, drugi tu. Pieczęcie całe, możesz je wziąć napowrót.
Zmięła je i rzuciła pod nogi.
— Rozstajemy się w tym momencie. Zawczesnie liczyłeś na noce sycylijskie i rozkosz lubieżną. Należało przedłużyć zdradziecką swą rolę. dłużej być nikczemnikiem, dłużej się łasić a potem tęgo napełnić własną kieszeń.
— Edyto — zawołał groźnie Karker — siadaj i ani słowa o tem. Co za szatan cię opętał!
— Legion mu na imię. Ty i twój szaleniec-pan namnożyliście ich we mnie. Teraz chwal się, ile ci się podoba!
Na wargach jego pojawiła się piana i zimny pot okrył czoło. Jedna sekunda nieuwagi z jej strony, a rzuciłby się na nią. Lecz była ona jak skała i płonące jej oczy ani na sekundę nie odrywały się odeń.
— Tak się nie rozstaniemy. Jeszczem nie zgłupiał doszczętnie, żeby sobie nie dać rady z wściekłą babą.
— Ach, tak! Czy nie myślisz przemocą mnie zatrzymać?
— Postaram się, kochanie.
— Uczyń tylko krok, a rozstaniesz się z tym światem.
— A co powiesz, jeżeli wrócę do Londynu i wezmę się poprostu za swe obowiązki. To możliwe, pani Dombi.
— Czyń, co wolisz, lecz ja nie zmienię swych planów. Moja cześć i dobre imię przepadły. Poniosę do grobu hańbę, którą mię świat obrzuci. Ani słowa nie powiem na swą obronę. Hańbę tę dzielimy i nic ciebie nie ocali, panie Karkerze!
Chciałby ją był unicestwić, lecz nie śmiał się zbliżyć.
— Na pożegnanie przyjmij pan radę. Bądź pan ostrożny i czuwaj dobrze. Zdradzono cię, jak wogóle czynią ze zdrajcami. Dano znać, komu trzeba, żeś pan tu. Dziś wieczorem widziałam na ulicy pana Dombi. Jechał karetą.
— Kłamiesz, niegodziwa! — zawołał Karker.
W tej chwili na korytarzu rozległ się przenikliwy dźwięk dzwonu. Karkerowi wydało się, że Edyta jest czarodziejką, na której skinienie się to dzieje. Zbladł.
— Czy słyszysz?...
Zdawało mu się, że ona chce iść i zasłonił sobą drzwi; ale w tej chwili Edyta w innym kierunku przeszła do sypialni i drzwi za sobą zamknęła. Poszedł za nią ze świecą, lecz pokój był pusty. Minął jadalnię, salon, zaglądał wszędzie pod zasłony, za parawany — nadaremnie! Edyta znikła. Nie było jej i w korytarzu, o ile sięgało oko.
Tymczasem dzwonek jęczał i z zewnątrz dobijano się.
Karker podkradł się do drzwi i słuchał. Nazewnątrz widocznie działo się coś, gdyż rozlegały się liczne głosy. Dwaj panowie mówili po angielsku i Karker zbyt dobrze poznał głos jednego.
Znów wziął świecę i przebiegł pokoje, wciąż jeszcze w nadziei znalezienia Edyty. W sypialni znalazł drzwi ukryte w ścianie a zamknięte z odwrotnej strony: pomiędzy połówkami drzwi tkwiła woalka, uroniona przez Edytę.
Dzwonek jęczał donośnie i tuzin rąk włamywało się do bramy.
Karker nie był tchórzem, ale piekielne dźwięki w nieznanym domu o północy, po dopiero przeżytej scenie mogły panicznym strachem przejąć nie takiego bohatera jak Karker, dla którego nie było rozkoszą spotkanie z szefem, gotowym rozszalałą ręką zerwać maskę z podwładnego nędznika, doświadczonego w długiem łotrostwie. Trząsł się też, jak liść osiny. Usiłował wyrwać drzwi, w których tkwiła woalka — napróżno; otworzył okno i spojrzał w dół — w głębi tkwiły głazy. Nareszcie wysiłkom jego powiodło się wyłamać połowę drzwi, spuścił się ostrożnie ze schodów, znalazł się na ulicy i odetchnął lżej. — Zaczął biedź ulicami obcego miasta — i strach jakiś niepojęty, okropny podnosił mu włosy na głowie. Strach, że go złapią w cudzym kraju, że nie znajdzie sprawiedliwości, że go gdzieś we Włoszech czy Sycylii jaki bandyta pchnie nożem w gardło — wszystkie te myśli skłoniły go do powrotu do Anglii.
— Tam będę bezpieczniej żył; nie będzie mnie może ten szaleniec ścigał z taką zaciekłością, znajdę przyjaciół i doradców. Wpadł do jakiegoś hotelu, najął konie i popędził do Anglii. Przez całą drogę wyobraźnia napełniała mu duszę okropnemi widzeniami. Nareszcie zmęczony śmiertelnie, stanął na ojczystej ziemi.
I tu znów główną myślą stało się: uciec do jakiejś zacisznej wiejskiej ustroni, zamknąć się, uspokoić, obrachować przeszłość i zastanowić się nad przyszłością.
Siadł do wagonu kolei żelaznej, otulił się płaszczem i mknął w głąb kraju. Nareszcie znalazł takie zacisze. Najął dwa pokoiki i pogrążył się w myśli. Ale i tu nie mógł znaleźć spokoju. Jakaś nieznana moc odwracała jego myśl od otaczających przedmiotów i przemocą wtłaczała do głowy wizye mściwej kobiety i prześladującego szaleńca.
— Co to za dzień dzisiaj — pytał sługi, przygotowującego nakrycie do stołu. — Środa?
— Bój się pan Boga — jakto środa? Czwartek, panie.
— Ach, tak, zapomniałem. A która godzina? Zegarka nie nakręciłem.
— Trzy na piątą, panie. Widać długo pan był w podróży.
— Tak.
— Koleją?
— Tak. Czy tu spokojnie?
— Wielu podróżujących. Nie skarżymy się. Ale dziś nikt nie przyjechał.
Nie odpowiadając, usiadł na kanapie, oparł głowę na rękach i wpatrywał się w ziemię. Po obiedzie wypił jeden kieliszek wina, drugi, trzeci nic nie pomagało. Żadne sztuczne środki nie mogły zawrzeć znękanych oczu. Nareszcie oszołomiony winem i bezsennością usnął ciężkim snem. Nazajutrz zapłacił i postanowił wracać do miasta. Zanim nadeszła kolej, przechadzał się wzdłuż toru, gdy wtem, mijając most, niedaleko od hotelu ujrzał tego człowieka, przed którym uciekał. Pan Dombi wychodził z tych samych drzwi, jakie on przed chwilą opuścił. Oczy ich spotkały się.
Przerażony zachwiał się i wypadł na drogę. Plącząc się coraz więcej, odstąpił kilka kroków, żeby się odgrodzić większą przestrzenią i rozszerzonem okiem śledził swego prześladowcę. Usłyszał gwizdnięcie, drugie, trzecie, ujrzał na obliczu swego wroga, jak uczucie złośliwej zemsty przeistoczyło się w jakiś bolesny strach, uczuł drżenie ziemi, odgadł, o co chodzi, wydał przejmujący krzyk — i oczy ognistego potworu zbiły go z nóg, zmięły, ścisnęły, rozgniotły, poszarpały na części, oblały wrzątkiem, zmełły i z pogardą rozrzuciły podruzgotane kości.
Odzyskawszy przytomność, podróżny nad ranem widział, jak czworo ludzi zbierało na torze martwe szczątki, jak ciężar ten składało na nosze — a inni odpędzali psy, które węszyły coś na drodze i lizały krewT, zmieszaną z piaskiem.
Tuts wyszukał i przywiózł Zuzannę, która pędem pobiegła na górę.
— O, mój gołąbku, panno Florciu! Stać się przedmiotem takiej napaści we własnym domu i obchodzić się bez służącej, sierotko moja! No, teraz nie odejdę za skarby świata. Nie jestem ja jakimś tam mokrym mchem lub miękkim woskiem, ale też serce moje nie krzemienne.
Padła przed Florcią na klęczki i obracała ją na wszystkie strony w ramionach.
— Aniołku mój, wiem wszystko, co było i co będzie. Niedobrze mi się od tego robi.
— Zuzanno, miła, poczciwa Zuzanno! Więc znalazł cię pan Tuts? Muszę mu za to podziękować.
Tuts był właśnie na dole. Gdy się zjawił, Florcia podała mu obie ręce.
— Panno Dombi — zaczął Tuts — stanąć znowu przed tobą...jestem... mając pozwolenie... co się tyczy zdrowia pani... to jest...stanowczo nie wiem, co mówię... ale to nic, panno Dombi... naprawdę to nic.
— Tak wiele mi dobrego zrobiłeś, że brak mi słów dla wyrażenia ci całej mej życzliwości...
— Gdyby pani przy swym anielskim charakterze chciała mnie przekląć, toby mi od tych przekleństw nie było ciężej, niż od tych niezasłużonych słów wdzięczności. Ale to właściwie nic... i nie o to chodzi...
Tuts prosił, żeby mógł odwiedzać drewnianego miczmana. Czy to będzie może niemiłe Florci?
— Panie Tuts, jesteś mym dawnym — i najwierniejszym przyjacielem. Jakże możesz pomyśleć, żeby mi niemiło było widzieć cię w tym domu? Będzie mi to zawsze przyjemnie.
Tuts jeszcze raz się pożegnał i poszedł na dół, gdzie spotkał kapitana Kuttla.
— Kapitanie — zaczął — rozmowę naszą powinna cechować ufność i szczerość. Jest to właściwie dalszy ciąg tego, cośmy mówili na górze z panną Dombi.
— Zaczynaj, przyjacielu, zaczynaj.
— Panna Dombi wkrótce stanie się żoną Waltera Geya — nieprawda?
— Tak. Wszyscy przybijamy ku jednemu wybrzeżu. Wal i rozkosz serc naszych wkrótce połączą się w świątyni. A potem co nastąpi? Nasz ptaszek złoty wyfrunie z gniazdka i poleci daleko, daleko, na szerokie morze. Jadą do Chin, przyjacielu.
— Boże wielki! — zawołał Tuts.
— Tak. Okręt, na którym się ocalił, jest okrętem handlowym i Walter w czasie pobytu na nim zjednał sobie ogólną przychylność. Polubili go wszyscy, bo to piękny i rozumny młodzieniec. Otóż gdy w Kantonie umarł główny okrętowy agent, miejsce jego zajął Walter, a teraz ma zarządzać drugim okrętem, należącym do tych samych właścicieli. Dla tego to nasza pieszczotka pojedzie z Walterem do Chin.
Obaj z głębi piersi westchnęli.
— Cóż robić? Ona go kocha serdecznie i on ją tak samo. Ktoby ich śmiał rozłączyć, byłby dzikim zwierzem, nie człowiekiem.
— Czy nie byłby pan łaskaw zakomunikować Walterowi następującej sprawy? Panna Dombi w swej łaskawości raczyła powiedzieć, że moja obecność sprawi jej niejaką przyjemność, a mam nadzieję, że w tym domu wszyscy będą przychylnie oceniali nieszczęśliwca, który przyszedł na świat wskutek jakiejś omyłki. Dla tego, kapitanie, będę bez ceremonii tutaj wieczorami zaglądał, dopóki jeszcze nie wyjadą.
Kapitan nie miał nic przeciwko temu. Był on teraz najszczęśliwszym człowiekiem na ziemi. Często i długo naradzał się z Zuzanną, której doświadczenie i rozum podziwiał. Po jednej z takich narad zjawił się u Florci z propozycyą, aby w domu zamieszkała jaka kobieta znajoma, któraby mogła objąć zarząd gospodarstwem. Zuzanna wezwana, oświadczyła się za panią Ryczards. Florcia ucieszyła się tem niezmiernie i po obiedzie tego samego dnia udała się do Tudlów, skąd wróciła tryumfalnie z różową, wiecznie kwitnącą Polli, która z uczuciem uszczęśliwienia zajęła się sprawami domu.
Teraz Florcia zaczęła się namyślać nad tem, jakby Zuzannę przygotować do nieodwołalnej rozłąki. Sprawa niełatwa, gdyż Zuzanna z góry zapowiedziała, że się już ze swą panią nie rozstanie, a wiadomo było, jak uparcie trwała przy swych zamiarach.
— No, a co do pensyi niech się panienka nie kłopocze. Mam ja pieniążki w kasie oszczędności, jam zresztą nie przekupka. Teraz nie do pieniędzy nam! Niech je tam licho weźmie, byleby panienka była ze mną. Od śmierci mateczki nie rozłączyłyśmy się, dzieliłam z panienką radość i smutek, panienka do mnie przywykła. Nie chwalę się, ale panienka bezemnie nie pojedzie, nie powinna i nie może jechać.
— Odjeżdżam daleko, miła Zuzanno, bardzo daleko!
— Tem więcej będę jej potrzebna i gotowa jestem na wszelkie niebezpieczeństwa. Nie jestem tak płochliwa, żeby się lękać długiej podróży.
— Ale jadę z Walterem. Walter ubogi i ja uboga; mój obowiązek w tem, aby się nauczyć jemu być pomocną i sobą się zająć.
— Czy to panience uczyć się innym służyć? Niech mi panienka pozwoli rozmówić się z panem Walterem. Już ja to ułożę, że nie pojedziecie sami.
— Nie mów z Walterem, dopóki ja go nie poproszę.
— A dla czego?
— Bo stając się jego żoną, oddaję mu całe serce i postanawiam żyć z nim i umierać. Gdybyś z nim tak mówiła, jak teraz ze mną, mógłby pomyśleć, że lękam się o swą przyszłość i że ty lękasz się o mnie. Cóż robić, droga Zuzanno? Ja go kocham!
I śliczną twarzyczkę młodej dzieweczki rozjaśniły blaski, które sieją promienie swe na jesienne życie czystych i dziewiczych serc. Zuzanna Nipper rzuciła się w objęcia swej pani, rozpłakała się i błagała, aby ją wzięła ze sobą.
Zaczął się okres przygotowań.
Choć garderoba Florci była szczupła, to jednak krzątania się było dość i Zuzanna trudziła się z gorliwością pięćdziesięciu szwaczek. Ruchliwość kapitana Kuttla mogła znacznie przyspieszyć wyprawę, gdyby mu pozwolono zająć się wszystkiem. On i sam już poczynał rozmyślać nad sprawieniem wachlarzy, parasoli, jedwabnych pończoch, niebieskich trzewików i innych nader potrzebnych artykułów, jakie mu się wydawały niezbędnymi do podróży morskiej. Ale go przymuszono ograniczyć swe zabiegi do pak i tłomoków, co też załatwił pomyślnie.
Dwa tygodnie lubował się swymi zakupami, ale arcydziełem były dwie miedziane deszczułki na kufrach: ręka artysty wyrzeźbiła na nich serce, przebite strzałą; pod niem ozdobnemi literami wyrazy: Florentyna Gey.
Tego ranka odrazu jedną po drugiej wypalił cztery fajki i cały dzień się uśmiechał.
Walter mimo zajęć, codzień przybywał pod wieczór. Florcia oczekiwała go zwykle na dole. Zmrok zastawał ich razem.
O szczęśliwe, błogosławione chwile! O głębokie, niewyczerpane źródło miłości, zlewające ożywczą strugę na rany ludzkiego serca.
O zmroku młodzi ludzie zwykle mało ze sobą mówili. Florcia raz ozwała się.
— Miły Walterze, wiesz, o czem dziś myślałam?
— O tem, jak prędko mija czas i niebawem już popłyniemy na morze — nieprawda?\
— Nie, Walterze. Często myślę o tem, ale teraz nie to mi w głowie. Myślałam otem, że staję ci się ciężarem, najdroższy Walterze.
— Drogi, święty ciężar! Tak, ukochana, i ja o tem nieraz myślę.
— Żartujesz, Walterze. Znam twe uczucia i twe myśli, lecz ja właściwie mówiłam o wydatkach.
— O pieniężnych wydatkach?
— Właśnie. Wszystkie przygotowania, jakie czynimy z Zuzanną, ...widzisz, mój miły, ja tak mało mogłam kupić sobie. Byłeś i wpierw ubogi, a teraz ze mną staniesz się uboższy, mój Walterze.
— Stokroć bogatszy, najmilsza.
Florcia uśmiechnęła się i kręciła główką.
— Przytem — ciągnął — kilka lat temu wyjeżdżając w świat, dostałem w podarku woreczek, a w tym woreczku były pieniądze.
— Bardzo niewiele, bardzo niewiele. Ale nie sądź, bym się tem martwiła. Nawet rada jestem. Zbyt jestem szczęśliwa i za nic w świecie nie chciałabym znaleźć się w innem położenia.
— Tak samo jak i ja.
— Tak, lecz ty nie znasz mych uczuć. Jam dumna z ciebie. Zaczną o tobie mówić, żeś się ożenił z biedną wygnaną dziewczyną, nie mającą schronienia, przyjaciół — i nic, nic... Moje serce pełne zachwytu i gdybym miliony miała, nie byłabym tak szczęśliwa jak teraz. Wolę, że nie mam skarbów...
— A samaś nie skarb najdroższy dla mnie? Czy to nic nie znaczy?
— Nic, Walterze, tylko to, żem twoja. — Otoczyła szyję jego swą ręką i głos przyciszony szeptał mu: Dla ciebie jedynie — całe moje życie. W tobie wszystkie na ziemi nadzieje! W tobie radość, serca mego radość a sama bez ciebie — niczem jestem, niczem!
I długo znów siedzieli w milczącem upojeniu.
Skoro podano świecę, Walter rzekł:
— Ładunek naszego okrętu gotów będzie niebawem i okręt wypłynie z Tamizy dniu naszego ślubu. Czy mamy wyjechać tegoż samego dnia?
— Jak chcesz, mój drogi, ja wszędzie i zawsze będę z tobą szczęśliwa. Ale...
— Ale co?
— Wiesz, Walterze, że na ślubie naszym nikogo nie będzie i po stroju nikt nas od reszty ludzi nie odróżni. Ponieważ wyjeżdżamy tegoż dnia, czy nie byłbyś łaskaw rano, zanim udamy się do świątyni, pójść ze mną do pewnego domu?
Byłbyś tak dobry?
Walter doskonale zrozumiał myśl swej ukochanej i wolę jej stwierdził pocałunkiem. I była uszczęśliwiona Florentyna w godzinach tego cichego, spokojnego, uroczystego wieczoru.
Prędko mknęły dni jeden za drugim i nastał wreszcie ostatni wieczór przed ślubem. Zebrało się gronko pod drewnianym miczmanem i zajęło wszystkie pokoje, bo w domu nie było innych mieszkańców i miczman sam władał we wszystkich lokalach. Spokój i powaga, lecz i radość wewnętrzna tworzyły nastrój grona. Florcia siedziała obok Waltera i kończyła wyszywać dar swój ślubny dla Kuttla, Tuts grał z kapitanem w pikietę pod kierunkiem Zuzanny, Dyogenes słuchał uważnie i chwilami zaczynał jakoś osobliwie naszczekiwać; umilkał jednak, jakoby sam wstydził się swej podejrzliwości.
— Ciszej, ciszej — uspokajał go kapitan. — Co ci to? Tyś jakoś, przyjacielu, nie w humorze.
Kręcił ogonem, lecz znowu za chwilę strzygł uszami z jakiemś dwuznacznem naszczekiwaniem.
— Sądzę, że twe podejrzenia dotyczą pani Ryczards. Ale jeśliś rozsądny, za jakiego cię zawsze miałem, to zmienisz swe myśli, bo pani Rjczards kobieta dobra i mógłbyś to z oczu odgadnąć.
To mówiąc, kapitan pogrążył się w grze, gdy wtem karty z rąk mu wypadły, usta i oczy szeroko się otwarły, — i wyciągnął się w krześle z wyrazem niezmiernego podziwu.
Obejrzawszy się dokoła i widząc, że nie zwracają uwagi na jego zdrętwienie, kapitan grzmotnął w stół pięścią i ryknąwszy: „Salomon Hils — ehoo!“ rzucił się w objęcia zniszczonego przez burze kaftana, który w towarzystwie Polli wchodził do pokoju.
Jeszcze mgnienie oka i Walter znalazł się także w objęciach zniszczonego przez burze kaftana. Jeszcze chwila i Florcia także była w jego objęciach, jeszcze chwila i kapitan Kuttl zaczął obejmować panią Ryczards i pannę Nipper.
Oszołomiony Tuts, nie zdając sobie sprawy z tego, co robi, bardzo uprzejmie zapewniał:
— Bez wątpienia, kapitanie Hils, ma pan słuszność, bardzo panu dziękuję.
Poszarpany wichrami kaftan, czapka i szal podróżny — odwróciły się od kapitana i Florci do Waltera — i nagle z głębi tych wszystkich przyborów rozległo się coś niby płacz starczy, podczas gdy włochate rękawy owinęły się koło szyi Waltera. W czasie tej przerwy zapanowała cisza. Gdy nareszcie Florcia i Walter zdjęli z ramion przybysza grochowej barwy kaftan z dodatkami, oczom grona ukazał się w całej swej urodzie mistrz żeglarskich instrumentów — chudy, cienki, wyczerpany staruszek w dawnej swej peruce, w kawowym surducie z jasnymi guzami i z nieodłącznym chronometrem, który wydawał czułe tik-taki w kratkowanej kamizeli.
— Przystani wiedzy ludzkiej, gmachu szerokiego rozumu! — wolał kapitan — Solu Hils! Gdzie ukrywałeś się przed nami tak długo, stary mój towarzyszu?
— Oślepłem, oniemiałem i ogłuchłem z radości, drogi Nedzie!
Kapitan zerwał się, żeby przedstawić Tutsa, który nie mógł opamiętać się wobec zjawienia człowieka, nie wiadomo dlaczego nazywanego Hilsem.
— Choć nie miałem przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, zanim pan... zanim pan...
— Zginąłeś z oczu naszych — podpowiedział kapitan.
— Właśnie. Dziękuję panu, kapitanie Hils. Choć nie miałam przyjemności cieszyć się pańską przyjaźnią, panie... panie Sols, zanim stało się to, co się stać musiało, to jednak, zapewniam pana, że mi bardzo przyjemnie... rozumie pan — poznać go. Spodziewam się, że jesteś pan zdrów i dobrze ci się powodzi.
Tu pan Tuts zarumienił się i zadowolony ze siebie — uśmiechnął się figlarnie.
Mistrz instrumentów żeglarskich zajął miejsce pomiędzy Walterem i Florcią i skinąwszy ku Polli, odrzekł kapitanowi:
— Nedzie Kuttl, mój przyjacielu, słyszałem wprawdzie cokolwiek o tutejszych spraw obrotach od miłej mej towarzyszki — jakie u niej dobre, poczciwe oczy...
— Słuchajcie! — huczał kapitan najpoważniej — kobieta cały ród ludzki na pokusy naraża! Przypomnij dzieje starego zakonu — zwrócił się do Tutsa.
— Postaram się, kapitanie Hils. Bardzo panu dziękuję.
— Słyszałem od niej wprawdzie cokolwiek o tutejszych przemianach; są one atoli tak wielkie i niespodziane, a jam tak szczęśliw z oglądania swego kuzyna i... spojrzał na Florcię, która spuściła oczy — że ja dziś nie jestem zdolny do mówienia. Ale dla czegoś ty, miły Nedzie, nie pisał do mnie? Zdumienie wyraziło się w rysach kapitana.
— Nie pisał? — powtórzył kapitan — nie pisał, Solu?
— No tak. Dla czegoby ci nie było napisać do Barbados naprzykład albo do Jamajki lub do Demerary? Wszak cię o to prosiłem.
— Tyś mię o to prosił, Solu Hils!
— Tak, tak, mój przyjacielu! Czyż o tem nie wiesz? Czyżbyś zapomniał? Zewsząd do ciebie pisałem.
Kapitan zdjął glansowany kapelusz, powiesił go na swym kikucie i gapił się, tworząc obraz wcielonego zdumienia.
— Tak jakbyś mnie nie pojmował! — zauważył staruszek.
— Solu Hils — tyś mię odcisnął na sam równik i przedziurawiłeś na wylot. Podziel się z nami opowieścią swych przygód. Czy Edward Kuttl musi stać na mieliźnie?
— W każdym razie wiedziałeś, pocom stąd wyjechał. Otworzyłeś mój pakiet?
— Tak, tak, tak. Rozumie się — otworzyłem.
— I przeczytałeś?
— I przeczytałem. Oto coś pisał: „Drogi mój Nedzie Kuttl! Opuszczając Londyn z powodu podróży do Wschodnich Indyi w nadziei zdobycia wieści o moim drogim krewnym.... Basta! Oto twój drogi krewny, oto nasz Walter...
— Otóż to doskonale. Teraz zastanówmy się. Pierwszy raz pisałem do ciebie z Barbados, i jeżeli pamiętasz, mówiłem w tym liście, że choć jeszcze dwanaście miesięcy nie upłynęło, chętnie cię upoważniam do otwarcia pakietu, w którym wyjaśniam powód wyjazdu. Po raz wtóry, trzeci a może i czwarty pisałem z Jamajki, szczegółowo donosząc, że moje sprawy nie posunęły się, że o Walterze ani słychu, lecz nie wracam przed zdobyciem jakichś wieści. Potem jeszcze pisałem z Demerary — czy nie tak?
— On utrzymuje, że pisał z Demerary — uf!
— Mówiłem tam, że wciąż niema pewnych wiadomości, pomimo moich i przyjaciół poszukiwań. Wówczas sądziłem, że będę się do grobu tułał po świecie daremnie.
— Tam siedzieliśmy i płakaliśmy nad rzekami Babilonu! Słuchajcie go! — zauważył kapitan.
— Wróciwszy do Barbados, nareszcie dowiedziałem się, że mój, kuzyn z łaski Bożej żyw i zdrów, szanowany na kupieckim okręcie, handlującym herbatą z Chinami. Wtedy nie tracąc chwili, wróciłem do ojczyzny — i widzę szczęście w swym domu.
Kapitan rzekł:
— Salomonie Hils! Uwaga, jaką czynię, rozerwie żagle twego lotnego rozumu, pokruszy przyrządy twych domysłów, splącze liny rozmyślań. Ani jednego z tych listów nie doręczono Edwardowi Kuttl!
— Wszakże nawet pisałem je własnoręcznie i wysyłałem własnoręcznie! Plac okrętowy, numer dziewiąty!
Oblicze kapitana powlokło się gorącym rumieńcem, a oczy mało na wierzch nie wypłynęły.
— Przyjacielu! — zawołał — jam uciekł stamtąd i tam nie mieszkałem.
Tem się wszystko tłómaczyło i nie było o czem więcej mówić. Pogawędziwszy jeszcze nieco na temat przygód w podróżach morskich, opuścili wszyscy pokój Florci i rozeszli się.
Nastąpił dzień ślubu.
Wczesnym rankiem Walter i Florcia wyszli w kierunku świątyni z pod drewnianego miczmana i skierowali swe kroki ku cmentarzowi, aby odwiedzić grób matki i Pawełka.
— Dziękuję ci, Walterze. Teraz spokojnie mogę wyjechać z ojczyzny i wszędzie będę szczęśliwa.
— A po powrocie znów tu przyjedziemy, żeby spojrzeć na jego mogiłę.
Florcia podnosi nań zapłakane oczy i mocno ściska jego rękę.
— Jeszcze wcześnie, Walterze — ulice prawie puste. Przejdziemy się.
— Zmęczysz się, aniele.
— O, nie.
Wybierają ulice ciche, ustronne i oddalają się od tej, gdzie dom ojcowski. Letni ranek prześliczny. Mgła poranna znika i słońce wita lśniącymi promieniami młodą parę. Skarby nie kryją się w magazynach: klejnoty, złoto i srebro błyszczą w oknach złotników; ogromne domy rzucają na nich cień swój, kiedy obok przechodzą. Lecz przez mrok i przez blaski idą razem, lubując się sobą i na otoczenie nie zwracając uwagi. Skarby ich ukryte w głębi ich serc; nie potrzeba im więc pałaców dla ulokowania duchowych bogactw. Nareszcie zbliżają się do świątyni. Serce żywiej kołacze, jeszcze parę kroków i Florcia drży na progu kościelnym.
Zjawili się wnet wuj Sol, kapitan Kuttl i Tuts.
Odbył się ślubny obrzęd, podpisano akt. W ciemnym kącie świątyni Florcia uściskała Zuzannę i płakała.
Oczy pana Tutsa poczerwieniały i powieki napuchły. Wszyscy skierowali się ku wyjściu. Postanowiono nie wracać ku miczmanowi, lecz od razu wyruszyć w drogę. Powóz czekał koło furty kościelnej.
Kapitan Kuttl i wuj Sol udawali się na okręt, aby pomieścić Dyogenesa i rzucić okiem na bagaże Waltera. Mówią z zachwytem, jak tam Waltera lubią i jak wytwornie urządzona kajuta młodej pani; kapitan powiada, że to jest dziw nad dziwy.
— Istna kajuta admiralska! — woła kapitan.
— Chłopiec mój uratowany i na dobrej drodze — to rzecz główna, dodaje wuj Sol, zacierając ręce.
Zanim kapitan usiadł za stołem — odzywa się:
— Salomonie! Pamiętasz w podziemnych apartamentach stoi u ciebie butelka madery: możeby tak ją dziś wysuszyć za zdrowie Wallera i jego żony.
Mistrz przyrządów żeglarskich zasunął rękę do bocznej kieszeni kaftana i dobył stamtąd list.
— Panu Dombi od Waltera — mówi. — Posłać za trzy tygodnie. Przeczytam.
— „Szanowny Panie. Ożeniłem się z pańską córką. Udała się ze mną w daleką drogę. Przywiązanie bez granic nie może usprawiedliwić moich praw do niej albo do familijnych związków z pańską rodziną. Lecz, Bóg widzi, żywię dla niej właśnie miłość bez granic. Ale dla czego, kochając ją ponad wszystko na ziemi, zdecydowałem się bez zgryzot sumienia — narazić ją na niebezpieczeństwa i przygody swego życia, tego panu nie potrzebuję mówić.
Jesteś pan jej ojcem, wiesz zatem, dla czego.
Nie wiń pan jej; ona pana nigdy nie obwinia. Nie myślę i nie spodziewam się, żebyś mi pan kiedy przebaczył. Ale gdy nadejdzie chwila, kiedy panu miło będzie pomyśleć, że Florentyna ma obok siebie człowieka, który za cel swego życia wziął wymazanie z jej wspomnień głębokich śladów przebytych smutków, to uroczyście zapewniam, że w tej wierze możesz się pan wtedy umocnić.“
Salomon starannie składa i chowa do kieszeni list ten.
— Nie będziemy jeszcze pili ostatniej butelki starej madery, przyjacielu mój Nedzie. — Nie czas.
— Nie czas — powtarza kapitan. — Tak, nie czas jeszcze.
Pan Tuts i Zuzanna to samo myślą. W głębokiem milczeniu siadają za stołem i piją młodem winem szczęście nowożeńców. Ostatnia butelka starej madery pozostaje w kącie piwnicy, pod osłoną pajęczyn i pyłu...
Minęło kilka dni. Wspaniały okręt rozpuścił białe skrzydła i przy wietrze pomyślnym żegluje w roztoczy oceanu. Angielscy majtkowie z podziwem patrzą na pokładzie w postać śliczną i wdzięczną, którą uważają za rękojmię pomyślnej żeglugi. To — Florcia.
Noc. Walter i Florcia siedzą na pokładzie sami, śledząc strugę światła, rozpostartą na fali pomiędzy nimi a ziemią. Lecz oto w oczach jej łzy. Kładzie główkę swą na jego piersi i ręką otacza jego szyję.
— Walterze, ukochany, jam tak szczęśliwa!
Mąż tuli ją ku sercu i oboje spokojni na szerokiem morzu, a okręt raźno płynie wszystkimi żaglami.
— Ile razy przyglądam się morzu i wsłuchuję się w jego szumiące fale, stają w myśli mej dni minione i marzę...
— O Pawle, moja ukochana. — To naturalne.
O Pawle i o Walterze. I fale morza śpiewają jej pieśń miłości, nie ogarnionej czasem ani miejscem, miłości bezkresnej i wiecznej, która mknie za morza, za chmury ku niewidzialnej ostoi światła i życia.
Morze przypływało i odpływało. Chmury i wiatry zjawiały się i nikły: nieskończona praca czasu oświetlała się słońcem i mętniała od burz. Cały rok przypływy i odpływy działań ludzkich krążyły w określonych orbitach. Cały rok znamienity dom handlowy pod firmą Dombi i Syn walczył na życie i śmierć przeciwko nieprzewidzianym wydarzeniom, niepewnym pogłoskom, bezskutecznym wyliczeniom, nieszczęśliwym przedsiębiorstwom a najbardziej przeciwko upartej ślepocie swego przedstawiciela, który nie chciał ani na krok odstąpić od planów i nie słuchał roztropnych uwag, że statek przezeń podcięty, osłabł i nie wytrzyma groźnej burzy, gotowej mu maszty pokruszyć.
Minął rok i dom handlowy zachwiał się.
Był letni ranek. Do rocznicy ślubu w znanej świątyni brakowało dni kilka. Na giełdzie królewskiej szeptem rozmawiają o jakiemś strasznem podcięciu wielkich przedsięwzięć. Znany dumny dżentlmen nie pojawił się dziś rano wcale i nie przysłał swego agenta. Jeszcze dzień i na wszystkich rynkach zaczęto mówić, że Dombi i Syn przerwał swe interesa. Jeszcze dzień — i świat handlowy w wykazie bankructw ujrzał nazwisko Dombi i Syna na miejscu naczelnem.
Świat stanął oszołomiony tą niespodzianką i języki gadatliwe zaczęły pracować. Był to zaprawdę do obrzydzenia świat łatwowierny, niestały, kapryśny, niekonsekwentny. Nie zajmował się innemi bankructwami poza krydą bogatych domów. Gniewał się teraz — a zwłaszcza pienili się złością ludzie, którzy w cokolwiek gorszych stosunkach dawno byliby osiedli na mieliźnie.
Ale rozumie się, ludzkie gadanie nie wstrzymywało toku wydarzeń. Wszyscy wiedzieli, że księgi domu handlowego rewidują się przez komisyę kupiecką, że pan Dombi oddał wszystko, co miał i u nikogo nie błagał o litość czy względy. Nie było co myśleć o wznowieniu handlu, bo pan Dombi zrzekł się układów i usług i nie liczył na kredyt, jaki miała jego osobistość w świecie kupieckim. Wielu utrzymywało, że pan Dombi — człowiek zgubiony.
Urzędnicy i pisarze urządzili wspaniały bankiet i pożegnali się życzliwie, rozchodząc się w różne strony. Jedni dostali posady w kantorach cudzoziemskich, inni przeszli do angielskich domów handlowych, inni ogłaszali w pismach, że szukają posad. W całym wielkim domu pozostał jeden Percz, czyniący drobne posługi głównemu rachmistrzowi, który mu nareszcie obiecał miejsce posługacza w biurze Ubezpieczeń.
Opustoszały obszerne komnaty Dombi i Syna.
Pan Morfin, siwooki kawaler ze srebrnemi nićmi w bokobrodach i na głowie, był może w całym składzie osobowym domu — z wyjątkiem szefa — jedynym człowiekiem, który serdecznie i głęboko zmartwił się nieszczęściem. Wiele lat okazywał panu Dombi szacunek i wierność, ale nigdy nie nakładał maski na swój charakter, nie schlebiał, nie rozdymał głównej namiętności swego pana dla interesu własnego. To też serce jego nie żywiło żądzy osobistej zemsty.
Od rana do wieczora rył się w księgach handlowych i zawsze gotów był na pierwsze żądanie wyjaśnić, co wymagało wyjaśnień. Szczędził też wedle możności panu Dombi niemiłych układów i przesiadując w swem biurze od rana do nocy, wracał do swego mieszkania w Islingtonie, aby osłodzić znękaną duszę smętnymi dźwiękami wiolonczeli. Raz przegrał tak cały szereg sonat, gdy jego gospodyni — na szczęście głucha i obojętna na dźwięki — oznajmiła przybycie jakiejś pani.
— Pani w żałobie.
Morfin położył z ojcowską tkliwością wiolonczelę na kanapie i dał znak zapraszający. Na progu spotkał Henrykę Karker.
— Sama! O tej porze! Jan był tu rano. Nie stało się nic nowego? Ale nie — twarz pani nie zwiastuje nic złego. Nawet przeciwnie, jeśli się nie mylę.
— Może czytasz pan na mej twarzy nie właściwą, samolubną radość; ale niech tam — bądź co bądź przyszłam.
— Wyśmienicie! Egoizm byłby pani bardzo do twarzy, panno Karker; bieda tylko, że żaden fizyognomista nie znalazłby u pani rysów egoistycznych.
To mówiąc, podał jej krzesło, sam usiadł naprzeciw.
— Jan nie zapowiedział panu mej wizyty, a pan nie zdziwi się, że zjawiam się sama, gdy się dowie, po co. Chce pan poznać powód mych późnych odwiedzin?
— Proszę.
— Pan nie zajęty?
— Miałem zajęcie cały dzień. Świadkiem wiolonczela, której powierzam swe troski.
— Firma doszczętnie zbankrutowała?
— Doszczętnie.
— I nigdy nie wznowi handlowych obrotów?
— Nigdy!
Jasny wyraz twarzy wcale się nie stał chmurnym wskutek słów tych. Pan Morfin zauważył to z niejakiem zdziwieniem i powtórzył:
— Nigdy. Proszę przypomnieć, co mówiłem. Nie znalazły się w tym czasie zgoła środki oddziałania na szefa. Trudno było z nim dysputować, nawet czasem zbliżyć się ku niemu. Stało się, co było do przewidzenia. Dom runął i żadna siła go nie podźwignie.
— A pan Dombi osobiście zubożał?
— Zubożał.
— Nie pozostawi wcale dla siebie mienia?
— Żadnego.
Jakiś wesoły wyraz oczu Henryki dziwił go coraz więcej. Spojrzał na nią uważnie i rzekł:
— Nie znam dokładnie wszystkich źródeł dochodów pana Dombi. Są one wielkie bez wątpienia, lecz i zobowiązania jego ogromne. Pan Dombi uczciwy wysoce. Wielu na jego miejscu zdecydowałoby się na układy dla własnego ocalenia. Ale w takim wypadku mogłyby urosnąć do wielkich procentów straty domów, które łączyły długoletnie stosunki z domem Dombi i Syn. Pan Dombi tego nie zrobi. Postanowił płacić wszystkim do ostatecznego wyczerpania środków, którymi rozporządza. Powiedział: niech biorą i wszystko oczyszczą. Dom runie, ale wierzyciele moi wiele nie stracą. Duma pana Dombi przedstawia się w tym razie w dobrem świetle.
Słuchała spokojnie i bez zmiany w twarzy. Uwagę jej, zdało się, zajmowały własne jej myśli.
— Czy pan go widział ostatnimy czasy?
— Nie da dostępu do siebie nikomu. Jeżeli musi wyjść, wychodzi z domu sam a po powrocie zamyka się w gabinecie. Pisał do mnie, bardzo chwaląc moją służbę dawną i żegnając się ze mną. Byłoby niedelikatnie z mej strony narzucać się mu teraz, boć i za lepszych czasów nie często z nim obcowałem. Próbowałem wszelako. Pisałem, chodziłem do domu, prosiłem, błagałem. Wszystko napróżno!
Obserwował ją w nadziei zajęcia jej, lecz nie dostrzegł żadnego wrażenia.
— Ale, panno Henryko, może bez potrzeby dotykam tego przedmiotu. Zmieńmy rozmowę Pani ma jakieś wesołe myśli w głowie. Proszę mnie wtajemniczyć, spróbuję się dostroić.
— Mylisz się, panie Morfin. Moja głowa pełna tego samego, co i pańska. Jan i ja dużo rozmyślaliśmy o tem wszystkiem. Tak długo służył panu Dombi, który popadł w biedę, podczas gdy myśmy zbogacieli.
Dopiero teraz siwooki kawaler dostrzegł, że twarz Henryki opromieniona jakiemś uszczęśliwieniem.
— Nie mam co powtarzać, skąd ta zmiana. Nie zapomniałeś pan, że brat nasz Dżems w owym okropnym dniu nie zostawił testamentu i nie miał innych krewnych prócz Jana i mnie.
Twarz jej na moment zasępiła się smętnem wspomnieniem, lecz niebawem pan Morfin zauważył znów odcień uszczęśliwienia.
— Zna pan naszą historyę — historyę dwu braci w stosunkach z nieszczęsnym dżentlmenem, o którym pan mówi z takiem współczuciem... Teraz, po takiem życiu, jakie wiedliśmy przez tyle lat, ja i brat mój nie odczuwamy potrzeby pieniędzy, tymczasem dochody nasze są ogromne. Rozumie pan, o co chcę prosić?
— Niezupełnie.
— Niema co mówić o naszym śp. bracie. Gdyby był wiedział, co mamy zamiar uczynić... ale pan mnie pojmuje. O żyjącym zaś powiem, że z własnej woli i w poczuciu obowiązku postanowił spełnić zamiar, wymagający pańskiej pomocy.
Henryka spojrzała na Morfina, który ponownie zauważył jej przedziwną w tej chwili urodę.
— Panie, to wymaga zupełnej tajemnicy. Pańskie doświadczenie znajdzie najwłaściwsze sposoby. Można np. panu Dombi dać do myślenia, że niespodzianie ocalały jakieś źródła jego dochodów, albo że mu okazują cześć w ten sposób domy handlowe, z którymi łączyły go interesa, albo że jakiś dawny dłużnik spłaca dług zapomniany. Środków nie zabraknie, pan zaś wybierze najodpowiedniejsze. O to właśnie chcę prosić. Jan życzy sobie, aby to wszystko załatwiło się bez rozgłosu i bez dziękczynień. Zachowujemy dla siebie cząstkę spadku, przekazując wszystko panu Dombi, który przez to uzyska spokój na resztę życia. Pragnęłabym, aby i pan ze mną nie mówił o tem i aby sekret pozostał w sercach naszych.
Łzy radości zakończyły tę sprawę, podyktowaną przez szlachetne serce. Brat na zawsze zmywa hańbiącą plamę, jakże siostra cieszyć się nie ma? Oto skąd wyraz uszczęśliwienia na jej licu.
— Panno Henryko, jam nie był wcale przygotowany na tę wiadomość. Pani życzy sobie, jeśli się nie mylę, zrzec się i własnej części spadku — czy tak?
— O, tak, nieinaczej. Tak długo mieszkaliśmy razem, dzieląc radość i smutek, trudy i troski. Myśli nasze, nadzieje i pragnienia zawsze będą wspólne, dzielimy je po połowie. Jakżebym się mogła wyrzec przyjemności podziału własnej części spadku?
— Uchowaj Boże, żebym miał występować przeciwko zamiarom pani.
— Możemy tedy polegać na pańskiej przyjacielskiej pomocy?
— Panno Henryko, złym byłbym człowiekiem... to jest ja i teraz nie jestem dobry, ale byłbym jeszcze gorszy, gdybym nie okazał zupełnej gotowości do usług pani. Przyjmuję warunki i przysięgam, że nie wydam tajemnicy. Jeżeli tedy pana Dombi spotka ostateczność, to wykonam plan ułożony przez panią i jej brata.
Podała mu rękę dziękując.
— Panno Henryko — rzekł — mówić pani o dostojeństwie ofiary byłoby rzeczą próżną. Radzić, obmyślić i ocenić plan — nieroztropnie. Nie mam prawa ograniczać pani własnemi obliczeniami. W pokorze chylę czoło przed jej zaufaniem, szczęśliwy tem przeświadczeniem, że wypływa z czystego źródła porywu. Jedno powiem: będę wiernym wykonawcą jej woli, a gdyby mi wolno było wybrać rolę, chciałbym pozostać przyjacielem pani — i niczem więcej.
Dziękowała znowu i życzyła dobrej nocy.
— Jestem panu wdzięczna. Nie jadę prosto do domu. Mam odwiedzić kogoś. Może pan będzie u nas jutro?
— Z przyjemnością. Jutro się stawię. Tymczasem pomyślę, jak przystąpić do rzeczy. Pani niewątpliwie też o tem będzie myślała... i... i... czy mogę mieć nadzieję, że pani w związku z tem pomyśli i o mnie?
Sprowadził ją do powozu. Gdyby gospodyni nie była jak pień głucha, słyszałaby, jak pan Morfin, wracając na górę, mruczał, że wszyscyśmy dziećmi nawyknienia a najgorszem nawyknieniem — pozostać do wieku podeszłego kawalerem.
Henrykę zaś wiózł powóz ku zaułkom przedmiejskim, aż wjechał między stare domy pośród ogrodów. Tu wysiadła Henryka. Na dźwięk dzwonka wyszła stara kobieta z ponurem spojrzeniem i głową ku ziemi pochyloną.
— Jak się pani miewa, Wikkem? Jakże chora? Lepiej?
— Źle, proszę pani, źle.
Wikkem powiodła Henrykę na górę do czystego pokoju, oświetlonego lampą. W pierwszym pokoju siedziała brudna i szkaradna staruszka. W drugim sąsiednim leżała na łożu postać, a raczej cień tej postaci, jaka niegdyś po przez wicher i szarugę biegła na odległe przedmieście, aby dać wyraz swemu oburzeniu. Tylko długie krucze sploty rozsypywały się po poduszkach i wpadniętych policzkach.
— Czy nie zapóźno cię odwiedzam?
— Późno jak zawsze, ale za wcześnie dla mnie.
— Czy ci nie lepiej?
— Nie. Nędza, trud i występek, zgryzoty, burza wewnątrz i burza zewnątrz wyczerpały me siły i zdrowie żelazne popsuło się. Nie pożyję. Czasem okłamuję się, że chciałabym jeszcze pożyć, ale tylko żeby dowieść, jak umiem być wdzięczną. To słabostka i prędko mija. Niech będzie, jak ma być. Lepiej dla pani i dla mnie.
Czy to ta sama kobieta, która niegdyś wyzywała na bój los i jego zmory? Złość, zemsta, rozszalenie — żegnajcie swą ofiarę.
— Ile to czasu minęło od chwili, kiedy pani mówiłam o urządzonym przezemnie pościgu?
— Z górą rok.
— Rok z górą. I miesiące już przeszły odtąd, jak mię pani ulokowała w tym domu?
— Tak.
— Umieściła mię tu pani przemocą swej dobroci i miłosierdzia! Pani szlachetne namowy, pani anielskie uczynki zrobiły mię znowu człowiekiem.
Henryka pochyliła się nad nią i starała się uspokoić. Niedługo Alicya zażądała, aby wezwano matkę.
— Matko, powiedz jej, co ty wiesz.
— Dzisiaj, mój łabędziu?
— Tak, matko, dzisiaj.
— Córuchno moja, gołąbku... Córka moja — zwróciła się do Henryki — wkrótce wyzdrowieje, wstanie i zawstydzi je wszystkie swemi cudnemi oczami... Wstanie, mówię, ot co! I zawstydzi. Odepchnęli moją córkę, wyrzucili, zamęczyli; ale ma ona rodzinę, och i jaką rodzinę! Mogłaby się nią pysznić, gdyby chciała! Pokażcie mi panią Dombi, a ja wam pokażę cioteczną siostrę mojej Alicyi!
Oczy chorej, zwrócone na Henrykę, potwierdziły prawdę tych słów.
— I jakże to! — wołała stara. — Jam teraz zgrzybiała, wstrętna. Ale niegdyś bywały święta i na mojej ulicy. Nie lata uczyniły mię taką, tylko przeklęte życie i nałogi. Ale i ja byłam młoda, ładna i mnie pieszczono niegdyś.
Raz przyjechali do nas ojciec pana Dombi z bratem — weseli panowie: obaj już nie żyją. Brat, który był ojcem mojej Alicyi, umarł wcześniej. Przybywali do nas z Londynu i wszyscy się nimi zachwycali, oni zaś się zachwycali mną...
Oto jak bywało dawnemi laty! Podobni byli do siebie, jak dwie krople wody. Równego wieku, jednakiego usposobienia. O, gdyby pani widziała, jak moja Alicya siedziała obok córki drugiego pana, — nigdy tego nie zapomnę! Obie były jak rodzone siostry. Czyż minęło to podobieństwo? Czyż tylko moja córka zmieniła się i zginęła!
— Wszyscy zmieniamy się i giniemy, matko, każda po kolei...
— Dla czegóż tak wcześnie przyszła kolej na moją córkę, nie na tamtą? Tamtej matka zmieniła się, to prawda — i stała się taką samą wstrętną na starość jak i ja. Ale i ona była piękną za młodu. Cóżem zawiniła? Czyż ona mniej szalała aniżeli ja? Nie mniej, a jednak moja tylko córka zasłabła i ginie...
Tu stara zaśmiała się, a śmiech ten rozlegał się straszniej niż krzyk. Wstała i wyszła do sąsiedniego pokoju i siadła na poprzednie miejsce.
Oczy Alicyi zwrócone były na Henrykę.
— Pani nie opuści mej matki? Przebaczyłam jej wszystkie winy. Wiem, że bardzo smuci się przezemnie. Pani o niej nie zapomni?
— Nigdy, Alicyo.
Jeszcze chwilę. Ułóż pani głowę moją tak, bym mogła na jej dobrem licu widzieć słowa, jakie mi pani czytać będzie.
Henryka spełniła jej życzenie i zaczęła czytać. Czytała jej tę księgę, w której niemocny, cierpiący, udręczony człowiek zawsze znajduje ukojenie i osłodę dla strudzonej duszy. Czytała, jak niewiasta pewna ślepa, chroma, trędowata, splugawiona zwyrodnieniami duszy i ciała, uzyskała przebaczenie i nagrodę, której nie odejmie żadna ludzka siła.
— Jutro rano, Alicyo, przyjdę jak najwcześniej.
Błyszczące oczy przymknęły się na moment, lecz znów się wnet rozwarły. Alicya z przejęciem ucałowała rękę swej dobrodziejki. Te same błyszczące oczy śledziły ją do progu. W ich blasku i na ukojonem obliczu spoczywał pożegnalny uśmiech.
Oczy się wreszcie zawarły i nigdy już nie odkryły. Rękę położyła na piersi, wyszeptała imię święte Tego, którego żywot czytała — i tchnienie zbiegło z ust jej, niby blask niknący.
Na miejscu, gdzie była Alicya, leżał trup.
Znowu odmiany w wielkim domu na długiej, nudnej ulicy, gdzie Florcia spędziła swe dziecinne lata. To jeszcze wciąż dom ogromny, pewna ostoja wobec burz i wichrów, bez dziur w dachu, bez szyb wybitych, bez ścian pokruszonych, ale pomimo tego — on w ruinie i szczury zeń uciekają.
Tylko pośród służby niedola rodzinna nie może bez uczt się obejść. Na tej podstawie kucharka codzień gotuje na kolacyę dwie gorące potrawy, a Taulinson przyrządza na ogromnym półmisku sałatę z homarów. Nawet pani Pipczyn dzwoni z wysokości swego pokoju niecierpliwą ręką i posyła nakaz, by jej przygrzewano słodki pierożek i szklankę gorącego wina z xeresem, bo się czuje niezdrową.
Po tygodniu jacyś ludzie dziwni zaczynają nachodzić dom, naradzają się w wielkiej sali jadalnej, jak gdyby tu mieszkali. Pośród nich zwraca uwagę pan izraelickiego typu, gruby i kędzierzawy, z potężnym zegarkiem w kieszonce kamizelki. Przechadza się i pogwizduje, oczekując na drugiego pana z przyborami do pisania, tymczasem zaś pyta Taulinsona:
— Nie wie pan, jak wyglądały pierwotnie te różowe firanki? Wszak pan tu — stary kogut?
I przydomek starego koguta nazawsze już został Taulinsonowi. Te odwiedziny w wielkiej jadalni powtarzały się coraz częściej, a każdy pan miewał ze sobą przybory do pisania. Nareszcie rozeszła się wieść, że chodzi o licytacyę, a wtedy wtargnęła do domu zgraja poważnych jegomościów, za nimi zaś oddział dziwnych ludzi w osobliwych czapkach — i ci ściągają pokrowce, ostukują meble i buszują po schodach i korytarzu.
Tymczasem komitet kuchenny zasiada wciąż w dolnym departamencie i w bezrobociu je i pije od rana do nocy. Nakoniec pewnego poranku pani Pipczyn wzywa wszystkich na górę.
— Pan nasz znalazł się wkłopotliwem położeniu — to wiecie? Każdy z was niech się o siebie troszczy...
— Tak samo jak i pani! — odzywa się głos z tyłu.
— To ty tak myślisz, bezwstydna, ty! — woła ze złością pani Pipczyn, wypatrując impertynentkę.
— Ja, pani Pipczyn, za pozwoleniem pani! — odważnie odpowiada kucharka, występując naprzód.
— No, zatem wynoś się zaraz, im prędzej, tem lepiej!
To mówiąc, dostaje ze szkatuły worek, liczy pieniądze i oddaje całą należność z dodatkiem płacy za miesiąc naprzód. Kucharka pisze kwit. Tę samą formalność powtarza pani Pipczyn ze wszystkimi.
— Idźcież teraz na wszystkie cztery wiatry; kto nie znajdzie zaraz miejsca, może tu przebyć jeszcze tydzień. A ty, niepoczciwa — zaraz mi się wynoś z domu.
— Odchodzę, może pani być pewną. Życzę szczęścia i smacznego apetytu przy zajadaniu słodkich pierożków, popijanych grzanem winem.
— Precz! — tupie pani Pipczyn.
Kucharka z godnością odchodzi, a za chwilę w kuchni kufry wypakowane, wozy sprowadzone — i pod wieczór nie zostaje żywej duszy.
Wielki dom pana Dombi, mocny i pewny, niemniej przeto — w ruinie, a szczury zeń uciekają.
Nareszcie licytacya się odbyła, wszyscy się rozjechali, wszystko wywieźli. Pozostały koło domu strzępy porwanych katalogów i rachunków, brudne wiązki siana i słomy, cała baterya blaszanych puszek na podwórzu i korytarzach. Najazd się skończył i ogromny dom pana Dombi stał się ruderą a szczury zeń uciekają.
Pokoje pani Pipczyn i zamknięte komnaty dolnego piętra ocalały od tego spustoszenia.
Przez cały czas zamętu pani Pipczyn przebywała w swym pokoju spokojna — tylko niekiedy schodziła na licytacyę, aby sobie zdobyć tanim kosztem wygodny jaki fotel.
To też teraz, gdy ją odwiedza pani Czykk, zasiada we własnym wygodnym fotelu.
— Jakże mój brat, pani Pipczyn?
— A ja skąd mogę wiedzieć? Nie rozmawia ze mną. Zanoszą mu posiłek do pokoju koło gabinetu i spożywa go samotnie. Czasem wychodzi, ale nie mówi. Niema co mnie o to pytać.
— Cóż to znowu? Jak długo to potrwa? Jeżeli brat nie zrobi wysiłku, co się z niego stanie? Jak pani myśli?
— Co się stanie, to się stanie. Co mnie do tego?
— Brat mój — dziwny człowiek. To swego rodzaju oryginał, jakich niewiele na ziemi. Proszę sobie wyobrazić — ktoby mógł dać wiarę! — Ale to taka historya, że strach mówić...
— Zatem nie mówić, kiedy strach.
— Ale już niech tam, opowiem. Oto gdy się dowiedział o ucieczce córki i jej zamęściu... mój braciszek najmilszy zwrócił się do mnie ż gniewem i groźbą. Ja — mówi — myślałem, że ona mieszka w twym domu, że ty się nią opiekujesz. — Jak się to pani podoba? Trzęsłam się cała i ledwie się zdobyłam na odpowiedź.
— Pawle, powiadam, albo ja zwaaryowałam, albo zgoła nie rozumiem, jakim sposobem sprawy twe doszły do takiego stanu. — Tyle tylko mogłam powiedzieć. A on? Któżby mógł dać wiarę, że przyskoczył do mnie, jak szaleniec i wprost oznajmił, żebym mu się na oczy nie pokazywała, dopóki mnie nie wezwie! Jak się to pani podoba? Czem się to skończy? Co uczyni brat mój? Powinien cokolwiek robić! Niema żadnej racyi zamykać się w pokojach i żyć, jak niedźwiedź. Sprawy same do niego nie przyjdą. On powinien pójść do nich. Oto, co radabym wiedzieć. Jakże pani myśli?
— Ja wiem tylko to, jak się skończy dla mnie. To dość. Wyjeżdżam stąd na kondycyę.
— To pięknie. Wcale pani tego nie mam za złe.
— Jeszczeby też — odpowiada z ironią Pipczyn. — Zresztą dla mnie to rzecz obojętna. W każdym razie odjeżdżam. Tu można z nudów przez tydzień umrzeć. Wczoraj sama musiałam smażyć sobie kotlety, a do tego nie nawykłam. Pisałam już do Brajtonu. Kuzynka mnie oczekuje.
— Mówiła pani o tem bratu?
— Niby to tak łatwo mówić z bratem pani. Wczoraj, prawda, byłam u niego i tłómaczyłam, że nie szkodziłoby posłać po panią Ryczards, bo ja tu nie mam co robić. Coś mruknął pod nosem i nic. Zarządziłam bez niego. Mruknął! ale jak śmie mruczeć, tobym chciała wiedzieć. Wszak on nie jest panem Pipczyn. Tu i anielska cierpliwość nie pomoże!
Tego dnia wieczorem Tudl przywozi Polli i kufer i żegna ją.
— Otóż tak, Polli, moja duszko, ponieważ jestem maszynistą i powodzi mi się nieźle, toby ciebie może i nie należało oddawać na te nudy, gdyby nie dawna twoja służba. Ale dawnych dobrych czynów nie trzeba zapominać. Przytem twarz twoja taka poczciwa, może rozweseli smutnych ludzi. Dobre to będzie dzieło, a my tam sobie jakoś damy radę bez ciebie. Bądź zdrowa, Polli!
Sama i niewesoła Ryczards w pustym domu, bo Dombi nie odzywa się do niej? tylko z głową pochyloną siedzi, w swym pokoju.
Ale nie pozostaje długo sama.
Noc. Ryczards zajęta w pokoju klucznicy, stara się zapomnieć o pustce i strasznej historyi wielkiego domu. Wtem ktoś głośno dzwoni. Polli otwiera drzwi i za chwilę wraca z kobietą — W czarnym kapeluszu. To panna Toks — oczy jej czerwone i podpuchnięte od płaczu.
— Właśnie — mówi — skończyłam lekcye z dziećmi pani, zrobiłam w jej gospodarstwie porządki, jestem wolna i przybiegam odwiedzić panią. No cóż? nikogo tu prócz pani niema?
— Ani żywej duszy.
— Pani go widziała?
— Nie! Jakże to można, Jego od kilku dni nikt nie widział. Powiedziano mi, że nie opuszcza swego pokoju.
— Czyżby chory?
— Nie. Na duszy chory. Biedny pan, musi być ogromnie zmartwiony.
I długo siedzą Polli i panna Toks, gawędząc o dziwactwach i osobliwościach ludzkiej natury.
Cóż czyni sam zrujnowany kapitalista? Jak on spędza samotne godziny?
— Niechaj przypomni to sobie pan Dombi po latach! — Przypomniał i ciężkie brzemię przygniotło mu duszę, o wiele cięższe, niż inne gromy losu. — Niechaj przypomni to sobie pan Dombi po latach! — Ulewny deszcz dużemi kroplami padał na dach, wicher wył groźnie wokół opustoszałego domu — złe to zwiastuny. Przypomniał sobie! Sam w swej komnacie, pastwa widm straszliwych rozstrojonej wyobraźni o świtaniu niespokojnego ranka, w klęsk pełne południe, w północ przeklętą i głuchą, brzemienną dumami piekieł — myślał o tem wszędzie i zawsze; przypomniał ze zgryzotą, bólem, rozpaczą, z duszą udręczoną przerażeniem przedśmiertnej udręki!
— Tatusiu, tatusiu! pomów ze mną, ukochany tatusiu! — Znowu słyszy to błaganie i widzi cierpienia pełną twarzyczkę. Oto ona, wzgardzona córka na klęczkach przed nim; włosy rozrzucone, ręce drżą i serce zamiera. Widzi ją i słyszy wyraźnie, jak z piersi jej wyrywa się bolesny, przeciągły, gasnący zwolna krzyk rozpaczy.
Upadł raz na zawsze i żadna moc nie dźwignie go na nogi. Burzliwa noc jego fatalnego upadku nie miała i nie mogła mieć słonecznego świtu; hańbiące piętno rodzinnej sromoty nie mogło być zmazane i nic dzięki niebu nie przywróci do życia zgasłego syna. Rozpacz przed nim i rozpacz za nim. Tymczasem w swojej porze tak łatwo było przeszłość odmienić, tak łatwo zapewnić szczęście sobie i otoczeniu; możeby się uniknęło gorzkiego zatrucia obecnej chwili i ostatnich chwil źle spędzonego życia. Oto o czem myśli pan Dombi! Oto — co go teraz gryzie i szarpie i rozrywa serce!
O, tak! Jakże dobrze pamiętał! Nadeszła godzina — i pan Dombi wie, że sam burzę sprowadził na swą głowę. Nadeszła godzina — i wie, co znaczy być ze wzgardą odepchniętym! Był czas, że sam dobrowolnie wysuszył wszystkie kwiaty miłości w czystem sercu odepchniętego dziecka; teraz padają, jak palący popiół, na jego głowę — pochyloną, przygniecioną do ziemi nie tyle gromami losu, co własnem szaleństwem.
Dumał o niej, jaką była tej nocy, kiedy z młodą żoną wrócił do domu. I widział — dopiero teraz widział — że z całego otoczenia ona jedna się nie zmieniła. Syn stał się prochem, pyszna żona pogrążyła się w bezwstydzie, pochlebca i przyjaciel przeistoczył się w pełzającą żmiję, jaką zresztą był zawsze; bogactwa rozproszyły się, nawet ściany, dające nam osłonę, przybrały jakiś dziwny wygląd: ona tylko teraz jak zawsze zwracała ku niemu słodkie spojrzenie. Tak, ona jedna do ostatniej chwili! Nigdy się dlań nie zmieniła — podobnie jak i on — niestety — nigdy nie zmienił się dla niej. I oto — niema jej!
Dombi był pewny, że właśnie teraz więcej niż kiedy kochałaby go całą mocą swej duszy; to leżało w jej naturze — a Dombi tak wyraźnie widział teraz jej naturę, jak niebo nad swoją głową.
Ten przełom, zrazu powolny, stopniowy i zaledwie uchwytny, rodził się w jego myśli od tego momentu, kiedy dostał list młodego jej męża i przekonał się, że niema już jej w dostępnych dla siebie granicach. Tymczasem tyle miał jeszcze dumy na rozbiciu swej finansowej sławy, że gdyby był głos jej usłyszał w sąsiednim pokoju, nie byłby wyszedł naprzeciw. Gdyby był spotkał ją na ulicy i zauważył spojrzenie, bezkresnej miłości pełne, przeszedłby obok z zimnem licem i za nic pierwszyby się nie odezwał, choćby w nim serce z żalu pękało na sztuki. Ale choć zrazu z powodu jej małżeństwa wszystko się w nim burzyło, gniew jego był straszny, teraz kończyło się to już, a nawet nie gniewał się na jej męża.
Uczuł teraz, że w domu jego przyszło na świat dwoje dzieci. Wiedział, że musi gdzieś odejść, niewiadomo dokąd. Miał zamiar opuścić ten dom, ale zdecydował się jeszcze tę noc tu spędzić i poraz ostatni w mroku głuchej północy obejść wszystkie opustoszałe komnaty.
Lecz oto prawie widzi cichy krok dziecinnej stopy. Staje, spogląda w górne okno — i owa dziecinna postać z chłopczykiem na rękach niesie go na górę, słodząc drogę kołysanką. Jeszcze mgnienie oka — i znów taż postać, ale sama z bolesnym wyrazem twarzyczki, z rozwianemi włosami, z rozpaczą w zapłakanych oczach: powoli i niepewnie wstępuje na kręte schody, oglądając się ku ojcu! Naprzód, panie Dombi!
Długo błąkał się po komnatach niedawno tak rozkosznych, teraz nagich, smutnych i pustych. Wszystko zniknęło, nawet rozmiary i kształt jego pałacu. Tu i tam i wszędzie ślady ludzkich nóg, tu i wszędzie zgiełk i ścisk, które czujnem chwyta uchem. Naprzód, panie Dombi!
Teraz zaczął na seryo lękać się o swój rozum; wydaje mu się, że myśli mu się plączą i że coraz więcej gubi się w labiryncie fantastycznych wizyi: z pewnością oszaleje. Nic to, naprzód, panie Dombi!
Nie wiedział — nawet tego nie wiedział — w których pokojach żyła, gdy pędziła tu lata swe dziecinne. Wszedł jeszcze na wyższe piętro. W pewnej chwili tysiące wspomnień różnych zaroiły się w jego zmąconej głowie, ale oderwał spojrzenie duszy swej i od zdradzieckiej żony i od obłudnych przyjaciół od wszystkiego oderwał, byle widzieć i słyszeć tylko dwoje dzieci. Naprzód, panie Dombi!
Znalazł się na górnem piętrze. Wszędzie niezliczone ślady nóg ludzkich. Barbarzyńcy nie oszczędzili nawet pokoiku, gdzie stało łóżeczko; z trudnością odszukał skrawek czystej podłogi, aby się na nią rzucić pod ścianę. Biedny, nieszczęsny Dombi: łzy strugą polały się z jego oczu. Nie dziw. Bywały i przedtem chwile, że opuściwszy na piersi głowę, przychodził do tego pokoiku o północnej godzinie i płakał gorzko. Wtedy dumny człowiek wstydził się swej słabości — i Boże chroń, coby to było, gdyby jaki śmiertelnik dowiedział się, że dostępne mu są ludzkie uczucia! A teraz? Płacz teraz, hardy człecze, płacz wedle woli, bo nikt nie widzi i nie słyszy twego łkania. Szlochał i jęczał — a były to okropne łzy człowieka, który na złe użył swego życia! Nazad — panie Dombi!
Z nadejściem dnia wrócił do swej celi. Miał zamiar dziś opuścić ten dom, lecz raz przybywszy do swych komnat, nie miał siły oderwać się od potężnych więzów, które go przykuwały do ścian. Odkładał postanowienie do jutra. Nastawało jutro, a on znowu odwlekał zamiar do dnia następnego. Co noc — któż odgadnie tajniki duszy ludzkiej? — wydobywał się ze swej kryjówki i błądził jak widmo po opustoszałym domu. Co dzień o świcie stawał blady u okna i myślał o dzieciach. Teraz już nie jedyne dziecko zajmowało jego myśli. Łączył je — i rozdział znikał bez śladu.
Nareszcie Dombi zaczął rozważać, że właściwie niema potrzeby uciekać. Może sobie pozostawić to, co ocalało od dłużników: ocalałoby więcej, gdyby sam zechciał. — Nie — zerwać łączność pomiędzy sobą i tem pustem domostwem — byłoby to samo, co zniszczyć drugie i ostatnie ogniwo...
Zaczynał spacerować tam i nazad, a ciężkie stąpanie doskonale słychać było w odległym pokoju klucznicy, niby straszliwe stąpanie przybysza z za grobu. Tak się przynajmniej zdawało pani Ryczards. W świecie bardzo się nim zajmowano i niepokojono. Na giełdzie szepcą, śmieją się, obmawiają, oczerniają. Tworzy się o nim legenda — wszystko to wie Dombi: męczy go to niesłychanie. Przedmioty nikną przed jego wzrokiem. Szarzyzna naokół. Niema już Dombi i Syna, niema dzieci. O tem trzebaby uważnie pomyśleć jutro. Więc myśli o tem jutro. Nieruchomy w swym fotelu od czasu do czasu spogląda w zwierciadło — i okropny obraz wysuwa się z jego głębi ku niemu.
Była to postać blada, wynędzniała, dzika, z pół zmąconą wyobraźnią, z gorączką w oczach. Wznosi głowę, rozgląda linie i wpadnięcia swych rysów, pochyla ją i znów bredzi. Postać wstaje, przechadza się, wraca, zbliżając ku piersiom jakiś przedmiot. Oto posępnie patrzy w ziemię w kierunku drzwi i myśli:
— Co, gdyby tak?... Ach!
Gdyby tak — myśli — spłynęła tą drogą krew, dalej i dalej, tu i na korytarz — ach, jakże długoby ciekła.
Oto tu byłaby kałuża i tam struga, a tam znowu mała kałuża, i blady ranny człowiek marłby, ażby go odszukali po tych śladach. Długo o tem myślała ta postać i nagle, powstawszy ze swego miejsca, zaczęła chodzić, nie odejmując przedmiotu od swej piersi. Pan Dombi spojrzał na postać w lustrze jeszcze raz i ujrzał, że ręka mu drżała.
Teraz myślał znowu! O czem myślał?
Usiadł na dawnem miejscu i utonął w odmęcie jakichś mglistych dumań. W pokoju zabłysł promyk, promyk słońca. Nie dostrzegł go. Wtem zerwał się znowu z okropną twarzą. W tej chwili rozległ się krzyk głośny, przejmujący, pełen miłości, pełen upojenia krzyk, ręka zatrzymała się i pan Dombi ujrzał u nóg swych własną córkę!
Tak, to nie cień, nie marzenie, nie wizya — to własna córka pana Dombi na klęczkach przed nim, z błagalnem spojrzeniem. Woła go, lgnie do jego rąk, kolan, płacze, szlocha.
— Tatusiu, ukochany tatusiu! Przebacz mi, ulituj się nademną! Na kolanach proszę o twe przebaczenie! Nigdy nie będę bezeń szczęśliwą!
Nic a nic się nie zmieniła. Ona jedna na całym świecie nic się nie zmieniła. Ta sama twarzyczka, ten sam błagalny wzrok, jak owej dawnej nieszczęsnej nocy. A oto do tego na klęczkach przed nim! A do tego błaga o przebaczenie!
— Tatusiu najdroższy! Nie patrz na mnie tak dziwnie! Nigdy nie chciałam cię opuścić, ani dawniej ani potem. Zanadto się wówczas przelękłam i sama nie wiedziałam, co robię! Tatusiu, jam się zupełnie zmieniła. Spójrz na mnie, widzisz, jak żałuję! Znam moją winę! Teraz lepiej rozumiem swe obowiązki! O, tatusiu, nie odtrącaj mnie od siebie, bo umrę u nóg twoich! Zaczął drzeć i trząść się w swoim fotelu.
Czuł, jak ręce jej owinęły mu się koło szyi, jak twarzyczka jej przylgnęła do jego lica, jak wilgotny od łez jej policzek przycisnął się do jego zapadniętej twarzy; czuł to, o, jak głęboko czuł to!...
I na sercu jej leżała teraz głowa pana Dombi. Florcia płakała.
— Tatusiu ukochany, jam już matką. Mój chłopczyk wkrótce nazwie Waltera tem imieniem, jakiem ciebie nazywam. Gdy przyszedł na świat, gdy w mej piersi obudziło się macierzyńskie uczucie, wówczas zrozumiałam, com uczyniła, opuszczając ciebie. O, daruj mi, na wszystkie świętości cię zaklinam! Powiedz, najukochańszy, że błogosławisz mnie i moje dziecię!
Powiedziałby to, gdyby mógł; ale wargi jego oniemiały, język nie drgnął. Sam podniósł ręce błagalnym ruchem i duże łzy w jego oczach mówiły jaśniej niż słońce, czego pragnie stary ojciec-sierota!
— Moje dziecię przyszło na świat na morzu, ojczulku. Ja i Walter błagaliśmy Boga, żeby nas chronił i pozwolił wrócić do kraju. Zaledwie zeszliśmy na ląd, pędziłam do ciebie. Teraz się już nie rozstaniemy, drogi tatusiu, nigdy się nie rozstaniemy, nigdy!
Siwa głowa jego opierała się teraz na jej rękach.
Pójdziesz do nas, najdroższy i spojrzysz na moje dziecię. Chłopczyk, tatusiu. Ma na imię Paweł. Myślę... spodziewam się... że podobny... Łkania stłumiły jej głos.
— Tatusiu, dla mego dziecięcia, dla imienia, któreśmy mu dali, dla mnie — daruj Walterowi! On tak dobry, zacny, tak szlachetny! Jam z nim szczęśliwa. To nie on, tylko jam winna, żeśmy zaślubieni. Tak go kochałam.
Przytuliła się, a głos jej spoważniał.
— On — ukochany mej duszy, ojczulku. Gotowa jestem życie dać za niego. Będzie cię kochał i szanował tak samo jak ja. Nauczymy nasze dziecię kochać i czcić ciebie, a gdy dorośnie i będzie rozumiał, powiemy mu, że miałeś syna, którego nazywano Pawłem, że umarł i bardzoś cierpiał po jego śmierci. Powiemy mu, że teraz jest w niebie, gdzie spodziewamy się go ujrzeć, gdy nasza kolej nastąpi. Ucałuj mnie, tatusiu, na znak, że pojednasz się z Walterem, z moim ukochanym małżonkiem, z ojcem mej kruszyny. Wszakże to on nakłaniał mnie, abym wróciła do ciebie, on, najdroższy tatusiu!
A gdy jeszcze mocniej przytuliła się do ojca, ucałował ją w usta i podniósłszy oczy ku niebu, rzekł:
— Przebacz mi, wielki Boże! O, jakże bardzo, jak bardzo potrzeba mi Twego miłosierdzia!
Z temi słowy pochylił swoją siwą głowę i płakał i pieścił odzyskaną córkę, a w całym domu zaległa cisza przez wiele chwil. Ojciec i córka trzymali się w objęciach i promień słońca oblewał ich szczęście dobroczynnem światłem.
Zebrał się na prędce i machinalnie szedł za swoją przewodniczką, oglądając się z drżeniem na pokój, gdzie był tak długo uwięziony i gdzie w ostatnim momencie widział w zwierciedle okropną postać. Wyszli na korytarz.
Nie stając i nie oglądając się, Florcia pociągnęła ojca na ulicę. U podjazdu czekał powóz.
Wtedy panna Toks i Polli wypadły ze swej kryjówki i oddały się radości. Poczem zaczęły starannie uprzątać i układać książki, odzież, papiery — co wszystko tegoż wieczoru wyprawiły do Florci, która przysłała umyślnego posłańca po rzeczy ojca. Następnie obie kobiety po raz ostatni usiadły do herbaty w opuszczonem domostwie.
— Stało się, jak przepowiedziałam — mówiła panna Toks — niezbadane są wyroki Twoje, Panie. Kto mógłby pomyśleć, że z Dombi i Syna ocaleje tylko córka!
— I prześliczna córka — dodała Polli.
— Słusznie, zupełnie słusznie. Pani zaprzyjaźniła się z nią jeszcze wtedy, gdy była ona dzieckiem, co przynosi pani zaszczyt. Nawet nie mogło stać się inaczej, bo pani jesteś najlepsza kobieta.
— Robie!
Wołanie dotyczyło chłopaka w kącie pokoju. Martwił się czemś widać. Był to Tokarz — Robie, mówię, że matka twoja to najlepsza kobieta. Słyszałeś?
— Słyszałem, proszę pani, pokornie dziękuję. Mówi pani prawdę.
— Bardzo dobrze, Robie. Rada jestem, że zgadzasz się ze mną. Zostaniesz teraz u mnie i chętnie biorę cię do służby, żeby cię nauczyć wierności i roztropności. Będziesz, jak myślę, pamiętał, że masz najlepszą matkę i będziesz się tak prowadził, żeby się stać dla niej pociechą. Czy nie tak?
— Tak, proszę pani. Przeszedłem przez ogień i wodę i jeżeli jaki chłopyga...
— Czekaj! Nigdy nie wymawiaj tego słowa. Zastąp je innem.
— Dziękuję pani. I jeżeli jaki drapichrust...
— Czekaj — i to niedobrze. Mów indywiduum.
— Indywiduj — proszę pani?
— To daleko lepiej. Czytujesz książki, Robie?
— Nie, pani.
— To niedobrze, mój miły. Musisz przyuczyć się rozmawiać szlachetnie. A w dobrych książkach i przyzwoitej rozmowie używa się wyrazu: indywiduum.
— Będę posłuszny. Więc jeżeli jaki indywiduj wycierpiał tyle biedy i nieprzyjemności, to musi się popsuć...
— Powinieneś dziękować Bogu, że teraz będziesz w dobrem towarzystwie.
— Ja też dziękuję. Na poprawę nigdy nie późno. Użyję wszystkich sił, żeby stać się porządnym człowiekiem. Mam nadzieję, że niedługo i matka, i ojciec, i bracia, i siostry zobaczą, jak ich kocham i szanuję.
— Dobrze, mój przyjacielu, dobrze. Miło mi to słyszeć. Teraz zjedz chleb z masłem i wypij z nami szklankę herbaty.
— Dziękuję pani.
I Tokarz jął zmiatać chleb i popijać herbatę z apetytem indywiduum, które od kilku dni pozostawało na surowej dyecie.
Skoro panna Toks włożyła czarny kapelusz i zarzutkę, Rob pożegnał się ze swą najlepszą matką i udał się za nową panią.
Polli zgasiła światło, zamknęła drzwi, oddała klucz stróżowi i ułożyła się do snu z myślą, jaką przyjemność sprawi jej powrót kolejowemu maszyniście.
A opustoszały pałac pana Dombi, niemy i głuchy, wznosił się teraz na nudnej ulicy nakształt chmurnego olbrzyma, na czole którego widniał groźny napis: „Dom ten do sprzedania lub do wynajęcia.“
Któżby to mógł odgadnąć, że jeszcze jedna para związała się ślubnym węzłem. Tuts, straciwszy nadzieję odwzajemnienia swych afektów po ślubie Waltera i Florci, nie mógł pozostać obojętnym na wdzięki rezolutnej Zuzanny Nipper, która zgodziła się wreszcie stać się jego dozgonną towarzyszką. Państwo Tuts zamieszkali w Bedford i tu razu pewnego Tuts dostał list, który czytał, kręcił, odczytywał i przewracał tak, że małżonka na seryo się przelękła.
— Zuzanno, kochanko, nie lękaj się.
— List od kogo?
— Od kapitana Kuttla, aniołku. Proszę cię, uspokój się. Oczekuje porucznika Waltera i panny Dombi lada chwila.
— O nie, mój miły, nie zwodź mnie. Widzę z twych oczu, że już wrócili.
— A niechże cię! Spróbujże tu ją oszukać! Zgadłaś, są już w Londynie. Panna Dombi widziała się z ojcem i pogodzili się.
— Pogodzili się! — zawołała Zuzanna, klaskając w dłonie.
— Zuzanno, tylko spokojnie. Czy zapomniałaś, co mówił doktór? Kapitan pisze, że ojca przewieźli ze starego domu do swego mieszkania. Pan Dombi bardzo chory i panna Dombi nie odstępuje od jego łoża.
Pani Tuts zaczęła płakać.
— Zuzanno, moja najdroższa, przypomnij, co mówił doktór. Płakać nie trzeba.
Pani Tuts szybko się uspokoiła, podbiegła do męża i zaczęła go zaklinać, żeby natychmiast jechać do ukochanego gołąbka; Tuts nie pozostał obojętnym na te prośby, postanowiono zatem jak najprędzej udać się w drogę.
Dombi mieszkał teraz w Londynie za miastem, na jednem z przedmieść. Rolety były spuszczone, w całym domu cisza. Zaraz po przybyciu pani Tuts porwała na ręce jakieś dziecię, usiadła z niem na stopniach schodów i zaczęła zapamiętale pieścić i całować z macierzyńskim zachwytem. Florcia znalazła się obok — i trudno było sprawdzić, kto był droższym dla pani Tuts: matka czy dziecię.
— Tatuś pani bardzo chory, najmilsza moja panienko? — spytała Zuzanna.
— Bardzo, bardzo chory. Zuzanno, proszę, nie nazywaj mnie po dawnemu. A to co? — zawołała Florcia, spojrzawszy ze zdumieniem na ubiór Zuzanny — dawny strój, moja droga — dawny kapelusz, dawne wszystko?
Zuzanna zaczęła całować ręce swej pani.
— Proszę mi pozwolić to wyjaśnić, panno Dombi — rzekł Tuts występując. — Żona moja, to najdziwaczniejsza dama, co się zowie. Jeszcze zanim wzięliśmy ślub, tysiąc razy powtarzała, że gdy pani wróci, będzie przychodziła do jej domu nie inaczej, jak w swojem dawnem ubraniu. Bała się, żeby jej pani mniej nie kochała, gdy zmieni swój kostyum. Ale prawda i to, że w tym stroju bardzo jej ładnie, a ja ją uwielbiam. Droga pani, niechże znów sobie zostanie pokojówką pani, niańką, wszystkiem, czem była, jak gdyby w życiu jej żadne nie zaszły zmiany. O jedno cię tylko proszę, Zuzanno, pamiętaj przepis doktora: nie wysilać się zbytecznie.
Florci potrzeba było obcej pomocy i obecność dawnej towarzyszki była dla niej nieocenioną. Ojciec ciężko chorował. Śmierć stała u jego wezgłowia. Wstrząśnięty okropnemi wspomnieniami minionego życia, nie wytrzymał starzec różnorodnych wrażeń i tegoż dnia; gdy przybył do domu córki, położył się. Odtąd nie podnosił głowy i odtąd ręce Florci były wciąż na jego usługi.
Zawsze siedziała przy nim, poznawał ją, choć nieraz palony gorączką plątał okoliczności, śród jakich z nią mówił. Raz mu się zdawało, że oto przed chwilą umarł syn i opowiadał, że widzi, jak córeczka dzień i noc kołysze umierające dziecko. Widział to Dombi, jęczał i płakał, cisnął do poduszki swą nieszczęsną głowę. Innym razem zwracał się do Florci z pytaniem:
— Gdzie Florcia?
— Jam tu, ojczulku, jam tu.
— Nie poznaję jej — jęczał zmęczony starzec. — Tak dawnośmy się rozstali, że nie poznaję własnego swego dziecka.
I Florcia musiała z wielkim trudem uspokajać wzruszonego starca i osuszać łzy jego. Zdarzało się, że Dombi przez całe godziny bredził o handlowych przedsiębiorstwach, a Florcia traciła w tych wypadkach wątek jego myśli.
Powtarzał naiwne pytanie swego syna: „Co to pieniądz?“ Obmyślał i dyskutował ze sobą, szukając ostatecznej odpowiedzi, jak gdyby dotychczas nikt go o tę ważną kwestyę nie zagadnął. Potem znowu tysiąc razy powtarzał tytuł swej starej firmy i za każdym razem zwracał na poduszce zmęczoną głowę. Zdarzało się też, że liczył swe dzieci; raz, dwa — stój — i tak bez końca.
Ale to wszystko powtarzało się w najgorszych chwilach choroby. W momentach jaśniejszych zwracał się ciągle do Florci. Przypominał tę noc, kiedy Florcia przychodziła do jego gabinetu, wyobrażał sobie, że serce jego rwało się z tęsknoty, że szedł w ślad za nią i daremnie szukał jej w pustych komnatach domu. Pomieszał dni te z ostatnimi dniami swego pustelniczego życia, dziwił się mnogim śladom stóp ludzkich i usiłował pośród nich wynaleźć stopy swej córki. Nagle migały mu w zwierciedle jakieś okropne obrazy dzikich ludzi z narzędziami śmierci przy sercu. To znowu widział ślady Florci. Oto zbliża się i Dombi zaczyna liczyć kroki, wdzierając się na szczyt ogromnej wieży z niezliczoną ilością schodów.
Raz Dombi spytał, czy nie słyszał w tych dniach głosu Zuzanny?
— Tak, ojczulku. Zuzanna tutaj. Czy chcesz ją może zobaczyć?
Dombi odrzekł, że bardzo pragnie i Zuzanna nie bez pewnego lęku zjawiła się u jego łoża.
Widok tej postaci był mu miłym i prosił, aby nie odchodziła.
— Przebaczam ci, moja droga, wszystko — mówił, widocznie nie wiedząc nic o świetnej odmianie jej losu. — Zostań z nami, Florcia i ja jesteśmy innymi ludźmi i bardzośmy szczęśliwi.
To mówiąc, pan Dombi całował główkę, spoczywającą na jego wezgłowiu.
Tak szły rzeczy przez kilka tygodni. Dombi na swem łożu prawie utracił pozór ludzkiej postaci; mówił tak cicho, że słychać go było dopiero, gdy się ucho do ust przyłożyło. Zwolna się uspokoił. Widocznie nawet bawiło go to, że leży koło otwartego okna, spogląda rankami w głąb jasnego lazuru, rozkoszuje się wieczorami zachodem słońca i z uczuciem zadowolenia obserwuje cienie chmur i liści. To naprawdę zajmujące: świata i życia nigdy nie oglądał z tego punktu widzenia; było oczy wistem, że pan Dombi odradza się do nowego życia.
Zaczął wyrażać niepokój z powodu zmęczenia Florci. Nieraz wzywał ją do siebie i mówił:
— Idźże, moja droga, odpocznij, zabaw się. Świeże powietrze jest dla ciebie konieczne. Idź do swego zacnego męża.
Raz, kiedy Walter był w jego pokoju, przywołał go do siebie i mocno ściskając dłoń jego, zapewniał, że może umrzeć spokojnie, bo wie, że Florcia z nim zawsze będzie szczęśliwa.
Razu pewnego wieczorem, o zachodzie słońca, Florcia i Walter siedzieli w jego pokoju, bo przywykł widzieć ich razem. Florcia usypiała swe dziecię i nuciła mu tę samą piosenkę, jaką tak często śpiewała zmarłemu bratu. Dombi nie wytrzymał, wyciągnął ku niej drżącą rękę i prosił, aby nie śpiewała; ale nazajutrz i dni następnych sam żądał powtarzania tej melodyi i wschłuchiwał się w nią, odwróciwszy twarz.
Florcia siedziała raz przy oknie z koszykiem do robót, podczas gdy Zuzanna, nierozłączna jej towarzyszka, szyła coś obok. Pan Dombi usnął. Wieczór zapowiadał się piękny i do nocy pozostawało jeszcze parę godzin. Florcia się zamyśliła. Przypomniały się jej chwile, kiedy ojciec po raz pierwszy przedstawił ją swej pięknej narzeczonej. Do pokoju wszedł Walter.
— Słuchaj, duszko — rzekł, z lekka dotykając jej ramienia — ktoś pragnie mówić z tobą.
— Czy się co stało? pytała Florcia z niepokojem.
— Nic, nic! Przyszedł pewien pan i rozmawiałem z nim. Nic się nie stało. Chcesz wyjść do niego?
Florcia spiesznie wstała i powierzywszy dozór nad ojcem Zuzannie, udała się na dół.
Oczekiwał tam kuzyn Edyty.
Zmieszana i przelękniona słuchała jego powinszowań.
— Nic to — uspakajał Walter. — Chodzi o to, żebyś udała się do Londynu z panem. Pojadę i ja z tobą. W Londynie musisz kogoś odwiedzić.
— Kogo? — spytała Florcia. — Ty go znasz, Walterze?
— Tak.
— I podług twego zdania — powinnam jechać?
— Tak. Jestem przekonany, że nie będziesz żałowała. Ale lepiej do czasu nie pytać o szczegóły tych odwiedzin, sama zobaczysz.
— Jeżeli tatuś śpi ciągle albo po obudzeniu się nie będzie potrzebował mych usług, to pojadę. Za chwilę wracam.
Z temi słowy Florcia wyszła z pokoju. Wróciła gotowa do drogi. Jazda trwała z godzinę i był już zmrok, gdy powóz wtoczył się w nudne ulice zachodniej części Londynu. Florcia trzymała Waltera za rękę, a niepokój jej rósł, ilekroć wjeżdżali w inną ulicę. Nareszcie powóz stanął przed tym samym domem, gdzie się odbywała uczta weselna jej ojca.
— Co to znaczy — pytała Florcia — kto tu mieszka?
Walter nic nie odrzekł, tylko mocniej uścisnął jej rękę.
Oglądając okiem fasadę domu, Florcia zauważyła, że wszystkie okna były zasłonięte, jak gdyby nikt w domu nie mieszkał.
Drzwi otwarły się zwolna, bez dzwonka, jak gdyby nie otwierały się ani razu od czasu nieszczęsnego ślubu i służyły ochroną dla mroku i zatęchłej atmosfery.
Florcia nie bez obawy wstępowała po ciemnych schodach na górę — aż do salonu.
W głębi jego za stołem przy bladem świetle lampy siedziała pani jakaś w czarnej sukni z piórem czy ołówkiem w ręku. Florcia niepewnym krokiem posunęła się naprzód i stanęła jak przykuta. Pani zwróciła się do niej twarzą.
— Boże wielki! Co to znaczy?
— Nie, nie! Nie zbliżaj się pani! — zawołała Florcia, gdy pani powstała — Mateczka!
Stały bez ruchu, wpatrzone w siebie. Gniew i duma pozostawiły swe ślady na obliczu Edyty; niemniej przeto była piękną i wyniosłą jak dawniej. Twarz Florci wyrażała litość, smutek, czułe wspomnienia. Obie się zarumieniły, obie nieruchome i milczące spoglądały ku sobie po przez otchłań wydarzeń minionego życia.
Florcia pierwsza oprzytomniała. Łzy zwilżyły jej powieki i rzekła z głębi uczucia:
— Mamo, droga mamo! Czemu się tak spotykamy? Czemu zawsze byłaś tak dobrą dla mnie, kiedy jeszcze nic nie zapowiadało tego spotkania?
Edyta stała bez ruchu i bez słów. Oczy jej tylko wpijały się w postać Florci.
— Nie śmiem myśleć o tem — ciągnęła Florcia — dopiero co odeszłam od łoża boleści ojca. Nie rozłączamy się teraz i nigdy nie rozstaniemy. Jeżeli chcesz, mamo, abym go prosiła o przebaczenie, będę prosiła i prawie pewna jestem, że nie odmówi prośbie swej córki. Bóg da ukojenie twej znękanej duszy!
Edyta nic nie odrzekła.
— Walter... Jam zamężna, mam dziecię, Walter przed bramą, przyjechałam z nim. Powiem mężowi, że się zmieniłaś i Walter razem ze mną wstawi się u tatusia. Chcesz, mamo, abym to zrobiła?
Edyta, nieruchoma jak posąg, przerwała milczenie przytłumionym, lecz wyraźnym głosem.
— Plama na nazwisku pani, plama na nazwisku pańskiego męża, pańskiego dziecięcia! Czyż to ktokolwiek przebaczy, Florentyno?
— Uwierz nam, mamo, że wszystkośmy zapomnieli, nie rozstaniemy się z tobą — i to dla wszystkich stanie się pociechą. Ale nie mówisz nic, nic nie mówisz o mym ojcu, czy to ma znaczyć, żebym prosiła za tobą? Tak, tak niezawodnie.
Edyta nie odpowiadała.
— Będę prosiła z całego serca, żeby przebaczył mojej drogiej mamie i dobry ojciec nie odrzuci błagania córki. Przyniosę ci obietnicę zgody, a wówczas może nie rozstaniemy się tak, jak spotkałyśmy się. Dajże mi, mamo, upoważnienie do tego kroku. Muszę tylko spełnić obowiązek względem ojca. Kochamy się serdecznie. O, módl się, mateczko, żeby przebaczył tobie winę i mnie przebaczył, że nie mogę zapomnieć.
Łzy głuszyły jej słowa. Edyta padła na kolana i zawołała:
— Florciu! Zanim oszaleję, wierz mi, jestem niewinna, przysięgam ci na mą duszę.
— Mamo!
— Zawiniłam w niejednem i na wieki dzieli mnie otchłań od wszystkiego, co czyste, dzieli od was, ale wierz mi, w tem nie jestem winna. Uwierz kobiecie, która w tobie ceni najczystsze i najszlachetniejsze ze stworzeń i która nigdy nie byłaby się pogrążyła w tę topiel, gdyby obecność twa chroniła kwitnące lata jej życia. Pozwól mi po raz ostatni przytalić twą główkę do znękanego, lecz skruszonego serca.
Płakała. Jakże byłaby szczęśliwa, gdyby takie wzruszenia dawniej towarzyszyły jej życiu.
— Nic na świecie nie wyrwałoby z głębi mego łona tych wyznań i tej przysięgi, ani miłość, ani nienawiść, żadne nadzieje czy groźby. Powiedziałam sobie: umrę w męce, a nie powiem słówka, nie dam znaku o sobie i stałoby się tak niezawodnie, gdybym ciebie na swej drodze nie spotkała.
Czas jakiś obie milczały. Nareszcie Edyta, biorąc zapieczętowany list, rzekła:
— Mogłam umrzeć nagle lub skutkiem nieprzewidzianych okoliczności; tajemnicę w takim razie zabrałabym ze sobą do grobu. Nie chciałam tego, miła Florciu, nie chciałam z powodu ciebie. Weź ten list: dla ciebie go pisałam i dla ciebie w nim przedstawiłam wszystkie szczegóły mej tajemnicy.
— Czy mogę go pokazać tatusiowi?
— Możesz, komu chcesz: to twoja własność. Ale niech pan Dombi wie, że inną drogą nie wymusiłby na mnie nic, nic zgoła.
Znów zapanowało milczenie.
— Mateczko, on stracił cały swój majątek. Był na kraju mogiły. Cierpi i ciężko cierpi, nawet teraz. Czyż nic więcej, ani jednego słowa nie mam mu powiedzieć od ciebie?
— Prawdaż to, Florciu, że ciebie kocha?
— Prawda.
— Powiedz mu, jak bardzo żałuję, że los postawił mię na jego drodze.
— I nic więcej?
— Powiedz mu, jeśli spyta, jeżeli w istocie stał się innym, powiedz mu, Florciu, że tegoby nigdy nie było — i ja żałuję, że się tak stało...
— Czy mogę mu powiedzieć, że nieszczęścia jego ciebie smucą?
— Nie. Z czasem on sam będzie wdzięczny losowi za tę naukę.
— Życzysz mu wszystkiego dobrego, chcesz, aby był szczęśliwy! O, pozwól mi często powtarzać mu to życzenie!
Czarne oczy Edyty, pełne smutnych myśli wpatrywały się w mrok otoczenia. Nic nie odpowiadała, dopóki Florcia nie powtórzyła słów swoich.
— Jeżeli teraz w zmienionych warunkach życia znajdzie powód żałować tego, co się stało, jeżeli teraz będzie mógł myśleć o mnie bez goryczy i bez żółci, powiedz mu, żem go o to prosiła. Myśmy umarli dla siebie i nigdy po tej stronie grobu nie spotkamy się; ale mu powiedz — on wie — że jest jedno wspólne uczucie, które łączy nas na ziemi.
Surowość jej znikła i łza zabłysła w czarnych oczach.
— Zresztą mam prawie nadzieję, że będzie o mnie wspominał. Im więcej kocha Florcię, tem mniej mnie nienawidzi. Wówczas to i ja będę żałowała. Zastanawiając się nad przyczynami, jakie przywiodły go do tego stanu, w jakim był, popróbuję darować mu jego udział w mojej sromocie. Niechaj wówczas i on przebaczy swej nieszczęśliwej żonie.
— O mamo droga, jak miło mi słyszeć te słowa nawet wśród tak smutnych okoliczności!
— Dziwnie brzmią nawet dla moich uszu — rzekła Edyta — ale choćbym była tak nędzną istotą, za jaką ma prawo mnie uważać, to ja swoją drogą miałabym prawo je wypowiedzieć, skoro dowiedziałam się, że jesteś dla niego istotą ukochaną. Niech wie, że pod warunkiem miłości ojcowskiej gotowa jestem myśleć o nim wyrozumiale, bez ukrytej złości w sercu. Oto są ostatnie słowa, jakie mu ślę. Teraz żegnaj mi, moje życie!
Mocno uścisnęła ją, wydobywając z duszy najgłębsze uczucia miłości.
— To ucałowanie dla twego dziecięcia. Te uściski zamiast błogosławieństwa na głowę mej ukochanej Florci. Żegnaj mi, najdroższa!
— Do widzenia się.
— Nigdy, nigdy! Zaledwie przestąpisz próg tej ponurej komnaty, myśl, żeś mię pozostawiła w grobie. Ale kocham cię, aniele niebiański, i ciebie tylko jedyną w całem mem życiu. O tem pamiętaj!
I Florcia opuściła ją, a uściski i pocałunki towarzyszyły jej do ostatniej chwili.
W jadalni ujął ją pod ramię mąż i poprowadził, a potrzebowała tej podpory, bo łzy strumieniem zalewały jej oczy.
Ujrzała nareszcie światło dzienne znamienita butelka, utajona przez tak długi czas w dusznej piwnicy pod osłoną pajęczyny, pyłu i piasku. Złociste wino mieni się zalotnie w dużych puharach na okrągłym stole.
To ostatnia butelka starej madery.
— Ma pan racyę, panie Hils — mówi Dombi — to bardzo rzadkie i doskonałe wino.
Kapitan Kuttl, zwyczajny członek towarzystw przy okrągłym stole, jaśnieje radością i zapałem. Promienie ożywczego wesela bije z jego czoła.
— Złożyliśmy wzajemne ślubowanie, to znaczy Edward i ja... czyni uwagę Salomon Hils.
Dombi skłania głowę ku kapitanowi, którego oblicze jeszcze silniej rozpromienia się niewysłowioną rozkoszą.
— ...ślubowanie wypicia tego wina wcześniej czy później za pomyślny powrót Waltera do domu, choć nikt z nas nie mógł sobie wyobrazić takiego właśnie domu. Jeżeli pan nic nie ma przeciwko naszej fantazyi, to — pierwszy puhar na zdrowie Waltera i jego małżonki!
— Za zdrowie Waltera i jego żony! — powtarza pan Dombi i całuje Florcię, siedzącą przy nim.
— Za Waltera i jego żonę! — woła Tuts.
— Za Waltera i jego żonę! — huczy basem Kuttl. — Niech żyją!
A kiedy kapitan okazuje chęć trącenia się swym puharem, pan Dombi uprzedzająco wyciąga rękę. Inni natychmiast idą za dobrym przykładem i w pokoju rozlega się wesoły brzęk, jak gdyby ślubnych dzwonów.
Inne wino starzeje w dusznej piwnicy na wzór wybornej madery, z taką sławą kończącej swe istnienie — i gęste tkaniny pajęcze z pyłem i piaskiem pilnują nowych butelek. Dombi zbielał jak gołąb — i na jego twarzy znać ślady cierpień i trosk; ale są to ślady groźnej burzy, która już raz nazawsze przeszła, pozostawiwszy za sobą spokojny i jasny wieczór.
Ambitne plany nie mącą duszy jego. Cała duma zwraca się ku córce i zięciowi. Bywa ukojony, zadumany — a Florcia przy nim. Panna Toks często odwiedza szczęśliwą rodzinę i ofiaruje chętnie swe usługi. Podziw jej dla protektora, tak niedawno sławnego w dziedzinie finansowej, przybrał charakter platoniczny Panna Toks zresztą nie zmieniła się.
Nic nie ocalało z druzgów olbrzymiego bogactwa, prócz corocznej dożywotniej renty, jaka wpływa niewiadomo jak i niewiadomo skąd. Pana Dombi usilnie proszono nie czynić dochodzeń i przekonano, że to jakiś stary dług. Radził się pod tym względem swego dawnego kantorzysty, a ten stanowczo utrzymywał, że sumę wysyła pewien dom handlowy, z którym niegdyś pan Dombi miał kupieckie stosunki.
Pan Morfin przekonał się ostatecznie, że ze wszystkiego złego najgorsze jest stare kawalerstwo i dlatego zawarł związek małżeński ze siostrą Jana Karkera. Odwiedza niekiedy swego dawnego pryncypała, lecz rzadko i niechętnie. Są w dziejach Jana, a tem więcej jego rodziny, takie okoliczności, z powodu których wizyty podobne nie wydają się właściwemi, zwłaszcza, że Jan i pan Morfin, jako przyjaciele i spokrewnieni, mieszkają teraz w jednym domu. Walter bywa tam czasami, Florcia także — a w tych wypadkach skromny domek rozbrzmiewa duetem fortepianu i wiolonczeli.
Lecz jakże miewa się drewniany miczman wśród tych odmiennych stosunków? Właściwie nic; zawsze to dzielny młody żeglarz z prawą nogą podaną naprzód i z przyrządem optycznym przy prawem oku. Poweselał, odmłodniał, bo go właśnie pomalowano od trójkątnego kapelusza do trzewików ze sprzączkami, a nad głową lśni napis złoty: Hils i Kuttl.
Nie zmienił młody miczman i rodzaju swych kupieckich zajęć; lecz powiadają na Ptasim Rynku, że pan Hils stał się bogatym i nietylko nie cofa się w stosunku do czasu, ale go wyprzedza bez względu na perukę, dyskretnie kryjącą siwe włosy. Rzecz ma się tak, że pan Hils kiedyś tam dał swe pieniądze handlowemu domowi i dopiero teraz okazało się, że kapitał jego rósł i wciąż urasta do ogromnej sumy. Pewna bądź co bądź rzecz, że pan Hils nie myśli więcej o braku kupców. Wesoły i zadowolony, z okularami na czole i chronometrem w kieszeni, raźno staje u drzwi magazynu w swym kawowym kaftanie, a rzadko bardzo smutna myśl zasępia mu czoło.
Jego przyjaciel i spólnik handlowy kapitan Kuttl mieszka z nim razem i błyska takimi pomysłami kupieckiej wyobraźni, które stokroć są lepsze od rzeczywistości.
Kapitan zawsze pewny najmocniej, że młody miczman wywiera rozległy wpływ na handel i żeglugę całej Anglii, że ani jeden statek nie może opuścić londyńskiego portu bez jego potężnego współdziałania. Jego rozkosz, gdy ogląda własne nazwisko nade drzwiami magazynu, dosięga najwyższego poziomu poetyckiej ekstazy. Dwadzieścia razy na dzień przebiega szeroką ulicę, aby się przyjrzeć złoconym literom z przeciwnej strony, a za każdym razem niezmiennie powtarza:
— Edwardzie Kuttl, serdeczny mój druhu, gdyby twoja matka była wiedziała, że staniesz się takim uczonym człowiekiem, byłaby z radości z pewnością w siódmem niebie. Tuts uwielbia swą żonę i ma ją za najmądrzejszą na kuli ziemskiej kobietę. Ilekroć opowiada o niej swym przyjaciołom, odzyskuje w pełni werwę i wymowę.
— Otóż tak, moi panowie: nie zliczyłbym wypadków, ile to razy niepospolity rozum mojej żony święcił zasłużone tryumfy. Ale największego podziwu godna bystrość, z jaką odgadła moje uczucia dla panny Dombi. Panowie rozumiecie, że uczucia te nigdy się nie zmieniły. Teraz jestem takim, jakim byłem. Panna Dombi w moich oczach to tęczowa wizya. Kiedyśmy zaczęli z panią Tuts rozprawiać o tem, no wiecie panowie... tkliwym porywie, jam utrzymywał, że mnie w owym okresie można było porównać do uwiędłego kwiatu.
Przenośnia ta bardzo przypada do gustu kapitanowi i dla tego czyni on dodatkowe filuterne spostrzeżenie, że żaden kwiatek nie więdnie tak rychło, jak róża. Bardzo dobrze.
— Ale wyobraźcie sobie — ciągnie Tuts — moje zdumienie: wszakże ona najzupełniej odgadła uczucia moje, nawet lepiej, niż ja. Nie było z czego się jej zwierzać. Była ona w owym czasie jedyną na ziemi istotą pomiędzy mną i milczącym grobem. Nie zapomnę nigdy, z jakiem mistrzostwem utrzymała mnie nad brzegiem otchłani przy życiu. Ona wie, że ponad wszystkie stworzenia stawiam pannę Dombi, wie, że niema na świecie takiego czynu, żebym się go nie podjął dla panny Dombi. Wie, że uważam pannę Dombi za najpiękniejszego, najbardziej czarującego anioła. I cobyście, panowie, myśleli, że na to powie? Oto co: „Masz racyę, mój drogi: sama tak myślę.“
— I ja tak myślę! — mówi kapitan.
— I ja! — dodaje Salomon.
Tuts nakłada fajkę — a twarz jego oświetla się zachwytem.
— Stąd oczywiście wynika, że niema na świecie bardziej spostrzegawczej kobiety, niż moja żona. Co to za rozum! Co za przenikliwość! Nie dalej jak wczoraj wieczorem, gdyśmy gruchali jak gołąbki... Na honor, porównanie to zbyt słabo maluje moje uczucia... Nie dalej jak wczoraj rzekła: „Jak godne uwagi obecne położenie naszego Waltera! Oto po pierwszej dłuższej podróży morskiej — powiada moja żona zupełnie oswoił się z niebezpieczeństwami żeglugi “ — wszakże to prawda, panie Sols?
— Prawda!
— I oto zaledwie oswoił się z niebezpieczeństwami morza — wszystko to powiada moja żona — ten sam dom handlowy zaszczycił go najwyższem zaufaniem, ofiarując mu najlepszą posadę w swem głównem londyńskiem biurze. Wszyscy cenią go, jako dzielnego pracownika, a on szybko i daleko zajdzie w świecie handlowym. Lubią go, szanują i wuj w porę przysposobi mu pomoc przez swe bogactwo — wszakże tak, panie Sols! Moja żona nigdy się nie myli.
— Prawda, drogi przyjacielu. Moje zaginione okręty, pełne złota, bardzo w porę i szczęśliwie przybiły do lądu. Nieznaczny zasiłek, panie Tuts, ale przyda się dla młodego człowieka.
— Właśnie. Przyzna pan, że moja żona nigdy się nie myli. W takiem tedy uwagi godnem położeniu znajduje się nasz miły porucznik Walter. Cóż stąd wynika? Teraz dopiero proszę podziwiać zdumiewającą przenikliwość mojej żony. Oto co powiada pani Tuts: „Na oczach pana Dombi, pod jego dozorem zakłada się nowa... nowa... budowa“ — właśnie tak się wyraziła — „budowa, która rosnąc stopniowo, z czasem może przewyższy znamienity handlowy dom, którego przedstawicielem był tak długo. W taki sposób — wszystko to powiada moja żona — z łona jego córki z tryumfem się zjawi — nie, powiedziała, zdaje mi się — wyrośnie nowy Dombi i Syn, który będzie kwitnął setki lat i dożyje najdalszych pokoleń.“
I Tuts przy pomocy swej fajki, przedziwnie akcentującej krasomówcze efekty, zapewnia uroczystą powagę wróżbom swej żony, a kapitan i Salomon Hils wtórują mu z głębi serca.
Nowe wino starzeje w dusznej piwnicy na kształt doskonałej madery, sławnie kończącej wiek swój; gęsta pajęczyna, pył i piasek osnuwają nowe butelki.
Piękne dni jesienne. Na wybrzeżu morza przechadzają się jak gołąb siwowłosy starzec z młodą skromnie, ale wykwintnie ubraną kobietą. Z nimi dwoje dziatek: chłopczyki dziewczynka. Stary pies — nieodłącznym ich towarzyszem.
Starzec przechadza się z chłopcem, gawędzi z nim, pomaga mu si bawić, troskliwie się nim opiekuje, strzeże go, jak gdyby to było głównym celem jego życia. Gdy chłopczyk się zaduma, starzec podobnie. Niekiedy chłopczyk siada obok niego, patrzy mu w oczy i pyta; starzec bierze go za rączkę i zapomina o odpowiedzi. Wtedy chłopiec powiada:
— Cóż dziadusiu? Naprawdę tak jestem podobny do swego biednego wujaszka?
— Tak, Pawełku. Ale twój wujaszek był słabowity, a ty jesteś bardzo silny.
— O, tak, jam bardzo silny.
— I on na tem wybrzeżu spoczywał w wózeczku, a ty umiesz biegać.
Na dowód tej umiejętności chłopczyk wymyka się z objęć starca i biegnie, a dziadek go dogania.
Ale nikt prócz Florci nie wie, jak ogromne jest przywiązanie staruszka do dziewczynki. Istnieje pomiędzy nimi jakiś tajemniczy związek, który odczuwa nawet dziecko. Pieści je na swem łonie, przytula do serca, nie może obojętnie patrzeć na najlżejszą chmurkę na jej twarzyczce, nie może ani na chwilę znieść jej nieobecności. Zdarza się, że wstaje niekiedy o północy z łóżka, byle popatrzeć, czy dziecię śpi spokojnie. Cieszy się, kiedy rankami wbiega do jego sypialni i budzi go swą rączką. Wciąż niepokoi go myśl — mylna myśl — jakoby dziewczynki nie pielęgnowano tak, jakby należało. Słowem — starzec zakochany w niej, ile tylko dusza kochać jest w stanie. Często bawią się i gawędzą razem, a dziecię pyta niekiedy:
— Dziadku, dla czego płaczesz, gdy mię całujesz?
— Maleńka Florcia! Maleńka Florcia! Oto wszystko, co odpowiada starzec, odgarniając sploty z twarzyczki wielbionej dziewczynki.