Dusza Zaczarowana/I/Część pierwsza/2

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł I. Anetka i Sylwja
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1927
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Lwów; Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny I. Annette et Sylvie
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga I
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zniknięcie Raula Rivière podkopało do fundamentów byt Anetki i dopiero teraz przekonała się, czem był dla niej ojciec. Już przedtem zetknęła się ze śmiercią, kiedy pięć lat wstecz utraciła matkę. Ale oblicze śmierci nie zawsze bywa jednakie. Pani Rivière przepędziła kilka miesięcy w domu zdrowia i odeszła w milczeniu, jak żyła, zabierając z sobą tajemnicę cierpień i walk przedzgonnych. Niewinnie egoistyczna dziewczyna odczuła jeno melancholję, jaką wywołuje pierwszy deszcz wiośniany, a jednocześnie doznała ulgi, do której trudno się przyznać przed sobą, i cienia wyrzutu, który znikł niebawem w promieniach naiwnie pogodnych dni życia.
Inaczej umierał Raul Rivière. Cios go dosięgnął w pełni szczęścia, kiedy mniemał, że mu służyć jeszcze długo będzie i nie miał w chwili odlotu żadnej filozofji pocieszycielki. Cierpienie i widmo śmierci przyjął krzykiem buntu. Walczył, przejęty strachem, aż do ostatniego tchnienia, niby koń dopadający w galopie wzgórza, a te straszliwe obrazy odbiły się, niby na wosku, na wrażliwym umyśle Anetki. Nieraz, gdy leżała w ciemni sypialni, mając już zasnąć, zrywała się nagle i przeżywała ponownie agonję ojca, twarz jego jawiła się przed nią w tak straszliwym realizmie, że nie odróżniała jego spojrzenia od swego, jego tchnienia od własnego oddechu, a śmierć wyciągała po nią dłoń. Byłaby zginęła, gdyby nie siła młodości i odporność organizmu. Im silniej rozpięta jest cięciwa, tem dalej wylatuje strzała życia. Przeraźliwa światłość owych zjaw zgasła, zgładzona swą własną siłą i we wspominaniu uczyniła się noc. Przepadły rysy twarzy, głos i cały refleks osobowości zmarłego, wszystko znikło, a Anetka, usiłująca aż do wyczerpania przytrzymać i utrwalić cień żyjący w niej dotąd, spostrzegła, że niema nic prócz niej samej. Została jeno ona... Ewa zbudziła się w raju bez towarzysza obok siebie, bez tego, który, jak wiedziała, był jej dotąd tak bliski, że nie wysilała się nawet na zdefinjowanie go, on zaś bez jej wiedzy przybierał niepewny jeszcze kształt miłości. Nagle raj utracił swe bezpieczeństwo. Dotarły doń niespokojne powiewy z zewnątrz, dotarło tchnienie śmierci i życia. Anetka rozwarła oczy wśród ciemni, jak pierwsi ludzie, napełniona świadomością rozlicznych, czyhających wkoło niebezpieczeństw i instynktowną grozą koniecznej walki. Zaraz też skupiła się jej zaśniona dotąd energja i poczuła, iż sił jej starczy. Samotność jej zapełniła się potęgami namiętności.
Równowaga została zwichnięta, niczem wydały jej się teraz studja i prace i stanowisko, jakie im wyznaczyła w życiu, zgoła przesadne. Druga część terytorjum życia, dotknięta cierpieniem, przybrała nieskończone rozmiary, a wstrząs, wywołany skaleczeniem, obudził do życia wszystkie nerwy. Wokół rany, otwartej stratą ukochanego towarzysza, zbiegły się z największych dali jej istoty wszystkie moce miłosne, tajne i nieznane, przyciągnięte pustką, jaka się zjawiła. Zdziwiona tą inwazją, Anetka starała się nadać im odmienne znaczenie. Wysilała się, by kierować je ku określonemu objektowi cierpienia swego, zarówno dotkliwe ukłucia zmysłów, od których potniała wprost czasu onej nadchodzącej wiosny, jak niejasny, a silny żal za szczęściem straconem, czy pożądanem. Ramiona wyciągała ku temu, czego jeszcze niema, a serce tętniło umiłowaniem przeszłości, a może przyszłości... Ale wysiłki te kończyły się jeno żałobą, tajemnym, dziwnym bólem i jakąs nieznaną rozkoszą, czy pożądaniem. Trawiło ją to jednocześnie i podniecało do buntu...
Tego wieczora kwietniowego dała sobą owładnąć uniesieniu. Rozum jej oburzał się na marzenia bezplanowe, niekontrolowane od długich miesięcy, a niezaprzeczalnie niebezpieczne. Chciała je rozproszyć, ale stawiły opór, nie słuchały, gdyż zatraciła zdolność rozkazywania. Anetka oderwała wkońcu oczy od ognia i, otrząsając czar nocy, która nadeszła tymczasem, wstała i okrywszy się szlafrokiem ojca, zaświeciła lampę.
Gabinet Raula Riviére przytykał wprost do ogrodu, a przez uchylone drzwi widać było teraz młode listowie drzew, przelśnione błyskotaniem fal Sekwany. W dali tworzyła ona ciemną masę, zda się nieruchomą, na której leżały jeno cienie domów przeciwległego brzegu, usiane punktami jasnemi okien, które się rozświetlać zaczęły. Ponad: wzgórzami Saint-Cloud leżała ostatnia łuna dnia skończonego. Raul Rivière miał wyrobiony gust i chociaż w stosunkach z bogatą klientelą nie zadzierał z nikczemną, właściwą im rutyną, powodując się wyłącznie wolą płacących, to jednak na własny użytek nie stawiał domu, ale obrał położony na Quai de Boulogne, stary pałacyk w stylu Ludwika XVI i postarał się jeno o jego wewnętrzne urządzenie. Gabinet, gdzie pracował, nadawał się również do przedsięwzięć miłosnych i niezawodnie pełnić musiał nieraz tę drugą powinność swoją. Rivière gościł tu niejedną nadobną damę, a nikt nie podejrzewał tych wizyt, bowiem wchodziło się wprost od ogrodu. Ale od dwu lat nie używano tych drzwi, a jedyną odwiedzającą ojca kobietą była Anetka. Tutaj najmilej im było rozmawiać. Anetka chodziła z kąta w kąt, to i owo porządkując, dolewając wody do flakonu z kwiatami, czasem zaś nieruchoma siedziała z książką w ręku, wciśnięta w róg sofy, patrzyła na jedwabiste pasmo rzeki, i nie przerywając niedbałej lektury, rozmawiała z ojcem. On siedział w pozie wygodnej, świadczącej o znużeniu, a oczy jego chwytały chytrze każde poruszenie córki. Był rozpieszczonem dzieckiem i nie mógł przypuścić, by nie stanowił ośrodka wszystkich myśli osób, z któremi przestawał. Zasypywał ją tedy pytaniami, uwagami, przymówkami, wyrzutami, serdecznościami i póty nie przestał, aż zwrócił na się całą jej baczność i nie przekonał się, że słyszy każde słowo. Podrażniona tem, a zarazem uszczęśliwiona, że nie może się bez niėj obejść na chwilę, Anetka porzucała wszystko, zajmując się jeno ojcem, a on pewny teraz słuchaczki i zadowolony, z hojnością wielką szafował zasobami swego umysłu. Puszczał rakiety, obrywał listki kwiecia wspomnień, wybierając, oczywiście, jeno pochlebne i przysposobione ad usum delphini, czyli delfinki, wedle znanych sobie dobrze upodobań córki. Opowiadanie doprowadzał do punktu, do którego dojść chciała, nie raził jej nigdy i nie skandalizował, a Anetka dumna z tego zaufania słuchała ochotnie, pewną będąc, że uzyskała ze strony ojca znacznie więcej, niźli to udawało się przez całe życie matce. Była jedyną, jak mniemała, depozytarjuszką wnętrznej strony jego życia.
Posiadała atoli inny jeszcze depozyt, mianowicie wszystkie papiery, pozostałe po ojcu. Anetka nie starała się ich poznać, cześć i miłość mówiły jej, że prawa nie posiada, ale inne względy przemawiały przeciw temu. Należało zadecydować o ich losie, bo jedyna spadkobierczyni, Anetka, mogła również zemrzeć, a papierów rodzinnych nie należało oddawać w obce ręce. Koniecznie tedy musiała je przejrzeć przed zniszczeniem, lub przechowaniem. Zdecydowała się na to już kilka dni temu, ale ile razy znalazła się w gabinecie, przepojonym obecnością ojca, nie była w stanie nic czynić ponad sycenie się owym refleksem osobowości zmarłego i siedziała bez ruchu godzinami. Bała się, że, otwierając listy z przeszłości, zetknie się zbyt bezpośrednio z rzeczywistością.
Ale trzeba to było uczynić i to zaraz dziś. Tej nocy rozmarzającej, przepojonej tkliwością, chciała sobie zapewnić bezgraniczne posiadanie zmarłego. Przystąpiła do mebla z różanego drzewa, wyglądającego raczej na komodę kokotki, niźli na biuro pracującego mężczyzny. Była to wysoka szyfonierka w stylu Ludwika XV, pełna listów, zawartych w siedmiu, czy ośmiu piętrach szufladek, przypominających minjaturę amerykańskich drapaczy nieba. Anetka klękła, otwarła dolny schowek, wyjęła całkiem szufladę i wróciła z nią na swe miejsce u kominka, celem wygodnego zbadania zawartości. Cisza była zupełna. Anetka mieszkała ze starą jeno ciotką, prowadzącą gospodarstwo, nie liczącą się zgoła. Ciotka Wiktoryna pełniła zawsze funkcje służącej brata swego i teraz zgodziła się pozostać dalej w roli bony u bratanicy. Niby stary kot stanowiła część inwentarza domowego, a zapewne przywiązana była do mebli równie mocno, jak do jego mieszkańców. Wcześnie udawała się wieczór do swego pokoju, a obecność jej daleka, oraz wolne, miękkie, starcze stąpanie nie przeszkadzały Anetce w marzeniach więcej, niżby to uczyniło domowe zwierzę.
Zaczęła czytać rozciekawiona i nieco trwożna. Obdarzona. jednak instynktem porządku i spokoju, opanowała się, rozkładała i składała listy powolnemi ruchami i z taką obojętnością, że sama chwilami nabierała wrażenia, iż ją to wszystko nic nie obchodzi.
Zpoczątku przeczytała kilka listów matki. Gderliwy ton smutku, znany z własnego doświadczenia nie zawsze miłego, dotknął ją i upatrując w tem, jak zawsze, chorobliwy nastrój umysłu, szepnęła: — Biedna mama! — Ale w miarę jak czytała inne listy, zaczęła dostrzegać po raz pierwszy, że stan matki posiadał uzasadnienie. Zaniepokoiły ją wzmianki o niewierności ojca, ale zbyt na korzyść ojca usposobiona, pominęła je, udając, że nie dobrze rozumie. Przekonała się atoli niebawem, jak głęboko zranione zostało serce pani Rivière, i uczuła wyrzut, iż nie poznawszy jej dobrze, przysporzyła nieraz smutku tej pełnej poświęcenia istocie.
W tejże samej szufladzie drzemały i inne paczki listów, niektóre nawet rozwiązane i pomieszane z listami matki, jakby na świadectwo lekkomyślności Raula, który wprowadzał tę samą metodę w listach, co w życiu.
Tym razem przybrany spokój Anetki został wystawiony na ciężką próbę. Z listów tych brzmiały głosy pewne i zdecydowane, reklamujące energiczniej „własność“ Raula, niźli to czyniła biedna pani Rivière. Anetka uczuła wzburzenie, i w pierwszej chwili zmiąwszy w dłoni duży plik, cisnęła w ogień. Ale zaraz dobyła go z płomieni.
Spoglądała zamyślona na osmolone już i nadgryzione żarem kawałki papieru. W istocie, mając słuszność, gdy nie mieszała się w spory rodziców za ich życia i teraz nie miała obowiązku zapoznawania się ze stosunkami ojca. Ale racja ta była jej już zbyt nikła, uczuła się bowiem dotkniętą osobiście. Nie umiała tego uzasadnić, powiedzieć, czemu tak sądzi i zmarszczona, gniewna zadrżała chęcią ponownego spalenia świstków. Ale gdy już je ścisnęła w dłoni, nie mogła powstrzymać spojrzenia i nagle zdecydowana siadła, wyprostowała kartki, starannie wygładzając fałdy, i przeczytała wszystkie, do ostatniego...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.