Duch puszczy (Bird, 1912)/Wisielec

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  IV.
Wisielec.

Po burzliwym ranku nastąpiło bardzo pogodne popołudnie. Słońce jasnymi promieniami przedzierało się przez konary drzew, rosnących koło drogi; szczyty ich, poruszane lekkim wietrzykiem, przyjemny szum wydawały. Wypogodzenie nieba niemały wpływ wywarło i na Rolandzie, który wesoło począł się uśmiechać do swej siostrzyczki.
Jechali dosyć szeroką drogą, wijącą się polem, wkrótce jednak zapuścili się w gąszcze odwiecznej puszczy. Olbrzymie pnie drzew zadziwiały wysokością i objętością. Dęby, huki, wiązy, tulipanowce, orzechy włoskie rozpościerały na wszystkie strony grube konary, mchem porosłe, tworząc wspaniały i wyniosły namiot z liściastej zieleni. W niektórych miejscach drzewa pokryte były tak bujnym liściem, że promienie słoneczne nie zdołały się przedrzeć przez nie. Zdawało się, że to jakaś niezmierna świątynia o tysiącach filarów, których luki poplątane pokrywało ruchome sklepienie przecudnej zieloności, skutkiem rannego deszczu jeszcze żywszą jaśniejące barwą.
Spodem cała puszcza była podszyta roślinami mniejszemi, ale za to tak gęsto i bujnie rozrosłemi, iż stanowiły jakoby jeden nieprzebyty mur po obydwóch stronach drogi. Z drzewa na drzewo, z gałęzi na gałąź, zwieszały się olbrzymie liany splątane z mnóstwem innych wijących się roślin, okrytych kwieciem barw świetnych i rozmaitych. Gdzieniegdzie kilka zwalonych pni przerywało to jednostajne sklepienie i przepuszczało nieco więcej światła; czasami przez wyłom taki spłynęły na podróżnych promienie słoneczne i otuchą napełniły ich dusze, zasępione nieco ponurym wpływem cieniów nieprzejrzanej puszczy.
Droga, zwężająca się od niejakiego czasu coraz bardziej, zmieniła się wreszcie w ścieżkę, której kierunek oznaczały tylko nacięcia porobione siekierą na pniach drzewnych. W niektórych miejscach gęste krzewy były poprzerąbywane; mimo to ścieżka była tak wązka, iż zaledwie dwóch jeźdźców mogło obok siebie jechać. Z początku podróż odbywała się śpiesznie i dopiero w miarę zagłębiania się w puszczę, gdy podróżni natrafili na coraz więcej kałuż i mokradeł powstałych skutkiem rannego deszczu, musiano zwolnić jazdę. Rolanda zaniepokoiło to niemało, widział bowiem, iż z trudnością będzie mógł doścignąć karawanę przed nocą; wyraźne jednak ślady mnóstwa koni, które rano tędy przeszły, dodawały kapitanowi otuchy. Liczył on na to, że przy pośpiechu może dostanie się jeszcze do Górnego Brodu, przy którym karawana miała się według zapewnień pułkownika zatrzymać na nocleg. Najwięcej jednak niepokoił Rolanda przewodnik, który zaraz na miejscu okazywał wielką niechęć towarzyszenia naszym podróżnym, a teraz w miarę zwiększającej się odległości pomiędzy jadącymi, a opuszczoną osadą, stawał się coraz bardziej zasępionym i wkońcu albo udawał, że pytań kapitana nie słyszy, lub też dawał mu odpowiedzi krótkie i odbierające chęć do ponowienia zapytania.
Po dwugodzinnej jeździe podróżni napotkali bagnisko, nierównie obszerniejsze i głębsze od wszystkich poprzednich. Roland, lękając się o siostrę, zawahał się, czy ma jechać środkiem, czy też wyszukać ścieżki, któraby im dozwoliła okrążyć bagno. Niecierpliwy przewodnik uderzył prętem konia Edyty i zmusił go pójść prosto w bagno. Roland i murzyn Cezar poskoczyli jej z pomocą i po niemałych trudach udało im się przeprowadzić szczęśliwie pannę Forrester na drugą stronę. Gdy stanęli na suchym gruncie, Roland oburzony na przewodnika, zawołał gniewnie:
— Mój panie! Mniemałem, że w Kentuky, podobnie jak w całym świecie cywizowanym, mężczyźni bywają grzecznymi, zwłaszcza dla kobiet, tymczasem obchodzisz się z nami jakby dziki Indyamn. Cóż ci moja siostra zawiniła, że jesteś dla mej tak niedelikatny?
Przewodnik, jakby zawstydził się swej popędliwości, wstrzymał konia i rzekł:
— Kapitanie, nie jestem ani złym, ani nieużytym człowiekiem. Jeżeli obraziłem waszą siostrę, niechaj mi wybaczy, ale nie dziwcie się mojej niechęci. Wiadomo wam, że całe hrabstwo stoi pod bronią, że okrutni rozbójnicy indyjscy palą nasze osady, mordują żony i dzieci, niszczą dobytek krwawo zapracowany. Masz-że sumienie w tak okropnej chwili włóczyć mię z sobą, jako przewodnika, kiedy ramię moje jest gdzieindziej potrzebne? Wszak widzisz, że droga idzie prosto, że niepodobna na niej się zbłąkać. Powiedz mi jako mężczyzna i żołnierz, czy nie mam słuszności oburzać się i niecierpliwić?
Zapytanie to ciężko dotknęło Rolanda, czuł słuszność wymówek przewodnika, ale zarazem i jego nieludzkość, odezwał się więc łagodnie:
— Bracie mój! Wiem ja najlepiej, czy w tych bezdrożach potrzebny mi, czy niepotrzebny przewodnik. Nie myślę cię jednak zatrzymywać. Jeżeli uważasz, że bez niebezpieczeństwa możemy dojechać do Górnego Brodu, tedy opuść nas i pośpiesz na pomoc twoim braciom.
— Wasza droga pójdzie wprost w tym samym kierunku, jak dotąd, rozpoznacie ją z łatwością po nacięciach na drzewach. Jedźcie śmiało, niech was Bóg prowadzi!
To rzekłszy, spiął konia ostrogami i puścił się galopem napowrót, a zanim Roland mógł przyjść do siebie z podziwienia, już zniknął w gęstwinie lasów. Kapitan zrazu rozjątrzony nikczemnym postępkiem przewodnika, wkrótce się uspokoił, widząc, że Edyta ucieszyła się z jego odjazdu.
Wiedząc, że teraz sam już tylko na sobie polegać musi, Roland starał się jak najdokładniej przypomnieć sobie objaśnienia, dawane mu przed odjazdem przez pułkownika i miał nadzieję, że idąc za niemi nie zbłądzi z drogi. Należało tylko o ile możności przyspieszyć jazdę, ażeby przed zachodem słońca wydostać się z puszczy. Popędził więc przodem, pilnie zważając na nacięcia siekiery; za nim jechała Edyta, tylną zaś straż tworzył Cezar i tak przeszło pół godziny podróżowali nie mówiąc do siebie ani słowa.
Wtem murzyn, posłyszawszy w niejakiej odległości za sobą tętent konia, pospieszył zawiadomić o tem kapitana.
— Czy przypadkiem nasz przewodnik nie namyślił się naprawić złego, które nam wyrządził? — zapytała z niechęcią Edyta.
— Musimy dowiedzieć się, kto to taki — zawołał Roland, zwróciwszy konia. Zaledwie jednak ujechał kilka kroków, gdy z gęstwiny ukazała się Telie Doe, pędząca cwałem w ślad naszych wędrowców.
— Co tu robisz? — zapytał ze zdziwieniem Roland, gdy obok nich stanęła.
— Przybywam zastąpić niegodziwego przewodnika — odpowiedziała Telie — jestem pewną, że zbłąkacie się w puszczy, przyjmijcie więc moje usługi.
— Lecz skąd się wzięłaś tak prędko w lesie? Wszak zaledwie pół godziny minęło, jak nas ten niegodziwiec porzucił.
Telie zarumieniła się i zmieszała mocno na to pytanie.
— Kłamać nie umiem — odpowiedziała z zakłopotaniem — więc wyznam wam szczerą prawdę. Już na miejscu, w osadzie, widziałam niechęć przewodnika i byłam pewna, że was opuści. A że droga nie jest wyraźna, zwłaszcza że dzisiejsza ulewa musiała zatrzeć ślady karawany, więc puściłam się za wami, aby w złym razie pospieszyć wam z pomocą.
— Lecz jakże, doprowadziwszy nas na miejsce, dostaniesz się z powrotem do osady? — zapytała Edyta z pewną niespokojnością, lękała się bowiem czy Telie nie trwa w zamiarze narzucenia się jej na sługę.
— Pozwolicie pojechać mi z sobą tylko do osady Żakson. Tam mam znajomych, z którymi przy zdarzonej sposobności zabiorę się napowrót. Nie lękaj się, pani, nie pozostanę przy tobie wbrew twojej, woli.
— Prowadź nas więc w imię Boże, — rzekł Roland — spieszmy się tylko moja mała, bo czas ulatuje szybko, a pora już bardzo spóźniona.
Usłyszawszy to, Telie ochoczo poskoczyła naprzód. Reszta osób spieszyła za nią truchtem, spodziewając się w krótkim czasie dosięgnąć brzegu rzeki.
W pół godziny polem stanęli na łysinie leśnej, w pośrodku której znajdował się dąb, zgruchotany uderzeniem piorunu. Pułkownik mówił Rolandowi, że w tem właśnie miejscu droga rozchodzi się na dwie odnogi, z których jedna do Górnego, druga do Niższego Brodu prowadzi. Telie skierowała się w lewo, a wtedy Roland, pochwyciwszy cugle jej konia, zawołał:
— Mylisz się! Droga do Górnego Brodu idzie na prawo.
— Nie, nie! zawołała Telie, spłonąwszy jak róża — to jest właśnie droga, którą powinniśmy jechać dalej.
— Pułkownik wyraźnie mi powiedział, że chcąc się dostać do Górnego Brodu, należy jechać na prawo od strzaskanego dębu.
— Wierz mi i zaufaj, panie, że was dobrze doprowadzę — jąkała Telie.
Roland spojrzał jej bystro w oczy, a potem, nie odezwawszy się ani słowa, skierował według informacyi pułkownika konia na prawo. Edyta i murzyn pojechali za nim. Telie, wahająca się i niezdecydowana została w miejscu.
— Dlaczego wahasz się? — zawołała na nią Edyta. — Wierz mi, że jesteś w błędzie, jedź prędzej za nami.
— Nie jestem w błędzie — odpowiedziała Telie, smutno zwieszając głowę. — Kapitan będzie żałował, że nie usłuchał mojej rady.
— Dlaczego mam żałować, że idę za radą pułkownika? — zagadnął Roland. — Wytłumacz się.
— Więcej nie mogę powiedzieć, jak tylko tyle, że droga, prowadząca do Górnego Brodu jest niepewna.
— Jedźmy Rolandzie — zawołała zniecierpliwiona Edyta — nie traćmy próżno czasu i nie zważajmy na urojone obawy tej dziewczyny.
Orszak wyruszył. Telie, widząc że na przełożenie jej nikt nie zważa, puściła się tąż samą co i jej towarzysze drogą, jednak jechała z miną tak smutną i znękaną, że Edyta, spoglądając na nią często, zaczęła żałować, iż tak pospiesznie skłoniła brata do dalszej podróży bez poprzedniego wybadania Telii.
Zapóźno jednak było robić jakieś uwagi. Jechali więc szybko naprzód w milczeniu, gdy nagle Edyta uchwyciwszy brata za ramię, szepnęła:
— Czy nic nie słyszysz, Rolandzie?
Roland powstrzymał konia i zaczął przysłuchiwać się.
Wtem zdaleka zabrzmiał jakiś krzyk przeraźliwy.
— Indyanie! Indyanie! — krzyknął z przestrachem murzyn.
Roland usłyszał krzyk z prawej strony dochodzący. Krzyk ten przenikliwy, rozniesiony przez echa leśne, wyrażał jakby rozpacz i trwogę śmiertelną i dreszczem przejmował słuchających.
Dżibbenenosah! — zawoła Telie, blednąc ze strachu.
— Kto? — zapytała z trwogą Edyta.
Duch puszczy — wyszeptała Telie — on to tak przeraźliwy głos wydaje, uganiając się za zdobyczą. Na miłość Boską, uchodźmy! Uchodźmy, póki czas.
— Nie, nie, to Indyanie! — mówił drżący Cezar.
— Cicho! — zawołał Roland, usłyszawszy ponownie krzyk przeciągły, przeszywający.
— To krzyk rozpaczy mordowanego człowieka — zauważyła Edyta.
— Masz słuszność, siostro! Podjedźmy w tamtę stronę, wy pozostaniecie nieco w tyle, a gdyby mnie co złego spotkało, niech Telie odprowadzi was natychmiast napowrót do osady.
To powiedziawszy, odważny Roland dał koniowi ostrogę i zapuścił się w gąszcz, kierując się za głosem powtarzającym się od czasu do czasu. Wkrótce dostał się do części lasu, zarosłej olbrzymimi bukami, których pnie zaledwo się bieliły wśród niezmiernego gąszczu gałęzi i liścia, nie przepuszczających promieni dziennych.
Im głębiej zapuszczał się Roland, tem wyraźniej słyszał dziki okrzyk przerywany jękiem, wzdychaniem i krótkiemi słowami, wzywającemi zmiłowania Bożego. Przekleństwa, słowa wpół przerywane, mieszały się z rozkazami udzielanymi innej osobie.
— Na pomoc! Ratujcie!... Boże, zmiłuj się nade mną! Stój! Stój spokojnie, przeklętniku! Stój, moje drogie dziecię! Czy słyszysz, łotrze?... O Boże, mój Boże!... Na pomoc! Hop! Hop! Gwałtu!... Nie ruszaj się, nędzniku! Stój!
Roland nie mógł pomiarkować, co znaczą te dziwne, różnorodne krzyki. Byłżeby to nieszczęśliwy biały, schwytany i męczony przez dzikich? Lub myśliwiec, napadnięty przez panterę, albo niedźwiedzia? Po chwili wahania, przygotowawszy pistolety i odwiódłszy kurek strzelby, Roland poskoczył w gęstwinę, z której dobywały się jęki, ale zamiast spodziewanych wrogów, ujrzał całkiem dla siebie nowe a dziwne widowisko.
Pod ogromnym bukiem, siedział na koniu młody człowiek, w czerwonej poszarpanej bluzie. Ręce miał skrępowane w tył powrozem, na szyi zaś zadzierzgnięte w pętlę rzemienne puślisko od strzemion, którego drugi koniec umocowany był do grubej gałęzi bukowej, wznoszącej się ponad nim. Nic dziwnego, że nieszczęsny wydawał rozpaczliwe okrzyki, gdyż za pierwszym gwałtowniejszym skokiem konia musiałby opuścić siodło, dotąd ściskane kolanami i byłby zawisł na puślisku. Nie miał więc innego ratunku, jak tylko trzymanie konia młodego i pierzchliwego, który lada chwila mógł się wyrwać z pod niego.
Stąd to pochodziły owe krzyki rozpaczliwe, pomieszane z wzywaniem Stwórcy i upominaniem konia, ażeby stał spokojnie.


LITOGR. K. KRANIKOWSKI, KRAKÓW.

W straszliwem tem położeniu musiał się już oddawna ten nieszczęśliwy znajdować, gdyż suknie jego przemokłe były od deszczu, a twarz podbiegnięta czerwono i oczy, wysadzone na wierzch, rzucające spojrzenia błędne i wyrażające śmiertelną trwogę, świadczyły, że niespokojność konia, z trudnością powściągana nadludzkiemi wysileniami jeźdźca, narażała go już kilkakrotnie na uduszenie.
Skoro nieszczęsny dostrzegł kapitana, jęki jego rozpaczliwe zamieniły się w okrzyk radości.
— Bogu Najwyższemu niech będą dzięki — zawołał. — Ach spiesz! Spiesz co żywo, zacny człowieku i przetnij ten przeklęty rzemień, który mi gardło ściska. Prędzej! Spiesz się! Prędzej na miłość Boską!
Roland wyciągnął już pałasz z pochwy, ażeby przeciąć rzemień, gdy nagle poznał po głosie, że wisielcem tym jest Ralf Stackpole, złodziej koni, urwisz, który mu poprzedniej nocy skradł Briareusa. Natychmiast domyślił się, że to wykonawcy doraźnej sprawiedliwości zarzucili mu stryczek rzemienny na szyję, związali w tył ręce i nie chcąc się kalać wieszaniem tego łotra, pozostawili go pomiędzy niebem a ziemią w nadziei, iż koń straci wreszcie cierpliwość i wyrwawszy się z pod niego, na gałęzi go zostawi.
W ten sposób zwykle w owym czasie karano złodziei końskich, pozostawiając zwierzęciu ukaranie złoczyńcy i pomszczenie się za kradzież swych współtowarzyszów.
Gdy Roland w człowieku wzywającym ratunku poznał osławionego Ralfa, natychmiast zaszła zmiana w jego uczuciach, a zamiast litości, przejęła go odraza do złoczyńcy i postanowił pozostawić go jego losowi. W tej myśli utwierdził go nadjeżdżający Cezar, który również poznawszy w wisielcu Ralfa, zawołał:
— To dobrze, bardzo dobrze, on ukradł Briareusa, niechaj wisi! Niech pan uderzy jego konia pałaszem, żeby uciekł, a tego złodzieja zostawił na gałęzi.
I już murzyn chciał uderzyć konia, na którym Ralf siedział, gdy Roland skinął nań, ażeby się usunął.
— Niechaj mnie piekło pochłonie! Drogi mój kapitanie, wstrzymaj tego czarnego Belzebuba! Przecież nie dozwolisz, ażebym zginął, jak pies — krzyczał Ralf w rozpaczy. — Na miłość Boską, ratuj mię! Ratuj! O Boże, koń wyrywa się z pod moich nóg! Człowieku! Chrześcijaninie! Zmiłuj się!
— Nie zasługujesz na ratunek, nędzniku — odpowiedział zimno Roland — sam sobie zgotowałeś los, który cię spotyka. Wykonano na tobie wyrok sprawiedliwości, a ja wcale nie myślę jej przeszkadzać. Przypomnij sobie co mnie zrobiłeś i napróżno nie wzywaj mojej litości.
— Ja nie wzywam twojej litości — wrzeszczał Ralf. — Błagam tylko o pomoc. Odetnij mię najprzód, a polem łaj, znieważaj, bij, ile ci się podoba. Ukradłem ci konia, to prawda, ale kto na tem gorzej wyszedł? Ty go masz, kapitanie i jedziesz na nim, ja go nie mam, a prawie już dyndam. Czyż to szlachetnie mścić się za swoje osobiste urazy, być tak zawziętym? Na miłość Boską, odetnij mię, ratuj, bo będziesz miał przez całe życie krew moją na sumieniu!
— Ratuj go mój drogi Rolandzie! — zawołała zbladła Edyta. — Czyż możesz patrzeć zimnem okiem na męczarnię i okropną trwogę tego człowieka? Przecież nie dozwolisz mu umrzeć?!
Roland nie miał wcale ochoty uwalniać złoczyńcy od zasłużonej kary, ale nakoniec wzruszony ponawianemi prośbami siostry, wydobył pałasz i przeciął rzemień puśliska.
— Niech ci Bóg nagrodzi, zacny człowieku, ale przetnij jeszcze ten przeklęty rzemień, który mi ręce krępuje, przetnij go, szlachetny kapitanie!
Roland uczynił zadość tej prośbie Ralfa, który z szaloną radością zaczął skakać, wrzeszczeć, śpiewać, tańczyć. Następnie rzucił się na szyję swemu koniowi, objął ją i gorącymi okrył pocałunkami, dziękując mu, że przez tak długi czas nie wyrwał się z pod niego; poczem to zaczynał na nowo krzyczeć, jakgdyby dla wypróbowania, czy mu rzemień nie stłumił głosu, to znowu w najczulszych wyrazach dziękował kapitanowi za ratunek; wykrzywił się szkaradnie na negra za to, że chciał konia z pod niego wypędzić. Zapiał kilkakrotnie jak kogut z radości, a nakoniec, zbliżywszy się do Edyty, upadł przed nią na kolana i zawołał, całując brzeg jej szaty:
— Anielska damo! Najświetniejszy brylancie Ameryki północnej, gwiazdo prześladowanych, wybawicielko poczciwca od obrzydliwej śmierci! Oto leży u stóp twoich Ralf Stackpole, sławny aligator z nad Rzeki Słonej, który, dziękując ci za twą szlachetność i litość, klnie się na niebo i piekło, na wszystkie świętości i na rogi przeklęto Lucypera, że dopóki, żyć będzie, dopóki będzie w stanie poruszyć ręką, dopóty walczyć będzie do ostatniej kropli krwi w obronie twego życia. O najłaskawsza, najzacniejsza pani! Wszystko, co posiadam lub posiadać będę, należy do ciebie, rozporządzaj mojem życiem. Będę dla ciebie pracował do śmierci, będę dla ciebie kradł najpiękniejsze konie tym przeklętym urwiszom indyjskim, będę twoim niewolnikiem, będę...
— Milcz łotrze! — zawołał Roland zniecierpliwiony. — Precz z moich oczu! Wynoś się natychmiast!
— Cudzoziemcze — odrzekł Ralf — przeciąłeś rzemień, na którym już prawie wisiałem, lubo po długich błaganiach i jedynie na prośby tej damy anielskiej, masz jednak prawo wymyślać na mnie, ile ci się podoba, ale dziwię się, że odpychasz dzielne ramię, że mię odtrącasz w chwili, gdy zewsząd grożą wam niebezpieczeństwa.
— Niebezpieczeństwa? — zagadnął Roland, nieco zmieszany. — Jakie niebezpieczeństwa!
— Cudzoziemcze! — odpowiedział Ralf tonem poważnym. — Widziałem przed godziną kroczącego tam w gąszczu Ducha Puszczy. Widziałem tę postać olbrzymią, przesuwającą się przez zarośla, a przed nim biegł, niech mnie grom roztrzaska jeżeli kłamię, przed nim szedł potężny, szary niedźwiedź, który go zwykle poprzedza.
— I cóż ten twój Duch Puszczy ma wspólnego z niebezpieczeństwem? — zapytał kapitan.
— Rzecz to wszystkim wiadoma odrzekł Stackpole, że gdzie się Dżibbenenosah ukaże, tam niezawodnie snują się czerwone skóry. Dlatego radzę ci, dopóki jeszcze czas, nawróć konie i pędź co sił stanie z powrotem do stacyi, inaczej narazisz anielską damę na śmierć pewną. Jeżeli pozwolisz, będę wam przewodniczył i bezpiecznie, najkrótszą drogą doprowadzę do miejsca.
— Nie, nie! — zawołał Roland z pogardą. — Nie chcę nic mieć z tobą wspólnego, jedź swoją drogą.
— O ciebie wcale mi nie chodzi — rzekł Ralf, obrażony obejściem się Rolanda — niech cię te wyrzutki społeczeństwa upieką na rożnie, jeżeli sobie tego życzysz, ale mi żal serdecznie tej dobrej damy. Pani! — dodał, zwracając się ku Edycie — wydaj rozkaz, co mam uczynić. Jeżeli mi każesz, abym wam przewodniczył, uczynię to, chociażby mi twój gniewliwy braciszek miał łeb kulą roztrzaskać.
— Proszę udać się w swoją drogę — powiedziała Edyta, nie mając bynajmniej chęci odbywania podróży w towarzystwie takiego człowieka. — Nie potrzebujemy twej pomocy.
— Jak chcecie — odrzekł Stackpole. — Raz jeszcze dziękuję wam za uratowanie mi życia. Niechże was Bóg prowadzi.
I skoczywszy na konia, w kilka sekund Ralf zniknął im z oczu.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.