Dusza Zaczarowana/II/Część druga/11
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część druga Cała księga II |
Indeks stron |
Marek nie miał przyjaciela. Spędzając długie godziny w klasie wraz z trzydziestu kolegami, ten trzynastoletni chłopiec był od nich oddzielony zaporą nieprzebytą. Gdy był młodszy, lubił paplać, bawić się, biegać i krzyczeć. Od roku, czy dwu lat miewał napady milczenia i samotnictwa. Mimo to potrzebował towarzystwa, więcej nawet, niż przedtem. Miał nawet zbyt dużo do dania i wzięcia... ale na tym krzaku wiośnianym tkwiło mnóstwo kolców. Jego miłość własna była wciąż zjeżona, byle co go dotykało, bał się zranienia, a bardziej jeszcze okazania tego. Jest to wielką słabością dać pole nieprzyjacielowi (a w każdym przyjacielu tkwi wróg).
To, czego się dowiedział o swej sytuacji społecznej i przeszłości matki, trzymało go stale w stanie zasromania, bezsensownym, śmiesznym, a czujnym. Przy pomocy książek przekonał się, że jest dzieckiem nielegalnem (w książkach z romansami znalazł wyrażenie znacznie ostrzejsze), i skonstruował sobie z tego rodzaj ambicji. Wyczuwał niemal w tej prastarej krzywdzie coś, jakby refleks szlachectwa. Uznał się interesującym, odrębnym od innych, samotnym i potrochu skazańcem. Radby był nawet zaliczyć się w poczet satanicznych bastardów Szylera i Szekspira. Dawało to prawo pogardzania światem i podniosłych, nieskończonych tyrad na osobności.
Ale w „świecie“, to jest w klasie, wobec kolegów, był onieśmielony, podejrzliwy i obciążony tajemnicą, którą mogli odgadnąć. Niestety, właśnie pobudzał uwagę kolegów i wywoływał ich złośliwość tem dziwnem zachowaniem, fatalną miną, głosem fletowym, bliskim mutacji, ruchami panieńskiemi, rumieńcem i gestami, godnemi dorożkarza. Znosił przycinki, drwinki i różne zuchwałe propozycje urwipołciów, wracał złamany, a w nocy chorował z wściekłości i wstrętu. Postanawiał nie wracać już do liceum, ale nie mógł wyjawić powodu matce. Czuł, że powinien sam wymusić dla siebie szacunek, i myślał:
— Zabiję go!
Z głębi jego duszy wychylały się chaotyczne siły.
Nastąpiło przebudzenie potęg rozrodczych, które pociągały i trwożyły Marka. Niewinna Anetka nie widziała niczego. Umarłby chyba ze wstydu, gdyby to spostrzegła i zobaczyła. Pełen wzgardy dla samego siebie, oddawał się szaleńczo strasznym aktom poniżającego instynktu. Cóż jednak począć ma biedne dziecko, rzucone na łup sił rozpętanych? Natura nieci brutalnie w ciele trzynastoletniego wyrostka pożar, który w braku innego materjału, niem się syci! Niema dlań innego ratunku, o ile pochodzi z dobrej rasy, jak rzucić się naoślep w przeciwieństwo, w ascetyzm krańcowy, który również często niweczy ciało. Młodzież współczesna, szczęśliwsza od poprzedników, zaczynała się już garnąć do ćwiczeń fizycznych i Marek najchętniej jąłby się tego. Ale natura i tu stanęła mu wbrew. Ach, jakże zazdrościł silnym! Jakże podziwiał żałośnie ich piękność... jakże ich wprost nienawidził! Nigdy nie mógł im dorównać!...
Kotłowały w nich pożądania czyste i nie czyste, był to chaos sił wrogich, on zaś był ich igraszką (bez żadnej pomocy). I byłby zginął, gdyby nie oparcie o zdrowie moralne i uczciwość... co więcej... gdyby nie wielkoduszność bezwiedna, będąca owocem cierpień, męstwa i wytrwałej cierpliwości najlepszych przedstawicieli rasy, która nie znosi hańby splamienia i upadku. Siła ta węszy niespokojnie za wszystkiem, co brzydkie i nikczemne, śledzi je aż do najskrytszych tajni myśli, a chociaż nie zapobiega zawsze plamie, to sądzi taki czyn i karze...
Jest to duma... Bądźże pochwalona! Duma u dzieci tego rodzaju, to zdrowie. Jest stwierdzeniem pierwiastku boskiego wśród poniżenia i ostoją ratunku. Czyżby walczył ktoś, nie czując, że idzie o obronę dóbr najwyższych, za które trzeba zginąć, lub zwyciężyć!
Marek chciał odnieść zwycięstwo! Chciał pokonać to co rozumiał i czego nie rozumiał, i to, co go napełniało odrazą, chciał posiąść zagadkę świata i zatriumfować nad jego nikczemnością. Ale zostawał i tu pokonywanym. Cały wysiłek pracy, lektury i skupienia rozbijał się o brak sił. Zbierał je, ale nigdy nie stały na wyżynie zadania i woli. Trapiły go pożądania i ciekawostki zdrowe i niezdrowe, podniecając, a potem grążąc bezwładzie uniemożliwiającym wszelkie ujęcie sprawy. Marnował czas, potem zaś spieszył się nadmiernie. Zajmował go teraz już problem przyszłości własnej, wybór zawodu, gdyż chciał zadecydować wcześnie. Ale niebawem przychodziło mu na myśl, że niema potrzeby i wahał się pomiędzy zainteresowaniem, a obojętnością, pociągiem, a odrazą. Chciał i nie chciał naprzemian, a często niezdolnym był nawet chcieć i nie chcieć. Maszyna funkcjonowała nieporządnie, ruszała, stawała, utykała, szukała i odnajdywała siebie w głębi własnej.
Jął badać tę głąb. Cierpiące i dręczone dziecko lepiej niż kto inny zdolne jest dostrzec pustkę i nudę epoki, która zmierza ku katastrofie. Czuje wyraźnie przepaść...
Ale matka nie widziała nic. Widziała jeno chłopca kapryśnego, pełnego pretensji, buntującego się, dziecinnego, chorobliwie wrażliwego, który lubi górnolotne frazesy, przysparza kłopotu, czasem wypowiada straszne nieprzyzwoitości, a za chwilę czuje się dotkniętym przez jakieś swobodniejsze słowo. Nie mogła znosić zwłaszcza jego urągań, bowiem nie wiedziała, jak są pełne goryczy i bólu niepowodzeń. Marek odczuwał boleśnie niesprawiedliwość doznawaną, uważał się za pozbawionego siły, piękności, talentu, wartości i dokładał do realnych klęsk urojone, konspirując wprost z wszelkiemi pozorami, które go mogły poniżyć. Spotkawszy dwie młodziutkie śmiejące się robotnice, pewny był, że się z niego wyśmiewają, a nie przypuszczał, iż szło o to, by go zaczepić, bo im się podobał jego różowy, panieński pyszczek. Czytał w oczach profesorów wzgardę dla swej mierności. Sądził, że silniejsi koledzy drwią z jego słabości i demaskują jego tchórzostwo. Skutkiem nerwowości miewał chwile strachu, a będąc szczerym, przyznawał się do tego i uznawał za niehonorowego. Celem zrehabilitowania w oczach własnych, zmuszał się do szaleństw niebezpiecznych, które mu wyciskały zimny pot na czoło. Urągał sobie samemu często ten mały Nikodem i swym klęskom, ale miał urazę do świata za to, że jest takim, jakim jest, a w pierwszej linji do matki.
Nie rozumiała jego min zaczepnych. Jakiż egoista! Myślał wyłącznie o sobie!...
Myślał o sobie? A czemżeby się stał w przeciwnym razie? Któżby go obronił, gdyby sam tej nie podjął obrony?
Żyli tedy w osamotnieniu, rozdzieleni murem. Minęły chwile zwierzeń, a Anetka jęła powtarzać zwykłą skargę matek:
— Kochał mnie znacznie więcej, będąc małem dzieckiem! On zaś powiedział sobie, że matki kochają swe dzieci tylko dla własnej przyjemności. Każdy zresztą, kocha samego tylko siebie...
Nie, każdy pożąda miłości drugiego, jednak w czasie niebezpieczeństwa należy myśleć o sobie. Przyjdzie czas na drugich... potem. Jakżeby można ocalić innych, nie ratując siebie. Trudno walczyć o życie, mając kogoś przyczepionego do karku.