Dramat na Oceanie Spokojnym/XVI
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dramat na Oceanie Spokojnym |
Wydawca | Księgarnia Św. Wojciecha |
Data wyd. | po 1926 |
Druk | Drukarnia św. Wojciecha |
Miejsce wyd. | Poznań; Warszawa; Wilno; Lublin |
Tłumacz | Józef Birkenmajer |
Tytuł orygin. | Un dramma nell'Oceano Pacifico |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
W owych czasach kary cielesne były szeroko stosowane na okrętach zarówno handlowych jak wojennych.
Chłostanie marynarza opieszałego lub krnąbrnego było rzeczą pospolitą; zwłaszcza Amerykanie i Anglicy uciekali się do użycia harapa, noszącego nazwę „kota dziewięcioogoniastego“.
Harap ten, budzący istną trwogę pośród marynarzy, składa się z krótkiej rączki, do której jest przymocowanych dziewięć rzemyków, zakończonych małemi kulkami z ołowiu; każda z tych kulek zostawia krwawą pręgę na plecach skazańca.
Dwadzieścia do trzydziestu uderzeń tym przyrządem wystarcza, by zmasakrować doszczętnie najsilniejszego nawet człowieka. Anglicy wprawdzie skazują czasem buntowników, opryszków i złodziei na pięćdziesiąt plag i więcej, ale w takich wypadkach potrzebna jest przy egzekucji obecność lekarza, który może nakazać przerwanie kary, gdy życiu skazańca grozi niebezpieczeństwo; w każdym razie przerwa ta bywa tylko chwilowa, gdyż ledwo rany nieszczęsnego skazańca jako tako się zasklepią, wymiar kary rozpoczyna się na nowo.
Bill, który podawał się za marynarza angielskiego, powinien był wiedzieć o srogości tej kary; jednakże niegodziwiec ten miał chyba niezmożoną siłę i niezwykłą odwagę, gdyż spokojnie przyglądał się Asthorowi, który podchodził ku niemu, wymachując ze świstem dziewięcioma rzemykami z twardej skóry.
— Obnażcie mu plecy — ozwał się stary marynarz.
Na ten rozkaz rozbitek zerwał się z miejsca i usiłował odepchnąć trzymających go marynarzy, wykrzykując chrapliwym głosem:
— O, nie! na to nie pozwolę!
— A to czemu? — zapytał kapitan Hill, w którego umyśle zrodziło się podejrzenie.
— To zbyteczne.
— Może kryjesz coś na plecach?
Rozbitek rzucił na kapitana dzikie spojrzenie i próbował rozpaczliwym wysiłkiem wstać na równe nogi, jednakże marynarze trzymali go silnie.
— Mówię, że nie zedrzecie ze mnie ubrania! — wrzasnął z wściekłością Bill.
— Jedno słowo, panie kapitanie — ozwał się głos jakiś.
Kapitan obrócił się i ujrzał przed sobą chudego Mac Bjorna, który wśliznął się pomiędzy marynarzy, ustawionych dokoła grotmasztu celem czuwania nad resztą rozbitków.
— Czego sobie życzysz? — spytał go kapitan opryskliwie. — Tu nie twoje miejsce.
— Pozwól pan, że rzeknę słowo w obronie mego kamrata.
— Co? chcesz przeszkodzić wykonaniu kary?
— Nie mam tego zamiaru, panie kapitanie — odpowiedział chudzielec, kłaniając się z pokorą — prosiłbym jednak, ażeby pan nie kazał wymierzać dwudziestu uderzeń harapem w plecy tego nieszczęśliwca.
— A to czemu?
— Przed dwoma miesiącami biedak złamał sobie obojczyk… i… rozumie pan…
— Zrozumiałem więcej niż trzeba, Mac Bjorn — odpowiedział kapitan z iron ją. — Hola, druhowie, zajmijcież się i tym żyjącym kościotrupem!
— Ależ… panie kapit…! — wykrzyknął Mac Bjorn, pobladłszy. — Czy chcesz pan i mnie wysmagać?
— Nie… ale chciałbym obejrzeć i twoje plecy. Dalej, obnażyć plecy tym ludziom!
Już marynarze mieli wykonać ten rozkaz, gdy nagle znienacka posłyszano czyjeś wołanie:
— Gore!… gore!…
Grom z jasnego nieba nie wywołałby większego wrażenia pomiędzy załogą, jak ten krzyk rzucony w takiej chwili.
— Gore! — powtórzył ten sam głos.
Z luki pokładu głównego wypadł jeden z marynarzy, blady, zmieniony na twarzy, z błędnem spojrzeniem, i krzyknął po raz trzeci głosem schrypłym od trwogi:
— O kręt się pali!…
Kapitan rzucił się ku niemu:
— Oszalałeś, Brown! — zawołał.
— Nie, panie kapitanie — odpowiedział marynarz — szafarnia stoi w płomieniach: proszę patrzeć!
Chmura gęstego i gryzącego dymu wydobywała się z wielkiej luki zrazu powoli, potem coraz gwałtowniej, wijąc się dokoła dolnych żagli.
— Wielki Boże! — wykrzyknął kapitan. Powiódł dokoła straszliwym wzrokiem, przyglądając się najpierw Billowi, następnie Mac Bjornowi, a wreszcie ich towarzyszom.
— Biada wam, biada! Wystarczy najmniejsze podejrzenie, a każę was wszystkich powywieszać na najwyższej rei! — wykrzyknął. — Do mnie, Asthor i inni, jeżeli zależy wam na życiu, bierzcie się raźno do pomp!
To rzekłszy, skoczył w stronę luki wraz ze sternikiem; załoga zaś, porzuciwszy obu jeńców, pospieszyła wynosić pompy i kubły; pomagali im w tem i rozbitkowie, którzy jakoby zaniechali wszelkich planów zemsty.
Pomimo kłębów dymu, które z nieodpartą zaciekłością buchały z szerokiego otworu, kapitan i Asthor zeszli po schodach wiodących pod pokład.
Dym zapełnił całą niemal komorę. Wydobywał się potężnemi słupami z magazynu żywności, umieszczonego pod czeladnią na galardzie, gromadząc się na korytarzach i wdzierając się we wszystkie zakątki wielkiego okrętu.
Tygrysy, które instynktownie odczuwały bliskość ognia, ryczały i z wściekłym impetem rzucały się na pręty, że aż klatki drżały w posadach. Był to koncert straszliwy, mieszanina miauczeń potężnych, ochrypłego wycia i przeraźliwych wrzasków, od których włosy jeżyły się na głowie.
Kapitan i sternik wcisnęli czapki na oczy, i trzymając chusteczki przed nosem, zapuścili się w głąb korytarza.
Dotarłszy tu skroś dymu, który stawał się coraz czarniejszy i coraz gęstszy, ujrzeli migocące języki płomienia, rzucające krwawe odbłyski na czarne ściany komory.
Do ich natężonego słuchu doszedł głuchy szum, przerywany niekiedy hukiem wybuchających beczułek z naftą i innemi cieczami, oraz trzaskiem płonącego drzewa. Gdy na chwilę dym się przerzedzał, ukazywały się w kształcie wężowych splotów same tylko płomienie, liżące wiązania pokładu; później dym znów gęstniał i podchodził coraz bliżej, jakby gnany wichrem gwałtownym.
— To pali się magazyn — ozwał się kapitan, cofając się i ocierając pot z czoła.
— Tak, panie kapitanie — odpowiedział sternik, któremu twarz pociemniała.
— Wychodźmy na górę, bo może być za późno.
Przebili się przez kłęby dymu, wdarli się pospiesznie na drabinę i wrócili na pokład. Marynarze pobladli, lecz zdecydowani walczyć do końca z niszczycielskim żywiołem, przygotowali już pompy, zanurzywszy węże sikawek w morze wzdłuż boków okrętu.
— Jak dotąd, pożar nie jest groźny — rzekł kapitan — lecz może stać się groźny, jeżeli nie zaczniemy go zwalczać z całych sił. Żądam od was spokoju i zimnej krwi, a oznajmiam, że kto odejdzie od pompy bez mojego pozwolenia, jest już człowiekiem zgubionym.
Poczem zwróciwszy się ku rozbitkom, którzy z rękoma w kieszeni przyglądali się z wysokości kasztelu przedniego pożarowi, ozwał się do nich groźnym głosem:
— Wy też do roboty! Jeżeli będziecie się wzbraniali, każę was powiesić, jakem Jankes!
Nie było żartów z kapitanem Hillem, który dał już dowody, że umie nakazać posłuch i nie cofa się przed żadną przeszkodą. Rozbitkowie, nie wyłączając Billa i Mac Bjorna, którzy zdawali się cieszyć z tego, iż uniknęli oględzin, mogących ujawnić ich fach istotny, a może i coś gorszego, wzięli się żwawo do roboty razem z załogą.
Gdy Asthor z kilkoma marynarzami zszedł do komory, by umieścić tam węże sikawek, a inni pompowali z całej mocy, ukazała się na pokładzie Anna, wołając:
— Ojczulku! pożar na okręcie!
Kapitan zbliżył się do niej.
— Wiem, Anno — odrzekł z głębokiem wzruszeniem. — Nie lękaj się! Mam nadzieję, iż z pomocą Bożą i mojej załogi uda mi się go ugasić.
— Przy twoim boku nie boję się niczego. Masz nadzieję ugasić pożar?
— Jeszcze nie mogę nic powiedzieć, ale nie dam się zaskoczyć niespodzianym okolicznościom. Przywołaj dwóch marynarzy i każ im przygotować dwie największe szalupy oraz załadować broń i żywność.
Dwaj marynarze przybiegli na wołanie i poddali się rozkazom Anny, kapitan zaś wrócił do pomp.
Pożar, choć gwałtownie zwalczany przez całą załogę, posuwał się naprzód; zachodziło niebezpieczeństwo, że rozciągnie się na cały okręt. Skład żywności zamienił się w piec płonący; w jego wnętrzu jarzyły się i pryskały tłuszcze, strzelały ogniem napoje wyskokowe, trzeszczały i skwierczały wiązki stokfiszów, baryłki solonego mięsa, wędliny i skrzynie z sucharami, wyrzucając kłęby czarnego, cuchnącego dymu i fontanny iskier, które natarczywie dobywały się z luki, owijając grotmaszt i żagle. Pod pokładem słychać było głuche huki i trzaski, tym zaś odpowiadały coraz trwożliwsze wycia i ryki dwunastu tygrysów, które dławiły się dymem pomimo strug wody, omywających klatki.
W czeladni marynarskiej nikt nie mógł już wytrzymać. Ludzie, którzy utworzyli łańcuch, podając sobie z rąk do rąk kubły z wodą, musieli cofnąć się z tego miejsca niebezpiecznego, z obawy by ich nie zadusił dym i by nagle nie zabrakło im oparcia pod nogami.
Pompy pracowały bez wytchnienia. Marynarze, którzy zachowali nad podziw zimną krew, nie szczędzili trudów, dokonywanych pod okiem kapitana i sternika. Gdy któryś zasłabł, na jego miejscu stawał drugi, i strugi wody z szumem donośnym lały się bezustanku w zadymione czeluści okrętu. Kapitan Hill z nieporównaną zuchwałością po trzykroć usiłował wejść pomiędzy chmury dymu i deszcz iskier, tryskających z pod pokładu, by upewnić się o stanie pożaru, lecz zmuszony był za każdym razem cofnąć się, by nie paść trupem na miejscu. O godzinie trzeciej po południu Asthor, który zapuścił się do czeladni, by ratować skrzynie i łóżka załogi, wyskoczył pospiesznie na pokład, mając brodę i włosy spalone do połowy.
— Kapitanie — powiedział, odciągając na bok Amerykanina — ogień ogarnął czeladnię i podłoga lada chwila się zawali!
— A więc pożar się rozszerza? — zauważył Hill z boleścią w głosie.
— Tak… pomimo strumieni wody spadających do szafami.
— Co począć? — wyszeptał kapitan, rzucając rozpaczliwy wzrok na Annę, która siedziała na rufie. Naraz zerwał się z miejsca i wydał okrzyk przeraźliwy:
— Wielki Boże!
Na przodzie okrętu podniosły się okrzyki trwogi. Kilku marynarzy porzuciło pierwszą pompę, ustawioną koło fokmasztu. Z luki przedniej wydobywał się kłąb dymu. Płomienie, które przeżarły belki i pozbawiły oparcia załogę, ogarnęły całą czeladnię i sięgały już podnóża fokmasztu.
Kapitan Hill rzucił się między zbiegów i huknął groźnie:
— Na miejsca!
Marynarze wahali się chwilę, lecz mając w pamięci groźbę kapitana, zdecydowali się wrócić do pompy, puszczając strugi wody na czeladnię.
Wszystkie te wysiłki nie zdały się jednak na nic. O godzinie ósmej, gdy na horyzoncie gasły ostatnie blaski zachodzącego słońca, olbrzymi płomień buchał z luki przedniej, rzucając złowrogie, krwawe światło na fale oceanu Spokojnego!…
„Nowa Georgja“ była zgubiona.