Duch puszczy (Bird, 1912)/Zabłąkani

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  V.
Zbłąkani.

Telie obejrzała się za Ralfem i poznała po kierunku obranej przez niego drogi, że się puścił ku Niższemu Brodowi. Zwróciła na to uwagę Rolanda i jeszcze raz zaczęła go prosić gorąco, ażeby w tamtę udali się stronę, gdyż tym sposobem mogliby z pewnością uniknąć zasadzek indyjskich.
Roland jednak nie dał sobie o tem mówić.
— I dlaczegóż radzisz mi zmienić kierunek drogi? — zapytał Telii — czy z tego powodu, że ów łotr nawpół uduszony, przerażony pewną prawie śmiercią, w przystępie trwogi widział urojonego Ducha Puszczy? Jeżeli chcesz, ażebym posłuchał twej rady, musisz mi inne dać powody, gdyż w te wszystkie wasze baśnie wcale nie wierzę.
I nie wdając się w dalsze rozprawy z dziewczyną, Roland puścił się naprzód w tym samym kierunku, w jakim dotąd jechali. Wkrótce jednakże nowe przeszkody zatrzymały go w dalszej podróży.
Kiedy dostali się na drogę, prowadzącą do Górnego Brodu, Roland dostrzegł na ścieżce świeże ślady podków końskich, wskazujące, że ktoś przejechał tędy, kiedy oni zajmowali się oswobodzeniem Ralfa. Widok tych śladów z jednej strony ucieszył Rolanda, z drugiej zasmucił. Swobodny przejazd nieznajomego o tyle ucieszył kapitana, iż go zapewnił, że dalsza droga była wolna od Indyan; smuciło go zaś to, że nie spotkał podróżnego, od którego mógłby był zasięgnąć wiadomości o karawanie wirgińskiej, z jaką on niezawodnie musiał się zetknąć. Smutek Rolanda jeszcze się zwiększył, gdy spojrzawszy na słońce przekonał się, że niemało stracili czasu na wyzwolenie Stackpola i że dzień miał się ku schyłkowi. Nakłaniał więc swych towarzyszów do jak największego pośpiechu. W parę chwil potem, z tyłu, dał się nagle słyszeć huk kilku strzelb naraz wypalonych, następnie rozległ się krzyk i zatętniały podkowy końskie. Równocześnie z gęstwiny wypadł jeździec, bez kapelusza, z rozwianym włosem, z twarzą wykrzywioną od strachu i pomieszania, pomimo że był dobrze uzbrojony, gdyż miał przez plecy przewieszoną strzelbę, duży nóż myśliwski i siekierę o długiem toporzysku. Oglądał się wciąż, jakgdyby go ścigali nieprzyjaciele, a w przerażeniu nie dostrzegł nawet grupy naszych podróżnych i dopiero zatrzymał się, gdy Roland na niego zawołał. Wtedy tak gwałtownie ściągnął konia cuglami, iż ten stanął dęba i o mało jeźdźca nie zwalił na ziemię.
— Piekielne istoty! — zawołał w rozpaczy, chwytając strzelbę za lufę i podnosząc kolbę w górę, w zamiarze zgruchotania głowy Rolandowi. Nie doprowadzajcie mnie do rozpaczy, bo zanim mię który dosięgnie, wprzód mu łeb rozwalę.
— Stój, szaleńcze! — krzyknął Roland — opamiętaj się, przecież nie jesteśmy Indyanami.
— O przenajświętsza Trójco! Przecież dostałem się pomiędzy chrześcijan — zawołał obcy, przechodząc nagle z rozpaczy do największej radości. — Wszak jesteś kapitanem Rolandem Forresterem; już słyszałem o tobie, ale na miłość Boską, co tu robisz? Umykaj ze wszystkich sił, co koń wyskoczy, gdyż te czerwone dyabły ścigają mnie... Uciekaj! Dla Boga, uchodź!
— Zaklinam cię na wszystko, przyjdź do siebie i powiedz mi, czy w istocie Indyanie znajdują się w lesie?
— Są, są! Pięciu ich! Jeden... szósty leży tam pod drzewem, strzeliłem do niego, nie wiem, czy go trafiłem... potem oni sypnęli do mnie ognia... wszakże musiałeś słyszeć. Tu ich tylko pięciu... ale tam, na drodze do Górnego Brodu, cały las się roi od czerwonych skór.
— Co?... Na drodze do Górnego Brodu?... Czyliż tam nie napotkałeś gromady wychodźców?
— Spotkałem ich, ale nie w tej stronie; przeprawiali się przez bagniska na drodze ku stacyi Żackson. Niegodziwcy okłamali mię, zapewniając, że w lesie niema ani jednego Indyanina, tymczasem gdzie tylko spojrzysz, wszędzie migają pomiędzy drzewami te czerwone szatany.
— O panie! — zawołała Telie Doe. — Wszakżem cię zaklinała, żebyś jechał drogą wiodącą do Niższego Brodu! Nie traćmy drogiego czasu, gdyż lada chwila pojawią się dzicy. Naprzód! Naprzód, jeszcze jest nadzieja ocalenia.
— Prowadź więc nas — rzekł kapitan do Telii — jeżeli tylko pewna jesteś, że nie zbłądzisz w tym gąszczu.
— Dobrze, poprowadzę was i mam nadzieję, że dzikim na myśl nie przyjdzie, żebyśmy mogli skierować się ku Niższemu Brodowi.
Wnet zapuścili się w gęstwinę. Za Telią jechała Edyta z murzynem, oglądając się co chwila na brata, na którego twarzy malująca się niespokojność świadczyła aż nadto o istniejącem niebezpieczeństwie. Roland jechał tuż za nią obok obcego, który był kapelanem osady w sąsiedztwie położonej i nazywał się Patrik Colbridge.
W ciągu jazdy Colbridge opowiedział dokładnie Forresterowi o spotkaniu swojem z Indyanami. Z całego zachowania się kapelana widać było, że dzicy przestraszyli go do najwyższego stopnia i że w razie spotkania się z nimi nie można było wcale liczyć na jego ramię. Naraz Telie, która dotąd z zupełną pewnością prowadziła gromadkę podróżnych zatrzymała się, a na twarzy jej widać było wielkie zakłopotanie.
I w istocie miała do tego ważny powód. Dotąd jechali swobodnie pomiędzy drzewami i jakkolwiek droga nie była oznaczona, jednakże można było kierować się dobrze i jechać swobodnie; lecz teraz las zaczął się coraz bardziej zgęszczać. Liczne bagna, gęste zarośla i strome urwiska utrudniały pochód, a częste skręcanie się w prawo i w lewo dla omijania tych przeszkód, czyniło niepodobnem zachowanie wytkniętego kierunku, jaki sobie Telie obrała. Roland spostrzegł wahanie dziewczęcia, poskoczył więc ku niej i zapytał:
— Czy zbłądziłaś, Telie?
— Jestem w najwyższym stopniu przerażona — odpowiedziała przewodniczka — dawno już powinnibyliśmy natrafić na ścieżkę, wiodącą do Niższego Brodu, która mi jest dobrze znana; lecz te bagniska i wąwozy tak mi pomieszały w głowie, że nie wiem wcale gdzie się znajdujemy.
Słowa te przeraziły kapitana, który dotąd był przekonany, że Telie znała las doskonale. Widział teraz, że tylko na siebie powinien był liczyć w tej ciężkiej przygodzie i stanął sam na czele orszaku. Słońce już prawie zachodziło i wkrótce miały zapaść cienie wieczorne; o jakimś pewnym kierunku myśleć nie można było, puścił więc cugle koniowi, mając nadzieję, że swym instyktem doprowadzi go na dróżkę, wiodącą do Niższego Brodu, do którego jak mniemał niedaleko już było. Telie, ochłonąwszy już nieco z pierwszego przestrachu, jechała obok Rolanda, pilnie upatrując, czy jej się nie uda odszukać jakiegoś śladu zgubionej drogi.
Nagle jej koń począł wspinać się i parskać, dając znaki przestrachu. Telie przebiegł dreszcz trwogi, dziko rzucała wzrokiem dokoła, lękając się, że lada chwila jej oko odkryje wroga.
— Co to znaczy? — zapytał Roland niespokojnie. — Czego się koń twój przeląkł?
— Nie wiem — odpowiedziała Telie blada z przestrachu — zdaje mi się, że poczuł Indyan w pobliżu.
— Głupstwo! — zawołał Roland i obejrzawszy się wkoło, przekonał się, że las w tem miejscu krzewiną nie zarosły, nie nastręczał najmniejszej sposobności do zasadzki dzikim. Lecz w tejże samej chwili uczuł, że go Edyta uchwyciła za rękę. Obejrzał się na nią i spostrzegł, że na licach jej malowało się okropne przerażenie, a drżące usta nie były w stanie wymówić słowa. Palcem wskazała na ziemię, a Roland spojrzawszy w tę stronę zadrżał, widząc pod drzewem rozciągniętego Indyanina, przysypanego w części zielskiem; z rozwalonej i obdartej ze skóry czaszki sączyła się jeszcze krew, szczątki strzaskanej strzelby, rozsypane dokoła trupa, nóż złamany i zgruchotana rękojeść siekiery wojennej okazywały, że nieznany pogromca nie zadowolił się śmiercią wroga, ale mścił się na broni jego. Ziemia zdeptana wokoło świadczyła, że wojownik indyjski dopiero po uporczywej obronie legł powalony.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

Kiedy Roland pochyliwszy się nieco z konia nad trupem starał się odgadnąć w jaki sposób dziki został zabity, nagle drgnęły konwulsyjnie zwłoki Indyanina, skurczone palce rąk rozwarły się, skrwawiona postać dźwignęła się do połowy z ziemi, a potem wydając ciężkie westchnienie padła bez życia na wznak. Obecni ujrzeli na piersiach zabitego głębokie krwawe wcięcie w formie krzyża, a Telie przerażona do najwyższego stopnia zawołała drżącym głosem:
— Jego zabił Dżibbenenosah, Duch Puszczy!








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.