Dusza Zaczarowana/II/Część druga/całość
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | druga |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Pobierz jako: EPUB • PDF • MOBI Cała księga II |
Indeks stron |
Anetka wyszła z mieszkania Sylwji z silnem postanowieniem, by nie wracać. Płakała, żarta wstydem i złością. Dwie takie istoty nie mogły przestać się kochać, nie potrącając o nienawiść.
Niepodobieństwem było teraz Anetce zostać pod tym samym dachem! Mając środki, wyniosłaby się zaraz nazajutrz, na szczęście jednak musiała się ugiąć przed koniecznością praktyczną, jak wypowiedzeniem mieszkania i wyszukaniem innego. Pod pierwszem wrażeniem chciała już oddać meble na skład i wynieść się do hotelu. Ale nie był to czas odpowiedni na wyrzucanie pieniędzy. Odłożyła dotąd bardzo niewiele, zarobki całe pochłaniało życie, choć obchodziła się bez materjalnej, dosłownie, pomocy siostry. Pewność, że może do niej zaapelować w razie potrzeby, dawała jej zaufanie w przyszłość. Teraz jednak, gdy przyszło ustalić preliminarz koniecznych wydatków, spostrzegła z wielką przykrością, że zdana na siebie samą, nie zdoła zarobić na życie. Wydatki zmniejszało dotąd sąsiedztwo sióstr i wspólne stołowanie. Sylwja ubierała malca bezpłatnie, a Anetka kupowała jeno materjał na swe suknie, robota zaś ich nie kosztowała nic. Pomijając już przedmioty pożyczone, wszystko, co było własnością jednej, służyło także drugiej, wymieniały rozmaite podarki, wspólnie odbywały też wycieczki niedzielne, korzystając ze skromnych nadwyżek, które opromieniają potrosze życie rodzinne. Poza tem, kredyt Sylwji w dzielnicy ułatwiał Anetce płacenie. Teraz trzeba było wszystko obliczać na gotówkę. Początki musiały być przykre. Koszta przeprowadzki, zaliczki na dostawy codziennych artykułów, oraz wydatki urządzenia były znaczne, przytem zaś pozostawała otwartą kwestja pieczy nad dzieckiem. Cóż za sprzeczność! Musiała zarabiać na syna i w tym celu wychodzić z domu, a komuż je zostawić miała w opiece? Uświadomiła sobie, że nie znalazłaby rady, gdyby ją to zaskoczyło wcześniej, kiedy Marek był mały. Cóż robią inne matki? Anetka żałowała ich i czuła się upokorzoną.
Miałaż oddać do internatu syna, który właśnie osiągnął wiek wstąpienia do liceum, miałaż go zamknąć w menażerji, o której tyle się nasłuchała od kolegów (teraz poprawiły się trochę stosunki), jako o śmietniku fizycznym i moralnym, na który zbrodnią jest ciskać dzieci. Przypuszczała, że musiałby cierpieć, ale któż wie, czy właśnie nie byłby rad umknąć w ten sposób przed matką? Którejże jednak matce przyjdzie na myśl, że cięży swemu dziecku? Nie zgodziła się nawet, by tam spędzał pół dnia, a to ze względu na wątłe zdrowie i konieczność specjalnego pożywienia, nad którem czuwać musiała sama. Niestety, nie mogła bez wielkiego, a stałego wysiłku wracać o pewnych godzinach z drugiego krańca Paryża. Tyle bieganiny! Zresztą dochody z lekcyj nie starczyły na to, a przytem ciągle jawiły się wydatki niespodziewane. Malec rósł szybko, a Anetka żałowała nieraz, że nie jest podobny do fasoli, której strączek powiększa się wraz z ziarnem. Trzeba go było ubierać, a sama Anetka nie mogła się też zaniedbywać przez dumę i konieczność związaną z zawodem. Trzeba było szukać innych źródeł. Kopjowała tedy prace cudzoziemek, albo korygowała przekłady (za psie pieniądze), parę wieczorów tygodniowo spędzała w sekretarjacie magazynu dzieł sztuki (także za bezcen), wszystko jednak razem wzięte starczyło ledwo. Znienawidziły ją ponownie współzawodniczki, ale teraz nie robiła sobie z nich nic. Parła naprzód, nie bacząc deptanych, niewrażliwa na wrogie spojrzenia nieszczęsnych, którym pomócby była rada. Szło o to, by je wyprzedzić, a wiedziała już, jak zdobyć najkrótszą drogą pracę. Pobijała rywalki dyplomami, a wiedziała też, że umie poskramiać klientów zaletami osobistemi, oczyma, głosem i wzięciem. Nie wahano się też w wyborze, a kobiety pokonane, pałały nienawiścią.
Ułożyła sobie surowy program życia, gdzie nie było chwili na marzenie. Dzień każdy pełny był, jak orzech. Po drżączce niepewności pierwszych tygodni nabrała pewności, że podoła i nawet miło jej było, iż przezwyciężyła trudności. Coprawda, czasem, wieczór, gdy leżąc w łóżku, robiła porachunki, napadał ją strach. A gdyby padła wśród drogi... zachorowała?... Nie... nie! Cicho, sza! Trzeba teraz spać! Na szczęście sen natychmiast ogarniał znużoną Anetkę, a rankiem nie starczyło czasu na obawy, przypuszczenia i na to, co denerwuje i osłabia duszę. Niedostatek praca uporządkowały wszystko. Co jest konieczne, a co jest zbytkiem?... Tak stała teraz kwestja.
Koniecznym jest chleb codzienny! Luksus, to problemy serca. Czyż je sobie uroiła? Wydały jej się teraz sprawą drugorzędną, dobrą dla mających czas na to. Czas Anetki był wypełniony po brzegi, czuła się silną i odporną, niby łódź dobrze wyładowana na pełnem morzu.
Miała teraz około trzydziestu trzech lat i energji jej nie zużyło dotąd nic. Uczuła, że nietylko zbyteczną jest jej opieka, ale że samą będąc, czuje się mocniejszą, gdyż twarde warunki życia dodawały jej sił. Pierwszem dobrodziejstwem było oswobodzenie z pod opętania miłości Juljana i wogóle miłości, która to tęsknota zatruła jej ostatnie lata. Z odrazą myślała teraz o marzeniach sentymentalnych, czułościach i całej obłudzie zmysłów. Ożywiło ją brutalne, bolesne zetknięcie z prawdziwem życiem. Odrodziła się i ozdrowiała najlepsza część jej duszy.
Przestała marzyć i dręczyć się, nawet zdrowiem syna. Gdy zachorował, czyniła co trzeba, ale przedtem nie myślała o tem wcale, a zapominała też, gdy złe minęło. Gotowa na wszystko, nabrała zaufania do siebie, co było najlepszem lekarstwem. To też, przez ciąg pierwszych lat wytężonej pracy nie chorowała, a chłopak nie dawał również powodu obaw.
Redukcja życia zmysłowego poszła jedną drogą z redukcją intelektualnych potrzeb. Nie mając czasu czytać, nie cierpiała jednak przezto, czerpiąc z samej siebie, a miała dość do roboty z klasyfikowaniem nowych odkryć. Odkrycia tych pierwszych miesięcy były rozliczne i ciekawe. Cóż się zmieniło? Wszakże wiedziała i przedtem, co znaczy praca (sądziła tak przynajmniej), zaś miasto było dziś takie jak i wczoraj...
Ale wszystko nagle przybrało wygląd zgoła odmienny. Zażarta walka o chleb dokonała tej przemiany. Odkrycie owo nie było miłością, ani nawet macierzyństwem. Miała je w sobie zdawna, ale dotąd życie nie ujawniło ni części, dopiero stanąwszy w szeregach biedoty, odkryła świat rzeczywisty.
Inaczej wygląda świat z góry, niż z dołu. Anetka znalazła się teraz w ulicy, pomiędzy długiemi rzędami domów, widziała chodniki, błoto, musiała się wystrzegać automobilów i przedzierać przez fale ludzi. Nad sobą miała niebo (rzadko pogodne), i mogła w nie patrzeć w wolnych chwilach. Znikły rzeczy pośrednie, przepadła gdzieś cała treść życia dawnego, towarzystwo, rozmowy, teatr, książki, dostatek, rozrywki i intelektualizm. Wiedziała, że to wszystko istnieje, a radaby temu była, ale miała o czem innem myśleć. Oto patrzeć pod nogi, wystrzegać się zdarzeń i iść prędko... Jakże ludziom spieszno? Z góry widać jeno powolny ruch rzeki, zda się spokojny, a nic nie zdradza szybkości prądu. Musiała biegać za chlebem...
I dawniej rozmyślała Anetka nad światem, gdzie żyła obecnie, ale myśli te były zgoła inne niż teraz, gdy stanowiła jego cząstkę.
Wczoraj wierzyła w pewnik demokratyczny praw człowieka, a niesprawiedliwość ją oburzała. Czemże była jej dziś niesprawiedliwość (o ile zresztą mogła być jeszcze mowa o tej kwestji), czy może prawem uprzywilejowanych? Niema żadnych praw, nikomu nie przysługuje prawo. Człowiek musi codziennie zdobywać na nowo każdą rzecz... „W pocie czoła pracować będziesz na chleb swój!“... Oto jedyne prawo. Pojęcie prawa, to formułka zwycięzców, przydatna dla zabezpieczenia łupu, zdobytego wczoraj. Prawo, to siła z dnia minionego, sankcjonująca gromadzenie skarbów. Ale jedyne prawo żywe, to praca, to walka codzienna. Olśniła ją ta wizja ludzkiego pola walki, ale nie przeraziła wcale. Była w „formie“, młoda i silna, a przeto uznała tę walkę za konieczność. Jeśli zwycięży... tem lepiej... jeśli zaś zostanie zwyciężona... ha, to trudno... (ale nie ulegnie napewno)! Nie zrezygnowała z litości, ale jedynie ze słabości, a za pierwszy swój obowiązek przyjęła rozkaz: Nie upadaj na duchu!
Wszystko rozjaśniło jej to prawo pracy, a dawne wierzenia wystawione zostały na próbę, wzniósł się nowy gmach moralności, oparty na tym fundamencie heroizmu, a panowała tu zasada szczerości i siły, nie zaś faryzeizmu i niedołęstwa. Anetka skonfrontowała z tą nową moralnością najtajniejsze wątpliwości swego serca i zadała pytanie:
— Czy miałam prawo posiąść dziecko?
I odparła zaraz:
— Tak, miałam, o ile je zdołam wyżywić i uczynić zeń człowieka. Jeśli mi się to powiedzie, jestem moralna, jeśli nie, to uczyniłam źle. Tak brzmi moralność prawdziwa, reszta jest obłudą.
Ten bezapelacyjny wyrok zdwoił jej siły i zapał do walki...
Tak dumała, biegając od jednej pracy do drugiej, a ruch ten podniecał jej myśli. Czynności codzienne zostały teraz unormowane metodycznie, a marzenia wróciły, ale były to marzenia jasne, określone, wolne od mgieł. Im bardziej skąpo wymierzony miała czas, tem lepiej korzystała z najkrótszych chwil swobody, niby bluszcz czepiający się najdrobniejszych nierówności muru dni powszednich. Anetka patrzyła pod kątem tej nowej moralności na pracę i biedotę, przenikając spojrzeniem nowem kłamstwo życia współczesnego, dotąd nie dostrzegane. Uświadomiła sobie teraz potworną bezpożyteczność dziewięciu dziewiątych tego
życia, zwłaszcza odnośnie do kobiet. Jadły, spały i rodziły. Ta ostatnia dziesiąta część była użyteczna w istocie, gdzież atoli reszta, tak zwana cywilizacja, gdzie myślenie? Czyż wogóle człowiek istnieje poto, aby myślał? Wmawia to w siebie i wierzy, niby w jakiś gest święty, ale nie myśli wcale. Nie myśli czytając dziennik, ani w biurze, ani na widok wirowania koła codziennych czynów. Koło to wiruje wraz z nim w próżni. Czyż myślą uczennice Anetki? Cóż sobie uświadamiają ze słów, których słuchają, które czytają i mówią? Do czego się sprowadza ich życie? Pośród otępienia, pod stosem gałganków tleje kilka instynktów głuchych, wyolbrzymiałych. Pożądanie i użycie... Ich myśl to także gałganek tylko... Kogóż oszukują? Siebie... chcą okpić tę suknię cywilizacji, luksus, sztukę, ruch i hałas (będący maską ruchu ku jakiemuś celowi), cóż jest pod tem zresztą jeszcze? Pustka. I chlubią się tą pustką, fałszywem złotem swojem, słowami i brzękadłami. O jakże rzadcy są ludzie, w których przejawia się błyskawica konieczności! Wielogłowe zwierzę nie rozumie głosu bogów i mędrców i są oni mu jeno jednem więcej brzękadłem. Bestja owa nie przekracza kręgu nudy i pożądania. Społeczeństwo ludzkie jest utworem sztucznym, trzyma się przez nawyk, ale runie w gruz odrazu...
Te myśli tragiczne nie osmucały jednak Anetki. Wnętrzny wiew, który pognębia lub rozwesela, to coś zgoła innego, niż ideje. Często dusza anemiczna ginie pośród pogodnego dnia, zaś silna żyje w mgłach, jak w słońcu, wie bowiem, że zaświeci niedługo. Anetka wracała nieraz wyczerpana, owiana ciemnością, kładła się, a wśród nocy budził ją jakiś sen, pełen żartobliwej werwy. Czasem też czuwała, pracując mechanicznie i myśląc o czem innem, i nagle porywał ją śmiech. Musiała go tłumić, by nie zbudzić Marka. Wymyślała sobie od idjotek, ocierała łzy, ale czuła ulgę. Owe odruchy dziecinne była to spuścizna rasy, zbawienne wesele, które rozpędza chmury, zebrane na widnokręgu duszy.
Nie potrzebowała rozrywek, ni książki. Miała dość do czytania w samej sobie, zaś najciekawszą książką był dla niej syn.
Marek miał blisko siedm lat. Wybornie zniósł on zmianę środowiska. Miła, czy nie miła, była to jednak zmiana i radował się nią. O jakże niewdzięczne są dzieci. Obchodził się zupełnie bez pieszczot Sylwji, która sobie wyobrażała, że ma taki wpływ na malca. Zapomniał o niej poprostu w ciągu czterdziestu ośmiu godzin.
Nikt przewidzieć nie może, co się podoba dziecku. Ogromnie mu przypadło do smaku liceum, gdzie go z żalem posyłała teraz matka, oraz godziny samotności, kiedy mu nikt nie przeszkadzał.
Anetka zamieszkała na piątem piętrze, przy ruchliwej rue Monge. Schody były wąskie i strome, nad głową miała tylko kawałek nieba, a w dole hałas. Ale starczyło jej tego, a jako paryżanka, hałasu nie słyszała wcale. Marzyło jej się tem lepiej wśród rozgwaru, którego potrzebowała nawet. Być może, wraz z pełnią dojrzałości zmieniła się też, nabrała pewności i nerwowej siły, nieznanej, lub krótkotrwałej dotąd.
Mieszkanie składało się z pokoju Anetki, zarazem salonu (łóżko było jednocześnie kanapa) i małego pokoiku Marka, oraz trójkątnej niszy, z oknami od ulicy. Po drugiej stronie ciemnego przedpokoju, od podwórza, była jadalnia i kuchenka, mogąca ledwo pomieścić palenisko i zlew.
Drzwi dzielące pokój matki i syna były stale otwarte, a malec nie mógł protestować. Był jeszcze w wieku aseksualnym i nie wkroczył w pierwsze stadjum przebudzenia zmysłów, był dotąd niczem. Wskakiwał w niedzielę rano do łóżka matki i stał przed nią goluteńki, pozwalając się myć i ubierać, natomiast jednak miewał czasem odruchy wstydliwości, przejawiał też ciekawość płciową, a ponad wszystko krył się starannie i zamykał cichaczem drzwi. Anetka nie dopuszczała tego, nie mógł uczynić ruchu, któregoby nie widziała. Było mu to nieznośne, przestawał się tedy ruszać, a wówczas zapominała o nim... choć nie na długo.
Na szczęście Anetka nie przesiadywała ciągle w domu. Musiała wychodzić rano i prowadziła Marka do pobliskiego liceum, a czasem także popołudniu. Ale wracać musiał sam, gdyż była to pora lekcyj Anetki. Niepokoiło ją to i zrobiła układ z sąsiadami, którzy posyłali służącego po swe dzieci, by Marek wracał razem. Ale zdołał zawsze umknąć, przychodził sam dumny z siebie, zamykał się w mieszkaniu, gdzie aż do powrotu matki spędzał bardzo mile czas. Anetka gromiła go za tę chętkę niezawisłości, ale wolała, że nie potrzebuje kolegów, którzyby mogli zepsuć jej syna.
Jej był to syn, ale czyż naprawdę jej? Powściągała teraz objawy dawnej miłości namiętnej, kiedy to chciała zjeść go poprostu. Uznała osobowość jego, sądziła jeno, że posiada do niej klucz, wie co jest szczęściem i prawem tego człowieka i że może go rzeźbić na obraz i podobieństwo własnego Boga. Jak większość matek, pragnęła odżyć w swym synu, w formie doskonalszej (co było nieziszczalnem, choć prastarem marzeniem Wotana).
Chcąc rzeźbić, musiała jednak ująć w ręce. Czyniła wszystko w tym celu, za dużo nawet, a co dnia bardziej czuła, że się jej wymyka, że go ma coraz to mniej. Znała jego ciało, zdrowie fizyczne, oraz intuicyjnie odczuwała każdy symptom choroby. Myjąc go i pieszcząc, dotykała tego wątłego, androginicznego ciała, zdawało się, przezroczystego, pochłaniała je też oczyma... ale co tkwiło w środku... nie wiedziała wcale.
— O jakże cię kocham, mały potworze! — wołała. — A ty, czy kochasz mnie?
— O tak, mamo! — odpowiadał grzecznie.
Ale co myślał?
W siódmym roku życia Marek nie był podobnym do nikogo z rodziny. Napróżno starała się to odnaleźć Anetka. Nie miał czoła, oczu, ust, ni nawet wyrazu Rivière’ów, a specjalnie Anetki, świadczącego o sile i rozmachu wewnętrznym. Coś takiego przebijało w kolorze oczu, ale jakże było dalekie, obce... Skądże to wziął, od ojca, od Brissotów? Nie, nie znać tego było przynajmniej jeszcze... a Anetka pragnęła, by się tak nie stało... nigdy!
Z drugiej strony radaby była odnaleźć w synu Rogera i to nie rzeczywistego, ale tego, któremu się oddała, to jest... wymarzonego. Dostrzegłszy to, zatriumfowałaby, gdyż znaczyłoby to, że wzięła świadomie daną formę i napełniła ją nową duszą. Godziła się na rysy Rogera, ale umysł Marka był jej umysłem.
Ale nie miał podobieństwa do żadnego z nich, Roger, mimo braku oryginalności, posiadał rysy piękne, proste, a regularne. Był księgą łatwą do przeczytania. Natomiast twarz tego dziecka... nie dała się uchwycić... uciekała z pod obserwacji.
Miał rysy delikatne, ale nieregularne, czoło wąskie, podbródek zniewieściały, oczy nieco zapadłe, nos... doprawdy trudno go było określić... usta szerokie, o bladych wargach i trochę skośne. Nawet gdy był spokojny, mienił się ciągle... niepewny... jakby szukał swej formy... a nie wiedział co przyjąć, a co odrzucić.
Od czasu choroby był nerwowy, rzec można, i wrażliwy. Ale przytem posiadał spokój, obojętność i skupienie, co myliło obserwatora. Nigdy nie krzywił się, nie chmurzył, nie przeczył.
— O, tak, mamo! odpowiadał stale.
Jednakże wychodziło zaraz na jaw, że nie wie o czem mowa, nie słucha... czy może słucha nawet... któż wie? Patrzyli na siebie wzajem, a Anetka czuła, że ma przed sobą sfinksa, który w dodatku nie wie, iż jest sfinksem. Trudno siedmioletniemu dziecku znać siebie samego, natomiast Marek badał pilnie matkę, która była jego panią i służącą jednocześnie. Miał na to dość czasu, natomiast jej zbrakło sił.
Myliła się jednak, sądząc, że Marek nie podobny jest do nikogo z rodziny. Miał zadziwiające analogje umysłowe z dziadkiem Rivière’em. Tylko Anetka znała, mimo wszystko, mało swego ojca, bo zostawała pod jego czarem, a nawet przeczytawszy słynną korespondencję, poznała go jeno w części i to w ostatnich stadjach życia. Przytem odsuwała to od siebie, pragnąc zachować pełne pietyzmu wspomnienie. Gdyby atoli wrócił stary Raul Rivière dla zbadania sprawy, młody bastard byłby mu powiedział:
— Zaczynam na nowo!
Nie zaczynał tego samego, gdyż nic się nie powtarza... wracały tylko szczegóły...
Dziwna to gra krwi. Sprzymierzeńcy podawali sobie ręce ponad głową Anetki, a to uchodziło jej oczom tem łatwiej, że przeniosła sama, z ojca na wnuka, zdolność udawania, talent obłudy. Nie było to proste kłamstwo! Raul Rivière miał dość pogardy dla bliźnich i zbyt był silny na to, by kłamać. Mógł się obnażać i czynił to czasem, miotając słowa okrutne, rwące wszystko w strzępy. Ale szachowała to skłonność do humoru, teatralności i mistyfikacji, zapomocą obłudy moralnej. Marek odziedziczył to bez winy własnej, a w nieświadomą duszę wślizgnęła się złośliwość. W ciele zwierzęcia z kudłami, czy piórami, byłaby spróbowała pazurów i dzioba, w wątłem zewłoku Raula Rivière’a jęła się instynktownie sztuczek dziadka.
Wobec starszych czuwał nad sobą i czytał w nich uważnie, niemal genjalnie. Poznawszy, upodabniał się do nich, chyba, że mu przyszła dla zabawki fantazja drażnienia i oponowania.
Z upodobaniem rozbierał mechanizm tych żywych zabawek, szukał sprężyn, słabizn, macał, próbował i puszczał w ruch. Nic łatwiejszego, są ordynarni i niedomyślni... W pierwszej zaś linji matka.
Zaciekawiała go, czuł w niej zagadkę. Słyszał nieraz przytyki i uwagi w pracowni Sylwji, niewiele z tego rozumiał, ale to go właśnie podniecało. Miał skłonność do zgadywaniai odkryć. W tem wątłem ciałku mieszkał duch czujny i ruchliwy.
Anetka przechodziła katar zimowy, częściej i dłużej przebywała z synem, który ją też śledził, jednocześnie zajęty śpiewaniem, stawaniem na głowie i różnemi rzeczami. Dziecko to jak pajac na sznurku, co obraca się plecami, a w tyle ma oczy. Umie jak kot obracać uszy. Poluje na kilka naraz zajęcy, a nie zgubi tropu. Bawi się tem z dnia na dzień, a zające wpadają w matnię. Poszło mu to tem łatwiej, że ekspansywna Anetka, hojna w przejawach uczuć swoich, nie sknerzyła i rzucała samą siebie garściami, nie licząc wcale.
Raz mówiła doń jak do malca, co go obrażało i śmieszyło, potem traktowała go jak kolegę, równego wiekiem, czem się nudził i złościł w głębi duszy, to znów snuła monologi niezrozumiałe, a Marek wydawał sąd, iż jest dziwaczką i patrzył na nią z drwinami. Nie rozumiał, ale czyż to mogło powstrzymać wyrok?
Przybrał zachowanie sztuczne, przydatne w każdym wypadku, był impertynencko uprzejmy i roztargniony, jak dobrze wychowany chłopiec, który słucha, bo musi, ale go to nic a nic nie obchodzi. Miał swe i czekał tylko końca przemowy. Innym własne sprawy razem udawał pieszczotliwość, wiedząc, że matka wybuchnie naraz lawą szczęśliwości. Zawsze tak bywało, a Marek uczuwał dla niej pogardliwą życzliwość. Ile jednak razy zareagowała odmiennie, złościł się, ale nabierał szacunku.
Nie mógł długo wytrwać w jednej roli. Dziecko jest na to zbyt pobudliwe i subtelne. Często, zachwycając przez chwilę matkę przejawami miłości, popadał odrazu w zupełną obojętność, co ją zbijało z tropu.
Czasem, spostrzegając to komedjanctwo Marka, uczuwała taki poryw złości, że go poprostu biła. Jest to, oczywiście, wbrew wszelkim zasadom pedagogji i w oczach anglosaskich Anetka była zgubiona. Ale my, starzy łacinnicy wiemy, że qui amat... Zachowaliśmy trochę staroświeczczyzny w obyczajach i każdy z nas był pono tak „kochany“, Kochaliśmy dalej tych, co nam przetrzepali skórę, tylko tracili oni zawsze w naszych oczach, w takich chwilach. Może nawet... przyznajmy się... Marek wywoływał to jak i my nieraz... umyślnie.
Jakże miło mu było odgrywać rolę ofiary, gdy matka kajała się z powodu nadużycia siły brutalnej! Czuła się winną, on chciał wrócić do łask, ale czekał... zwlekał...
Poprostu był to triumf słabości! Kobiety władają tą bronią po mistrzowsku, ale dziecko prześcigło tu kobietę. Młode ciało, oblane jeszcze mlekiem macierzyńskiem, jest przez pół kobiece i dysponuje ogromnym zapasem chytrostek i forteli. Rozbrojona Anetka czuła się w stosunku do małego łotra niemal mężczyzną. Głupia to płeć, co, wstydząc się swej siły, błaga o przebaczenie jej. Warunki były nierówne Malec wywodził zawsze w pole matkę.
Marek nie był jednak wyłącznie komedjantem, który bawi się ludźmi, posiadał bowiem, jak dziadek, inne jeszcze cechy. Niewielu wiedziało, że Raul Rivière ukrywa pod swawolą i cynizmem, oraz skłonnością do uciech, ciemne, tragiczne głębie, niedostępne nikomu. Dzieje się to częściej, niż sądzimy, u roześmianych Galów. Chowamy to dla siebie. Anetka zdradzała tego ojcu, a nie znała również tej strony życia ojca jak i syna. Każde posiadało oddzielne życie wnętrzne. Była to wstydliwość, dziwna zaiste. Dużo mniej ich kosztowało wyjawianie błędów i grzechów (Raul Rivière chlubił się niemi nawet), niźli tragedji duszy.
Marek wziął swą część spadku. Dziecko, pozbawione rodzeństwa i towarzyszy, ma dość czasu błądzić po podziemiach życia. Piwnice Rivière’ów były głębokie i obszerne, a mogła się tam spotkać matka z synem. Ale nie dostrzegało jedno drugiego i sądzili, że są daleko od siebie. Matce przysłaniała oczy namiętność niewygasła, dziecku swoisty egoizm wieku, oboje zaś tkwili w ciemnościach. Tylko Marek stał jeszcze niedaleko drzwi, nie szukał wyjścia i nie rozbijał się o mury, jak Anetka. Stał skulony na schodach i marzył o przyszłości. Niezdolny pojąć, konstruował sobie życie.
Niedaleko natrafiłby na nie mur straszliwy, przed którym staje dęba przerażona osobowość człowiecza. Śmierć. Mur ten wznosił się z wszystkich stron, a choroby otaczały go, niby kurytarze okrężne. Daremnem było szukać przejścia, mur był silny i bez wyłomu. Marek wiedział bez objaśnień, że ten mur istnieje. Wyczuł go w ciemności i zjeżył grzywę, jak koń. Nie powiedział tego jednak nikomu i od nikogo nie dostał wieści, cały świat był jednego zdania.
Jak wszystkie kobiety współczesne, Anetka była złą wychowawczynią. Słyszała dużo o pedagogji i mówiła o niej z przekonaniem, przywiązując dużą wagę do pewnych metod, zaniedbywanych dawniej, ale gdy przyszło dziecko, uczuła się bezbronną, wobec rozlicznych niespodzianek życia, nie wiedziała co począć z teorjami, podejmowała je, rzucała i wkońcu zdała się na instynkt.
Nie doszła do rozstrzygnięcia w praktyce problemu religijnego swego dziecka, chociaż nad tem rozmyślała długo. Towarzyszki jej dawne, ze sfer bogatego, republikańskiego mieszczaństwa, były wychowywane przez matki religijnie, a niereligijnie przez ojców i nie odczuwały wcale sprzeczności tych poglądów (godzi się to z sobą, jak wiele sprzeczności towarzyskich, bo tam żadne uczucie nie posiada trzeciego wymiaru). Anetka chodziła do kościoła, jak do liceum, odprawiła też pierwszą komunję, sumiennie, a bez wzruszenia, jak zdała maturę. Ceremonje kościelne, obchodzone w parafji, uznała za obrzęd światowy i po wystąpieniu z towarzystwa porzuciła je.
Społeczeństwo dzisiejsze (a Kościół jest jednym z jego filarów) zdołało tak doskonale zbanalizować wielkie, zasadnicze potęgi człowiecze, że Anetka, posiadająca większe skarby wiary od stu dewotek, uważała się za niereligijną. Pomieszała religję z mlynkiem do klepania pacierzy i zewnętrznemi ceremonjami, które są zbytkiem bogaczom, a tumanią biedaków, utwierdzając ich w nędzy i służąc władzom społeczeństwa.
Nie odczuwała potrzeby praktyk religijnych, od kiedy je zarzuciła. W chwilach rozpraw z sumieniem, podczas namiętnych monologów, czuła jednak, że jest na mszy.
Nie zamierzała tedy dać synowi tego, co jej było zbyteczne, i kwestja ta nie zostałaby nawet poruszona, gdyby (o dziw paradoksu!) Sylwja nie postawiła jej na porządku dziennym. Sylwja, której religijność przypominała paryskiego wróbla, nie wyszłaby nigdy zamąż, bez współudziału Kościoła i uznała za rzecz nieprzyzwoitą, że Anetka nie ochrzciła zaraz syna swego. Uczyniła to jednak potem, z uwagi na Sylwję, której się zachciało być chrzestną matką. Potem zapomniała o wszystkiem aż do czasu zjawienia się Juljana. Religijność jego praktykująca, zasługująca na szacunek, przywiodła jej na myśl zaniedbany problem. Ale cóż miała uczynić. Posłać Marka do kościoła i uczyć go religji, w którą sama nie wierzyła? Spytała Juljana, a on z całem oburzeniem i naciskiem podkreślił konieczność wtajemniczenia dziecka w prawdy boskie.
— Ale dla mnie nie są to żadne prawdy! — powiedziała. — Muszę tedy chyba kłamać wobec Marka, gdy zapyta?
— Nie, nie trzeba kłamać, ale pozwolić mu wierzyć, dla własnego dobra jego.
— Czyż wyjdzie mu to na dobre, gdy go będę wprowadzała w błąd? Cóż o mnie pomyśli, gdy rzecz wykryje? Będzie miał prawo wyrzucać mi to i przestanie mi ufać! Pozatem nie wiem, czy ta wyuczona wiara nie spaczy późniejszego rozwoju jego.
Juljan nachmurzył się, a Anetka zmieniła co prędzej temat. Nie wiedziała co czynić. Znajomi protestanci poradzili jej, by syn przeszedł kurs różnych religij, a potem wybrał z pośród nich, gdy dojdzie lat szesnastu, ale wybuchnęła w odpowiedzi śmiechem. Ci poczciwcy traktowali religję jak egzamin z danego przedmiotu!...
Koniec końcem, Anetka nie uczyniła nic. Spacerując z Markiem, wstępowała czasem do kościoła, siadała w ławce, podziwiała gałęzisty las kolumn, przymglone światło lamp, blask witrażów, łuki sklepienia, szmer cichych psalmów, białe obrusy i słuchała organów. Było jej to kąpielą marzeń i skupienia.
Markowi było to dość miłe. Siedział z dłonią w dłoni matki i szeptał z nią. Czuł jakąś słodycz, ciepło i jakąś miłą drzemkę w ciele... Wszystko dobrze, byle niezbyt długo! Nudziło go otępienie sentymentalne, czuł potrzebę ruchu, myślenia o rzeczach konkretnych, mała jego główka obserwowała, notowała i roztrząsała naprzykład kwestję, czemu ten tłum się modli, a matka nie. Nie mówiąc nic, budował wnioski i refleksje. Pytał rzadziej, niż inne dzieci, gdyż ambicja nie pozwalała mu okazać się naiwnym.
Zagadnął jednak pewnego dnia:
— Mamo, co to jest Bóg?
— Nie wiem, mój chłopcze! – odparła.
— Cóż tedy wiesz?
Uśmiechnęła się i rzekła, tuląc go do piersi:
— Wiem, że cię kocham!
Ach, tak... rzecz banalna... wiedział dobrze, że go kocha, ale czyż trzeba było chodzić do kościoła, by mu to powiedzieć?...
Nie był zgoła czuły i nie cierpiał mglistych marzeń, „w których lubują się baby.“
Gdy Anetki nie trapiły obowiązki, miała trochę czasu i syna przy sobie, czuła się szczęśliwą i nie potrzebowała daleko szukać Boga, gdyż miała go w sercu własnem. Ale Marek czuł, że ma w sercu samego tylko siebie, to jest Marka, a resztę uważał za głupstwo. Trzeba myśleć jasno. Cóż to jest właściwie ten Bóg? Czy to ten człowiek przed ołtarzem, w kobiecej spódnicy i złocistej skorupie na grzbiecie? Czy szwajcar z laską, w krótkich spodniach i pończochach, co się uśmiechał czule jak te nieznośne baby, które lubią całować bez końca?
— Chodźmy już, mamo!
— Czy tu nie ładnie?
— Tak, dość ładnie. Ale wracajmy!
Nie pytał już matki o Boga. Wiedział, że jeśli starsi powiadają, iż czegoś nie wiedzą, to ta rzecz nie ciekawi ich wcale... Snuł tedy dalej sam nić myśli... Słyszał nieraz, jak mówiono: Ojcze nasz, któryś jest w niebie... (było to pole dla sceptycznych wybryków niedorostków, którzy uprawiali sport niewiary), przerzucał czasem Biblję, niby starą bajkę, z ciekawością i nudą jednocześnie, pochwytał różne pytania i odpowiedzi i sformułował niedbale wniosek: Bóg jest to ktoś, kogo nie widać, a który podobno stworzył cały świat... Podobno!... To coś niejasnego, coś niewyraźnego. Przestał go, jak i matkę, interesować ten Bóg, coś w rodzaju jakiegoś króla... mniejsza z tem!...
Natomiast ciekawiło go wielce życie własne, to co mu zagrażało i co miało... potem... nastąpić. Głupia gadanina na ten temat w pracowni Sylwji obudziła bardzo wcześnie jego uwagę. Dziewczętami wstrząsał lekki dreszczyk, gdy paplały o wypadkach, nagłej śmierci, chorobach, pogrzebach i nie ustawały, ni na chwilę. Śmierć je podniecała, a zwierzęcy instynkt malca jeżył się na dźwięk tego słowa. Chciał o to zapytać matkę. Ale nawskroś zdrowa Anetka nie wspominała nigdy o śmierci i nie zajmowała się nią wcale w tym okresie życia, gdyż miała co innego do roboty. Kto musi zarabiać na życie i myśleć o sprawach codziennych, dla tego kwestje zagrobowe są zbytkiem i przychodzą na myśl dopiero w chwili, gdy ktoś bliski przeniósł się na tamten świat. Miała syna po tej stronie, a zresztą, gdyby go straciła, życie i śmierć przestałyby mieć wszelką wartość. Była zbyt namiętna, by poprzestawać na świecie niematerjalnym, bez ciała, które kochać można.
Widząc jednak jak jest silna, nieugięta, zapracowana, niebaczna na jego obawy. Marek wstydził się okazać słabym. Musiał tedy radzić sobie sam. Nie łatwe zadanie. Ale uprościł sobie kwestję do granic, jakie mu były na rękę. Śmierć to znaczy, że umierają różni, inni ludzie. Jest to zresztą ich sprawa. Idzie o to wyłącznie, czy umrzeć muszę... ja?
Sylwja powiedziała przy nim raz:
— Wszyscy kiedyś pomrzemy!...
Zapytał:
— I ja także?
Roześmiała się.
— O, ty masz jeszcze dość czasu.!
— Ile?
— Aż do starości.
Ale wiedział dobrze, że nieraz grzebią małe dzieci. A zresztą nawet będąc starcem, nie przestanie być sobą. Marek umrze pewnego dnia... To go przeraziło. Czyż niema sposobu uniknąć tego? Musi być gdzieś coś, niby gwóźdź w ścianie, o co się człowiek czepi... Nie chcę umierać... nie!
To uczucie mogło go właśnie, jak wielu, zawieść prosto do Boga. Ale matka nie szukała takiego oparcia, przeto porzucił tę myśl. Nawet krytykując Anetkę, ulegał jej wpływowi. To, że mimo owej ewentualności była spokojna, nie dodawało mu wcale otuchy, natomiast nakazywało trzymać się odpornie, jak ona. Niedarmo jest się synem Anetki, mimo nerwowości i wątłego nieco ciała. Jeśli kobieta nie boi się, to cóż dopiero ja!
Tylko nie był w stanie nie myśleć o tem wszystkiem, jak dorośli. Trudno odpędzić napływające myśli, zwłaszcza nocą... kiedy się nie śpi. Trzeba tedy myśleć i nie bać się... Cóż się dzieje z człowiekiem po śmierci?...
Oczywiście, nie znalazł odpowiedzi. Strzeżono go też od widoku pogrzebów. Widział jeno w muzeum parę razy ryciny. Wyciągnięty na łóżku, dotykał swego ciała... Jakże się dowiedzieć? Nierozważne słowo otwarło mu, tuż w pobliżu, okno na przepaść, w którą spojrzeć pragnął.
Pewnego dnia letniego stał bezczynny przy oknie, łapał muchy i wyrywał im skrzydła. Bawiło go ich bzykanie, ale nie chciał im zresztą zrobić nic złego. Były to żywe zabawki, których psucie nie kosztowało nic. Na tej zabawie przyłapała go matka. Nie mogąc się pohamować, potrząsnęła gwałtownie chłopcem i krzyknęła, że jest obrzydliwym nikczemnikiem...
Cóżbyś powiedział, gdyby ci ktoś wyłamał obie ręce? Czyż nie wiesz, że te zwierzątka cierpią, jakbyś cierpiał sam?
Udał, że się śmieje, ale go to przejęło. Nie pomyślał, że mucha a on, to wszystko jedno... Daleki od politowania, zaczął jednak patrzyć na nie innemi oczyma, niespokojnie... uważnie i wrogo. Śledził odtąd konie, padające w ulicy... psa przejechanego... ...badał, a ciekawość tłumiła współczucie.
Pod koniec zimy mglistej, bezsłonecznej, chłopiec był blady, wyczerpany uporczywym katarem, przeto Anetka wynajęła na Wielkanoc, na dwa tygodnie izbę chłopską w Bièvres. Było jedno tylko, wielkie łóżko i musieli spać w niem oboje. Nie lubił tego, ale nikt go nie pytał o zdanie. Na szczęście przez cały dzień był sam, gdyż Anetka wracała do miasta w interesach, zostawiając syna pod opieką swych gospodarzy, którzy nań nie zwracali wcale uwagi. Wymykał się już wczesnym rankiem w pole i badał, szukał, obserwował, chcąc schwycić coś, co się do niego odnosiło. W całej naturze dostrzegał siebie jeno. Błądził po lesie. W pewnej odległości posłyszał gwar głosów dzieci wiejskich. Unikał towarzystwa, zwłaszcza chłopców, gdyż nie był dość silny, by nimi zawładnąć, ale mimo to uczuł do nich pociąg. Podszedłszy, zobaczył pięciu, czy sześciu nicponiów stojących nad rannym kotem. Miał złamany kręgosłup, a malcy zabawiali się, przewracając go i kłując patykami. Bez namysłu rzucił się na nich Marek z pięściami. Po pierwszem zdziwieniu gromadka przybrała postawę zaczepną i zaczęła go lżyć. Cofnął się za drzewo i zatkał uszy. Nie mogąc się zdecydować na odwrót, wrócił, a urwisze urągali dalej:
— Hę... mieszczuchu... boisz się! Chodźno, popatrz, jak zdycha!
Podszedł, nie chciał bowiem uchodzić za tchórza. Zresztą pałał żądzą patrzenia. Kotu wypłynęło jedno oko, leżał na boku, zad miał już martwy, dyszał bokami, a głowa jego podnosiła się z jękiem śmiertelnego strachu. Nie mógł umrzeć. Chłopcy brali się za boki od śmiechu, a Marek patrzył skamieniały. Nagle chwycił spory kamień i zaczął tłuc co sił kota po głowie. Usłyszał przeraźliwy wrzask, ale nie zważając na to, tłukł i tłukł bez końca, nawet kiedy kot już nie żył...
Chłopcy patrzyli nań z zakłopotaniem. Spróbowali żartować. Marek patrzył na nich tępo, złośliwie, wargi mu się trzęsły, a z zaciśniętych rąk spływała krew. Chłopcy odeszli po chwili, zaczęli się śmiać i śpiewać. Marek wrócił do domu, zaciskając zęby. Nie powiedział matce słowa. Ale w nocy zaczął krzyczeć. Anetka objęła drżące ciało syna.
— To jakiś szkaradny sen! Chłopcze, uspokój się! — prosiła, a on myślał:
— Zabiłem go! Wiem teraz co znaczy śmierć.
Straszna to duma, wiedzieć, widzieć i zniweczyć! I coś innego jeszcze, czego nie rozumiał: wstręt i pociąg jednocześnie. Przedziwne nici, łączące krwawe ręce z krwawą głową... Czyjaż to krew? Zwierzę przestało cierpieć. On przejął jego przedśmiertny strach.
Na szczęście w tym wieku nie zachowuje się długo jednej myśli, byłoby to wielkiem dla Marka niebezpieczeństwem, gdyby go była opanowała. Przyćmiły ten obraz obrazy inne, odświeżając mózg, ale została idea zasadnicza. Przejawiała się zrzadka jeno, ale w chwilach takich łyskało ponuro, a ciężkie chmury zwisały ponad strugą życia. Twarde jądro kryło się pod miękką osłoną bytowania... była to śmierć, siła zabójcza... Zabijają mnie, zabijam ja... Nie dam się! Wygra silniejszy! Dalejże...
Duma, zacięta duma opancerzyła go twardą zbroją. A skądże wziął tę stal, jeśli nie od matki, którą gardzi z powodu jej rozlewności i igra z tą jej przywarą. Wiedział o tem i nawet czasu, kiedy go rozpieszczała Sylwja, uznawał wyższość Anetki. Może ją nawet naśladował? Ale czuł także, że winien chronić się przed przewagą tej indywidualności, tej osoby, która go nadmiernie kocha, zalewa sobą i zagraża własnemu życiu jego. Czuwał przeto zbrojny i trzymał ją zdala, wiedząc, że i ona jest... wróg!
Sylwja znikła z widowni. Przez kilka pierwszych zaraz miesięcy, gdy tylko minęła namiętna uraza, Sylwja czuła wyrzuty sumienia, na myśl o trudnościach, z jakiemi walczy siostra. Byłaby jej dopomogła, ale nigdy nie zdecydowała się pierwsza na ten krok, zaś Anetka przelałaby raczej krew ostatnią, niż poszła prosić. Były obie uparte i unikały się na ulicy. Ale Anetka spotkała raz Odetkę w towarzystwie jednej z robotnic pracowni i, nie mogąc powstrzymać wybuchu czułości, uściskała dziecko. Sylwja także spotkała Marka, wracającego ze szkoły (udawał, że jej nie widzi), zatrzymała go i rzekła:
— Jakto? Nie poznajesz mnie już?
Najeżył się zaraz i odparł:
— Dzieńdobry, cioteczko!
Chłopiec uznał za stosowne stanąć po stronie matki. Był to patrjotyzm lokalny w myśl zasady: my country, right or wrong.
Dotknięta tem Sylwja, spytała:
— Jakże się wam powodzi?
Odparł chłodno:
— Doskonale!
Widziała, jak odszedł nadęty i czerwony od wysiłku. Był ubrany porządnie. Do kroćset! Doskonale! Radaby była dać mu w skórę.
Pobudziło ją do pasji to, że Anetka mogła bez niej dać sobie radę. Nadsłuchiwała pilnie, gdy mówiono o jej utrapieniach i nie wyrzekła się nadziei opanowania siostry na nowo. Narazie czyniła to w myśli. Dziwiło ją, czemu Anetka chce żyć w takich warunkach. Znając ją, wiedziała, że nie jest stworzona do rezygnacji z wszelkich uciech. Czemuż się zmuszała do tego wdowieństwa? Nie brakło chętnych, którzyby, w braku męża, jako przyjaciele ulżyli jej niedoli. Krok taki obniżyłby szacunek jej dla siostry, ale uczyniłby ją bliższą Sylwji.
Anetka sama nie rozumiała powodów swego życia klasztornego, tego strachu, który ją skłaniał do cofnięcia się, ile razy nadchodziła, nie już sposobność, ale myśl owych uciech naturalnych, których nie mogło jej wzbronić żadne prawo społeczne, ni kościelne, gdyż nie uznawała Kościoła, a była panią własnych czynów.
— Czegóż się boję? — spytała.
— Siebie...
Nie mylił jej instynkt. Namiętność pożądania i ślepa zmysłowość wykluczała ją od rozkoszy przelotnej, igraszki bez następstw, Anetka wiedziała dobrze, że najlżejsze wstrząśnienie uczyniłoby ją ofiarą potęg nieokiełznanych. Poprzednie zetknięcie z miłością zachwiało już równowagę, teraz zaś niebezpieczeństwo wzrosło znacznie. Nie oparłaby się, a porwana bezwolnie, utraciłaby ową wiarę, której potrzebowała niezbędnie. Jakaż to wiara? Wiara w siebie... Czyż duma? Nie. Wiara w coś szczytnego, boskiego, co chciała przekazać synowi. Kobieta taka, jak Anetka, nie ma, poza ścisłą dyscypliną małżeńską innej drogi, jeno bezwzględny przymus moralny, albo bezwzględne oddanie się instynktom zmysłowym. Wszystko, albo nic!...
Mimo to jednak w ciągu tych kilku miesięcy przychodziło jej nawrotami do głowy:
— Marnuję życie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Zjawił się na widowni Marcel Franck. Przypadek go postawił na jej drodze. Nie myślał już o niej, ale też nie zapomniał. Poczynił dużo doświadczeń miłosnych, które nie zostawiły śladów wybitniejszych, prócz może paru zmarszczek wokół przekornych oczu. Tylko znużyło go to i przepoiło pewną wzgardą dla łatwych zwycięstw i siebie samego. Na widok Anetki, ten zblazowany człowiek odnalazł dawne uczucie świeżości i pewności, co go pociągało i zaciekawiło na nowo. Badał ją oczyma i poznał, że ona także niejedno uczyniła odkrycie. Miała w spojrzeniu błyski burz i łunę katastrof. Ale wydawała się spokojna i pewna siebie. Nie było tedy za późno i czuł, że mogliby się teraz porozumieć.
Nie zadając pytań, wybadał zręcznie, z czego żyje. Niedługo potem Anetka otrzymała za jego wpływem pracę dość dobrze płatną, mianowicie katalogowanie zbioru dzieł sztuki, w czem był zainteresowany, i to im dało sposobność widywania się parę razy na tydzień. Umieli rozmawiać, pracując, i zżyli się rychło, po dawnemu.
Marcel nie pytał nigdy Anetki o jej życie, ale opowiadał o sobie, co było najlepszym sposobem dowiedzenie się, co myśli. Zabawne doświadczenia rozmaitych własnych przejść miłosnych dostarczały tematu i lubował się w tem. Lubił zwierzać się z nich Anetce, która go burczała potrosze. On pierwszy kpił z siebie, jak i z wszystkiego zresztą, ona zaś słuchała chętnie śmiałych opowieści, gdyż była pobłażliwa dla spraw, nie dotyczących jej osobiście. Brał to wszakże inaczej i radowało go to wesołe i pobłażliwe ujmowanie życia. Nie odnajdywał w niej surowego pedantyzmu cnotliwości. Wymieniali ironicznie refleksje, a Marcel dumał, jakby to było dobrze pozyskać dla siebie tę mądrą duszę i dzielić z nią przygody życia. W jakiż sposób? Wszystko jedno! Kochanką, albo żoną jego mogłaby zostać. Był wolny od przesądów, nie przywiązywał wagi do „przypadkowego macierzyństwa“ Anetki, a nawet do miłostek, jakie mogła przeżyć w czasie minionym. Nie dręczyłby jej na pewno dozorowaniem i nie tykałby tajemnic życia wnętrznego. Każda strona musi mieć swą część wolności duchowej i fizycznej. Żądać miał jeno zamiar, by żyli razem, by była wesoła, rozsądna, słowem, by została jego wspólniczką w interesach i rozrywkach (pod mianem rozrywki rozumiał wszystko, porozumienie, przywiązanie, no i resztę).
Dumał nad tem długo, a wreszcie powiedział jej to pewnego wieczoru, w bibljotece, gdy kończyli robotę, a zachodzące słońce złociło rudawą skórę książek. Anetkę zdziwiło to wielce. Jakto? Wracał do dawnych... zdało się... skończonych już spraw?
— Bardzo pan uprzejmy, drogi przyjacielu — odparła — ale nie myślmy o tem już.
— Przeciwnie... myślmy! Czemużby nie?
— No tak... czemużby nie? — powiedziała do siebie. — Lubię go, chętnie rozmawiam... ale nie, to chyba niemożliwe! Szkoda nawet dyskutować...
Franck siedział przed nią, po drugiej stronie, jasną brodę złociło mu słońce, oparł ręce o stół, ujął dłoń Anetki i rzekł:
— Proszę pomyśleć przez pięć minut... No... Nie powiem nic... Znamy się... ileż to lat... dwanaście... piętnaście...? Czyż potrzeba tłumaczyć?
Nie wyrywała mu ręki, patrzyła uśmiechnięta oczyma, których spojrzenia nie mógł jednak przytrzymać. Uciekało ciągle... patrzyła w siebie. Myślała:
— Czemużby szkoda było dyskutować? Wszystko podlega dyskusji! Czemużby to było niemożliwe? Podoba mi się... ładny zeń chłopiec, ponętny, dość dobry, inteligentny i miły. O, jakże łatwem byłoby życie!... Ale nie mogłabym żyć jego życiem... Podoba się wszystkim i wszystko mu się podoba. Ale nie szanuje niczego, ani mężczyzn, ani kobiet, ani miłości, ani nawet Anetki (mówiła o sobie, jak o obcej). Coprawda, nie skąpi uprzejmości światowej i wydziela ją hojnie. Możeby mnie nawet traktował z wyjątkową łaskawością... ale cóż bierze na serjo ten miły sceptyk? Rozkoszuje się brakiem zupełnym wiary w człowieka. Bada słabostki ludzkie z ciekawością uprzejmą, czując się współwinnym. Myślę, że rozczarowałby się, zmuszonym będąc szanować mnie... Dobry chłopiec... ale życie z nim byłoby tak łatwe, że nie miałoby żadnej wartości...
Zbrakło jej potem słów dla ubierania w nie myśli, ale myśl zestaliła się sama w postanowienie.
Franck puścił jej dłoń, czując, że sprawa przegrana. Wstał, podszedł do okna, oparł się o nie filozoficznie i zapalił papierosa. Stojąc za Anetką, nieruchomą, z rękami na stole w poprzedniej pozycji, patrzył na piękny jej karczek i krągłe ramiona. Przegrał! Dla kogóż się u licha chowa w zapasie? Czyżby to był nawrót „brissotyzmu?“ Nie, wiedział, że serce Anetki jest wolne... A więc? Wszakże nie jest zimna! Musi kochać i być kochaną.
Nie zdawał sobie sprawy, że koniecznością jest dla niej wiara, wiara w to, czego chce, co czyni, o czem marzy, w to, czem jest, wbrew odrazie i rozczarowaniom, wiara w siebie i życie. Franck niweczył wszelki szacunek, a Anetka wolałaby raczej, by jej nie szanowano, ale za nic nie poświęciłaby własnego szacunku, szacunku dla życia. Było jej to źródłem życia samego, a bierność szczęścia uważała za śmierć. Bez siły działania Anetka była niczem. Istoty ludzkie są bierne, lub czynne. Z pośród wszystkich rodzajów bierności, najbardziej śmiertelną była w jej oczach bierność spokoju estetycznego, wśród wygód i dostatku, gdzie niema już nawet wątpliwości, ale samo jeno rozkoszowanie się... niczem. Tak żył Franck. Nie chciała popełniać samobójstwo! Czemże będzie jednak jej życie? Może nie zazna szczęścia, ani nie osiągnie pełni własnego uświadomienia. Może to będzie omyłka? Któż wie? Ale w każdym razie będzie wzlotem do celu... nieznanego... złudnego... to rzecz obojętna! Sam wzlot złudą nie jest! Niechże padnę wśród drogi, byle to była droga... moja!
Zauważyła długie milczenie i spostrzegła, że Franck nie siedzi naprzeciw niej. Obróciła się tedy, uśmiechnęła i powiedziała:
— Przebacz, drogi przyjacielu! Poprzestańmy na tem, co jest dotąd. Dobrze nam żyć w przyjaźni.
— Lepiejby było inaczej.
Potrząsnęła przecząco głową.
— Palisz mnie, droga przyjaciółko, po raz trzeci przy egzaminie?
Zaśmiała się i rzekła żartobliwie:
— Dam panu to przynajmniej, czego odmówiłam przy drugim.
Otoczyła mu ramieniem szyję i pocałowała. Był to pocałunek serdeczny, ale... nie ulegało kwestji... tylko przyjacielski...
Odczuł to Franck i powiedział:
— Cóż dostanę z trzeciego egzaminu, gdy się zgłoszę w jakieś dwadzieścia lat?
— Nic! — odparła ze śmiechem. — Istnieje przecież granica wieku. Ożeń się pan, drogi przyjacielu. Wszystkie kobiety czekają... wybieraj!
— Ale pani nie!
— Ja zostanę starym kawalerem!
— Nie... nie... zobaczy pani, za karę wyjdzie pani zamąż po pięćdziesiątce.
— Umrę tymczasem... Memento mori!
— A tymczasem będziesz pani zakonnicą?
— Nie znasz, drogi przyjacielu, rozkoszy tego życia.
Anetka przesadzała umyślnie. Nie wszystko było rozkoszą w życiu tego rodzaju. Często dusiły ja mury, w których żyła. Była ona zakonnicą, której nie starczyło jednego klasztoru i jednego Boga. Klasztorem było mieszkanko na piątem piętrze, a bóstwem dziecko. Było to bardzo ciasne i niezmierzone zarazem. Nie mogła się w tem zmieścić i otwierała przestworza marzeń. Tu jej starczyło przestrzeni. Codzienne życie purytańskie i marne, brało odwet w wyobraźni. Tutaj czar wiekuisty płynął bez przeszkód, w ciszy zupełnej.
Jakże atoli zapewnić sobie wstęp stały do tej pustelni duszy. Życie wnętrzne nie jest utkane ze słów, a chcąc je zrozumieć, zrozumieć siebie samych, musimy używać słów. Jest to ciężka, lepka glina, co schnie w palcach. Anetka utrwalała i tłumaczyła sobie marzenia cichemi słowy. Ale nie były to odtwarzania wierne, jeno niedołężne transmutacje, podstawione pod coś, do czego nie miały podobieństwa. Nie mogąc uchwycić marzeń, umysł stwarza sobie baśnie, któremi łudzi się odnośnie do wielkiej feerji wnętrznego dramatu...
Jest to coś, jak niezmierzona płynna równia, roztocz morska, niesiężna, bez brzegów, złożona z wody, ognia i mgieł. Wszystkie pierwiastki zmieszane tu jeszcze, prądy sprzeczne płyną w różnych kierunkach, ale siła jednorodna ujmuje już ten splot włosów ciemnych nakrapianych, łyskami złota. Duch nienazwalny wiedzie trzody marzeń na paszę cieniów, a cicha nadzieja pilnuje. Wszechwładna grawitacja popycha żądzę, króla światów, na rozłogi zdradliwe i przepastne, które ją wchłaniają.
Anetka czuje, że płynie rzeka zaczarowana, otacza ją pierścieniami swych fal, ona się poddaje, igrając z chytrą, unoszącą ją potęgą, ale gdy zbudzony rozum chce to skontrolować, zastaje Anetkę, która wyrwana z jednego marzenia szuka drogi w inne. Wytwarza sobie tedy zapomocą ścisłych elementów dni upłynionych romans życia przeszłego, lub tego, które ją czeka może, i udaje, że wierzy w ciągłość wielkiego marzenia. Wie dobrze, że znikło, ale nie niepokoi jej to. Czuje, że, jak ów oblubieniec z ewangelji, wróci w chwili najmniej spodziewanej.
Mnóstwo kobiecych dusz wyraża w kształcie owej rzeki wnętrznej, skryty genjusz swój. Ten, ktoby umiał czytać, znalazłby w głębi ciemne namiętności, wizje ekstatyczne i przepaści bez dna. Jednocześnie przychodzi jednak w codziennem życiu do głosu rozsądek właściwy poprawnemu mieszczaństwu, zajęty interesami, chłodny i rozważny, chlubi się, często przesadnie, jak Anetka wobec uczennic i syna (ale nie dają się oszukać), pozorami zimnego rozumowania, oraz moralizowaniem...
Malec wiedział, jak sprawy stoją. Patrzył dalej, umiał czytać pomiędzy wierszami i nie tajną było mu rzeczą marzenie. Codziennie miał chwile królewskiej samotności, kiedy mu w pustem mieszkaniu nie przeszkadzał nikt. Niebaczna, jak zawsze, Anetka zostawiała mu do dyspozycji różne książki, szczątki bibljoteki własnej i ojca. Były tam różności, nieczytane od całych lat, a Marek wziął się do nich. Wychodził na łowy, codziennie, po powrocie ze szkoły, przed nadejściem matki, Czytał bezładnie. Prędko nauczył się czytać i przebiegał stronę po stronie w pogoni za zwierzyną. Ucierpiała na tem nauka i został zaliczony do uczniów złych, nieuważnych, którzy nie umieją nigdy lekcji i odpisują zadania. Ale zdziwiliby się wielce nauczyciele, gdyby im ten mały kłusownik zacytował coś z rzeczy pochwyconych na własnym terenie myśliwskim. Brał się też do klasyków, ale zgoła nie po szkolnemu. Wszystko, co zachodziło w nieznanej krainie, miało dlań urok pięknego, zabronionego owocu. Nie zachodziła jeszcze obawa, by go coś splamiło, a nawet uświadomić mogło zbyt brutalnie. Ustępy drażliwe przebiegał z wesołym uśmiechem, nie domyślając się zasadzki płciowej, i nie odczuwał w niewinności swej gorącego wiewu życia na twarzy. Mimo to instynktownie zwietrzył w tym lesie książek miłość.
Czemże jest miłość dla dziesięcioletniego dziecka? Szczęściem nie posiadanem, które się zdobędzie kiedyś... Jakąż ma postać? Usiłował skonstruować ją z pochwytanych ułamków. Nie widząc nic, dostrzegał wszystko i wszystkiego pożądał. Chciał wszystko mieć i kochać! (istotny sens kochania, to dla dziecka, być kochanem... Ja kocham siebie... trzeba, by mnie kochano... Ale kto?) Nie mógł sięgnąć do wspomnień, gdyż były za bliskie, by je widzieć dobrze. W tym wieku nie mamy jeszcze przeszłości (lub mało), a jeno chwila bieżąca jest nam tematem o rozlicznych warjantach.
Chwila bieżąca? Podnosił matkę, siedzącą w ciepłem świetle naftowej lampy.
spostrzegał oczy 189 Wieczorem, po kolacji, siadywali razem, Marek uczył się (musiał) lekcyj na jutro, a Anetka naprawiała odzież. Ale żadne nie myślało o tem, co robi usłużna maszyna nawyku. Marzyli oboje, a Marek obserwował matkę, dużo więcej ciekawiło, niż lekcje, powtarzane co go ustami.
Zdawało się, że Marek nie dostrzegł nic z tego co się działo wokoło, i nie umiałby wytłumaczyć czem się zajmuje ciągle matka. A jednak nic mu nie uszło, ani miłość Juljana, ani miłość dla niego. Gdy wszystko spełzło na niczem, mały zazdrośnik jął tańczyć, jak ludożerca wkoło ogniska. Nie zabrano mu matki, która była jego własnością. Cenił ją od chwili, kiedy mu ją ktoś inny chciał skraść. Wpatrywał się w jej usta, oczy, ręce i obyczajem dzieci tonął w szczegółach, niby całym świecie (nie zawsze jest to mylne). Cień na powiece, czy odchylenie warg, są to krajobrazy tajemne i rozległe, ściągające na siebie uwagę dziecka. Niby pszczoła polatywał wokół twarzy, różowych drzwi ust napół otwartych, zanurzał się w nich, wychodził i zajęty badaniem zapominał, że patrzy na kobietę... Otepienie to było mu nader miłe. Budził się, by przypomnieć sobie jutrzejszą szkołę, niemiłego kolege, czy złą notę, ukrywaną przed matką... Po chwili ogarniało go znów światło lampy, cień pokoju, milczenie i rozgwar miasta, dając wrażenie, że siedzi na wyspie, lub w łodzi, na falach, wyglądając brzegu, rozciekawiony, co tam znajdzie i co zabierze na statek, gdzie ma swą zdobycz i nadzieję. Wśród skarbów małego Wikinga była też i matka, o pięknych, jasnych włosach i brwiach, zakreślonych łukiem. Teraz pokochał ją nagle, jak kochanek, który zachował jednak całą niewinność. Po nocach nadsłuchiwał jej oddechu, a całe to tajemnicze życie pochłaniało go i trzymało w napięciu...
Marzyli oboje, ale Anetka, nawykła do podróży, płynęła po penem morzu, Marek zaś wyruszał dopiero, wszystko mu było nowością, patrzył tedy bystrzej, widział lepiej i dalej. Chwilami zadziwiał głębią ujęcia, ale to mijało szybko jak u zwierzęcia, które, błysnąwszy przenikliwem spojrzeniem, potem nie widzi już nic. Patrząc na matkę, skupiał na niej całą, świeżą siłę uwagi i przepajał się w ciszy wonią jej duszy, zgadując bez zrozumienia każde jej drgnienie, a czasem błyskawicą rozświetlał do głębi jej serce.
Niezadługo miał zatracić klucz do tego serca i przestać widzieć. Światłość wewnętrzną miał przysłonić zewnętrzny cień. W miarę wzrostu ciała dziecka, rośnie też cień jego, dziecko odwraca się od słońca i jest z pozoru bardziej dziecinnem, niż przedtem, gdyż zakres spojrzenia zmalał. Narazie posiadał jeszcze Marek owo magiczne jasnowidzenie, o którem nie wiedział sam i nigdy nie był bliższym matki. Zbliżenie takie miało wrócić po latach dopiero.
W tym okresie pociąg przezwyciężył niedowierzanie i Marek nie bronił się porywom uczucia, co go rzuciło na pierś Anetki, która spostrzegła z radością, że ją kocha. Nie miała już nadziei...
Przez kilka miesięcy trwała ta miłość wzajemna, okres miodowy współżycia matki z dzieckiem. Zachwycająca to była miłość, cielesna jak każda, ale przy zupełnej tego ciała bezgrzeszności, podobna żywej róży.
Przeminęła chwila owa, jedyna. Mineły lata ścisłej przyjaźni, surowego trybu życia i ciasnoty materjalnej. Bogate były... Anetka żyła pełnią sił, nietknięta, bez skazy, a dziecko rozkwitało z bujnością małego wszechświata...
Niestety, jednego drgnienie powietrza starczy, by rozwiać tę harmonję dusz. Żaliż drzwi dobrze zamknięte?
Pewnej niedzieli, rano Anetka była sama w mieszkaniu, bo Marek poszedł grać w piłkę z kolegą do ogrodu luksemburskiego. Anetka siedziała bezczynnie w fotelu, rada, że może spokojnie siedzieć wolną chwilą i snuła marzenia, których niewyraźnym nieco meandrom dała się ponosić bezwolnie.
Ktoś zastukał. Zawahała się, nie chcąc mącić sobie spokoju. Ale stukanie gwaltowne i dzwonienie powtórzyło się. Otwarła i ujrzała Sylwję. Pierwszem wrażeniem Anetki była radość, a Sylwja oddała jej uścisk serdeczny. Potem wspomniały niesnaski i naprężoną sytuację, to też zmieszane zaczęły sobie przyświadczać i pytać o zdrowie. Mówiły sobie: ty i ton panował poufały, ale serca były zamknięte. Anetka zadawała sobie pytanie, poco Sylwja przyszła, ale Sylwji nie spieszno było mówić tego. Rozmawiając o tem i owem, nie mogła się widocznie wyzbyć pewnej myśli, a wiedząc, że i tak nie wytrzyma, powiedziała wprost:
— Anetko, dość tego! Obie byłyśmy winne!
Dumna Anetka nie chciała się przyznać. Silna, zbyt nawet silna poczuciem słuszności, powiedziała:
— Ja nie poczuwam się do winy!
Sylwja nie znosiła połowiczności, oraz by jej ktoś nie okazał przychylności, więc odparła urażona:
— Należałoby przyznać co najmniej, że się zbłądziło.
— Przyznaję, że zbłądziłaś ty...! — oświadczyła uparta Anetka.
Gniewna Sylwja wytoczyła nagromadzone zarzuty, a Anetka parowała ciosy z godnością. Omal, że nie doszło do twardych słów, a Sylwja, niecierpliwa z natury, uczyniła już gest by odejść, ale nagle siadła zpowrotem i powiedziała:
— Uparta jesteś, jak cap! Nie można cię przekonać, że nie masz racji.
— Bo mam rację! — odparła nieugięta Anetka.
— Mogłabyś przez grzeczność choćby przyznać, że nietylko ja sama popełniłam głupstwo!
Roześmiały się obie.
Patrzyły teraz na siebie spokojnie, choć że złośliwością jeszcze. Sylwja wykrzywiła się siostrze, a Anetka odpowiedziała mrugnięciem.
— Djablico! — zawołała Sylwja.
— Nie zgadzam się... to ty...
— Niech i tak będzie! Dość tego! Słuchaj tedy, bo mówię szczerze. Nie przyszłabym tu z własnej woli, jestem także uparta.
Mimo tego zapewnienia, zaczęła Sylwja czynić siostrze wymówki, że chciała mężowi jej zawrócić głowę. Mówiła napoły żartem, napoły zazdrośnie, a Anetka wzruszała ramionami.
— Koniec końcem, — oświadczyła — wiedz, że nigdy nie zobaczyłabyś mnie tutaj, gdybym nie została wysłana.
Anetka spojrzała ciekawie, a Sylwja dodała:
— Kazała mi przyjść Odetka.
— Odetka?
— Tak. Dziwi ją, czemu ciocia Anetka nie przychodzi.
— Jakto? Pamięta mnie? Któż jej przypomina?
— Nie wiem. Widzi fotografje twoją w domu. Musiałaś także uczynić na niej wrażenie spotkawszy na ulicy... czy może nawet w domu... bo ja wiem! Intrygantko! Masz minę świętoszki, a porywasz serca, jedno po drugiem!
(Żartowała przez pół jeno).
Anetka wspomniała to wątłe ciałko, jakie przelotnie wpadło jej w ręce, i małą, wilgotną buzię, przywartą do jej policzka. Sylwja ciągnęła tymczasem dalej:
— Musiałam jej wkońcu powiedzieć, żeśmy się poróżniły, a mała spytała z jakiego powodu. Odpowiedziałam: Cicho bądź, smarkulo! Dziś rano, gdym przyszła do jej łóżeczka, rzekła: Mamo, ja nie chcę, byście się gniewały z ciocią Anetką! Odburknęłam: Daj mi święty spokój! Ale zasmuciło ją to, więc spytałam: Zależy ci tak bardzo na tej ciotce? Cóż ci po niej? Ładny pomysł! No, ale skoro tak chcesz, to się przeprosimy! Zaczęła klaskać w rączki i spytała: Kiedyż przyjdzie? Kiedy się jej spodoba! Nie, chcę byś poszła, mamo, zaraz i przyprowadziła ją ze sobą. Poszłam tedy... Cóż za bąk nieznośny... Robi ze mną co chce... Oczywiście, przyjdziesz... Czekamy z kolacją.
Anetka spuściła oczy, wahała się i nie mówiła tak, ani nie, a Sylwję ogarnęło oburzenie.
— Mam nadzieję, że nie dasz się prosić! — pogroziła siostrze.
— Nie dam się prosić! — odparła Anetka i spojrzała rozpromienionemi oczyma, w których błyszczały łzy.
Ucałowały się namiętnie, a porwana pustotą Sylwja ugryzła ją w ucho.
— Aj! Gryziesz nawet! Gdybym to uczyniła ja, postrzelona osoba, sprawa byłaby zrozumielsza... ale ty... ty? Chyba oszalałaś?
— Tak jest, oszalałam! Muszę cię nienawidzić. Zabierasz mi męża i córkę...
— Schowaj sobie swego męża! Nic mi na nim nie zależy! — zawołała Anetka ze śmiechem.
— I mnie też! Ale jest mój! Zabraniam ci dotykać go, palcem nawet.
— Wsadź go pod klosz!
— Ciebie tam wsadzę, czarownico! Cóż masz w sobie, co tak pociąga? Wszyscy cię kochają.
— Ależ nie!
— Tak... tak, Anetko, Odetka, ten dureń Leopold... wszyscy... nawet ja sama! Nienawidzę cię! Radabym cię raz na zawsze stracić z oczu, a tu niesposób! Wszystkich trzymasz za łby!...
— Ściskały się za ręce, śmiały i patrzyły na siebie już po przyjacielsku.
— Moja staruszko droga!
— Masz rację, Sylwjo!
W istocie postarzały obie i zauważyły to. Sylwja pokazała jej w zaufaniu ząb, który sobie kazała pokryjomu wstawić, a Anetka miała na skroniach kilka siwych włosów. Ale nie kryła się z tem. Sylwja wykrzyknęła tedy:
— Pozujesz wiecznie!
Wróciła im poufałość dawna... Bez małej Odetki nie byłyby się może nigdy zetknęły z sobą.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Wieczorem Anetka i Marek udali się na proszoną kolację, ale Odetka wlazła w jakiś kąt, tak, że jej nie można było odnaleźć. Po długich dopiero poszukiwaniach znalazła ją ciotka za portjerą, ale dziewczynka nie ruszała się, nie słuchała jej przymilnych słówek, odwracała główkę. Dopiero po chwili skoczyła na szyję Anetki. Posadzono ją przy Anetce, ale nie otwierała ze wzruszenia ust, zainteresował ją dopiero deser. Wypito na cześć wznowionej przyjaźni, a Leopold wniósł żartem zdrowie ku czci przyszłego małżeństwa Odetki z Markiem. Rozgniewało to chłopca, który sięgał ambicją wyżej, ale Odetka wzięła rzecz całkiem serjo. Po kolacji dzieci spróbowały bawić się, ale brakło porozumienia. Marek przybrał minę wzgardliwą, a Odetka była bliską rozpaczy. Rozmawiający rodzice usłyszeli wnet płacz i uderzenia. Rozłączono zapaśników, którzy dąsali się potem na siebie. Odetkę zdenerwowały przeżycia całego dnia. Trzeba ją było położyć spać. Opierała się i dopiero Anetka zdołała ją skłonić do posłuszeństwa. Rozebrała małą, położyła i ucałowała tłuste nożęta. Odetka doznawała niewysłowionej rozkoszy. Anetka siedziała przy niej, aż zasnęła (co nastąpiło wkrótce), a wracając do bawialni, zastała Marka na kolanach Sylwji.
— Zamieńmy się! — powiedziała.
— Zgoda! — odparła Sylwja.
W gruncie serca żadna nie zgodziłaby się jednak na zamianę, chociaż może Marek lepiejby odpowiadał Sylwji, a Odetka Anetce. Ale to nie były „ich własne“ dzieci.
Dzieciom lepiej przypadło to do gustu i słysząc, jak starsi żartowali, zażądały wykonania projektu. Stało im się zadość. W sobotę wieczór następowała zamiana pomiędzy matkami. Odetka spędzała noc i całą niedzielę u Anetki, a Marek u Sylwji. W niedzielę wieczorem dzieci wracały do swych właścicieli. Przez ten czas psuto je i rozpieszczano haniebnie, to też wracały do domów niezadowolone i zachowywały to, co miały dać najlepszego, dla matek niedzielnych.
Odetka zachwycała Anetkę pieszczotliwością, zwierzeniami i nieskończonym szczebiotem. Brakło jej tego, gdyż Marek, mimo że namiętny był jak matka, umiał się lepiej powstrzymywać, zwłaszcza wobec bliskich, którzy nadużywali tej szczerości. Z obcymi było to mniej groźne, pojmowali bowiem rzecz opacznie... Odetka była, jak Sylwja, przymilna, ekspansywna i miała gorące serduszko. Wyrażała głośno to, czego pragnęła Anetka, co spostrzegłszy, zdwoiła dawkę, budząc echo tego, o czem marzyła Anetka, będąc dzieckiem. Tak się wydawało Anetce i kochała dziecko bardziej jeszcze za tę sugestję. Słuchając szczebiotu, marzyła o pierwszych latach swych, pacząc je bezwiednie pełną jaśnią obecnej świadomości.
Cóż to były za rozkoszne poranki niedzielne! Odetka spała w wielkiem łóżku, w objęciach ciotki, która, mimo kopania małych nóżąt, nie śmiała drgnąć, by jej nie zbudzić. Mała patrzyła na ubierającą się ciotkę, ćwierkając jak wróbel. Dumna z posiadania całego łóżka, leżała wpoprzek na plecach i wyprawiała szaleństwa, gdy Anetka obracała się plecami. Ale widziała w lustrze gołe nogi wzniesione w górę i rozczochraną głowinę w poduszkach. Nie przeszkadzało to Odetce mówić i czynić zdumiewających spostrzeżeń. Czasem, wśród paplaniny, wyrażała jakieś dziwne, poważne poglądy, tak, że Anetka nastawiała uszu.
— Coś powiedziała? Powtórz!
Ale już nie pamiętała... i zmyślała to i owo, nie warte, ni w części pierwszego powiedzenia. Czasem porywała ją znagła czułość.
— Ciociu! Ciociu! — wołała.
— Cóż tam nowego?
— Kocham się w tobie! Kocham się w tobie!
Anetkę rozśmieszało to wyrażenie i namiętność małej.
— Nie wierzę!
— O, kocham cię do szaleństwa!
(Było to szczere, ale zarazem komedjanckie).
— Ba! Wolę bez szaleństwa!
— Ciociu! Chcę cię pocałować!
— Zaraz przyjdę!
— Chodź natychmiast! Chcę... chodź!
— Idę.
Kończyła spokojnie fryzurę.
Odetka przewracała się po łóżku rozczarowana, rozrzucając na wszystkie strony pościel.
— Ach! — wołała. — Ta kobieta nie ma serca!
Anetka wybuchała śmiechem, odkładała grzebień i biegła do łóżka.
— Mała małpeczko! Gdzieżeś to wyłowiła?
Odetka całowała ją z pasją.
— Dusisz mnie... dusisz... och... dość, rozczochrałaś mi całkiem włosy... nie zdołam ubrać się chyba dzisiaj! Nieznośna dziewczyno, nie chcę cię znać!
Odetka traciła otuchę i blisko płaczu wołała:
— Ciociu Anetko! Kochaj mnie! Chcę, byś mnie kochała... Proszę cię, kochaj mnie!
Anetka brała ją w ramiona.
— Ach! — wzdychała patetycznie Odetka. — Oddałabym za ciebie ostatnią kroplę krwi!
Był to frazes z romansu feljetonowego, jaki czytano w pracowni.
Marek był czasem świadkiem tych wynurzeń, wydymał wzgardliwie usta, wkładał ręce w kieszenie i przybierał minę wyniosłą. Niecierpiał owej paplaniny sentymentalnej, która wypowiada wszystko do dna. Raz powiedział swemu koledze:
— Kobiety są wprost niesmaczne!
W gruncie rzeczy, gniewały go te objawy czułości, tak hojnie szafowane dla Odetki. Raziły go, gdy odnosiły się do niego samego, ale nie chciał, by ktoś inny korzystał z nich.
Miał, coprawda, ciotkę i odwzajemniał się niewdzięcznej matce, okazując Sylwji dziesięć razy więcej przywiązania. Ale mimo, że Sylwja go pieściła, był rozczarowany, bowiem traktowała go jak dziecko, czego niecierpiał. Prowadziła go do cukierni co niedzieli, sądząc, że mu sprawi rozkosz najwyższą. Oczywiście, nie był obojętnym na ten urok, ale nie chciał, by sądzono, że przywiązuje do tego wagę. Przytem ciotka uważała go za osobistość podrzędną. Nie krępowała się wobec niego, zaspakajało to poniekąd ciekawość, ale raniło ambicje, bowiem odczuwał te odcienia. Radby był poufałości Sylwji, ale gdyby mu ją okazywała, jak mężczyźnie, nie zaś smarkaczowi. W dodatku (nie przyznawał się do tego nawet), w bliskiem obcowaniu, z Sylwją stracił dużo złudzeń. Niebaczna kobieta była ślepą na to, co się budzi w duszy dziesięcioletniego chłopca, co niweczy czarowny obraz kobiety i rani przez szybkie odkrycia. Sylwja nie baczyła w jego obecności na swe gesty i słowa, jakby był zwierzęciem domowem (skądże wiemy, że nie razi to naszych zwierząt). Instynkt obronny sformułował w umyśle chłopca pewne ideje szkodliwe, naiwnie cyniczne, o których lepiej nie mówić. Starał się uchodzić narazie we własnych oczach (nie myślał o innych) za człowieka zobojętniałego. Ale wchłaniał wszystkiemi zmysłami chciwemi, a niewinnemi jednocześnie, zagadkowy czar animalnej istoty kobiecej. Uczuwał do kobiety pociąg i wstręt jednocześnie.
Każdy mężczyzna zna te sprzeczności, ale w tej epoce życia przeważał w Marku wstręt. Wstręt ów posiadał jednakowoż woń ostrą, która sprawiała, że wszystkie inne uczucia i wszystkich rówieśników miał za nic. Odetką pogardzał jako niegodną siebie.
Odetka była małą dziewczynką, coprawda, ale jednocześnie kobietą, na złość słynnym pedagogom, którzy szufladkują dziecięcość w różne działy. W dziecku jest już wszystko, tylko by dojrzeć to, trzeba badać. O samym świcie objawia się to nagłem błyskaniem.
Błyski te częstsze były u Odetki, niż przeciętnych dzieci. Była owocem przedwczesnym, obok zdrowia fizycznego nosiła w sobie cały świat nadmiernego roznamiętnienia. Czyż źródło tego biło poza Anetką i Sylwją? Anetka odnajdywała tę cechę w sobie, za lat dziecięcych, ale myliła się, gdyż nie była tak przedwcześnie dojrzała i kładła fałszywe daty uczuciom, które pochodziły z czternastego i piętnastego roku życia.
Odetka była jak gołębnik, pełen szmeru skrzydeł. Przelatywały amorki niewidzialne, rzucając światła i cienie. Zadowolona i podniecona nerwowo naprzemian, wybuchała płaczem i śmiechem bez widocznego powodu, potem ogarniało ją znużenie i obojętność, wkońcu pod wrażeniem słowa, czy swoiście zrozumianego gestu czuła się nad wyraz szczęśliwą. Przesycona szczęściem, jak cieciorka jagodami, paplała nieustannie i nagle... znikała. Odnajdywano ją potem w jakimś zakątku pokoju, pogrążoną w zachwycie, trudnym do zrozumienia. Ptaki krążyły w jej duszyczce ciągle.
Niewiadomo, czy dzieci są szczere zupełnie w swych wrażeniach. Płyną im zdaleka, z poza nich, one są zrazu jeno pełnymi zdumienia świadkami, a później zostają aktorami i czynią doświadczenia. Zdwojenie to nieświadome jest wynikiem instynktu samozachowawczego, gdyż inaczej nie uniosłyby brzemienia, zbyt ciężkiego na słabe barki.
Odetka wyrażała swe uniesienia, skierowane do tej, lub innej osoby, często zaś do nikogo nawet... w sposób teatralny, monologując dla ulgi i czyniąc gesty, osłabiające wstrząśnienie. Najczęściej przedmiotem ich była Anetka, lub Marek, zamieniała też imię Marka, który z niej drwił, a którego niecierpiała na imię Anetki. Nurtowało ją w takich chwilach upokorzenie, ból i chęć zemsty. Nie wiedziała tylko, gdzie ugodzić i miała słabe, niestety, dziecięce pazurki. W poczuciu bezsiły udawała obojętność, ale ciężko jej przychodziło nie robić nic i udawać obojętność, wbrew ochocie do śmiechu, czy płaczu. Po pewnym czasie tego nienaturalnego przymusu Odetka popadała w bezwład, z którego nagły poryw dziecięcej wesołości rzucał ją znowu w rozbawienie.
Anetka odgadywała te minjaturowe akty rozpaczy, komponowała potrosze i przyrównywała do swoich. Nacóż zdało się, że zmarnowała tyle miłości, pragnień i utrapień? Jakże rozrzutnie szafuje natura siłą. A przytem zdolność kochania rozdziela naoślep, jednym zbyt mało dając, innym zbyt dużo. Anetka zaliczyła się wraz z Odetką do obdarzonych nadmiernie, a syna do pokrzywdzonych. Był jednak szczęśliwy, chociaż biedny!...
Zresztą nie cierpiał niedostatku. Bogactwem serca i żywością myśli dorównywał Odetce (tylko nie mówił o tem), a także żyły w nim namiętności (tylko) gdzieindziej skierowane. Nie ciekawiło go to, co robiły obie kobiety, ale umysł pełniły mu pożądania inne. Bogatszy mózgowo i nie tak zaobsorbowany zmysłami, zbudzonemi późno, poszedł, jak przystało mężczyźnie, w kierunku czynu i władania. Marzył o zdobyczach, któreby się sercu kobiety wydały nikłemi, gdyby je mieć mogła w tym wieku.
Chłopcy pokolenia minionego marzyli o żołnierce, dzikich, piratach, Napoleonie i przygodach morskich. Marzenia Marka stanowiły maszyny latające, automobile i telegraf bez drutu. Wirowała wokół niego myśl świata, szał ruchu wstrząsał planetą, magiczna potęga wynalazcza zmieniała pierwiastki, przestrzeń, czas, wszystko ulatniało się od szybkiego ruchu. Nie liczył się z niczem, a oczywiście też z ludźmi, uznawał tylko wolę nieograniczoną. Marek miał słabe zaledwo wyobrażenie o zasadniczych podstawach wiedzy współczesnej. Czytał, nie rozumiejąc, jakieś pismo przyrodnicze, abonowane przez matkę, i to go pogrążyło od najwcześniejszego dzieciństwa w kąpiel wiedzy. Nie dostrzegała tego Anetka, gdyż nauka jej była systematyczna i nie pochłaniała jej żywcem. Widziała przed sobą figury, cyfry i rozumowała. On zaś marzył o potegach baśniowych. Nie tamowany rozumem, porwać się dał liryzmowi, który wydymał żagle argonautów. Zdobywał się na czyny heroiczne, chciał przebić tunel a przez kulę ziemską, bez motoru szybować po powietrzu, połączyć Marsa z ziemią, naciskając guzik, wysadzić w powietrze Niemcy (albo inne państwo, gdyż nie miał uprzedzeń pod tym względem). Wymawiane z rozmachem słowa tajemnicze jak: wolt, amper, radjum, karburator itp. były mu czemś, w rodzaju baśni arabskich. Jakżeby u djaska myśl jego mogła zstąpić z tych wyżyn do głupiej dziewczynki?
Ale ciało i myśl to bliźniaki, nie idące równym krokiem. Jedno zawsze zostaje w tyle (niezawsze to samo), a drugie pędzi przodem. Ciało Marka pozostało dziecięcem, podczas gdy umysł latał wysoko. Cienka nitka łączyła go z ziemią, ale ściągała na niże, gdzie bawić się można, wesoło. Chcąc nie chcąc, decydował się wkońcu zniżać i nie uciekał od zabawy z głupią dziewczyniną. Były to szczęśliwe międzyakty.
Ale nie trwały długo, gdyż zbyt wiele rzeczy różniło dzieci. Nie wiek, ni to, że była dziewczynką, ale skala temperamentu. Odetka nieładna, podobna raczej do ojca, z oczyma Anetki, krągła, nabita, silna, zdrowa, miała tyle zasobów fizycznych, że namiętność zdawała się jeno naturalnem ich wyzwoleniem. Nie przechodziła chorób dziecięcych. Marek miał na sobie piętno pierwszej choroby, a chociaż organizm przezwyciężył zło, to walka ta zepsuła mu część wieku najwcześniejszego i przy zmniejszonej odporności ulegał częstym przeziębieniom i gorączce. Cierpiała na tem jego duma i instynkt siły.
Pod koniec roku 1911, to jest w rok po pogodzeniu się sióstr, Marek zapadł na skomplikowaną influenzę, co dało chwilowo powód do obaw dość poważnych. Odetka pospieszyła do jego łóżka, chociaż odsunięto ją dla uniknięcia zarażenia. Mimo to zdołała wślizgnąć się pewnego wieczora, kiedy matki zajęte były czemś w pokoju sąsiędnim. Okazała mu wielkie współczucie, a rozgorączkowany Marek uległ, czego nie robił nigdy, bowiem był zaniepokojony.
— Co oni mówią, Odetko? — spytał.
(Sądził, że przed nim ukrywają doniosłość choroby).
— Nie wiem. Nie mówią nic.
— Co powiedział lekarz?
— Powiedział, że to nic!
Ulżyło mu to, ale niedowierzał jeszcze.
— Tak? Ej nie... kryją przede mną prawdę! Wiem dobrze, co mi jest.
— Cóż ci jest?
Milczał.
— Marku, co ci jest?
Trwał dalej w milczeniu, pełnem pychy i wrogiego nastroju, tak, że przerażona Odetka nabrała pewności, iż jest ciężko chory. Niepokój jej udzielił się Markowi. Gestem melodramatycznym załamała ręce i wykrzyknęła:
— O Marku, błagam cię, nie bądź tak bardzo chory! Nie chcę, byś umarł!
Nie miał wcale tej chętki. Rad był, że go żałują, ale tak daleko nie sięgały jego pretensje. Słysząc potwierdzenie swych obaw, zdrętwiał ze strachu. Nie chciał tego okazać, ale okazał.
— Widzisz, ukrywałaś to przede mną! Wiesz wszystko... Jestem strasznie chory!
— Nie, nie chcę, nie chcę, byś był strasznie chory... O Marku, nie umieraj! Jeśli umrzesz, ja umre wraz z tobą!
Rzuciła mu się z płaczem na szyję. Wzruszony Marek zapłakał także, niewiadomo, z żalu nad sobą, czy nad nią. Na ten odgłos nadbiegły matki, rozdzieliły ich i naburczały. Czuli się tak bliskimi w tej chwili...
Ale nazajutrz Marek rozmyślił się, przestał doznawać niepokoju, a nawet (ponieważ go wyśmiano, dla rozproszenia obaw), zły był, że okazał tchórzostwo. Powziął urazę do Odetki, że go doprowadziła do takiego stanu zapomnienia przez swe głupie obawy. Przytem (widząc jak chodzi zdrowa i wesoła) pozazdrościł jej tego zdrowia. Miała go za dużo, uczuł tedy zawiść i upokorzenie.
Długo jeszcze po ozdrowieniu martwiło go bardzo, że się zdradził wobec kuzynki, a złość go zbierała tem większa, iż bał się o siebie naprawdę, a ona to widziała. Przeminęło wzruszenie, a Odetka zachowała wspomnienie złośliwe tego bojaźliwego chłopca, który jej się ukazał bez wszelkich osłonek dumy. Pokochała go tem więcej, ale on jej nie przebaczył.
Marek wrócił do zdrowia, a Odetka kwitła jak róża. Była teraz wielce dumna, gdyż zeszłego lata odprawiła pierwszą komunję (było to w epoce, kiedy Kościół, niby węsząca za niewinnością Joconda, osądził, że znika ona po siódmym roku życia). Odetka uważała się już za kobietę i usiłowała przybrać odpowiednie zachowanie, tłumiąc porywczość kozy na postronku, która ją rozpierała. Ale raz po raz wymykała się samej sobie z rąk. Sylwja była zadowolona, interesy szły dobrze, a Anetka, sycąca teraz u ogniska domowego siostry głód serdeczny, osiągnęła stan ukojenia. Łączyło je pełne zaufanie.
Pewnego jasnego popołudnia, między trzecią a czwartą, przy końcu października, kiedy to słońce świeci jasno i radośnie bez przysłon, jak drzewa bez liści... pootwierano okna, by wpuścić światło i ciepło. Nazajutrz przypadała ósma rocznica urodzin Odetki. Anetka przyszła do Sylwji i oglądały w pokoju od podwórza różne materje, zajęte poważną dyskusją zawodową. Odetka wtykała raz po raz nos w drzwi od kurytarza, by widzieć, co robią. Kazano jej, dość szorstkim głosem, odejść, skończyć pewną, niewielką robotę przed podwieczorkiem. Marek był w liceum i miał wrócić po lekcjach, za jakieś pół godziny.
Czas płynął równiuteńko, bez fałdy i zmarszczki, jakby tak być miało przez całe życie. Wszyscy czuli się dobrze i nawet nie odczuwali tego stanu błogości: to rzecz naturalna. Wróble ćwierkały w bluszczach murów, a ostatnie muchy jesienne brzęczały z ukontentowania, że im ciepło w zdrętwiałe skrzydła.
Nie posłyszały niczego zgoła... a jednak zamilkły obie jednocześnie, jakby pękła wątła nić szczęścia...
Zadzwonił ktoś.
— Może to Marek... ach nie, jeszcze za wcześnie.
Dzwonienie i stukanie rozbrzmiało ponownie. Spieszno komuś... zaraz... zaraz!
Sylwja poszła otworzyć, a Anetka szła o kilka kroków za nią.
W progu stanęła zadyszana odźwierna. Krzycząc, machała rękami. Zrazu nie zrozumiały.
— Pani nie wie?... Nieszczęście! Mała panienka...
— Kto?
— Odetka... biedaczka!
— Co? Co?
— Spadła...
— Spadła?
— Jest na dole.
Sylwja zawyła. Odepchnąwszy odźwierną, zbiegła po schodach. Anetka chciała iść, ale nogi się ugięły i musiała zaczekać, aż serce pozwoli jej oddychać. Pochylona na poręczy, usłyszała z ulicy nieludzkie wrzaski Sylwji.
Cóż się stało? Odetka niechętnie brała się do roboty i czyniła wszystko, by tego uniknąć. Musiała pewnie wyjrzeć oknem, czy Marek nie wraca, wychyliła się, biedactwo... nie miała nawet chyba czasu zrozumieć co zaszło... Anetka zeszła chwiejnie i zastała wokoło Sylwji zbiegowisko. Nieszczęsna, bliska obłędu, trzymała w objęciach małe, wiotkie ciałko, o zwiśniętej głowie i nogach. Brunatne włosy zakrywały strzaskaną czaszkę, pod nosem widniało jeno trochę krwi, a otwarte oczy zdały się pytać... Odpowiedziała śmierć.
Anetka uczuła, że padnie i zacznie krzyczeć, ale ból Sylwji wchłonął ją całą. Sylwja leżała niemal na dziecku, podnosiła je, potrząsała i wrzeszczała, jak szalona. Wołała córki, klęła ją... czy kogoś? Kogóż? Niebo... ziemię... Pieniła się z rozpaczy i nienawiści.
Po raz pierwszy widziała Anetka namiętność obłędną siostry, skrytą w głębi, nie dobytą dotąd przez życie. Poznała ją, jako dziedzictwo własnej krwi.
Wybuch ten otamował jej rozpacz, musiała zachować równowagę i spokój. Wzięła Sylwję za ramiona i podniosła mimo oporu i klątw, a Sylwja zamilkła nagle pod wrażeniem tej serdecznej pomocy, podniosła głowę, rzuciła dzikiem spojrzeniem po ludziach zbitych wokoło niej, wzięła dziecko w ramiona i bez słowa weszła do sieni.
Anetka szła za nią, gdy nagle ujrzała na zakręcie ulicy wracającego Marka. Mimo wielkiego bólu, skoczyło jej w piersi serce i pomyślała:
— Cóż za szczęście, że to nie on!
Pobiegła doń i zasłoniła mu ten widok. Za pierwszem słowem zbladł i zaciął zęby. Odprowadziła go na bok i powiedziała, że Odetka jest ciężko ranna, ale intuicyjnie zrozumiał, że nie żyje, i starał się, zacisnąwszy pięści, odepchnąć tę myśl straszną. Mimo wzruszenia, nie przestał zważać na siebie i zachowanie ludzi na ulicy. Matka nie miała kapelusza, spoglądano na nich, a to go drażniło. Spokój Marka oddziałał na Anetkę i poleciwszy mu iść do domu, wróciła co prędzej do Sylwji. Siedziała w kącie w zupełnej prostracji. Nie słyszała niczego, dysząc tylko głośno, jak ranne zwierzę. Robotnice zakrzątnęły się koło dziecka. Anetka umyła zmarłą, ubrała w czystą bieliznę i położyła do łóżka, jak wczoraj... tak niedawno, a tak wiekuiście daleko... Skończywszy, podeszła do Sylwji, wzięła za rękę wiotką i bezwładną i ściskała jej palce, z których uciekło, zda się, życie. Nie śmiała szepnąć słowa pociechy, któreby przebiło mur rozpaczy. Jeno zetknięcie ciał siostrzanych mogło otworzyć bramy współczucia, objęła ją tedy, zaczęła płakać, a łzy płynęły na kark Sylwji. Zaczęły widocznie topić zamróz jej serca, gdyż nie ruszając się jeszcze, Sylwja ściskała zlekka rękę siostry. Niedługo nadszedł mąż, a Anetka wróciła do domu.
Wyjawiła Markowi całą prawdę, o czem zresztą wiedział. Był wzruszony, ale robił minę pewnego siebie. Ale zaledwo otwarł usta, głos mu zadrgał, pobiegł do swego pokoiku i załkał. Czując, jak straszne musi być dlań to pierwsze zetknięcie ze śmiercią, nie poruszała tego tematu, ale wzięła go jak dziecko, na kolana. Rad był dzisiaj temu i ukrył głowę na jej piersi. Gdy się oboje uspokoili i poczuli, że są we dwoje dla obrony, poleciła mu iść spać i zachęciła, by był mężny i nie bał się, chociaż przez część nocy zostanie sam. Zrozumiał i przyrzekł.
Wróciła nocą do tragicznego domostwa, chcąc czuwać nad zmarłą, i zastała Sylwję w innym już stanie. Nie była zrozpaczona i nie szalała, ale mimo to strasznie było patrzyć na nią. Pomieszało jej się w głowie. Zobaczywszy Anetkę, uśmiechnęła się, podeszła i powiedziała:
— Ona śpi.
Zaprowadziła siostrę do łóżka i dodała:
— Popatrz, jaka piękna!
Twarz Sylwji promieniała, ale przebiegały po niej cienie niepokoju. Po chwili rzekła znowu:
— Śpi smacznie... nieprawdaż?
Spojrzała na nią z gorączkowem pytaniem, więc Anetka odparła:
— Tak, śpi!
Poszły do sąsiedniego pokoju, gdzie był mąż z jedną z robotnic. Wysilali się, by mówić i zająć uwagę Sylwji. Ale ranna jej myśl przeskakiwała bezustannie z przedmiotu na przedmiot. Chwytała robotę i ciskała ją zpowrotem, a przytem ciągle nadsłuchiwała, co się dzieje w przyległym pokoju, powtarzając:
— Jak ona śpi!...
Patrzyła po wszystkich, czy wierzą. Wstała, podeszła do łóżka i zaczęła szeptać pieszczotliwe słowa. Nie mogąc tego znieść, Anetka chciała ją skłonić do milczenia, ale mąż poprosił ją zcicha, by nie niweczyła złudzenia.
Stało się to samo przez się. Sylwja wróciła, wzięła w rękę robotę i zamilkła, nie słuchając, co mówią inni. Umilkli także. Zapadła głęboka cisza. Nagle Sylwja wydała długi, bezsłowy okrzyk i zaczęła bić głową w stół. Gdy odzyskała mowę, jęła wyklinać Boga. Nie wierzyła weń, ale musiała na kimś wywrzeć zemstę. Oczy jej biegały, a usta miotały ordynarne słowa.
Potem nastąpiło wyczerpanie. Położono ją do łóżka, gdzie legła bez ruchu, a Anetka siedziała przy niej, aż do chwili zaśnięcia.
Wróciła złamana, pustemi ulicami, o świcie. Marek nie spał. Szczękając zębami, weszła do łóżka (po dwunastu blisko godzinach męki), ale zaraz wyskoczyła i pobiegła w koszuli, boso do syna i zaczęła go namiętnie całować w usta, po oczach, uszach, karku, ramionach i rękach.
— Mój drogi... mój jedyny chłopcze... — powtarzała. — Ty mnie nie opuścisz... wszak prawda?
Był wzruszony, zawstydzony i czuł strach. Płakał wraz z matką, głównie nad sobą, ale nad tamtymi także. Żal mu było teraz przywiązania Odetki, choć go nie chciał wcale. Wspomniał wieczór, kiedy siedziała przy nim, gdy był słaby. Przejęty rozczuleniem i smutkiem, pomyślał:
— A jednak ja żyję!...
Anetka nie miała odwagi rozpoczynać na nowo dnia takiego, gdyż nie czuła się na siłach. Ale to, co nastąpiło, nie miało już poprzedniej gwałtowności. Ból ludzki, sięgnąwszy szczytu, opada. Nawykamy do śmierci.
Sylwja przyszła do siebie. Blada, z twardym zarysem kątów ust, była jednak spokojna, pracowała z robotnicami, krając i szyjąc żałobę, a ręce jej i oczy były pewne, jak przedtem. Przymierzyła Anetce suknię. Sama wspomniała o pogrzebie w sposób chłodny i zajęła się wszystkiemi szczegółami. Zachowała też spokój zupełny, aż do końca ceremonji, sprzeciwiając się tylko z chłodną zaciętością wszelkim obrzędom religijnym. Dotąd niewiara jej była mętna, naiwna i nie wroga, tak że jej nawet robiła przyjemność biała sukienka, przystępującej do pierwszej komunji Odetki.. Teraz atoli nabrała przekonania, że została oszukana... Nikczemnik! Postanowiła nie przebaczyć mu nigdy.
Anetka pewna była, że po przymusie, nastąpi u Sylwji po pogrzebie reakcja rozpaczy. Ale nie została przy siostrze, gdyż widoku jej znieść nie mogła Sylwja... Anetka miała syna!...
Nazajutrz przyszedł Leopold, zaniepokojony tem, że nie spała. Bez skargi i płaczu gryzła się wnętrznie. Podjęła nieubłaganie robotę w pracowni, a przymus ten mechaniczny był jej silniejszym, widać, nad życie.
Stan jej występował na jaw tylko czasem, naprzykład gdy skroiła źle suknię. Nie zdarzało się to przedtem nigdy. Przerabiała ją bez słowa, kalecząc się tylko nożyczkami. Skłoniona do położenia się, siedziała bezsennie całą noc w łóżku, nie odpowiadając na pytania.
Codziennie, przed otwarciem pracowni, jeździła na cmentarz.
Trwało to dwa tygodnie. Potem znikła pewnego popołudnia, bez względu na jawiące się liczne klientki. Minęła pora kolacji, potem dziesiątą, jedenasta... jej nie było, a Leopold zaczął już przypuszczać, że popełniła samobójstwo. Wróciła jednak około pierwszej w nocy i zasnęła spokojnie. Nie chciała nic powiedzieć. Trzeciego dnia uczyniła to samo. Teraz rozmawiała już i doznała znacznej ulgi, ale nie przyznawała się, gdzie była. Robotnice zaczęły plotkować, a poczciwy Leopold wzruszył ramionami i rzekł Anetce:
— Nie miałbym urazy nawet, gdyby mnie zdradzała... za dużo przeszła, biedaczka... Jeśli ją to może wyrwać z opętania... ha, to niechże będzie!...
Anetka przychwyciła raz siostrę i przedstawiła dyskretnie, ile sprawia niepokoju i budzi obaw swem tajemniczem znikaniem. Zrazu obojętna na to, co mówią ludzie, wzruszona dobrocią męża i ogarnięta chęcią zwierzeń, zabrała Sylwja siostrę do swego pokoju, zamknęła drzwi i siadłszy blisko wyznała szeptem, z oczyma rozbłysłemi, że chodzi co drugi dzień na posiedzenia spirytystyczne, gdzie wtajemniczeni siedzą koło stołu rozmawiając z duchami. W ten sposób rozmawiała z Odetką. Anetka słuchała zdjęta strachem, a Sylwja powtarzała rozczulona odpowiedzi córki, Nie potrzeba jej już było zachęcać do mówienia, z lubością bowiem powtarzała głupiutkie słówka rzekomej Odetki, pojąc niemi duszę. Anetka nie śmiała niweczyć złudzenia, a Leopold zachęcał nawet żonę, gdyż dla jego prostackiego zdrowego rozumu było to coś równie dobrego, jak każda inna religja. Anetka spytała lekarza, a on poradził, by pozwolić wyładować się cierpieniu w dowolnej formie.
Sylwja była teraz rozradowana, ale Anetka wolałaby rozpacz głęboką, od tego złudnego wesela, urągającego śmierci. W pracowni wiedzieli już wszyscy o zagrobnych stosunkach Sylwji, robotnice wypytywały o seansy, i doznawały dreszczyków jakby czytały ciekawy romans w feljetonie dziennika. Anetka słyszała nieraz uwagi i dysputy na temat ostatniej rozmowy Sylwji z Odetką, z czego wyśmiewała się praktykantka poza materją, którą właśnie zwijała. Tak biegła, do niedawna, w ironji Sylwja nie dostrzegała niczego i paplała, zatopiona w tej fantasmagorji.
Nie poprzestała zresztą na tem, ale pewnego dnia zabrała na seans Marka, nie zawiadamiając siostry. Zapałała doń na nowo miłością, promieniała na widok chłopca, a ile razy Anetka nie zastawała syna, wiedziała już, gdzie jest. Wracał późno, przygnębiony i zdenerwowany, ale matka nie pytała nigdy, co widział i słyszał. Często krzyczał przez sen, a Anetka musiała wstawać i koić go gładzeniem po głowie.
Pewnego dnia rozmówiła się ostro z Sylwją, podkreślając, że szkodzi Markowi, i nie tając obrzydzenia do niebezpiecznych, a szalonych eksperymentów. Wkońcu zabroniła jej stanowczo zabierać chłopca z sobą. W innym czasie Sylwja odpowiedziałaby była tym samym tonem, teraz jednak pochyliła głowę, uśmiechnęła się dwuznacznie i nie spojrzała jej w oczy, czując instynktownie, że nie jest tak pewną swych rewelacyj, by je wystawiać na namiętną krytykę siostry. Nie upierała się, niczego nie przyrzekła, zaczęła jeno czynić gesty przymilne, niby kotka, która wie, że zrobi, co jej się podoba.
Nie zabierała już, odtąd Marka, ale mu się zwierzała z wszystkiego, co usłyszała na tych seansach. Anetka nie mogła temu przeszkodzić, zwłaszcza, że oboje dochowywali ścisłej tajemnicy. Odetka mówiła pono o Marku, oddając go matce wzamian za siebie i to przywiązało do chłopca Sylwję, która pośredniczyła pomiędzy dziećmi. Marek niecałkiem wierzył, gdyż krytycyzm po dziadku odziedziczony chronił go od tych absurdów. Brał udział w niezdrowej rozrywce, ale sądził surowo Sylwję, rozszerzając wyrok na ogół kobiet. Atmosfera grobowa sprzyjać nie mogła dziesięcioletniemu chłopcu, a haniebna farsa życia i śmierci przygnębiała Marka, który czuł wszędzie odór zgniłego mięsa. Dusił się. Nie rozum, zbyt słaby jeszcze, ale życiowa siła przedwcześnie dojrzewającego człowieka odpychała go od owych poczwarnych mar, wałęsających się po nocy. Straszna to trzoda, coś, jakby formy animalne z minionych okresów rozwoju, przez które przejść musiała istota organiczna, zanim dosięgnęła wyżyn inteligencji i woli człowieczej. Na szczęście mary te mijają szybko i należy je pomijać milczeniem, nie budząc mglistej ich świadomości. Ale chwila taka jest pełna niebezpieczeństw dla dziecka, a uchronić go trudno. Mały Makbet sam jeden jeno widzi korowód duchów, a najbliższym nawet, pustem zostaje miejsce Banka. Patrzą na czyste, jasne rysy dziecka, słyszą jego świeży głos, nie dostrzegając strasznych cieniów. Żadna też z kobiet, rozpieszczających Marka, nie widziały tego małego potworka, czepiącego się ich spódnic.
Ale zwolna Sylwja zaczęła się uspakajać, opowiadania jej o seansach straciły charakter tajemniczości, mówiła bez podniecenia, szybko, potem z przymusem, wreszcie przestała nagle mówić i odpowiadać na pytania... Czyżby ją coś rozczarowało? Nie przyznała się, ale w długich rozmowach z Markiem świat nadzmysłowy zajmował coraz to mniej miejsca, a wkońcu znikł całkiem. Odzyskała, widać, równowagę. Otaczający dostrzegli tylko, że się postarzała, przebyte cierpienie nie wydelikatniło jej rysów, ale przeciwnie, zmaterjalizowało je bardziej, ociężała, utyła, była i teraz pełna wdzięku, ale okazalsza. Uczuła potrzebę odnowy, odszkodowania za przebytą niedolę, a nowe troski, uciechy, jak spadające liście i pył gościńca, zasypały zwolna otwartą rozpadlinę serca.
Zudny pozór...
Życie zaczęło się na nowo u Rivière’ów, jeno katastrofa uczyniła wyłom w duszach.
Jakże drobnym jest faktem w ogólnym porządku rzeczy zniknięcie dziecka. Śmierć nas otacza okręgiem, nie może dziwić, od kiedy zaczynamy myśleć, widzimy ją i nawykamy, wiedząc, że zgłosi się u nas do pracy, i przewidujemy ból, jaki zada. Ale to nic jeszcze. Śmierć wywołuje przewrót w naszem istnieniu. Jest to zmiana zasadnicza... przed, a po śmierci... Znikła jedna istota, a dotkniętem zostało całe królestwo bytu, wczoraj świat jaśni, dziś cienia... Jeśli spadnie ze sklepienia mały kamyk, całe sklepienie musi runąć! Nicość nie posiada wymiaru. Jeśli owo ja, nie jest niczem, każde ja, czemś jest. To co kocham istnieje, bo żyję tem kochaniem. Nierealność wszelkiego bytu jawi się nagle i wszyscy to pojmują, choć w rozmaity sposób, intelektem, instynktem patrzą temu prosto w twarz, lub odwracają się i mrugają oczyma...
Złamana gałązka na rodzinnem drzewie, to jest Odetka, nie przeszkodziła rosnąć innym, ale większość ich została zmodyfikowana w rozwoju.
Najmniej to dotknęło ojca. W dniu pogrzebu cierpiał bardzo, dysząc, niby koń dogorywający. W dwa tygodnie potem był już zatopiony w interesach, oddany potrzebom fizycznym, pracował, jadł za dwu, podróżował i zapomniał.
Z dwu kobiet, Anetka wydawała się prawdziwą matką. Niepocieszona dźwigała żałobę, która wzrastała z biegiem czasu. Odetka była dzieckiem nie jej ciała, ale serca, bliższa, niż Sylwja i bliższa, niż syn. Wyrzucała sobie, że ją nie dość kochała i szczędziła pieszczót, tak pożądanych. Sądziła, że winna sama jedna przechować pamięć dziecka, zdradzonego przez innych.
Sylwja była teraz dziwnie wesoła, zajęta, ruchliwa, gadała dużo i głośno, dowcipkowała, rzucała śmiałe słowa, rozśmieszające całą pracownię, a gustował w tem wielce Marek, ile razy był obecny. I on też, oddany rozrywkom, zaniedbywał się w pracy, zażywał przechadzek, gadał głupstwa i korzystał z każdej sposobności próżnowania. Organizm jego bronił się przeciw wnętrznemu strachowi. Ludzie są dla siebie wzajem niezbadani, nibyto obojętni, chcieliby się zwierzyć, a jest to niepodobieństwem. W cierpieniu niema porozumienia.
Anetka zakochana w zmarłej i przezto niesprawiedliwa dla żywych, dostrzegała tylko ich egoizm, żądny życia, skłonny do zapominania i miała do nich urazę.
Pewnej niedzieli, gdy Marek poszedł z Leopoldem na jakiś match sportowy, Anetka zastała otwarte drzwi mieszkania Sylwji. Wszedłszy, usłyszały przeciągły jęk. To Sylwja, zamknięta w swym pokoju, jęczała boleśnie. Anetka wróciła do sieni i zadzwoniła. Sylwja ją powitała, a chcąc usprawiedliwić, czemu ma czerwone oczy, powiedziała, że to katar. Potem zaczęła rozmawiać hałaśliwie i po prostacku, opowiadając jedną z licznych pieprznych facecyjek, których miała zapas spory. Anetka doznała ucisku w sercu. Czyżby Sylwja grała komedję? Tak było w połowie przynajmniej, a szczególniej Anetkę chciała w błąd wprowadzić. Zatopiona w beznadziejnej rozpaczy, doszła do czegoś, w rodzaju cynicznej wzgardy życia. Nie chcąc upaść, musiała przybrać tę maskę, która zwolna zmieniła rysy jej twarzy. Uczciwość, honor... to głupstwo! Niczego nie należy brać serjo, śmiać się z życia i radować! Jedyna rzecz to praca, bo potrzebna i obejść się bez niej niesposób.
Ale z katastrofy ocalało jeszcze coś więcej. Instynkt Sylwji przeważał nad rozumem i, odrzucając, wszystko, zachowała Anetkę i jej syna jako nieodłącznych od siebie. Ale miłość ta instynktowna, niemal materjalna, nie przeszkadzała złym uczuciom. Nie będąc czułą dla siebie, nie czuliła się też do siostry i była nieraz wobec niej napastliwa i drażniła ją, bowiem złościło ją i stanowiło wyrzut niemy, że Anetka trwa w ścisłej moralności, cierpi cicho i zachowuje wspomnienia.
Był to w istocie wyrzut, którego jej Anetka nie szczędziła, widząc, że Sylwja unika cierpienia, jak zwierzyna psa. Żałowała ją. Żal i pogardę czuła też dla ludzkiej natury, która kosztem skarbów najcenniejszych szuka wyjścia, gotowa zdradzić najświętsze uczucia, byle ujść pościgu cierpienia. Bolało ją to tem więcej, że w sercu własnem czuła wołanie nikczemne życia i kajała się.
Stąd też w miesiącach, które nastąpiły po smutnem zdarzeniu, zachowywała surową dyscyplinę, oraz rygoryzm moralny, pesymistyczny i dumny, którym osłaniała zranione uczucie.
— | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — | — |
Po ponurej zimie nadeszła Wielkanoc. Anetka wałęsała się po Paryżu w samą Wielką Niedzielę. Powietrze było ciche, niebo jasne, duszę jej okrywała żałoba, słuchała tęsknego jęku dzwonów, które ją chwytały i wywodziły poza krąg epoki, na rozłóg, gdzie leżał zmarły Bóg. Weszła do kościoła i zaraz wybuchnęła długo powstrzymywanym płaczem. Płakała, klęcząc pochylona w zakątku kaplicy. Nigdy jak dziś nie odczuła tego tragizmu dnia. Słyszała organy, śpiew radosny... podobny do wesołości Sylwji... przy którym płacze dusza. Ach, wiedziała już dobrze... ten biedny człowiek nie zmartwychwstał... To tylko rozpaczna miłość wiernych wysila się przez wieki, by przeczyć jego śmierci. O ileż głębszą jest ta prawda, niż złuda zmartwychwstania. Tamto to jeno samooszukiwanie się serca, które ścierpieć nie może śmierci ukochanego...
Nie mogąc się z nikim podzielić myślami, zamykała w sobie drogą zmarłą, chroniąc ją od śmierci drugiej, najstraszniejszej... od zapomnienia. Reagowała ostro przeciw innym, a ponieważ każda reakcja wywołuje przeciwną, zachowanie jej wywołało przesadę odwrotną u tych, którzy się czuli dotknięci. W ten sposób rosło nieporozumienie.
Doszło ono do szczytu w stosunku do syna. Marek odsuwał się coraz to bardziej od matki, a antagonizm ten zaznaczył się już od całych lat. Ale do czasów ostatnich był on osłonięty roztropnie i skryty. Podczas długiego okresu współżycia z matką Marek unikał dyskusji, czuł się bowiem słabym i nadewszystko pragnął spokoju. Pozwalał jej mówić i w ten sposób poznał wszystkie jej słabostki, sam nie zdradzając się z niczem. Teraz jednak, czując w ciotce sprzymierzeńca, zagrał w otwarte karty. Dawniej Anetka musiała go ośmielać, by pokazał rożki, mówiąc:
— Dalejże! Wyjdźże z jamy i pokaż co umiesz! Czyż ci trudno mówić?
Teraz Anetka mogła się czuć zadowoloną... mówił bowiem, choć lepiejby mu było milczeć dalej. Dyskutował zaciekle, nie unikając sprzeciwu, a każde zdanie matki atakował uparcie. Czynił to zaś tonem wprost zuchwałym.
Przyszło to odrazu i Sylwja ponosiła niezawodnie odpowiedzialność, podniecając chłopca do oponowania. Ale istotny powód tkwił głębiej, zmiana bowiem zachowania była wyrazem zmiany natury, w okresie dojrzewania płciowego. Zmienił się w ciągu kilku miesięcy, nabrał szorstkości brutalnej, a czasem znów zapadał w milczenie. Ale nie była to małomówność uprzejma, zgodliwa, nieco trwożna, dziecka, które się chce przypodobać, jeno najeżona, wroga i opryskliwa. Gwałtowność i ordynarne zuchwalstwo, czem odwzajemniał serdeczność matki, raniły ją dotkliwie. Bronić się umiała przed światem, ale nie przed tymi, których kochała. Za każdem ostrem słowem syna zaczynała płakać, coprawda, w skrytości, ale wiedziało tem. Nie przestawał tak postępować i zdawało się, że stara się wprost o to, by zrazić do siebie Anetkę.
Wstydziłoby go to zachowanie wobec obojętnych, lecz ona nie było mu obojętną. Zależało mu na niej, czynił tylko tak, jak czyni źrały owoc, który o danej godzinie rozrywa łono matki, by zeń wyjść.
Marek posiadał cechy innej, niż matczyna, rasy. Ale, rzecz dziwna, nie te właśnie cechy obce doprawadzały do starć, ale przeciwnie cechy wspólne obojgu. Rwąc się do samodzielności, nie miał jeszcze osobowości własnej, a każde podobieństwo do matki uważał za niebezpieczeństwo aneksji. Starał się być odmienny, w celach obrony. Stawał wbrew wszystkiemu, co powiedziała, czy zrobiła. Miała skłonność do kochania, przeto on udawał obojętnego, zaufaniu przeciwstawiał chłód, namiętności, spokój odstręczający. Wszystko, co Anetka potępiała w sobie i zwalczała (znał to dobrze...) miało dlań urok wielki i mówił to matce. Ponieważ dumna była z moralności, żółtodziób ten uznał się amoralnym i proklamował to z chlubą wielką.
— Moralność, to wymysł! — powiedział jej raz, a łatwowierna Anetka wzięła rzecz na serjo. Dopatrywała się w tem szkodliwego wpływu Sylwji, którą bawiło mącenie tego młodego umysłu, pielęgnowanego troskliwie, jakby rzucała garściami nasienie chwastów na grządki uprawne i wygracowane ścieżki ogrodu. Sylwja działała rzekomo dla dobra chłopca, który jej zdaniem siedział w doniczce. Chciała go przesadzić w grunt. Ale jednocześnie, mimo miłości dla siostry, z okrutnem upodobaniem kradła jej to serce, które było całym celem życia Anetki.
Pod pozorem zainteresowania Markiem zaczął się pojedynek, a chłopiec umiał zeń korzystać. Chytrze zachowywał dla Sylwji całą swą serdeczność i bawił się zazdrością matki, której już nie ukrywała, motywując z większą, niż Sylwja słusznością, że czyni to dla dobra syna. Sylwja również kochała Marka i miała dość zdrowego rozsądku. Mądrość jej o małej wadze, wyrównywała mimo to ciężar mądrości siostry, ale nie była odpowiednią przewodniczką dla trzynastoletniego wyrostka. To, co zyskiwał od niej, było bardzo wątpliwe, zachęcając go do życia, nie przepajała go wcale szacunkiem dla tegoż życia, a utraciwszy go wcześnie, mógł zejść na złe drogi. O ile nie szło o ubranie, Sylwja nie była zdolną urobić gustu Marka. Brała go na głupie pokazy filmowe i koncerty popularne, skąd wynosił refreny fatalne i obrazy, przeszkadzające mu w poważnem myśleniu i nauce. Rozgniewana Anetka zabroniła tego, a zakaz przypieczętował przymierze ciotki z siostrzeńcem. Marek uznał się za ofiarę, bo spostrzegł, że w bieżącej chwili prześladowani robią dobry interes. Anetka przekonała się ze swej strony, że rola prześladowcy wcale nie jest synekurą.
Odtąd chłopak udowadniał matce przy każdej sposobności, że go gnębi i nadużywa swej siły. Przystała na tę opinję poto, by go pchnąć na dobre tory. Nie dopuszczała odtąd lekkomyślnych słów, ani nieodpowiedniego zachowania, oraz blagi dowcipnej, a bezczelnej, przejętej od ciotki. Przeciwstawiła temu wszystkiemu surowość zasad, a chłopak miał się teraz zpyszna. Czyhał też na sposobność odwetu.
Pewnego dnia opierał się zakazowi matki używania pewnych wyrażeń Sylwji. Zniecierpliwiona Anetka oświadczyła, że ciotce wolno mówić i robić, co chce, a sądzić jej nie należy, natomiast nie trzeba brać sobie tego wcale za przykład, godny naśladowania.
Marek wysłuchał tej rady i powiedział niedbale:
— Być może, ale ona ma męża.
Anetka nie była w stanie odrazu odpowiedzieć, nie chciała bowiem zrozumieć! Cóż to on powiedział? Nie, to niemożliwe! Potem krew jej uderzyła do głowy. Siedziała bez ruchu z rękami na robocie, a Marek tak samo nie ruszał się. Nie czuł się zbyt dumnym ze swych słów i z tego, co nastąpi. Milczeli oboje długo. Nagle gniew szarpnął Anetkę. Ale przetrzymała ten odruch. Ogarnęła ją potem ironja i politowanie i powiedziała wzgardliwie, biorąc się znów do roboty:
— Wydaje ci się zapewne, że kobieta bez męża, pracująca na wyżywienie swego dziecka, mniej warta szacunku?
Marek stracił pewność siebie i nic nie odrzekł. Nie tłumaczył się nawet, był zdruzgotany.
Anetka spędziła tę noc bezsennie. Daremnem było tedy jej poświęcenie. Świat miał, oczywiście, prawo potępiać ją, ale nie ten, któremu dała wszystko! Skądże się dowiedział? Któż mu tę myśl podszepnął? Nie czuła doń urazy, ale była bardzo przygnębiona.
Marek spał doskonale. Doznawał pewnych wyrzutów sumienia, ale sen wziął górę. Po przespanej dobrze nocy byłby o wszystkiem zapomniał, gdyby nie dostrzegł śladów w oczach matki. Nie rad był, że pamięta. Żałował swego czynu, ale nie umiał żalu wyrazić, a znudzony tem, obyczajem dzieci, winę przypisał matce.
Nie wspomniało żadne o tej scenie, ale odtąd byli sobie zgoła czemś innem i pocałunki wzajemne miały cechę przymusu. Anetka nie traktowała już syna jak dziecka.
Skądże się do wiedział? W liceum uczynił odkrycie, że nosi nazwisko matki, a to rozświetliło mu niezrozumiałe dotąd przytyki, pochwytane w pracowni Sylwji. Zapamiętał też różne, nieostrożne słowa Sylwji, skierowane w jego obecności do siostry. Zaczął przenikać tajemnicę tej matki, która go drażniła, a zarazem pociągała przez nimb namiętności, którą zwęszył jak młody pies... Z tego wszystkiego jął budować przeróżne, dziwne historje, nie związane w jednolitą całość. Zuchwała odpowiedź dana matce była to jedna z zasadzek, w które ją chciał schwytać. W sercu jego łączyła się ciekawość z urazą za to, co zaszło, a czego nie wiedział. Nie pytał nigdy o to Sylwji, gdyż dumny był za matkę, a czuł, że popełniła błąd. Ale czuł, że ma prawo żywić do niej urazę za tajemnicę, której mu nie odkrywała. Tajemnica ta była czemś obcem pomiędzy nimi.
Był to w istocie element obcy i chwilami Anetka widziała tego obcego... tego ojca... Brissota! Stawało się to odtąd coraz wyraźniejsze, gdyż w walce z matką Marek dobywał z siebie instynktownie to, co było jej przeciwieństwem, a co odziedziczył po Brissotach. Miewał teraz ów pobłażliwy uśmiech, owo samozadowolenie, oraz lekkomyślne filisterstwo niezachwiane, pewne siebie i wrogie wszystkiemu. Był to jeno cień przelotny na wodzie, ale Anetka zrozumiała, co znaczy, i myślala raz po raz:
— Zabrali mi go!...
Czyż jednak był to naprawdę element obcy? Nie! Broń i rysy pochodziły istotnie z zewnątrz, ale ręka, która tem władała, utworzoną była z ciała Anetki. I ręka ta zaciskała się w opozycji przeciw dwu istotom, zbyt odległym od siebie, choć bliskim, które stanowiły jedną jeno z igraszek miłości i losu.
Marek nie miał przyjaciela. Spędzając długie godziny w klasie wraz z trzydziestu kolegami, ten trzynastoletni chłopiec był od nich oddzielony zaporą nieprzebytą. Gdy był młodszy, lubił paplać, bawić się, biegać i krzyczeć. Od roku, czy dwu lat miewał napady milczenia i samotnictwa. Mimo to potrzebował towarzystwa, więcej nawet, niż przedtem. Miał nawet zbyt dużo do dania i wzięcia... ale na tym krzaku wiośnianym tkwiło mnóstwo kolców. Jego miłość własna była wciąż zjeżona, byle co go dotykało, bał się zranienia, a bardziej jeszcze okazania tego. Jest to wielką słabością dać pole nieprzyjacielowi (a w każdym przyjacielu tkwi wróg).
To, czego się dowiedział o swej sytuacji społecznej i przeszłości matki, trzymało go stale w stanie zasromania, bezsensownym, śmiesznym, a czujnym. Przy pomocy książek przekonał się, że jest dzieckiem nielegalnem (w książkach z romansami znalazł wyrażenie znacznie ostrzejsze), i skonstruował sobie z tego rodzaj ambicji. Wyczuwał niemal w tej prastarej krzywdzie coś, jakby refleks szlachectwa. Uznał się interesującym, odrębnym od innych, samotnym i potrochu skazańcem. Radby był nawet zaliczyć się w poczet satanicznych bastardów Szylera i Szekspira. Dawało to prawo pogardzania światem i podniosłych, nieskończonych tyrad na osobności.
Ale w „świecie“, to jest w klasie, wobec kolegów, był onieśmielony, podejrzliwy i obciążony tajemnicą, którą mogli odgadnąć. Niestety, właśnie pobudzał uwagę kolegów i wywoływał ich złośliwość tem dziwnem zachowaniem, fatalną miną, głosem fletowym, bliskim mutacji, ruchami panieńskiemi, rumieńcem i gestami, godnemi dorożkarza. Znosił przycinki, drwinki i różne zuchwałe propozycje urwipołciów, wracał złamany, a w nocy chorował z wściekłości i wstrętu. Postanawiał nie wracać już do liceum, ale nie mógł wyjawić powodu matce. Czuł, że powinien sam wymusić dla siebie szacunek, i myślał:
— Zabiję go!
Z głębi jego duszy wychylały się chaotyczne siły.
Nastąpiło przebudzenie potęg rozrodczych, które pociągały i trwożyły Marka. Niewinna Anetka nie widziała niczego. Umarłby chyba ze wstydu, gdyby to spostrzegła i zobaczyła. Pełen wzgardy dla samego siebie, oddawał się szaleńczo strasznym aktom poniżającego instynktu. Cóż jednak począć ma biedne dziecko, rzucone na łup sił rozpętanych? Natura nieci brutalnie w ciele trzynastoletniego wyrostka pożar, który w braku innego materjału, niem się syci! Niema dlań innego ratunku, o ile pochodzi z dobrej rasy, jak rzucić się naoślep w przeciwieństwo, w ascetyzm krańcowy, który również często niweczy ciało. Młodzież współczesna, szczęśliwsza od poprzedników, zaczynała się już garnąć do ćwiczeń fizycznych i Marek najchętniej jąłby się tego. Ale natura i tu stanęła mu wbrew. Ach, jakże zazdrościł silnym! Jakże podziwiał żałośnie ich piękność... jakże ich wprost nienawidził! Nigdy nie mógł im dorównać!...
Kotłowały w nich pożądania czyste i nie czyste, był to chaos sił wrogich, on zaś był ich igraszką (bez żadnej pomocy). I byłby zginął, gdyby nie oparcie o zdrowie moralne i uczciwość... co więcej... gdyby nie wielkoduszność bezwiedna, będąca owocem cierpień, męstwa i wytrwałej cierpliwości najlepszych przedstawicieli rasy, która nie znosi hańby splamienia i upadku. Siła ta węszy niespokojnie za wszystkiem, co brzydkie i nikczemne, śledzi je aż do najskrytszych tajni myśli, a chociaż nie zapobiega zawsze plamie, to sądzi taki czyn i karze...
Jest to duma... Bądźże pochwalona! Duma u dzieci tego rodzaju, to zdrowie. Jest stwierdzeniem pierwiastku boskiego wśród poniżenia i ostoją ratunku. Czyżby walczył ktoś, nie czując, że idzie o obronę dóbr najwyższych, za które trzeba zginąć, lub zwyciężyć!
Marek chciał odnieść zwycięstwo! Chciał pokonać to co rozumiał i czego nie rozumiał, i to, co go napełniało odrazą, chciał posiąść zagadkę świata i zatriumfować nad jego nikczemnością. Ale zostawał i tu pokonywanym. Cały wysiłek pracy, lektury i skupienia rozbijał się o brak sił. Zbierał je, ale nigdy nie stały na wyżynie zadania i woli. Trapiły go pożądania i ciekawostki zdrowe i niezdrowe, podniecając, a potem grążąc bezwładzie uniemożliwiającym wszelkie ujęcie sprawy. Marnował czas, potem zaś spieszył się nadmiernie. Zajmował go teraz już problem przyszłości własnej, wybór zawodu, gdyż chciał zadecydować wcześnie. Ale niebawem przychodziło mu na myśl, że niema potrzeby i wahał się pomiędzy zainteresowaniem, a obojętnością, pociągiem, a odrazą. Chciał i nie chciał naprzemian, a często niezdolnym był nawet chcieć i nie chcieć. Maszyna funkcjonowała nieporządnie, ruszała, stawała, utykała, szukała i odnajdywała siebie w głębi własnej.
Jął badać tę głąb. Cierpiące i dręczone dziecko lepiej niż kto inny zdolne jest dostrzec pustkę i nudę epoki, która zmierza ku katastrofie. Czuje wyraźnie przepaść...
Ale matka nie widziała nic. Widziała jeno chłopca kapryśnego, pełnego pretensji, buntującego się, dziecinnego, chorobliwie wrażliwego, który lubi górnolotne frazesy, przysparza kłopotu, czasem wypowiada straszne nieprzyzwoitości, a za chwilę czuje się dotkniętym przez jakieś swobodniejsze słowo. Nie mogła znosić zwłaszcza jego urągań, bowiem nie wiedziała, jak są pełne goryczy i bólu niepowodzeń. Marek odczuwał boleśnie niesprawiedliwość doznawaną, uważał się za pozbawionego siły, piękności, talentu, wartości i dokładał do realnych klęsk urojone, konspirując wprost z wszelkiemi pozorami, które go mogły poniżyć. Spotkawszy dwie młodziutkie śmiejące się robotnice, pewny był, że się z niego wyśmiewają, a nie przypuszczał, iż szło o to, by go zaczepić, bo im się podobał jego różowy, panieński pyszczek. Czytał w oczach profesorów wzgardę dla swej mierności. Sądził, że silniejsi koledzy drwią z jego słabości i demaskują jego tchórzostwo. Skutkiem nerwowości miewał chwile strachu, a będąc szczerym, przyznawał się do tego i uznawał za niehonorowego. Celem zrehabilitowania w oczach własnych, zmuszał się do szaleństw niebezpiecznych, które mu wyciskały zimny pot na czoło. Urągał sobie samemu często ten mały Nikodem i swym klęskom, ale miał urazę do świata za to, że jest takim, jakim jest, a w pierwszej linji do matki.
Nie rozumiała jego min zaczepnych. Jakiż egoista! Myślał wyłącznie o sobie!...
Myślał o sobie? A czemżeby się stał w przeciwnym razie? Któżby go obronił, gdyby sam tej nie podjął obrony?
Żyli tedy w osamotnieniu, rozdzieleni murem. Minęły chwile zwierzeń, a Anetka jęła powtarzać zwykłą skargę matek:
— Kochał mnie znacznie więcej, będąc małem dzieckiem! On zaś powiedział sobie, że matki kochają swe dzieci tylko dla własnej przyjemności. Każdy zresztą, kocha samego tylko siebie...
Nie, każdy pożąda miłości drugiego, jednak w czasie niebezpieczeństwa należy myśleć o sobie. Przyjdzie czas na drugich... potem. Jakżeby można ocalić innych, nie ratując siebie. Trudno walczyć o życie, mając kogoś przyczepionego do karku.
Odsunięta przez syna, Anetka zaskorupiała się, jak on, w samej sobie. Serce jej było z rozmysłu zamknięte dla miłości, a umysł, pozbawiony istoty, na którąby mógł przelewać swe uczucia, uczuł potrzebę zaspokojenia intelektualnego głodu i konieczność działania. Pracowała po całych dniach, czytała wieczorem i spała doskonale w nocy. Zawistny Marek miał urazę do tej silnej kobiety i gardził tą, rzekomą, beztroską jej.
Anetka cierpiała jednak z braku podziału myśli, zapełniając czas pracą, działalnością i zapomnieniem... Ale praca dla pracy była jej pustką, a siły, które w sobie czuła, uznała za bezpożyteczne, gdyż nie miała ich komu złożyć w ofierze.
Ofiarę tę, ową potrzebę poświęcenia znajdywała Anetka wszędzie wokoło siebie, chociaż przejawy jej były nieraz godne politowania, lub zgoła bezrozumne. Będąc baczną badaczką, nie przestawała obserwować twarzy i dusz napotykanych codziennie i to sprawiało jej rozrywkę, oraz pozwalało zatapiać się w duszach innych. Być może, ciekawość brała górę nad litością w owym czasie, kiedy serce jej (jak sądziła) było niewrażliwe na widok cierpień, klęsk i niepowodzeń.
Ileż pada kobiet, skazanych, jak ona, na bój ze społeczeństwem w celu zdobycia warunków życia, i to nie skutkiem brutalizmu tej walki, ale własnej słabości i rezygnacji. Każdą niemal wyzyskiwało jakieś uczucie, a żadna nie może wyrzec się tego nadużycia siebie, jakby to było warunkiem życia... który powodował śmierć.
Jedna poświęcała się dla starej matki, czy ojca egoisty, druga dla męża, prostaka, który ją zdradzał, inna znów (ona właśnie) dla dziecka, które jej nie kochało, miało zapomnieć niedługo, a może nawet wyprzeć się jej. Mniejsza z tem, zresztą jeśli im sprawia radość ta zdrada, zapomnienie, czy zaparcie. A jeśli chcę być bitą?... Ach... złudne to majaki. Inne zaś, nie mogące się poświęcać, zazdroszczą i biorą sobie kota, psa, czy ptaka... Każda ma swe bożyszcze! Gdybyż coś więcej wart był Bóg! Przynajmniej ma rasę... Anetka miała także swego Boga... nieznanego, ukrytą prawdę i namiętność prącą do poznania ideału. Może to również złuda! Ale dowiedzieć się tego mogła, dopiero osiągną wszy cel. Była to w każdym razie złuda szczytna i warta zachodu...
Anetkę oburzała absurdalność niektórych form poświęcenia. Nie, natura nie żąda, by się poświęcali lepsi dla mniej godnych. A jeśli tak... to pocóż miała być ofiarą? Natura nakazuje poświęcać się czemuś wyższemu, szczytniejszemu i silniejszemu...
Poświęcenie za każdą cenę, gorszemu, czy lepszemu, a zwłaszcza gorszemu, gdyż wtedy jest zupełniejsze, jest zgodne z naszem pojęciem Boga. Credo quia absurdum... Jaki pan, taki sługa!... To właśnie Bóg, który dnia siódmego spoczął i uznał, że wszystko co stworzył, dobre jest. Gdyby go usłuchano, taczki ludzkie zatrzymałyby się zaraz po pierwszym obrocie koła. Cały postęp świata dzieje się wbrew jego woli. Niechże tak będzie, pchajmy dalej taczkę, a jeśli naskiedyś przygniecie swym ciężarem, to przynajmniej zginiemy z tą świadomością, że się toczyła.
Dziwne wydarzenie zwiększyło jeszcze bardziej wstręt Anetki do poświęceń bezcelowych (cóż o tem wiedziała?) lepszych na rzecz gorszych.
Dawnemi czasy współubiegała się o pewną lekcję języków obcych w jednej z instytucyj naukowych w Neuilly z młodą kobietą, której chłopska wyrazista twarz pociągnęła ją. Chciała nawiązać rozmowę, ale tamta usunęła się z nieufnością. Wówczas czuła jeszcze Anetka odrazę do owych walk, źle się broniła, a nawet ustąpiła współzawodniczce, chcąc ją sobie pozyskać. Ale nie została nagrodzona wdzięcznością. Była to mrówka, chciwie gromadząca żywność, i Anetka nie wzbudziła w niej zaciekawienia.
Straciła ją z oczu, a gdy po sześciu latach przypadek sprowadził je znowu, zmienione już były obie. Anetka nie myślała teraz czynić gestów wspaniałomyślnych i nie czuła odrazy do walki. Życie jest życiem, nie sposób go zmienić, każdy, chcąc istnieć, usuwa drugiego na bok.
Nastąpiło starcie, a nie trwało długo. Za pierwszym ruchem przeciwniczka dostała knock out... Jakże postarzała! Anetkę zastanowiło to spustoszenie. Zapamiętała ją jako ciemnowłosą osobę, o rumianych policzkach, z kilku czarnemi punktami, silną wieśniaczkę, przysadkowatą, o rysach dość delikatnych, miłych i pogodnych. Ruchy miała wówczas żywe, spieszne, a na czole cechę uporu. Teraz ujrzała osobę chudą, pomarszczoną, o twardem spojrzeniu, gorzkim wyrazie ust, zapadłych policzkach, zwiędłą, jak spalona słońcem trawa.
Szło o posadę sekretarki u pewnego inżyniera, która zabierała dwa poranki tygodniowo, celem załatwienia korespondencji i przyjmowania klientów. Anetka spotkała Rut Guillon w przedpokoju, zamieniły nieprzyjazne spojrzenia, a Rut powiedziała:
— Pani także przyszła starać się o to miejsce. Zbyteczne. Mnie zostało przyrzeczone.
Anetka odparła:
— Mnie nie zostało przyrzeczone, ale staram się o nie.
— Daremny wysiłek. Ja je otrzymam.
— Daremny, czy nie, zobaczymy, komu się powiedzie.
Za chwilę wezwano do gabinetu Anetkę i inżynier ją wybrał, bowiem znaną była jako pracownica sumienna i inteligentna.
Wychodząc, natknęła się na Rut i minęła ją obojętnie. Rut spytała:
— Przyjęto panią?
— Tak.
Czoło Rut nabiegło krwią, a Anetka sądziła, że wybuchnie. Ale Rut milczała i poszła za Anetką. Zeszły ze schodów. Gdy były na ulicy, Anetka obróciła się i spojrzała na przygnębioną współzawodniczkę. Mimo postanowienia, by być szorstką, podeszła do niej i powiedziała:
— Bardzo mi przykro, ale żyć trzeba!
— O, wiem ja to dobrze! — odparła Rut. — Tylko jednym się powodzi, a drugim nie, jak mnie naprzykład.
Przemawiała tonem przygnębienia, bez śladu urazy. Anetka wyciągnęła do niej rękę, ale Rut cofnęła się.
— Niech się pani nie martwi! — powiedziała Anetka. — Raz jeden jest górą, a drugi zwycięża nazajutrz.
— Ja nigdy nie zwyciężam.
Anetka przypomniała jej poprzednie spotkanie, kiedyto jej ustąpiła, a Rut nie odpowiedziała nic, idąc ciągle obok niej.
— Możebym mogła pani dopomóc? — spytała Anetka.
Czoło Rut okrył znowu rumieniec. Duma jej została dotkniętą. Odparła głosem oschłym:
— Nie!
— Uczynię to z przyjemnością! — nalegała Anetka.
Ujęła ją serdecznie pod ramię, a zdziwiona Rut przycisnęła nerwowo jej rękę, odwróciła głowę, zagryzła usta, potem zaś wyrwała się i odeszła zła i wzburzona.
Anetka nie wstrzymywała jej, patrzyła tylko za odchodzącą. Uczuła, że nie ma prawa czynić jej daru ze swej litości, o którą nie prosiła.
W kilka dni później spotkały się w mleczarni. Rut kupowała różne rzeczy. Anetka podała jej rękę, a Rut przyjęła ją z miną lodowatą, ale starała się widocznie okazać uprzejmiejszą i wyrzekła kilka słów obojętnych, na które Anetka odpowiedziała, zadowolona z tych nikłych przejawów życzliwości. Rozmawiały o cenach towarów, a Anetkę zdumiało, że Rut kupiła tak dużo jaj i mleka zgęszczonego, ale nie powiedziała nic. Rut zapłaciła ostentacyjnie, by widziała. Wychodząc, powiedziała Anetka:
— Drogie teraz życie! — i dodała, jakby na usprawiedliwienie, że tak dużo wzięła jaj: — To dla mego malca!
Rut przybrała dumną postawę.
— Ja wzięłam to wszystko dla męża!
Anetka, nie znająca warunków jej życia, spytała: — Czy może chory?
— Nie! Ale bardzo delikatny.
Powiedziała to zarozumiale, jakby chlubiąc się staraniami o jego zdrowie, a znająca jej wrażliwość, Anetka nic nie odparła i o nic nie spytała. Rut, nie dodawszy słowa, zwróciła się w swoją stronę, gdy nagle Anetce przyszło coś na myśl. Przypomniała sobie o rewizji skryptu pewnej cudzoziemki, której to pracy już nie mogła podołać i zaofiarowała ją Rut, która niezwłocznie zaczęła dziękować. Pieniądze były dla niej sprawą główną. Anetka spytała o adres, by móc nadsyłać jej inne jeszcze zamówienia. Rut zawahała się, dała odpowiedź wymijającą, a zniecierpliwiona Anetka rzekła:
— Idzie mi tylko o panią! W każdym razie proszę zapamiętać, że ja mieszkam...
Dała swój adres, Rut uczyniła to samo z przymusem, a Anetka odeszła rozsierdziona, z postanowieniem nie zajmowania się nią dalej.
Ale Rut przyszła do niej w parę tygodni potem. Przepraszała za brak uprzejmości i potrochu zwierzyła się ze swego życia. Pochodząc z bogatego, chłopskiego rodu, zapragnęła zostać nauczycielką w Paryżu i to ją poróżniło z rodzicami, od których doznała przykrości i już nic przyjmować nie chciała. Zarabiała na życie, ale wyczerpywało ją to, zwłaszcza, że myśl miała tępą zapracowywała się straszliwie nad książkami. Musiała raz po raz przerywać, skutkiem uderzenia krwi do głowy. Wkońcu neurastenja nie pozwoliła jej składać egzaminów i musiała szukać lekcyj prywatnych. Ledwo się mogła utrzymać. W dodatku poznała pewnego mężczyznę i wyszła za niego, ale przybył jej jeden jeszcze tylko ciężar. Anetka dowiedziała się tych ostatnich szczegółów od postronnych, a zresztą odgadła je z samych odpowiedzi na swe pytania. Mąż Rut nie miał żadnego zawodu, był „intelektualistą“, „artystą“, „pisarzem“, ale Rut nie umiała powiedzieć, co pisze. Wiersze? Nie miała o poezji lepszego pojęcia, niż pierwsza lepsza mieszczka prowincjonalna, ale imponowało jej to.
Nie spieszyła się pokazywać tego swego skrywanego „artysty“, ale przychodziła teraz do Anetki częściej, za często nawet. Zasypywała ją objawami przyjaźni, kwiatami i przysługami, rzadko należycie obmyślonemi, co Anetkę gniewało wielce. Namiętna kobieta nie zna granic, a Rut była dotąd pozbawioną przyjaciółki i nie zwierzała się nikomu. Raz postanowiwszy kochać Anetkę, zaabsorbowała ją zupełnie, a widząc te wybuchy, Anetka przyznać musiała, że pozycja męża nie jest zbyt łatwą.
Wkońcu ujrzała niespodzianie owego cennego ptaka. Był to człowieczek płytki, przeciętny, o mętnych, niebieskich oczach i wyglądzie cichego pijaka. Mało pewny siebie, a próżny, zaniepokoił się jaki sąd o nim wyda Anetka. Nie kochał wcale żony, ale było mu z nią wygodnie, przeto przybierał miny boleściwe i gorzkie, narzekając na brak zdrowia, zapoznawanie przez świat talentu swego i zawiść współkolegów. Anetka przenikała go nawylot, to też przy niej powstrzymywał jeremjady, których słuchała w milczeniu pełnem ironji, ale Rut patrzyła weń z otwartemi ustami, bezkrytyczna i dumna niezmiernie. Anetka uczuła, że trzeba jej zostawić to złudzenie, gdyż koniecznością życia była dla niej owa opieka nad tym człowiekiem. Przypominała sługę zacietrzewioną w kulcie państwa swych. Radaby była kłaść mu się u nóg. Ale od czasu do czasu następowały też starcia i dnia Anetka usłyszała już na schodach wrzaski „poety“, którego biła po twarzy żona.
Jak to przeczuwała Anetka, większą część pieniędzy Rut pochłaniały wybryki absyntowe męża. Nie skarżyła się i oszczędzała, by mógł wydać tom poezyj, ale nie spieszno mu je było pisać. Obliczywszy się pewnego dnia, Rut spostrzegła, że zmarnował trzy czwarte zarobku, to znaczy okradł samego siebie.
Duma jej runęła nagle i przyznała się Anetce do swej nędzy. Nie rzekłaby słowa, gdyby szło o nią, ale od całych lat wyczerpywała siły dla niego wyłącznie (jak mówiła: dla jego sławy), a tymczasem sam ją zniweczył.
Zwierzenia, raz zaczęte, nie ustają, przeto Anetka poznała niebawem wszystkie niemal utrapienia Rut. Co dnia bardziej upadając na zdrowiu, nie miała siły zachowywać milczenia. Nadchodziła śmierć, oczy jej się otwarły, poznała nicość tego człowieka, oraz jego brak przywiązania. W tym okresie stale bywał poza domem, nie znajdując przyjemności w towarzystwie kobiety chorej i gderliwej.
pewnego W dniach ostatnich Rut straciła wszelkie złudzenia, ale powiedziała dumnie, choć całkiem szczerze, że niczego nie żałuje i zaczęłaby zaraz to samo na nowo.
— To mnie zabiło! Ale tem żyłam!
Nie wierzyła w nic i niczego się nie spodziewała, ani na tym, ani na innym świecie.
Anetka czuwała sama przy jej łożu, a niebawem Rut zmarła na udar mózgu.
Mąż, który nie chciał patrzyć na zbliżanie się śmierci, ukazał swą zestraszoną twarz niedługo po zgonie żony i wywarło to na nim przelotne wrażenie. Popłakawszy trochę, spytał płochliwie:
— Ach, mój Boże! Cóż ja teraz pocznę?
Anetka odparła:
— Poszukasz sobie pan innej karmicielki.
Spojrzał nienawistnie.
Ale pozwolił Anetce ponieść koszty pogrzebu.
Klęcząc u trumny, myślała:
— I cóż? Była potężną w dumie, woli i ascetyzmie poświęcenia... Nacóż się to przydało? Cóż za rozrzutność! Tak, jakby ktoś siebie samego rzucił psu. Twardą była biedna Rut, ale nie dość jeszcze twardą. Trzeba się stać zakamieniałą, do ostatnich granic...
Reakcja przeciw obłędowi serca! Anetka wiedziała, że ją zwodzi, zdawała sobie sprawę z tego, co chciały zmysły i rozum. Postanowiła wziąć serce, niby ślepego za rękę, i pójść drogą, wprost przeciwną miłości, poświęceniu i dobroci.
Mody uczucia w życiu osobniczem, jak i społecznem następują po sobie, stwarzając odmiany zgoła niepodobne, co jest zresztą ich prawem naczelnem. Przez czas trwania danej mody każdy ją obserwuje z powagą i drwi z przemienionej. Anetka przybrała teraz modę zatwardziałości serca.
Ale bez względu na odzież, człowiek zostaje sobą i nie może się obejść bez innych. Najdumniejszemu trzeba uczucia i w miarę odsuwania się od ludzi, myśl zdradziecka coraz to bardziej ku nim wabi.
Anetka czuła się teraz silną doświadczeniem, inteligencją i miała pewność, że żyć będzie wedle własnej woli, coprawda pracując, ale pracowała też z własnej woli. Nie zachodziła obawa, by jej zbrakło, nie potrzebowała też niczyjej pomocy i nie zwracała uwagi, czyli się komuś podoba to, co robi, czy też nie.
Teraz musiała walczyć z innym rodzajem współzawodników, mianowicie z mężczyznami, Przygotowywała chłopców do egzaminów licealnych i wiodło jej się doskonale, lecz wraz z tem rosła coraz to bardziej zawiść tych, których ubiec zdołała. Uznali się za okradzionych i rzucili w kąt całą galanterję, najbrutalniejsi zaś byli żonaci, bo ich podżegiwały połowice. Miotano na Anetkę oszczerstwa, insynuując jej haniebne metody w uzyskiwaniu najlepszych posad, ona zaś, uśmiechnięta zatwardziale i pociągająco jednocześnie kroczyła własną drogą i gardziła opinją.
W gruncie rzeczy jednak zaczynały już występować niedostrzegalne dotąd oznaki wyczerpania tą wieloletnią, nieubłaganą pracą. Zbliżała się czterdziestka, życie minęło niepostrzeżenie, a w duszy podniósł głowę bunt głuchy. Upomniało się o prawo życie bez miłości, czynu, dostatku i wielkich radości... wszystko, czego jej brakło, a do czego była stworzona!...
— Niema co myśleć o tem nawet! pomyślała. — Już za późno... za późno...