Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę/Rozdział piąty

<<< Dane tekstu >>>
Autor Władysław Orkan
Tytuł Drogą czwartaków od Ostrowca na Litwę
Wydawca Centralne Biuro Wydawnictw N.K.N
Data wyd. 1916
Druk Drukarnia Narodowa w Krakowie
Miejsce wyd. Kraków
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
ROZDZIAŁ PIĄTY.

Wczesnem ranem, nazajutrz, 1. lipca wyruszył pułk z Ludwinowa. Również miała opuścić Ludwinów Brygada i posunąć sie naprzód. Moskale cofnęli swoje pozycye.
Przy deszczu roszącym zdążały oddziały rozmiękłemi polnemi drogami w kierunku naprzód południowym, później znagła wschodnim.
Przed południem stanął pułk w Kazimierzowie, wsi niedużej, na płaskowyżu ładnie położonej. Tu naznaczone kwatery. Komenda pułku zajęła izbę w domu schludnym, murowanym, jakoby sołtysim.

~~~~~~~~~~~~~~

Gospodyni domu, która warzyła mleko na blasze, gdyśmy weszli, na propozycyę, by nam je odstąpiła, odrzekła, krasząc uśmiechem odmowę:
— To dla babuśki. Ale mogę panom zwarzyć jeszcze.
Poniosła garnek przez sień do drugiej izby. Rozumieliśmy, że ta »babuśka« to najważniejsza tu osoba w domu, ważniejsza od wszystkich sztabów.
Rozgościliśmy się w izbie. Naniesiono słomy żytniej, roztoczono pod ścianami — miejsca było dość, mimo, że piec duży zajął cały kąt. Izba obszerna o trzech oknach — ławy, stół, stołki — ściany i sufit bielone.
W jakiś czas później (mleko, drugi raz warzone, dostaliśmy), gdy każdy oddał się zajęciu swemu lub wypoczynkowi, drzwi z sieni ustąpiły, weszła kobieta stareńka, smietnia może, chuda jak skrzydełko.
Weszła, stanęła, wsparta na koszturku i wzrokiem dziwnym potoczyła wokoło po izbie.
Co było w tym wzroku? Przychodził jakby z dala, z innego świata. Rozświetlał się powoli świadomością zobaczonych rzeczy, i stanęło w nim zdumienie.
Słoma na ziemi, nieład — jacyś skądś nieznani ludzie siedzą, leżą na ziemi na słomie — w tej izbie, której ona była przez lata jedyną władną gazdynią. Co to takiego?
Poruszyła bezdźwięcznie ustami. jakieś słowa, sobie samej rzeczone. I wyszła. — jak widmo.
To ta »babuśka«, dla której mleko gospodyni warzyła, gdyśmy weszli. Wytrąciła i ją wojna z normalnego trybu życia, rzuciła w niedogodę. Kąta swojego spokojnego niema — ktoś wchodzi w jej prawa — jakieś się rzeczy dzieją, których nie może zrozumieć.

~~~~~~~~~~~~~~

Rozpogodziło się. Bój armat się wzmógł. Pułkownik z adjutantem pojechał ku pozycyi. Z otwartej przed wsią płaskowyżnej przestrzeni obserwujemy ruchy rezerw wśród zbóż na opodalnym zboczu wyniesienia, (linie pierwsze zachylenie skrywa) przemykanie różańcem miedzami kawaleryjskich oddziałów i groźną czynność armat. Tuż pod grzbietem wzniesienia pod laskiem przyczaiła się ruchliwa baterya polna, sześć raz po razu dając w odstępach wystrzałów. Szukają jej szrapnele rosyjskie, co chwila wykwitają dymki rdzawe nad laskiem i pobok. Na dole, skryta za chałupą w osłonie drzew, pracuje ciężko baterya haubic. Błyski uprzednie wybuchów zdradzają tylko oczom źródło grzmotu.
Nie widząc skutków tych niszczących działań, mogło się odnieść wrażenie, że się jest w obliczu manewrów. Lecz i skutki dość rychło dały się nam widzieć.
Przejeżdżają wozy z rannymi — sznur długi. We wsi w dole mieści się stacya opatrunkowa. Stamtąd odwożą ich dalej, na tyły.
Na jednym z wozów znajduje się ranny legionista z naszego pułku. Skąd? jak? co? Gromada otoczyła wóz. Dowiadujemy się, że siedmiu ich, nie mogąc się doczekać walki, gorącością porwanych, wymknęło się nocy ubiegłej na linię, i z tych oto ten ranny, kilku poległo.
Po południu przeprowadzają kolo nas partyę jeńców z 750 ludzi. Warto przytoczyć okoliczności, w jakich tych jeńców dostano, a jakie nam odprowadzający ich landszturmiści 2 pułku 40 (rzeszowskiego) z tryumfem opowiadają.
Stali owi Rzeszowiacy, jako rezerwa, w lesie. Oficerowie poszli na obiad do wsi. Im się poczęło przyłożyć. Tedy przyszło im na myśl, że tam za górą pod lasem stoi tren rosyjski. Dobrać się do tego trenu, oplaciłoby się. Zanim oficerowie powrócą z obiadu, oni już mogą być z powrotem na stanowiskach. Nie długo radząc, bo przeciwników tej myśli nie było, pod dowództwem podoficera ruszyli. I bylaby się im sztuka udała. Gdy niespodzianie naszli rosyjskie rezerwy. Zgniewani, rzucili się na nie i prawie bez walki pojmali. Ale o trenie już gadki nie było — przestrzeżony strzałami, nie czekał. Wracali z jeńcami, już nie kołując, lecz na wprost brzegiem lasu. Na grzbiecie trafili akurat na skrzydło pozycyi rosyjskich, o las się opierające. Wywiązała się bitwa krótka. Moskale, z tyłu napadnięci, bronili się mimo to zaciekle. »Twarde to chłopy przy bitce. Taki oficer od maszynowego karabinu... Ja go kolbą po łbie, a ten nic, ino strzela... taki zbój« — opowiada nam, zgorszony takim oporem Rzeszowiak. Dobrali jeszcze jeńca i do wsi na dół przywiedli: razem 750 ludzi, oficerów kilku i karabin maszynowy. Tymczasem, zanim ich oficerowie obiad jedli. Nie wiedziala Komenda, czy ich sądzić, czy im ma dziękować. Dostali naganę za to, że bez rozkazu poszli, a pochwałę, że jeńców przyprowadzili. »Wyprawa jednak nie udała się: do trenu nie dotarli«.
Popołudnie wśród zajęć obozowych przeszło. Oddziały rozmieściły się wygodnie, po chatach i stodołach, w nadziei dłuższego poatoju.
Komenda pułku zaprosiła dowódzców batalionowych z adjutantami ich na kolacyę, podaną w sporządzonej prowizorycznie altanie. Jakiś oficer Polak z sąsiadujących austryackich oddziałów przyniósł krakowskiej kiełbasy, likieru — więc uczta. Humory niemal weselne. Kazano grać orkiestrze pułkowej, która dżwiękami zapełniła wieś, ściągając gromady żołnierskie na plac koncertowy. W przerwach wesole pogwary, śpiewy, beztroski nastrój. »Jak na majówce« — mówią chłopcy.
Naraz — depesza. Alarm.
Pułk dostaje rozkaz udania się na pozycyę.
Niezwłocznie zarządzony wymarsz.

~~~~~~~~~~~~~~

Zmierzch zapadł.
Bataliony wyszły, wsiąkły w mrok.
Za nimi, coraz przyostając, tren bojowy. Ciężko toczą się wozy po błotnych zepsutych drogach. Wśród pustaci pól niewidnych, to wśród majaków drzew, ogrodzeń, środkiem jakiejś wsi.
Noc ciemna. Jakiś zakręt, ledwie rozeznać tor drogi.
Zdążają wozy pod górę. Wjazd jakiś szeroki, niby do obejścia dworskiego.
A oto czarne ściany parku.

Droga przez park prowadzi. Przez park grożny,

Odpoczynek pod cerkwią.
surowy, milczeniem objęty. Poprzed plac jasny, oświetlony jarzącemi oknami pałacu. Sztab dywizyi podobno tu stoi.

Za parkiem, przestrzeń — noc, rdzawym odblaskiem przeszyta.
Na wprost — olbrzymi pożar. Jakieś miasteczko płonące. Borzechów?
Tam tren ma jechać — droga tam prowadzi. Czy nie pomyłka?
Na lewo i na prawo od tego skupiska płomieni wybłyskują nad ziemią bezgłośne rakiety, zaświecają się w ciemności i gasną. Oczy pozycyi w noc ciemną, szukające wroga, baczące, czy nie knuje jakiegoś podejścia.
Cisza wielka, cisza niezwykła, jak przed czemś strasznem, co się zaczaja w ciemnościach, potęguje grozę nastroju.
Wybłyskujące co chwila rakiety wyznaczają pozycye nasze i wroga. Są one, jak widać, tuż blisko, o wiorstę.
Sunie tren milczącą karawaną wprost w to niewiadome. Podnoszą się niespokojne pytania. Tak, napewno omyłka. Łącznik stracony. Lecz — rozkaz.
Zjeżdżają wozy z góry, w świetle pożaru widoczne. Zajaśniał, wykwitł ze środka ogniska ollrzymi stos płomienia białego, z niewiadomego źródła.
Podjeżdża tren pod bramy onego miasta pożaru. Rakiety zaświecają się tuż przed oczyma. Dalej trudno jechać.
Widać też, pomysłowość w stylach, w których uderza przedewszystkiem humor architektów.
Stanął namiot pułkownika o kształcie indyjskiej pagody. Napis: »Willa Niemaboja, bo tu mieszka Roja«. Stanęło pobok skromniejsze »Podhale«. — A że na wieczerzy gościć ma w Komendzie naszej Brygadyer Piłsudski, więc pionierzy według planu ich komendanta, małego, ale groźnego »Gewonta«, budują altanę z brzóz ściętych pomiędzy kolumnami sosen, sporządzają ławki i stoły na ucztę, orkiestra się gotuje...
Nagle — rozkaz wymarszu. Zwijanie prędkie namiotów. Wieczerzać niema czasu. Pułk wyrusza, już zmrokiem, w stronę Borzechowa.

~~~~~~~~~~~~~~



Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Władysław Orkan.