Duch puszczy (Bird, 1912)/Duch puszczy
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Duch puszczy |
Podtytuł | opowiadanie z borów amerykańskich |
Wydawca | Gebethner i Wolff |
Data wyd. | 1912 |
Druk | W. L. Anczyc i Spółka |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | Władysław Ludwik Anczyc |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Podczas powyżej opisanej rozmowy zaszła inna scena w chacie Wenongi. W niej to trzymano Natana jako najznakomitszego z pomiędzy pojmanych jeńców.
Jego dziwny ubiór i cała powierzchowność podobna do postaci indyjskich kuglarzy zaimponowała dzikim, jak wszystkie plemiona ciemne, nadzwyczajnie zabobonnym. Wrażenie to zwiększyło się jeszcze napadem konwulsyjnej choroby, którą został rzucony o ziemię. Dzicy przypuszczali, że go jakiś potężny szatan opętał wstąpiwszy w jego ciało. Po przeminięciu słabości, chociaż skrępowali go jak innych więźniów bawolimi rzemieniami i zaprowadzili do chaty wodza, obchodzili się z nim z łagodnością i uszanowaniem, dowodzącem wiary w jego moc nadprzyrodzoną.
Wiara ta tem jawniej uwydatniła się na drugi dzień, gdy dzicy poczęli tłumnie gromadzić się koło chaty Wenongi. Jedni pragnęli mu się przypatrzeć, drudzy — zapytać go o przyszłość, inni nakoniec, mniej zabobonni od tamtych, mniemali, że im się uda wywiedzieć jakichś o nim szczegółów i przeświadczyć się czy w istocie posiada potęgę nadprzyrodzoną. Do tych ostatnich należał Daniel Doe, czyli właściwie Atkinson, oraz kilku starych, doświadczonych i przezornych Osagów. Zarzucali oni tysiącznemi pytaniami jeńca, mniemając, że im się uda wątek tajemnicy pochwycić.
Ale wszystko to nie wywarło najmniejszego wrażenia na Natanie. Mniemanego czarnoksiężnika dyabeł milczenia, jak sądzili Indyanie, opętał; nie zwracał na nich wcale uwagi. W osłupieniu pogrążony, zdawał się być pozbawionym wszelkiego czucia i zmysłów.
Doe starał się jeszcze wprzódy wybadać Ralfa o Natana, ale Ralf dostawszy napadu rozsądku zaprzysiągł, iż wcale nie zna Natana. Wypierał się także uporczywie znajomości Rolanda i Edyty i w gorliwości poświęcenia się dla anielskiej damy pragnął wziąć całą winę na swoją głowę, przyznając się i chlubiąc z kradzieży koni, która w mniemaniu dzikich była najcięższym występkiem. Wszystko to w tem większe jeszcze podziwienie wprawiało Osagów, którzy teraz jeszcze silniejszego nabrali przekonania, że awantura nocna odbyła się pod wpływem działania złego ducha.
Nad wieczorem wszedł do chaty Wenonga przybrany w strój wojenny i ozdobiony wszelkiemi oznakami dostojeństwa i władzy, towarzyszyło mu dwunastu naczelników drugiego rzędu. Czarny Sęp, stanąwszy w pośrodku izby, rozpoczął długą mowę w zepsutej angielszczyźnie, powtarzając obszerniej to, co mówił wczoraj do Natana. Zapewniał go, że sam jest wielkim wodzem, a jego uważa za potężnego czarnoksiężnika. Wkońcu starał się wszelkiemi sposobami wpłynąć na niego, ażeby mu odkrył miejsce pobytu Ducha Puszczy, tępiciela pokolenia osiadłych tu Osagów.
— Wskaż Czarnemu Sępowi Dżibbenenosaha, potężny czarnoksiężniku, ażeby zatopił swoje szpony w jego cielsku. Kamienne Serce chce walczyć z nim oko w oko, ręka w rękę, pierś w pierś, ażeby więcej nie krążył w ciemnościach i młodych wojowników osagskich nie mordował.
Natan podczas całej tej mowy nie dał znaku najmniejszej uwagi, chociaż naczelnicy indyjscy uważali ją za nadzwyczaj piękną i okazywali, że im się niezmiernie podobała. Wenonga przekonał się, że nie zdoła na teraz skłonić wielkiego czarnoksiężnika białych do spełnienia swych żądań, odłożył więc dalsze namowy na później.
Nakoniec zabrali się wszyscy do wyjścia, ale przedtem każdy z Indyan, za przykładem Czarnego Sępa, obejrzał starannie więzy, krępujące więźnia.
Skoro Natan ujrzał się sam, znikła z jego twarzy dotychczasowa obojętność, jaką zachowywał podczas odwiedzin Wenongi. Zaledwie ucichły kroki odchodzących Indyan, gdy więzień natężywszy wszystkie swe siły, podniósł się i bystrym wzrokiem przejrzał całą izbę. Od wczorajszego dnia nic tu nie uległo zmianie, wyjąwszy że broń zawieszona na ścianach i palu podpierającym dach znikła. Wszystkie zresztą sprzęty i rzeczy pozostały na dawnem miejscu, a nad ogniskiem wisiały czupryny poruszane jego ciepłem. Kwakier spojrzawszy na nie drgnął z przerażenia i boleści, a na jego twarzy zarysowało się tak okropne cierpienie, iż zdawało się że pod jego brzemieniem serce mu pęknie. Zwolna przemógł się, przy szedł do siebie i znów zaczął się po więzieniu rozglądać.
Po obejrzeniu wnętrza izby i przekonaniu się, że nikt się w niej nie znajduje, Natan zaczął próbować, czy mu się nie uda zerwać rzemieni, krępujących mu ręce, ale pomimo nadludzkich natężeń nie zdołał nawet rozluźnić zaciśniętych węzłów.
Kilkakrotnie ponawiał tę próbę, lecz po daremnych usiłowaniach narobiwszy sobie tylko bólu, zaprzestał, acz niechętnie, kusić się o zerwanie więzów. Legł wyczerpany na kupie skór i zaczął rozmyślać, czy pozostaje chociaż najmniejsza nadzieja ratunku, czy też powinien wyrzec się jej zupełnie.
Była już sama północ, gdy kwakier usłyszał w kącie namiotu, ale zewnątrz niego, jakiś szelest. Natan podniósł się do połowy i nadstawił ucha, przysłuchując się bacznie. Wkrótce doszło do jego ucha wyraźne skrobanie i skomlenie. Wtedy twarz więźnia rozpromieniła się radością, poznał bowiem głos wiernego pieska.
— Ps! Ps! — zaczął wołać z cicha, usiadłszy na posłaniu. — Cukierku! Na! Tu!
Skomlenie ustało a natomiast zwiększyło się drapanie i szeleszczenie skór, stanowiących ścianę namiotu. Po paru minutach ukazała się z pod niej zmyślna główka Cukierka, a nakoniec sam on przecisnąwszy się przez otwór przybiegł do pana, szastając radośnie ogonkiem i położył mordkę na jego kolanach.
— Nie mogę cię uścisnąć, poczciwy mój piesku — mówił Natan do niego. — Patrz jak mię zbójcy skrępowali, nie jestem w stanie poruszyć ręką. Lecz — dodał, odwracając się tyłem do niego i wystawiając pięści skrępowane. — Na! Tu! Masz ostre zęby, przegryź to... tu, tu, Cukierek!
Mądra psina, której przedziwną zmyślność poznaliśmy już nieraz podczas tego opowiadania, zdawała się w samej rzeczy rozumieć słowa i skinienia swojego pana. Nie namyślając się długo, Cukierek począł gryźć rzemień na ręku Natana; gryzł i szarpał zaciągniętą pętlę z dziwną gorliwością. Kwakier podniecał jego usiłowania i zachęcał, wciąż mówiąc do niego:
— Raz już przecie uwolniłeś mię, psinko moja, kiedym leżał podobnie jak dziś skrępowany przy ognisku dzikich. Gdy posnęli, ty podsunąłeś się i ząbkami przegryzłeś rzemienie. Ani jeden z tych łotrów nie przebudził się więcej. Gryź, gryź, psiaczku! O tak! Jeszcze lepiej, nie uważaj na nic, choćbyś mię miał skaleczyć. Wszak ty umiesz gruchotać kości w swych ostrych zębach, a przecież rzemień nie jest tak twardy, jak one. Gryź, tak, o tak! Wybornie!
Takiemi słowy cicho szeptanemi Natan wciąż zachęcał Cukierka. Po upływie kwadransa próbował zerwać rzemień, ale ten, chociaż się nieco poddał, nie pękł jednakże.
— Jeszcze, jeszcze, wierny mój Cukierku. O tutaj, tu, jeszcze jedno ugryzienie! No dalejże!
Ale właśnie Cukierek nie chciał na nowo jąć się rzemienia. Zaprzestał swej roboty a potarłszy nosem o nogę swego pana, zaskomlił tak cicho, że tylko wprawne ucho Natana mogło to dosłyszeć.
— Ha — szepnął Natan, usłyszawszy szelest stąpań zbliżającego się ku drzwiom chaty człowieka — to czerwone skóry! Precz, pieseczku! Ruszaj stąd, później dokończysz swej pracy.
Pies bez zwłoki skoczył pod kupę skór w kącie leżących i w mgnieniu oka znikł tak, że sam Natan nie dostrzegł, czy Cukierek namiot opuścił, czy też przypadł gdzie w kącie.
Tymczasem kroki nadchodzącego coraz głośniej dawały się słyszeć. Natan rzucił się na posłanie skórzane i spoglądał bystrem okiem na matę drzwi zasłaniającą. Wkrótce odsunęła się ona i do izby wszedł stary wódz indyjski Wenonga, krokiem posuwistym, mającym dodać powagi i godności jego postaci.
Głowa jego była pokryta czupryną, przystrojoną szponami, dziobem i piórami sępa. Twarz po jednej stronie była umalowana na czerwono, po drugiej na czarno, również i ciało ubarwione w pasy szkarłatem i sadzami. W ręku trzymał siekierę wojenną, jakby gotową do zadania śmierci więźniowi. Za jego pasem tkwił ostry nóż do skalpowania, barki okrywała opończa wojenna przystrojona mnóstwem frendzli i świecidełek.
Tak ubrany i ustrojony szedł ku jeńcowi z głową wzniesioną w górę, a oczy jego błyszczały wściekłością i męstwem, jakby miał zamiar zgruchotać głowę Natanowi jednem uderzeniem tomahawka. Z pozoru zdawało się, że dyszy gniewem i zemstą, lecz okazało się wkrótce, że nie miał wcale zabójczych zamiarów. Zatrzymawszy się o trzy kroki od Natana, wpoił w niego wzrok tak okrutny, iż każdemu innemu człowiekowi krew ścięłaby się w żyłach z przestrachu. Poczem wzniósłszy siekierę ze stali polerowanej, nie dla zadania ciosu, lecz dla nadania sobie groźne, i imponującej postawy, zawołał donośnym głosem w języku indyjskim, gdyż zanadto był rozpalonym, aby mówić po angielsku:
— Jestem Wenonga! Czarny Sęp! Kamienne Serce, wielki wódz plemienia Osagów. Zabiłem dużo bladych twarzy i piłem krew ich gorącą. Drżą oni jak liść miotany wichrem gdy się głos mój rozlegnie w pobliżu ich osad, a żaden mi placu nie dotrzyma. Nie lękam się nigdy bladych twarzy, czegóżbym lękać się miał szatana białego? Gdzie jest Dżibbenenosah? Gdzie Duch Puszczy? Gdzie jest klątwa mego plemienia? Morduje on moich wojowników i odbiera im życie w cieniach nocnych. Dlaczegóż boi się spojrzeć oko w oko Wenondze, Czarnemu Sępowi, wielkiemu wodzowi Indyan Osagów? Czem jest: kobietą, psem czy łanią? Baby i dzieci przeklinają mnie, kiedy koło nich przechodzę. Nazywają mię mordercą swych mężów i ojców. Twierdzą, że ja wywołałem tego szatana z czeluści piekielnych. Gdyby Wenonga był odważniejszy, mówią, zabiłby Ducha Puszczy! A Wenonga krążył w najdzikszych ustroniach puszczy i szukał, a nie znalazł szatana bladych twarzy. Bo Dżibbenenosah lęka się siekiery Wenongi. Mój brat jest wielkim czarnoksiężnikiem! O gdyby brat mój wskazał mi, gdzie się ten nędznik ukrywa! Mój brat za wskazanie kryjówki Ducha Puszczy, zostanie ukochanym synem Wenongi.
— A więc Wenonga czuje, że wywołał szatana bladych twarzy? — zapytał Natan który po raz pierwszy od czasu pojmania go otworzył usta a twarz jego wyrażała uczucie zemsty zadowolonej.
Wódz indyjski, usłyszawszy te słowa, osłupiał. Były bowiem wymówione w języku Osagów tak biegle, iż Wenonga wziął to za nowy dowód nadludzkiej potęgi Natana. I spojrzawszy z przerażeniem na niego, rzekł.
— Słyszałem głos umarłych. Brat mój jest wielkim czarnoksiężnikiem.
— Wódz napełnia uszy moje kłamstwem. Szatan mordujący Osagów nie istnieje.
— Jestem starym wojownikiem, fałsz i kłamstwo nie znają drogi do ust Czarnego Sępa — odrzekł Wenonga z godnością. — Wiedz o tem człowieku iż miałem pięknych synów i wnuków. Gdzie oni są? Dżibbenenosah wkradł się nocą do mego wigwamu i wszystkich pomordował, wszystkich!
— Tak! Tak! — krzyknął Natan, miotając z oczu błyskawice. — Wszyscy zginęli, bo należeli do rodziny Wenongi.
— Wenonga także mordował dzieci bladych twarzy i żadne z nich nie żyje!
— O tak, dzieci łagodnego ojca! Biednego kwakra! — zaryczał Natan.
Wódz zachwiał się jak gromem rażony i wpatrywał się osłupiałym wzrokiem w Natana.
— Brat mój — mówił — jest wielkim czarnoksiężnikiem, nic nie zakryto przed jego wzrokiem; mówi on prawdę. Zdarłem czupryny z głów niewiast i dzieci kwakra.
— Nikogo nie oszczędziłeś! — wołał Natan piorunującym głosem. — Wymordowałeś wszystkich, a przecież nieszczęśliwy kwakier był przyjacielem Osagów, a nawet i twoim, Czarny Sępie!
— Blade twarze są psy i rozbójniki, którzy najechali nasze lasy, wytępiają zwierzynę, zabierają ziemię daną czerwonym skórom przez Wielkiego Ducha. Blade twarze chcą wyniszczyć plemię czerwone, chociaż indyjska siekiera nie tknęła ich lasów, ani strzelba nie powaliła ich zwierzyny. Nie my do nich, lecz oni do nas przyszli na wojnę i rabunek. Kwakier był moim przyjacielem, ale zabiłem go, bo on jest bladą twarzą i dzieci jego miały szpetną skórę białą, bo jego bracia są nieprzyjaciółmi moich. Oto skalpy rodziny kwakra — dodał, wskazując na wiszący pęk czupryn nad ogniskiem. — Wenonga sam je zdarł z głów jego kobiet i dzieci.
Ciało Natana zadrżało, oczy jego przygasły, zachwiał się i upadł na pęk skór.
— Mój brat jest wielkim czarnoksiężnikiem. Wskaże mi gdzie siedzi Dżibbenenosah, albo umrze najokropniejszą śmiercią jeżeli jego kryjówki nie odkryje.
— Wódz kłamie! — zawołał z gorzkim uśmiechem Natan. — Język jego jest długi i gęba wielka, ale małe serce jego drży przed Duchem Puszczy.
— Wenonga jest wielkim wodzem i chce walczyć z szatanem bladych twarzy odrzekł dumnie Czarny Sęp.
— Więc go zobaczysz! — krzyknął Natan, siadając na posłaniu. — Rozetnij moje więzy, a pokażę ci Dżibbenenosaha. — I wystawił skrępowane nogi, aby Wenonga mógł ostrzem siekiery rozciąć więzy.
Ale stary wódz zanadto był przezorny, aby uwalniać czarnoksiężnika.
— Ha! Ha! — zawołał Natan z szyderstwem, widząc jego wahanie. Kamienne Serce chełpi się, że chce walczyć z Duchem Puszczy, a lęka się bezbronnego jeńca. Wiedziałem, że Czarny Sęp ma serce jelenia.
Szyderstwo poskutkowało, tomahawk przeciął pęta. Natan wystawił powiązane ręce, Wenonga zawahał się jeszcze raz, lecz rozciął je wkońcu. Wtedy Natan zerwał się z ziemi migiem błyskawicy, oczy jego zaiskrzyły się dziką nienawiścią, wlepił je w twarz Czarnego Sępa i z wybuchem przerażającego śmiechu postąpił ku W-nondze.
— Patrz! — krzyknął. — Życzenie twe spełnione! Ja jestem Dżibbenenosah, Duch Paszczy! Ja sam, psie morderczy, wygubiłem twych wojowników i wytępiłem twoją rodzinę!
I zanim ogłuszony tą wiadomością wódz indyjski ochłonął z osłupienia, Natan jak wściekły tygrys rzucił się z szybkością gromu na niego. Jedną ręką schwyciwszy go za gardło rzucił olbrzymim zamachem na ziemię, drugą wydarł mu tomahawk i zadał mu cios w głowę tak potężny, że buchnęła krew z roztrzaskanej napoły czaszki. Raz jeszcze i drugi ponowił cios uderzając nienawistego wroga, który ufność kwakra podszedłszy, zrobił go najnieszczęśliwszą istotą na świecie.
— Umieraj, psie! — zawołał Natan. — Nakoniec wpadłeś w moc moją! Idź dowodzić na tamtym świecie wojownikom twoim, których wysłałem naprzód moją własną ręką do krainy duchów! Idź!
Północ była, gdy Wenonga legł pod ciosami Natana. W osadzie indyjskiej pogasły światła, cisza panowała głucha, a gdy mściciel uchodził w lasy, ciało starego wodza stygło rozciągnięte na podłodze jego własnego wigwamu.