Dusza Zaczarowana/I/Część pierwsza/9
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | I. Anetka i Sylwja |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Lwów; Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | I. Annette et Sylvie |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga I |
Indeks stron |
Pokój Sylwji czekał na nią oddawna. Jeszcze przed dowiedzeniem się o istnieniu Sylwji, Anetka miała go w pogotowiu dla przyjaciółki, którą posiąść mogła. Przyjaciółka nie zjawiła się, kilka razy zaledwo cień jej zamajaczył przelotnie. Stroniły od niej rówieśniczki, mimo szacunku i odczuwania wpływu, jaki wywierała, a czyniły to z roztropności, gdyż osobowość jej była zgoła odmienna, zachowanie zmienne, lodowate, to znów płomienne, ruchy impetyczne i dziwne u osoby zamkniętej w sobie, wreszcie coś niezwykłego, władczego w charakterze, co bezwiednie nieciło błyski i odstraszało, nawet w chwilach, kiedy ją przenikało żarliwe pragnienie pokory i wylania.
Sylwja pierwsza objęła w posiadanie klatkę przyjaźni. Stało się to, oczywiście, bez obawy i wiedziała dobrze, że może z niej wyjść, kiedy jej się spodoba. Anetka nie przestraszyła jej wcale. Nie zdziwił ją nawet jej pokój. Za pierwszą zaraz bytnością poznała po pewnych szczegółach wymyślnej serdeczności, oraz po zakłopotaniu pokazującej go Anetki, że tu się ulokuje.
Teraz będąc pokonaną, na swą korzyść, nie stawiała żadnego oporu. Osłabiona jeszcze po dyzenterji, poddała się z rozkoszą troskliwości psującej ją siostry. Wezwany lekarz stwierdził anemję i zalecił zmianę powietrza, pobyt w górach. Ale ani jednej, ani drugiej niespieszno było porzucać wspólnego gniazdka i, przymilając się do lekarza, wymogły na nim opinję, że ostatecznie w tej okolicy podmiejskiej powietrze jest równie dobre, a pod pewnym względem lepiej nawet, by Sylwja naprzód przyszła do sił w zupełnym spokoju, nim się znajdzie w ostrym górskim klimacie.
Sylwja mogła się tedy oddać lenistwu, co jej się dawno nie przydarzyło. Jakże rozkosznie było odespać wszystkie szalone noce, wszystkie godziny przeczuwane nad pracą, a najrozkoszniejszą rzeczą wydało jej się nie spać, ale spoczywać w miękkiej, pięknej pościeli, pławić się w niej całem, świadomem siebie ciałem i stopą szukać chłodnego miejsca na prześcieradle. Nadewszystko zaś marzyć... marzyć... Ach! Niezbyt daleko wybiegały te jej marzenia, krążąc wkółko, niby muchy po suficie. Nie kończyły się w nich nawet zdania. Powtarzały nikle jakąś historję, plan, czy wspomnienie z pracowni, lub fragment miłosny, a wreszcie obraz kapelusza. W połowie każdej z takich rzeczy wszystko znikało i grążyło się w stawie snu.
— Ależ Sylwjo! — protestowała sama przez sen. — Jakże możesz tak żyć. Wyjdź z tego stanu.
Otwierała jedno oko i, spostrzegłszy pochyloną nad sobą siostrę, czyniła wysiłki, by rzec (słowa nie chciały się formować):
— Obudź mnie, Anetko!
Anetka mówiła:
— Wstawaj, śpiochu! — śmiała się i potrząsała nią. Nieraz Sylwja udawała dziecko.
— O, droga matusiu, cóż się ze mną stało, żem taka śpiąca?
Wielka miłość Anetki przejawiała się w czułości macierzyńskiej. Siedząc na łóżku, patrzyła w tę ukochaną, przytuloną do jej łona głowę i wydawało jej się, że to jej własna córka. Sylwja poddawała się biernie, wyrzekając jeno czasem:
— Ach! Jakże trudno mi się będzie potem jąć pracy!
— Nie wrócisz do roboty!
— Ale cóż znowu! — buntowała się Sylwja. — Muszę!
Zbudzona natychmiast, odsuwała się od siostry, siadała w łóżku z włosami w nieładzie i spozierała ostro na Anetkę z miną podejrzliwą.
— Masz tobie! — wołała Anetka ze śmiechem. — Ona ciągle jeszcze myśli, że ktoś ją zatrzyma przemocą! Idźże sobie, dziewczyno, gdzie chcesz. Nikomu na tobie tak znowu nie zależy!
— Jeśli tak, zostaję! — odpowiadała na złość i wyciągała się na pościeli znużona wysiłkiem.
Jednakowoż leniuchowanie takie trwało kilka dni zaledwo. Nasycona snem, nie mogła potem wytrzymać w spokoju. Biegała po całych dniach z pokoju do pokoju napół ubrana, w pantoflach siostry, za dużych na jej bose nóżki, w jej peniuarze podwiniętym od dołu niby toga, z nagiemi ramionami i łydkami, i badała wszystko troskliwie. Nie miała wygórowanych pojęć o słowie „twoje“ (słowo „moje“ rozumiała znacznie lepiej), a że Anetka jej powiedziała: — Jesteś u siebie — przeto wzięła te wyrazy dosłownie. Wtykała wszędzie nos i próbowała wszystkiego. Chlapała się całemi godzinami w łazience, nie zostawiła kącika bez zlustrowania go, a Anetka zastała ją pewnego dnia nad swemi papierami, które zresztą rychło ją znudziły. Osłupiała ciotka przyjęła z poddaniem inwazję młodej sankiulotki, która, obejrzawszy wszystkie jej meble, poprzewracawszy wszystkie przedmioty, nagadawszy słodkich słówek właścicielce (śledzącej ze strachem każdy jej ruch), zostawiwszy po sobie ogromny nieład, ruszyła dalej, nie troszcząc się o starą pannę, zdumioną i zachwyconą.
Cały dom rozbrzmiewał teraz nieskończoną paplaniną, gadaniem bez sensu, ni końca. Przyjaciółki rozmawiały, rozmawiały i rozmawiały po całych godzinach i dniach bez względu na miejsce, czy kostjum, siedząc na poręczy fotelu, z grzebieniem w ręku, rozplatając włosy, przystając nagle na stopniu schodów w ubraniu kąpielowem, czy wreszcie rano, wychodząc nago z pod tuszu. Rozmawiały tak zapamiętale, że zapominały o spaniu, ciotka protestowała daremnie, pokaszliwała, stukała w sufit, one zaś, dusząc się od śmiechu, usiłowały stłumić swe głosy. Po pięciu minutach rozlegał się ponownie flecik Sylwji i słychać było okrzyki radości, lub oburzenia, wydawane przez Anetkę, nie mogącą się oprzeć chytrości siostry. Razu pewnego pukanie stało się wprost gniewnem, tedy musiały złożyć broń, ale minął jeszcze pewien czas, nim się rozebrały. Sypialnie sąsiadowały z sobą, drzwi były otwarte, obie przekraczały nieustannie granice swych terytorjów i rozmawiały to w spódnicach, to bez nich, i niezawodnie wiodłyby dalej dysputę z łóżka do łóżka, gdyby nie zdrowy sen młodości, kładący kres tej paplaninie. Jawił się nagle, rzucając się na nie niby jastrząb na kurczę, padały na poduszki wpół zdania z otwartemi ustami. Anetka miała sen ciężki, często niespokojny, burzliwy, pełen zwid, miotała się po pościeli, mówiła przez sen, ale nie budziła się. Sylwja spała lekko, zcicha chrapiąc (o czem mówić nie należało), budziła się, nadsłuchiwała rozbawiona bełkotania siostry, wstawała czasem i podchodziła do jej łóżka, patrząc na górę kołdry, podniesioną skurczonemi jej nogami. Anetka leżała nawznak w świetle lampki nocnej (spać nie mogła bez światła), a Sylwja śledziła na jej twarzy spokojnej, rozlanej potrochu, nieraz tragicznej, przejścia duchowe, wywołane snami. Nie mogła jej poznać często.
— Czyż to siostra moja, Anetka? — pytała i zbierała ją chętka zbudzić śpiącą objęciem za szyję i słowami: — Wilk idzie!
Zbyt pewną była obecności owego wilka, by czynić próbę, a mniej czysta, ale normalniejsza od swej niebezpiecznej przyjaciółki, igrała z ogniem, nie parząc się wcale.
Studjowały się wzajemnie przy ubieraniu i rozbieraniu, porównywując z zaciekawieniem. Anetka miewała czasem napady dzikiej skromności, z których śmiała się Sylwja, swobodniejsza i konsekwentniejsza pod tym względem. Często wydawała się Anetka zimną, niemal odpychającą, wybuchała bez przyczyny i płakała rzewnie. Niewiele, rzec można, zostawało z owej równowagi mieszkanki Lyonu, z której tak dumną ongiś była, a przytem, co najważniejsze, nie żałowała tego wcale.
Poufałość ich sięgała teraz daleko i niesposób jej całej wyrazić. Kochające się dziewczęta dochodzą, oczywiście, w zwierzeniach do rzeczy nader śmialych, zachowujących w ustach każdej pół-niewinny ton, których to spraw nie wolno powtarzać drugiej wyraźnie. W rozmowach ich przejawiały się różnice dwu natur. Jedna była amoralna, roześmiana, dobroduszna, spokojna, druga poważna, namiętna, niepokojąca, naładowana elektrycznością. Czasem zdarzały się starcia, bo Anetkę irytowała swoboda, łakomstwo i świadoma rozwiązłość, z jaką mówiła Sylwja o sprawach miłosnych. Śmiała w duszy, była powściągliwa w słowach, zdawało się, że boi się usłyszeć tego, co myśli. Zamykała się często niespodzianie na dwa spusty w dzikiem milczeniu, czego zgoła nie rozumiała. Sylwja rozumiała to lepiej i przez dwa tygodnie wspólnego życia poznała Anetkę dokładniej, niż Anetka znała siebie samą.
Umysłowo nie przekraczała poziomu przeciętnej dziewczyny z ludu paryskiego. Praktyczną była, świadomą wszystkiego, ale nie wyciągała wszystkich korzyści z tych zalet, gdyż często wolała iść za kaprysem własnym, pozatem zaś tkwiła w swojej sferze. Wszystko ją zajmowało, ale nic gruntownie, poza modę gruntu tego nie posiadającą. Nie sięgała poza przeciętność, nie dosięgała jej nawet często, o ile szło o obrazy, muzykę, czy książki, a Anetkę raził w niejednem jej gust. Spostrzegała to i mawiała:
— To prawda, jestem jeszcze wielki cham. Powiedz mi, co się nosi w świecie wyższym?
(Wyrażała się o obrazie, jak o kapeluszu).
— Powiedz mi, co trzeba podziwiać, a będę to czyniła równie dobrze, jak inni.
Nieraz nie była tak zgodliwą i staczała boje w imię jakiegoś bohatera fejletonowego, lub broniła nudnego romansu, uważając go za najszczytniejszy wyraz sztuki, czy uczucia. Skłoniła jednak siostrę do zajęcia się wartością artystyczną, a raczej zapowiedzią tejże wartości na przyszłość, mianowicie kinem, za którem szalała, a które Anetka, nie znając go, potępiała stanowczo.
Zdarzało się też, że, niezdolna odczuć piękna czytanej wspólnie książki, Sylwja pojmowała lepiej siłę pewnych ustępów, których przedziwna prawda odstręczała Anetkę, a to dlatego, że znała życie, ową księgę ponad wszystkie księgi. Nie czyta jej ten, kto chce. Każdy ją nosi w sobie, zapisaną od pierwszej do ostatniej kartki, ale chcąc ją zrozumieć, należy nauczyć się jej języka od srogiego mistrza, zwanego doświadczeniem. Sylwja bardzo wcześnie zaczęła lekcje, czytała tedy biegle, Anetka się spóźniła, ale nauka miała zato przeniknąć głębiej.