Duch puszczy (Bird, 1912)/Złodziej koński

<<< Dane tekstu >>>
Autor Robert Montgomery Bird
Tytuł Duch puszczy
Podtytuł opowiadanie z borów amerykańskich
Wydawca Gebethner i Wolff
Data wyd. 1912
Druk W. L. Anczyc i Spółka
Miejsce wyd. Warszawa
Tłumacz Władysław Ludwik Anczyc
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


ROZDZIAŁ  III.
Złodziej koński.

Po wieczerzy Edyta zaczęła się rozbierać w swoim pokoju, gdy wtem zapukano do drzwi, poczem Telie Doe weszła.
— Czego żądasz? — zapytała Edyta.
Telie stała przez chwilę pomięszana, jakby nie wiedząc, co ma powiedzieć; wreszcie rzekła:
— Nie miałabym śmiałości przeszkadzać pani... ale...
— Mów śmiało — odezwała się Edyta łagodnie.
— O pani! Mam do ciebie prośbę — mówiła Telie, zbierając odwagę. — Wiem, że udajecie się w puszcze zachodnie. Racz mię przyjąć do twoich usług. Będę pracowitą i wierną.
— To być nie może — odparła Edyta — a zresztą rodzice twoi nie pozwoliliby ci stąd się oddalać.
— Jestem tak jak sierotą — rzekła Telie ze smutkiem — pragnę pracować... O przyjmij mię, pani, a może ci większe wyświadczę usługi, aniżeli przypuszczasz.
— Moje dziecię, wzięłabym cię chętnie, ale nie jesteśmy zamożni. W początkach nie tylko nie mogłabym ci nic płacić, ale nawet zapewnić koniecznych wygód.
— Nie żądam wcale wynagrodzenia. Pani nie znasz tych stron, nie wiesz jakie czekają cię przykrości zanim urządzicie sobie gospodarstwo. Ja potrafię oddać ci nieocenione usługi... Przyjmij mię, a będę ci wdzięczna do śmierci.
— Dlaczegóż nie chcesz zostawać w domu pułkownika? Wszakże tutaj jest ci prawie tak dobrze, jak w rodzicielskim domu.
— Zostawać tu dłużej nie mogę — zawołała z goryczą Telie — tu wszyscy znieważają biedną Telię za to, że jej ojciec poszedł do Indyan i pośród nich żyje. W dalekich stąd stronach, w miejscu dokąd się udajecie, nikt nie wie, że Daniel Doe na świecie żyje i nikt nie będzie prześladował jego niewinnej córki! O weź mnie, weź, panno Forrester! Jeżeli nie przez litość dla mnie, to przez wzgląd na siebie! Ja, żyjąc oddawna na pograniczu, mam dużo doświadczenia i mogę cię od niejednego uchronić niebezpieczeństwa.
I rzuciwszy się do nóg Edyty, objęła je i zaczęła ze łzami ponawiać swe prośby i zaklęcia.
Wszystko jednak na nic się nie zdało. Panna Forrester nie dała się wzruszyć i stanowczo oświadczyła Telii, że jej nie weźmie. Wyczerpawszy wszystkie sposoby i widząc, że nie zdoła skłonić Edyty do wysłuchania swych błagań, Telie podniosła się i z głębokim smutkiem opuściła jej pokój.
Tymczasem Roland zabierał się do spoczynku. Widząc, że mieszkanie pułkownika jest dosyć szczupłe i nie chcąc trudzić gospodarzy, wyprosił sobie aby mu pozwolono spać na sianie w stodole, której wrota stały otworem. Nawykły do życia obozowego, nie troszczył się o wygody. Siodło posłużyło mu za poduszkę, a płaszcz za kołdrę; wkrótce potem usnął, ukołysany marzeniami projektów, które zamyślał wykonać w przyszłości.
Nagle zdawało się Rolandowi, że ktoś trącił go zlekka w ramię i szepnął z cicha:
— Skieruj swą drogę jutro na Niższy Bród, gdyż przy Górnym Indyanie zrobili zasadzkę.
Roland porwał się na nogi, obejrzał się dokoła, ale wszędzie panowała głucha cisza. Gwiazdy wskazywały, że już północ minęła. Przez chwilę słuchał bacznie, lecz najmniejszy szelest nie przerywał ciszy nocnej, ani nic nie dawało się dostrzedz. Przekonany, że słowa dosłyszane były sennem marzeniem, młody kapitan na nowo ułożył się do spoczynku. Już pierwsze promienie zorzy oblekły niebo purpurowym blaskiem, kiedy Roland się zbudził. Gwar mowy ludzkiej i rżenie koni świadczyły, że karawana, z którą przybył, zabierała się do dalszego pochodu. Jako jej dowódca, powinien był pierwszy być na nogach; zerwał się więc szybko, aby pospieszyć na plac zborny, ale na dziedzińcu spotkał pułkownika Bruce, który, powitawszy go, zawołał z gniewem i oburzeniem:
— A to łotr, bez czci i wiary! Ale nie ujdzie mu to na sucho: będzie wisiał, jak mi Bóg miły, będzie wisiał.
— Co się stało? — zagadnął zdziwiony Roland.
— Co się stało! — powtórzył pułkownik, zaczerwieniony ze złości — rzecz obrzydliwa, haniebna, a dla ciebie najnieprzyjemniejsza, kapitanie. Czy dasz wiarę, że ten łotr bezczelny, Ralf Stackpole, skradł twego Briareusa?!
— Skradł mego konia! — krzyknął Roland, dotknięty niezmiernie tym wypadkiem.
— I ja, stary głupiec, zamiast kazać go przepędzić w lasy, jeszcze mu pożyczyłem mojego konia. Wiedział obrzydły rabuś, że mamy na niego baczne oko, odjechał więc szybkim truchtem, udając że śpieszy się do osady, o kilka mil stąd położonej. Przybywszy do boru, zaczaił się, a gdyśmy wszyscy posnęli wrócił, zostawił pożyczoną mu szkapę i wybrał sobie najlepszego konia. Nieszczęście chciało, że koniem tym był twój Briareus. Ale mój Tom, dobrawszy sobie kilku zuchów, w godzinę po spełnieniu kradzieży puścił się za nim w pogoń i jestem pewny, że go pochwyci.
— Żałuję, żeście mnie nie zbudzili, byłbym chętnie pojechał z Tomem.
— Ech, nie znasz tutejszych lasów i zamiast pomocą, byłbyś zawadą w pogoni. To mię tylko najwięcej martwi, że musisz tu pozostać, zanim mój chłopiec konia nie odzyska, a tymczasem karawana musi wyruszyć w drogę... Ach, to łotr! Bije się wprawdzie walecznie z dzikimi i niejednego wyprawił już do piekła, lecz niepoprawny złodziej, nic go nie oduczy kradzieży koni, wyjąwszy chyba stryczka. Ale wiesz co kapitanie, pożyczę ci najlepszego wierzchowca. Zwrócisz mi go, gdy odzyskasz Briareusa.
— Serdecznie dziękuję, lecz twej szlachetnej ofiary przyjąć nie mogę — odpowiedział Roland po krótkim namyśle — zaczekam na mojego koma i karawanę dopędzę.
— Jak sobie chcesz — rzekł pułkownik — zresztą droga jest zupełnie bezpieczna. Wyślij z głównym oddziałem twe juczne konie, a nawet i siostrę; tym sposobem będziesz mógł sam daleko łatwiej i prędzej doścignąć towarzyszy.
— Zastosuję się do twej rady, pułkowniku, ale tylko w połowie. Rzeczy wyślę z jednym niewolnikiem. Cezar będzie towarzyszył mnie i Edycie, z którą za nic w świecie się nie rozłączę.
Jak powiedział, tak też i zrobił Roland. Wkrótce potem gromada wychodźców, podziękowawszy osadnikom za gościnne przyjęcie, opuściła kolonię i zniknęła w głębi lasów dziewiczych.
W godzinę po odjeździe karawany, niebo zaciągnęło się czarnemi chmurami i obfita spadła ulewa, trwająca przeszło trzy godziny, co niemało ucieszyło Rolanda, gdyż zdawało się że dzień będzie bardzo gorący a przeto dla podróży nieprzyjemny. Około dziesiątej zrana deszcz przestał padać, a wkrótce potem we wrotach palisady ukazał się Tom Bruce, prowadzący z tryumfalną miną Briareusa na uździennicy.
— Oto wasz koń, kapitanie — zawołał, spostrzegłszy Rolanda, stojącego przed domem pułkownika. — Zwierz to zanadto ognisty i nieuskromiony dla szanownego Ralfa; wysadził go z siodła i zanim miał czas na nowo go dosiąść, dopadliśmy nieboraka i odbili konia.
— Cóż się stało z Ralfem? — zapytał nadchodzący pułkownik.
— Tego z pewnością nie umiem powiedzieć, mój ojcze. Pozostawiłem go w lesie z moimi towarzyszami, którzy mieli ochotę z nim pomówić. Nie mogłem czekać na nich, wiedząc, jak Briareus jest pilnie potrzebny Rolandowi, ale zapewne wkrótce oni wrócą — dodał ze znaczącym uśmiechem — i doniosą ci o losach biednego Ralfa:
— Zdaje mi się — rzekł pułkownik — iż odtąd konie nie będą nam ginąć; ten urwisz zanadto zalazł nam za skórę, żebym się miał litować nad jego losem. Kapitanie! Jeżeli pragniesz dopędzić karawanę, nie masz chwili czasu do stracenia; dodam ci kilku naszych zuchów, którzy cię bezpiecznie odprowadzą na miejsce. Idź więc do siostry i nalegaj na nią, ażeby się spiesznie wybrała. Za chwilę do was powrócę.
Tymczasem niebo powtórnie pokryło się czarnymi obłokami, lunął deszcz z większą jeszcze niż wprzódy gwałtownością, błyskawice ognistemi wstęgami przerzynały chmury, a huk gromów rozdzierał powietrze. Roland, nie mogąc narażać siostry na wściekłość rozhukanych żywiołów, wstrzymał odjazd aż do uspokojenia się burzy. Pułkownik namawiał go, ażeby jeszcze jedną noc u niego pozostał, zapewniając, iż właśnie z powodu nawałnicy karawana także musiała zatrzymać się w drodze, a więc nietrudno będzie ją dopędzić nazajutrz.
Podczas gdy Roland namyślał się nad propozycyą Brucego, naraz poza ostrokołem, otaczającym osadę, dała się słyszeć dzika i straszna wrzawa. Natychmiast pośpieszyli z pułkownikiem w tę stronę i ujrzeli jeźdźca, pokrytego od stóp do głowy błotem, na spienionym koniu. Mnóstwo mężczyzn, kobiet i dzieci cisnęło się koło niego, a pomieszanie wśród nich panujące dowodziło, że goniec był zwiastunem jakiegoś nieszczęścia. W samej rzeczy przypadł on z doniesieniem, że tysiące Indyan: Osagów, Szawnów, Huronów, Wyandotów, słowem wszystkie sąsiednie pokolenia z północy, połączywszy się z sobą, obiegły osady opodal położone i zapewne w tej chwili mieczem i ogniem niszczą je, wycinając w pień białych.
— Do broni! — zawołał gromkim głosem pułkownik — siodłać konie, nabić broń! Musimy co koń wyskoczy popędzić naszym braciom na pomoc! Ryszardzie, siadaj natychmiast na konia, śpiesz do Lexyngtonu i zawiadom milicyę, że będę jej oczekiwał na północnym brzegu Kentuky. Nie oszczędzaj siebie ani konia i pędź, jak błyskawica!
Ryszard, ucieszony niezmiernie z danego sobie polecenia, dosiadł natychmiast konia. Wydawszy dziki krzyk na wzór Indyanina, wypuścił konia galopem, że aż się iskry posypały z pod kopyt; dotąd nie miał on udziału w żadnej wyprawie wojennej, teraz spodziewał się, że przy groźnym napadzie dzikich i jemu nakoniec ojciec pozwoli spróbować się z Indyanami.
Pułkownik, wydawszy energiczne rozkazy wszystkim mężczyznom zdolnym do walczenia konno i poleciwszy starcom i niedorostkom, ażeby czuwali nad bezpieczeństwem warowni, sam zanim zbierze się główna siła postanowił z kilkunastu zbrojnymi udać się ku brzegom Kentuky dla rozpoznania, skąd niebezpieczeństwo groziło.
Wypadek ten bardzo zasmucił Rolanda. Gdyby był sam, chętnie połączyłby się z waleczną milicyą osady, ale inne obowiązki na nim ciążyły. Wszakże go karawana obrała wodzem, a teraz właśnie, gdy rzeczywiste niebezpieczeństwo jej zagrażało, dowódca powinien był znajdować się na czele. Trzeba więc było natychmiast wyruszyć. Ale jak puszczać się w drogę bez konwoju, który wobec zbliżenia się nieprzyjaznych Indyan był koniecznie potrzebny, a na który teraz zupełnie liczyć nie mógł? Nie mogąc jednak wstrzymać wyjazdu, postanowił wyruszyć, licząc tylko na własną odwagę i rozum.
— Żegnam cię, pułkowniku — rzekł Roland, ściskając rękę Brucego — żałuję serdecznie, iż nie mogę walczyć pod twojem dowództwem, ale wiesz, że bezpieczeństwo karawany wymaga mojej obecności i mam nadzieję, że mi za złe nie weźmiesz że cię opuszczam.
— Jedź, jedź, mój drogi! A jeżeli wynajdziesz dobre stanowisko, w któremby wychodźcy mogli się oprzeć napadowi Indyan, weź kilkunastu ludzi i pośpiesz do nas gromić tych okrutnych rozbójników. Lecz jakże będzie z konwojem, który ci przyobiecałem? — dodał pułkownik nieco zmieszany. — Sam widzisz, że w podobnej chwili...
— Nie troszcz się o to bynajmniej, pułkowniku; konwoju nie potrzeba mi wcale, radbym mieć tylko przewodnika, któryby mię nieco podprowadził i wskazał drogę, jakiej się trzymać powinienem.
— Mniemam, że go wcale nie będziesz potrzebował. Droga do Górnego Brodu jest tak prostą, iż niepodobna pobłądzić.
— Do Górnego Brodu? Alboż jest i Niższy? — zapytał Roland ciekawie, przypominając sobie sen.
— Nieinaczej, lecz nierównie trudniejszy do przebycia. Przytem od czasu, gdy Indyanie zamordowali Johna Ashburne i całą jego rodzinę w pień wycięli, wszyscy unikają tego miejsca, jak zapowietrzonego. Jedź prosto tędy — mówił dalej pułkownik, wskazując mu szeroką drogę. — Po półtoragodzinnej jeździe ujrzysz dąb zgruchotany przez piorun; tam droga się rozchodzi w dwie strony: na prawo wiedzie do Górnego, na lewo do Niższego Brodu; zatem weź się na prawo, a we dwie godziny później połączysz się ze swymi towarzyszami.
— Jednakże nuż się zbłąkamy — zauważył Roland. — Czyliż na jednym człowieku tak ci wiele zależy, pułkowniku, że mi przewodnika odmawiasz?
— Zresztą dam ci go. Bobie! — zawołał Bruce na jednego z konnych — przeprowadzisz kapitana Forrestera przez Górny Bród, aż do wzgórza Horsehill, gdzie niezawodnie karawana obozuje. Burza ustała i sądzę, że nie popsuła drogi; jedź, ale wracaj jak najspieszniej, znajdziesz nas na drodze do Clayton.
To powiedziawszy, skłonił się grzecznie Edycie, która nadjechała co tylko w towarzystwie Cezara, ścisnął rękę Rolanda i spiąwszy konia ostrogami popędził za swym oddziałem, który już był o kilkaset kroków, na drodze wiodącej ku brzegowi Kentuky.
W kilka minut potem jeźdźcy zniknęli w oddaleniu, a w osadzie na nowo zapanowała cisza. Roland z Edytą i Cezarem wyruszyli w podróż, poprzedzani przez niechętnego przewodnika, który ciągle mrucząc pod nosem i spoglądając pochmurno, okazywał, że tylko przez posłuszeństwo dla pułkownika towarzyszy im w podróży.








Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Robert Montgomery Bird i tłumacza: Władysław Ludwik Anczyc.