Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/całość

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron
CZĘŚĆ PIERWSZA.

Półmrok panował w pokoju o zapuszczonych storach, gdzie ubrana w biały penjuar Anetka leżała uśmiechnięta na łóżku. Świeżo umyte włosy okrywały jej ramiona. Przez otwarte okno płynął do wnętrza upał sierpniowego popołudnia, trwał tutaj w bezruchu zupełnym, a czuło się, że poza storą śni w słońcu park buloński. Anetka zatonęła w tej toni szczęśliwości. Całemi godzinami legiwała wyciągnięta bez ruchu, bez myśli, bez ochoty myślenia. Starczyło jej że są we dwoje, nie pragnęła rozmawiać z tem maleństwem, które w niej żyło (pewną tego była), odczuwali się bowiem bez słów. Poprzez rozkoszną śpiączkę ciała płynęły czasem fale rozczulenia, potem zapadała uśmiechnięta w sen bez marzeń.
Umysł zanikł, ale zmysły nabrały jasnowidzącego wprost wyostrzenia. Najlżejsze drgnienia powietrza, czy światła... zapach poziomek w ogrodzie starczył, by czuła wszystko węchem i smakiem. Chwytała każdy odgłos, tchnienie, szelest liścia, zgrzyt piasku pod czyjąś stopą, głos z ulicy, czy dalekie tętnienie nieszpornych dzwonów. Płynął ku niej rozgwar wielkiego mrowiska, Paryża z roku 1900, onego lata wystawy światowej. W wielkiej kadzi Pól Marsowych fermentowały na słońcu tysiączne grona ludzkie... Dość daleka i dość bliska niezmiernego tego wrzątku, czując go i mając jednocześnie świadomość, że jest odeń bezpieczną, radowała się tym kontrastem cienia i ciszy w swem gniazdku. Daremna to szarpanina, myślała, wszakże cała prawda jest we mnie...



Słuch jej subtelny, choć roztargniony z pozoru, jak u kota, chwytał odgłosy i porzucał je leniwo. Usłyszała w parterze dzwonek u wejścia i szybkie kroki biegnącej, jak zawsze, Sylwji. Wolałaby zostać samą, ale czuła się pewną szczęśliwości swojej, z której niczyje przybycie wyrwać jej nie mogło.
Tydzień temu dopiero Sylwja dowiedziała się o powrocie Anetki, począwszy zaś od minionej wiosny, nie miała żadnej wieści, co się dzieje z siostrą. Miała zresztą w tym czasie przygodę, która jej wprawdzie osobiście zbytnio nie wzruszyła, pozwoliła jednak zapomnieć o długiem milczeniu Anetki. Po zlikwidowaniu dopiero własnej sprawy, uzyskawszy swobodę i równowagę, odczuła niepokój i poszła na Boulevard de Boulogne spytać ciotki o wieści. Zdziwiło ją wielce, że Anetka od tak już dawna jest w stolicy i miała zamiar zburczeć zapominalską, ale Anetka dostarczyła jej obfitszego jeszcze nierównie materjału zdumienia. Kryjąc wzruszenie, opowiedziała jej bez ogródek całą historję, a Sylwja musiała sobie zadać gwałt, by jej dosłuchać do końca. Wpadła w oburzenie wielkie i pojąć nie mogła, by mądra Anetka, popełniwszy takie głupstwo, mogła odmówić małżeństwa. Mała ta Lukrecja była wprost gniewna i nazwała siostrę bezrozumną. Ale Anetka nie straciła spokoju, Sylwja poznała, że nic jej postanowienia nie zmieni i czując iż nie ma żadnego wpływu, radaby była wybić ją. Jakże czuć atoli urazę do tej kochanej istoty, słuchającej wybuchu z rozbrajającym uśmiechem! Prócz tego podziałał na Sylwję tajemny urok macierzyństwa. Uważała je za katastrofę, ale nie mogła się oprzeć rozczuleniu...
Dziś przyszła także zdecydowana skłonić choćby przemocą Anetkę do porzucenia głupiego oporu i do żądania małżeństwa... pod grozą, że z nią zerwie! Wpadła jak wiatr, zdala już szerząc zapach bojowego prochu... to jest pudru. Dla dodania sobie rozpędu, nie przywitawszy się nawet, zaczęła pomstować na bezrozumne leżenie w ciemności po całych dniach. Ale ledwo spojrzała w rozradowane oczy Anetki, która do niej wyciągnęła ręce, podbiegła i ucałowała ją. Nie dając jednak za wygranę, powiedziała:
— Szaleństwo! Ostatnie szaleństwo! Z temi włosami na białym kaftaniku wyglądasz, niby anioł. Ach, cóż za fatalna omyłka... Święta Nitouche... niedotykalska... ładna historja!
Jęła nią potrząsać, a Anetka nie broniła się, zadowolona i znużona. Sylwja przerwała w pół zdania, ujęła w dłonie jej głowę, odgarnęła włosy i rzekła:
— Jesteś świeża i różowa, nie widziałam jeszcze takich rumieńców. A ta mina triumfalna! Zaprawdę, jest się czem cieszyć! Czy ci nie wstyd?
— Nic a nic! — odparła Anetka. — Czuję się jak nigdy dotąd szczęśliwą. Jestem silna i dobrze mi. Po raz pierwszy w życiu czuję się skończoną w sobie i niczego nie szukam. Pożądałam dziecka z dawiendawna, gdym sama jeszcze była dzieckiem... tak... od siódmego roku życia... wówczas już o tem marzyłam.
— Kłamiesz! — zarzuciła Sylwja. — Przed pół rokiem dopiero mówiłaś, że nie masz powołania na matkę.
— Tak powiadasz? Mówiłam to? — zdziwiła się Anetka zmieszana. — Ach tak, prawda. Jakże to wyjaśnić? Nie zmyślam mimo wszystko, chociaż dobrze pamiętam.
— Znam to! — potwierdziła Sylwja. — Czasem podczas napadu czułości wspominam, że pragnęłam tego od samego niemal przyjścia na świat...
Anetka uczyniła gest zniecierpliwienia.
— Nie rozumiesz wcale. Natura, jaką mam dziś, była tą samą zawsze, nie chciałam tylko przyznać się do tego przed czasem, bojąc się zawodu. Teraz... o, teraz czuję, że rzeczywistość przewyższyła oczekiwanie... Jestem skończoną sama w sobie i nie potrzebuję już niczego...
— Pożądając Rogera, czy Tullia, również nie chciałaś niczego więcej.
— Ach, całkiem nie rozumiesz!... Czyż to można porównywać... Kiedy kochałam (w znaczeniu, jakie ty przypisujesz temu słowu)... naówczas nie ja sama pożądałam, ale ulegałam jakiejś sile nieodpornej a obcej i nieraz modliłam się o wyzwolenie. Teraz zaś ten mój maleńki pospieszył mi na pomoc i ocalił w chwili, gdym cierpiała w więzach tej niedoli, którą zowią miłością. Drogi mój oswobodziciel!
Sylwja nie pojęła zgoła rozumowania siostry i zaczęła się śmiać. Nie potrzebował zresztą tego jej instynkt macierzyński, więc pogodziwszy się, zaczęły rozmawiać o małym nieznajomym (niewiadomo, mężczyźnie, czy kobiecie) oraz mnóstwie związanych z tem szczegółów, które nie nużą nigdy kobiety.
Po długim dopiero czasie przypomniała sobie Sylwja, że przyszła besztać, nie zaś śpiewać duet i rzekła:
— Dość szaleństw, Anetko! Czas na wszystko być musi! Roger winien ci małżeństwo i musisz tego zażądać!
Anetka machnęła ręką:
— Nie wracajmyż do tego tematu. Powiedziałam ci przecież, że Roger zaproponował mi małżeństwo, a ja odmówiłam.
— Byłaś nierozsądna, trzeba zmienić zapatrywanie!
— Nie mam wcale ochoty.
— Czemużto? Wszakże go kochałaś i czuję, że go jeszcze kochasz. Cóż zaszło?
Anetka nie odpowiadała, a Sylwja nastawała niedyskretnie poruszając czysto osobiste sprawy. Anetka rzuciła się wreszcie gwałtownie, zaś siostra spojrzała na nią, zdziwiona jej zaciętą twarzą, nachmurzonem czołem i gniewnemi oczyma.
— Cóż ci jest? — spytała.
— Nic! — rzuciła odwracając się gwałtownie.
Sylwja dotknęła rany, o której Anetka pragnęła zapomnieć. Skutkiem dziwnej sprzeczności wewnętrznej, pragnąc dziecka, czuła jednocześnie urazę do człowieka, który je dał, za to mianowicie, iż był świadkiem jej utraty panowania nad sobą i że z tego skorzystał. Ten bunt instynktu był istotnym, choć tajnym (dla niej samej i innych) powodem, że uciekła od Rogera i widzieć go nie chciała. Nienawidziła go właśnie za miłość swoją. Przez lojalizm wyrozumowany, skrywała ten odruch instynktu, nacóż tedy Sylwja go odgrzebywała... i uświadamiała zpowrotem?...
Sylwja, spojrzawszy na siostrę, przestała nalegać, a Anetka zawstydzona tem, że się zdradziła, przybrała ton spokojny i powiedziała:
— Nie chcę iść zamąż, nie znoszę bowiem więzów wyłączności. Powiesz pewnie, że wszystkie kobiety do nich przywykają i że przesadzam powagę sprawy. Już jestem taka, biorę wszystko poważnie, oddaję się z nadmierną zupełnością, a wówczas dla wi mnie za gardło, tonę, zda się, z kamieniem u szyi. Jestem zbyt słaba, osobowość moja nie ma dość spójności. Więzy zbyt ciasne, ljany, wysysają ze mnie energję, tak, że nie staje mi jej na własną potrzebę. Staram się podobać „jemu“, upodobnić do obrazu, który sobie o mnie wytworzył, a to wszystko źle się kończy, gdyż zrywając z naturą, tracimy szacunek dla samych siebie i trudno nam żyć, albo znów buntujemy się i zadajemy drugim ból... Sylwjo, ja jestem egoistka i żyć muszę samotnie.
Nie kłamiąc, wymieniła teraz same jeno preteksty, przysłaniające prawdę.
— Śmieszna jesteś! — odparła Sylwja. — Kobieta jak ty nie może żyć bez miłości.
— Nienawidzę jej! — powiedziała Anetka. — Ale nie dosięże mnie teraz. Jestem zabezpieczona.
— Ładne zabezpieczenie! — zażartowała Sylwja — Dziecko cię nie zabezpieczy przed niczem, przeciwnie, ty musisz dbać o jego bezpieczeństwo. Nie chcesz się wiązać, ale czy pomyślałaś o trudnościach, na jakie cię narazi ten mały pakuneczek?
— To szczęście! Ujmę szczęście w ramiona, tak długo puste!
— Nie wiesz co będzie! Któż dziecko wychowa?
— Ja!
— A ojciec? Wszakże ma prawo do swego dziecka.
Nowa fala gniewu przepłynęła przez jej oczy. Prawo? Prawo do dziecka?... Wszakże to dziecko — to dla niego produkt jednej chwili, o której już zapomniał, mnie zaś wiąże na całe życie! Przenigdy! Dziecko jest wyłącznie moje. Powiedziała też po chwili:
— Syn mój jest moim i jedynie moim!
— Sam sobie wybierze z pośród rodziców.
— Wiem, że mnie wybierze.
— Uwodzicielką jesteś! A cóż się stanie, jeśli ci kiedyś uczyni wyrzut, żeś go pozbawiła ojca?
— Wypełnię jego serce tak dobrze, że niewiele zostanie miejsca na żal za ojcem.
— Jesteś potworem egoizmu.
— To prawda.
— Poniesiesz karę.
— Trudno, nie umiem sobie zjednywać ludzi, ale nic mi nie przeszkodzi kochać mego dziecka i zjednoczyć z sobą.
— Kochając je, winnaś w pierwszej linji myśleć o jego przyszłości. Dużo kobiet weszło w niemiłe sobie związki, z uwagi na dzieci...
— Oburzasz mnie, wspominając kobiety, które przez miłość swych dzieci zawarły małżeństwo kłamstwa, a często nawet nienawiści. Pewna matka powiedziała córce, że zgodziła się dla jej dobra na piekło małżeństwa. Córka spytała: Czy sądzisz, mamo, że piekło to dom odpowiedni dla dziecka?
— Dziecku potrzeba ojca.
— Cóż robią tysiące nie mające go? Ileż dzieci nie znało ojca swego! Utraciwszy go bardzo wcześnie, wychowywane przez samą matkę, nie są gorsze od innych. Dziecku trzeba jeno miłości, czemużby więc moja starczyć nie miała?
— Przeceniasz siły swoje! Nie wiesz, co cię czeka!
— Wiem, wiem! Będę miała na szyi rączki mego dziecka.
— A czy wiesz czem to opłacić musisz? Lepiejby ci być mężatką o czterech kochankach, niż panną-matką. W twojej sferze macierzyństwo bez stempla małżeństwa jest nie do przebaczenia. Ja, co innego. To, co robimy z ciałem naszem my, dzieci ludu, nie pociąga żadnych konsekwencyj, jak w „Luizie.“ Ale dziewczyna twojej klasy, to polowanie zastrzeżone dla właściciela. Ciebie kupuje się u notarjusza, nie wolno ci oddawać się jawnie, mówiąc: To moje prawo! Do czegóżby doszło, na Boga, gdyby własność, zbuntowawszy się, głosiła: — Jestem wolna! Bierzcie mnie!
Nawet w oburzeniu Sylwja nie mogła mówić serjo.
Anetka uśmiechnęła się tedy i odparła:
— Wiem, że mężczyzna wytworzył moralność, nie przyznaje kobiecie prawa do dzieci, bez poświęcenia się na całe życie ich ojcu. Dla wielu kobiet jest to niewolą, gdyż nie kochają mężów swoich. Wiele z nich, mając dość odwagi, wolałyby zostać same z dziećmi. Spróbuję to uczynić.
Sylwja powiedziała z politowaniem:
— Biedaczko! Chroniły cię dotąd od srogości życia podwójne okna mieszczańskie, żyłaś tam pośród przesądów, ale także z przywilejami. Gdy raz wyjdziesz, nie zostaniesz wpuszczona zpowrotem i poznasz dosyta, czem jest życie.
— Słusznie się stanie, Sylwjo. Byłam uprzywilejowaną, teraz moja kolej podjąć cierpienia, jakich ty doznawałaś.
— Za późno. Do tego przywykać należy od dziecka. Na szczęście dostatek nie pozwoli ci popaść w braki materjalne. Zostaną jeno przejścia moralne, klan twój cię wygna precz, potępi i codziennie będzie dręczył drobnemi ukłuciami. Masz serce czułe i dumne, popłynie zeń krew.
— Popłynie krew. Wyższą ma wartość szczęście, drogo opłacone. Chcę tego jeno, co zdrowe i uczciwe, nie boję się tedy opinji.
— A jeśli ucierpi twe dziecko?
— Nie ośmielą się chyba go tknąć. Mniejsza zresztą, będziemy we dwoje walczyć z nikczemnikami!
Uniosła się na łóżku i potrząsnęła włosami, niby lew grzywą.
Sylwja patrzyła na nią, chcąc nie stracić surowego wyrazu twarzy, ale po chwili roześmiała się, wzruszyła ramionami i rzekła, wzdychając:
— Biedna, szalona dziewczyno!
Anetka powiedziała przymilnie:
— Pomożesz nam, nieprawdaż?
Sylwja ucałowała ją namiętnie, potem zaś wygrażając pięścią ścianie, zawołała:
— Biada temu kto cię tknie!

Odeszła, a znużona rozmową Anetka zapadła w marzenia. Wygrała dziś walkę z siostrą! Ale pozostał w niej niepokój, zbudzony słowami Sylwji, że dziecko może do niej kiedyś czuć urazę.
Leżąc nawznak z rękami na brzuchu, wsłuchana w siebie, uczuła, że dziecko się porusza. Przemówiła doń bez słów, spytala, czy godzi się na to, by je zatrzymała wyłącznie dla siebie, czy zrobiła dobrze i czy jest zadowolone. Nie chciała mu robić naprzekór. Dziecko odparło, oczywiście, że dobrze się stało, że zadowolone, że chce mieć matkę wyłącznie dla siebie i żyć z nią we dwoje...
Anetka roześmiała się ze szczęścia, niezdolna wyrzec słowa i zasnęła oszołomiona radością i wyczerpana.



Z chwilą, kiedy stan Anetki stał się widocznym, za poradą Sylwji wyjechała z Paryża. Jesień nadciągała, znajomi mieli wrócić niebawem z wakacyj. Pojechała bez oporu, nie przez obawę opinji, ale dlatego, że chciała w tym czasie uniknąć przykrości i nie narażać na szwank harmonji wnętrznej.
Sylwja wywiozła ją do jednego z uzdrowisk śródziemnomorskich, ale Anetka nie została tam. Przykrem jej było obcowanie z morzem, była w pełni słowa szczurem lądowym, podziwiała ocean, ale doń przywyknąć nie mogła. Dech jego gwałtowny budził skryte niepokoje, których uświadamiać sobie wcale nie chciała. Często nie kochamy kogoś z obawy, by go nie pokochać (czy dlatego może, że kochamy już...) Broniąc się morzu, broniła samej siebie przeciw osobie niebezpiecznej, której zejść chciała z drogi...
Ruszyła ku jeziorom sabaudzkim i osiadła w małej mieścinie, u stóp góry. Zawiadomiona już po dokonanym fakcie, a zatrzymana w stolicy zajęciem, Sylwja zrzadko jeno i na krótko mogła przyjeżdżać, niepokoił ją też ten samotny pobyt Anetki w zapadłej miejscowości. Ale pragnęła ona tego właśnie, pustelnia ta dawała jej atmosferę czystą i cichą, gdzie mogło kwitnąć w całej pełni bogate życie wewnętrzne. Nie bała się, jak Sylwja, obcych ludzi w stanie swoim. Hojną będąc w uczucie, nikogo nie uważała za obcego, że zaś sympatja wywołuje wzajemność, nikt się długo nie trzymał od niej zdala. Zresztą mieszkańcy prowincji są nader ciekawi, zaczęto się więc pozdrawiać, wymieniać mimochodem słowa, rozmawiać na progach domów, lub przez płot i zapanowała przyjaźń. Oczywiście, nie należało zbyt polegać na tem uczuciu, ale na codzień starczyło i skracało czas. Anetka wolała tę obojętną życzliwość obcych, od krępującej, tyrańskiej opieki rodziców, czy przyjaciół, roszczących sobie prawa osobiste.
W połowie listopada, szyjąc przy oknie, patrzyła na śnieg świeżo spadły, kryjący łąki i czuby drzew, a oczy jej wracały raz po raz na zawiadomienie o ślubie Rogera Brissot z pewną panną ze sfer politycznych. Panie Brissot, urażone wielce zniknięciem Anetki, pospiesznie skleiły nowy związek, zanim mogło zostać rozgłoszonem niepowodzenie pierwszego, a Roger przystał na ten wybór. Anetka nie dziwiła się, wmawiała sobie, że tak lepiej dla biednego Rogera, ale wieść ta poruszała ją bardziej, niż chciała sama przyznać. Ileż wspomnień drżało w duszy i ciele, w którem tkwiło życie przezeń obudzone. Z ciemności wyjrzały dawne niepokoje, ale nie zezwoliła im dobyć się na powierzchnię. Zmysłowość wszelka nużyła ją, napawała odrazą, pobudzała do buntu i tej przedwiecznej nienawiści, jaką żywi samica do samca, który ją zapłodnił. Tym razem uświadomiła to sobie i przyznała.
Szyła bez końca, pragnąc zapomnieć. Czasem uciekała się do młynka pracy w chwili, gdy nadciągały chmury. Szyła, a myśli wracały do porządku...
I dziś tak było, po półgodzinnem uporczywem szyciu znikła troska i uśmiech wrócił. Anetka podniosła czoło i rzekła:
— Niechże tak się stanie!
Oczy miała spokojne. Śnieg łyskał wesoło w słońcu. Anetka odłożyła robotę, ubrała się do wyjścia. Kostki i stopy napuchły jej nieco, ale postanowiła iść i znalazłszy się na dworze, doznała miłego wrażenia. Miała z sobą małego towarzysza, który już teraz przejawiał swą obecność. Wieczorami zwłaszcza nabierał wielkości jakby gniazdka, szukał wszędzie omackiem i zdawało się, że mówi:
— Jakże tu ciasno? Kiedyż się to skończy?
Potem zasypiał. Podczas przechadzek był zawsze grzeczny. Patrzył niejako oczyma matki, której wszystko wydawało się teraz nowem. Przyroda rzucała świeże barwy na płótno swoje, a rumieńce Anetki były równie piękne. Serce jej biło mocniej i krew pulsowała. Radując się zapachami i smakami rozmaitemi, brała, gdy nikt nie widział śnieg w usta. Coś wybornego! Wspominała, że to samo robiła dzieckiem, gdy nie patrzyła piastunka... Ssała też wilgotne, zmarzłe gałązki wierzbiny, doznając w gardle dreszczy upojnych łakomstwa, a nawet rozkoszy, gdy na języku czuła topnienie gwiazdek śniegu...
Po paru godzinach wędrówki śnieżystemi drogami, kędy szła samotna, a zdwojona, sama i zupełna, nakryta szarzyzną zimowego nieba, wsłuchana w świegot wiosny w swem łonie, wracała do miasteczka, mając policzki różowe od ostrego wiatru. Dawała się uwieść ponętom cukierni, urokowi łakoci, czekolady, czy miodu... (malec był takim łakomcem!) Potem, o zmierzchu siadywała w kościele, przed ołtarzem, jak miód, ciemno złotym. Nie wierząc dotąd, nie pełniąc praktyk religijnych, siedziała teraz aż do zamknięcia, zatopiona w marzeniach, modlitwie i upojeniu miłosnem. W ciemni, chwiejące się zlekka lampy słały ostatnie błyski światła, a Anetka skupiona, przeziębła trochę mimo wełnianego płaszcza, grzała się w nich, rojąc dla swego malca życie słodkie, ciche i objęte ramionami miłości.



W pierwszych dniach roku przyszedł na świat... syn. Sylwja zdążyła w sam czas, by go wziąć na ręce. Ból wyrywał czasem z piersi Anetki jęk, łez atoli nie miała na twarzy. Uważna, baczna ciągle, trochę rozczarowana była chwilami tem, że nie tyle jest sprawczynią faktu, co jego świadkiem tylko. Nie doznała oczekiwanych, wielkich wzruszeń. Od początku uczuła się w pułapce bez wyjścia, zrezygnowawszy tedy, zebrała wszystkie siły, by dotrzeć jak najrychlej do końca. Umysł zachowała bystry, ale zajęta w zupełności energicznem znoszeniem bólu, nie myślała o dziecku, nie było w niej miejsca na czułość i egzaltację. Poprzednio żywione, znikły. Szło teraz o pracę twardą, wyłącznie fizyczny wysiłek mięśni, bez wszelakiego piękna, ni złud... aż do wybawczego momentu, kiedy uczuła, że małe ciałko wysuwa się z niej... nakoniec!
Zaraz też rozbłysła radość. Szczękająca zębami, wyczerpana, napoły zatopiona w oceanie arktycznym, wyciągnęła zlodowaciałe ręce po umiłowanego, by go przycisnąć do serca!
Teraz była zdwojona naprawdę, nie jak przedtem podwójna. Miała obok siebie fragment własnego ciała, małego satelitę grawitującego do gwiazdy macierzystej, wartość dodatkową, arcyważną w psychicznej atmosferze. Dziwna to rzecz, ale w nowym zespole, wytworzonym przez rozszczepienie jednej istoty, większa opiera się silniej na mniejszej. Słabość dziecka jest dla matki siłą. Istota ukochana, niezdolna obejść się bez nas, jest nam skarbem niezmiernym. Wezbrane piersi Anetki, ssane chciwie przez małe zwierzątko, wlewały w niemowlę mleko i pełniącą je nadzieję.
Zaczął się pierwszy pełen wzruszeń cykl, vita nuova, odkrywanie świata, jak świat starego, co czyni na nowo każda, pochylona nad kolebką matka. Czuwając bez znużenia, śledziła bicie serca śpiącego dziecka, przeglądając się w oczach szafirowych, ciemnych jak fiołki, błyszczących, niby zwierciadło. Cóż dostrzegały te oczy nieokreślone, wielkie niby niebo, o którem nie wiemy, czy puste jest, czy głębokie, ale wiemy, że mieści światy w błękitnej toni...? Przelotne cienie rzucają na czystą ich płaszczyznę mgły cierpień nagłych, niedostrzegalne odruchy gniewu i namiętności nieznanych, co płyną niewiadomo skąd! Idą od strony przeszłości matki, czy też od przyszłości dziecka? Któraż to strona tego samego medalu? Jesteś, czem byłam, jestem czem będziesz, ale czemże będziesz i czem jestem ja sama dziś? Wszystko to śledziła Anetka w oczach swego sfinksa. Badając z godziny na godzinę wyłanianie się świadomości z nieznanych głębi, przeżywała, nie wiedząc o tem, w tym homunkulusie narodziny ludzkości.
Mały Marek otwierał jedno po drugiem okno na świat. Na powierzchni jednostajnej spojrzenia zamigotały błyski bardziej określone, niby ptaki, szukające gdzieby siąść. Po kilku tygodniach wystrzelił na żywym krzewie kwiat uśmiechu. Potem jeły tam świergotać ptaki, Znikły tragiczne zjawy pierwszych dni, strach nieznanej ziemi, żałosne skargi istoty wyrwanej brutalnie z pod kory matczynej i rzuconej bezlitośnie na okrutną światłość... Mały człeczek nabrał pewności siebie i wziął w posiadanie życie. Uznał je za dobre i jął badać, macać, smakować chciwie ustami, oczyma, nogami, rękami i pośladkami. Ogłosił się triumfalnie zwycięzcą i wpadł w zachwyt, słysząc tony, dobywane z własnego fletu. Ale większy był jeszcze zachwyt i upojenie Anetki. Topniało jej wprost serce, a nawet przenikliwe piski napawały ją niesłychaną rozkoszą.
— Krzycz, malcze! — mówiła. — Stwierdzaj swe prawa do życia!
Czynił to z energją nie wymagającą zachęty. Krzyczał z radości, z gniewu, przez kaprys, słowem na różne sposoby. Jako matka nowicjuszka i nader licha wychowawczyni, uznała to wszystko za rzecz niesłychaną i nie była w stanie oprzeć się tyrańskim wołaniom. Wolała raczej wstawać po dziesięć razy w nocy, niż słuchać płaczu dziecka. Od rana też do wieczora ssała ją ta nienasycona pijawka, co nie wychodziło na dobre karmicielce.
Sylwja, przybywszy z wiosną, znalazła ją wychudłą i zaniepokoiła się. Anetka była ciągle równie szczęśliwa, ale przejawiała to nieco gorączkowo i za lada serdecznem słowem popłakiwała. Przyznała się, że sypia za mało, że nie ma siły wyręczyć się kimś drugim i staje często wobec wielkich trudności, gdy idzie o pielęgnację, czy zdrowie dziecka. Mówiła to, niby drwiąc ze swej małoduszności, ale znikła wyraźnie uprzednia pewność siebie i spostrzegła, iż przeceniła swe siły. Nie chorując nigdy, sądziła, iż ma niewyczerpane zapasy zdrowia, teraz zaś dostrzegła te granice, dość szczupłe, których przekroczyć bezkarnie nie można. Jakże kruchem jest życie? W innych okolicznościach nicby sobie nie robiła z tego, teraz jednak zdwoiła się i na jej kruchem życiu spoczywało drugie, kruchsze jeszcze. Cóżby się stało, gdyby zginęła? Anetkę często trapiły te obawy w bezsenne noce. Nasłuchiwała oddechu dziecka, a każda zmiana, spóźnienie, czy przyspieszenie jego, kwilenie malca lub milczenie wstrzymywało bicie jej serca. Niepokój ten przeszedł w stan stały, a Anetka przestała już odczuwać ów bezwład dostojny w godzinach nocnych, kiedyto, nie śpiąc i nie myśląc, dusza pływa jak kwiat po ciemnej toni, Poznała teraz po niewczasie, że utraciła ów elizejski spokój, ustawicznie żyła w niedowierzaniu co do chwili następnej i w każdym jej najpewniejszym odruchu wibrowało drżenie.
Zrozumiała to Sylwja. Odkryła pod żartobliwym uśmiechem siostry, drwiącym z własnej słabości, rozstrój fizyczny i konieczność, animalną wprost, powrotu do trzody. Postanowiła, że Anetka porzuci pustelnię swoją i zamieszka pod Paryżem na wsi, gdzie Sylwja codziennie ją niemal będzie mogła widywać, a pobyt tam nie rozgłosi się w stolicy. Anetka przystała na powrót, ale wprost do swego mieszkania w Paryżu, nie bacząc na przedstawienia siostry, dowodzącej, iż nadweręży to jej spokój. Była zbyt dumna, by uciekać przed opinją. Przez ciąg karmienia dziecka zapomniała o świecie, szczęście obcowania z niem sam na sam nie znosiło obecności osób trzecich, teraz jednak, choć nie mniej szczęśliwa, zapragnęła oznajmić to ludziom i znieść nie mogła ukrywania syna. Dumając nad tem, uczuła się niemal dotkniętą. Czyż miał taić ten skarb, będący jej dumą, niby rzecz hańbiącą? Znaczyłoby to tyle, co zaprzeć się go!...
— Zaprzeć się ciebie, jedyny mój? — zawołała, całując namiętnie dziecko. — Powinnam była zostać i pokazać się wszystkim od pierwszego zaraz dnia! Dość skrytości! Pokażę cię i powiem: — Oto moje śliczne dziecko! Czyż macie równie piękne, powiedzcież inne mamy?



Wróciła na stałe do Paryża. Córka Raula Rivière’a wiedziała dobrze, że niełatwo przyjdzie pogodzić świat z sytuacją. Pogardzała nim jak ojciec, ale nie umiała, jak on, stosować się do przesądów, poto by tem łatwiej je omijać. Postanowiła stawić im czoło i wygrać.
Pierwszy krok powiódł się dość dobrze. Stara ciotka Wiktorja, pozostała przez czas jej nieobecności, jak od długiego czasu, strażniczką domu. Mała to była, przeszło sześćdziesięcioletnia osoba, o cerze świeżej, bez zmarszczek, i włosach w papiloty skręconych. Łagodna, dobra, bardzo nieśmiała, unikała wszystkiego, co jej mogło zmącić spokój. Od dzieciństwa Anetka, nawykła do ciotki, która jej oszczędzała utrapień domowych, pilnowała czystości, wykwintu i kuchni (była bowiem łakoma), nie krępowała się nią, jak meblem domowym. Zdanie jej było niczem, zresztą nie miała go wcale. Ciotka Wiktorja widziała i słyszała w ciągu trzydziestu lat pobytu w domu brata dość różnych, dziwnych rzeczy. Ale nie słyszała i nie widziała ich, chociaż Raul wcale się przed nią nie ukrywał. Nazywał ją poufnie głuchoniemą seraju, starym gratem domowym, lub wyśmiewał się, tak, że aż płakała, potem zaś całował hałaśliwie w policzki, przymilał się i pozwalał skakać koło siebie jak koło zepsutego dziecka. Zachowała o nim wspomnienie jako o „złotem sercu“, a nawet gotowa była uznać go „człowiekiem świętym“, z czego musiałby się chyba śmiać w grobie.
Nie trudnoby było przyszło Anetce wpoić w ciotkę to wyobrażenie o ojcu, gdyż odziedziczyła, wraz z domem, tę istotę, podobną do starego kota. Szło jeno o to, by nie dotknąć jej poglądów, Anetka ukryła swą przygodę, podając względy zdrowia i chęć podróżowania za przyczynę wyjazdu. Nieprawdopodobieństwo było wielkie, ale nieciekawa ciotka unikała wzruszeń, przeto uwierzyła całkiem. Trzeba ją było jednak teraz zawiadomić i po narodzeniu dziecka uczyniła to Sylwja, wprawiając ciotkę Wiktorję w osłupienie. Z trudnością jeno zrozumiała sytuację zgoła niespodziewaną i jęła pisywać listy tak szaleńczo rozpaczliwe, że Anetce wydało się (młodzi nie znają litości), iż to sama staruszka porodziła i pocieszała ją jak mogła. Sylwja wyraziła obawę, że opuści dom, ale myśl taka nie postała nawet w głowie ciotki. Popadła w straszliwy chaos ducha, niezdolną była zebrać zmysłów i udzielić rady, a przeciwnie, sama potrzebowała pomocy. Poprzestała na lamentowaniu, a potem dostrzegła w nieszczęściu Anetki dopust boski i poczęła się właśnie z tem oswajać, gdy bratanica doniosła o powrocie.
Wchodząc do mieszkania, Anetka była wzruszona. Sylwja przyjęła ją na dworcu, ale ciotka Wiktorja nie była w stanie zdecydować się na to. Doszedłszy do połowy schodów, zawróciła spiesznie i Anetka zastała ją w jej pokoju, zalaną łzami.
— Biedne dziecko! Biedne dziecko! Jakże do tego doszło? — powtarzała, całując ją po wiele razy.
Wzburzona bardziej niż okazywała, Anetka odparła szorstkim, stanowczym tonem:
— Będzie dość czasu na opowiadanie! Teraz chodźmy jeść!
Starowina dała się zabrać, a gdy nie przestawała zawodzić, powiedziała Anetka:
— Cicho, cicho, cioteczko! Nie trzeba płakać.
Ciotka zaczęła sobie przypominać, co umyśliła powiedzieć, a więc wszystkie żale, wyrzuty, napomnienia, pytania, wykrzyki... ale nie była zdolną do niczego, poza ciężkiemi westchnieniami. Anetka pokazała jej nagle dziecko, śpiące jak aniołek, o małem, krągłem ciałku i kędzierzawej główce. Starowina wpadła w zachwyt, złożyła ręce i, jak przystało starej służącej, złożyła zaraz hołd nowemu panu domu. Od tej chwili szczęśliwa i odmłodzona zaprzęgła się do rydwanu małego bożka. Chwilami przychodziło jej na myśl, że jest wyobrazicielem skandalu i popadała w zamęt myśli, a Anetka śledząca jej wydłużającą się twarz, pytała z udaną niedomyślnością:
— Cóż się znowu stało? Trzeba brać rzeczy jak są!
Ciotka wszczynała ponownie niejasne lamentacje.
— No... no!... — mawiała Anetka, głaszcząc ją po ręce. — Czyż może chciałabyś, ciociu, byśmy utraciły naszego drogiego malca?
Wiedziała dobrze, czemu kładzie nacisk na słowie „nasz“.
Przesądna ciotka protestowała z trwogą.
Nie mów tak, Anetko! To niebezpieczne! Jakże możesz tak mówić?
— A więc porzuć tę minę! Malec przyszedł na świat, żyje, cóż tedy pozostaje innego, jak kochać go i być szczęśliwemi?
Ciotka mogła coprawda powiedzieć:
— Ale czemu przyszedł na świat?
Brakło jej siły do pogodzenia się z faktem, gdyż sprzeciwiał się moralności, poglądom świata, religji, godności i spokojowi. Szło jej, najwięcej może nawet, o spokój. W głębi duszy żywiła nieuświadomioną w pełni myśl:
— Gdybyż, o Boże, przynajmniej nieszczęsna dziewczyna zataiła to przede mną!
Nie mogąc dojść do ładu ze sprzecznemi myślami, biedaczka przestała myśleć. Kierowana instynktem kwoki, hodującej cudze kurczęta, podjęła i teraz swą rolę.
Ale nie wyszło to na dobre Anetce. Pewne przysługi dają w rezultacie więcej nieprzyjemności, niż korzyści. Ciotka wprowadziła do domu niepokój z zewnątrz, była gadatliwa i nadsłuchiwała, co mówią sąsiedzi o powrocie bratanicy, potem zaś zapłakana, rozżalona przybiegała opowiadać Anetce, która ją burczała zlekka, ale doznawała wstrząsu za każdem takiem zdarzeniem. Ile razy starowina wracała z miasta, zadawała sobie pytanie:
— Co mi też jeszcze opowie?
Wkońcu zabroniła jej mówić, ale milczenie ciotki pogarszało jeszcze sprawę, a postękiwania, półsłówka i żałośliwe miny były wprost nie do zniesienia. Anetka trzęsła się od złości na tę jadowitą opinję, którą z pozoru ignorowała.
Będąc rozsądną, unikałaby przynajmniej starć. Ale była zbyt na to żywa, a zresztą stajemy się rozsądni dopiero po szkodzie. Podobnie jak wielu, pogardzając opinją, pożądała gorąco dowiedzieć się, co mówiono za jej plecami. Co rana drżała na myśl o świeżych wieściach, a gdy ich nie było, usiłowała wyjść naprzeciw nich. Uprzedzały ją jednak zazwyczaj. Otrzymywała pełne oburzenia listy i morały nicznośne od rodziny, kuzynów i kuzynek, z którymi ją łączyły luźne jeno stosunki. Narzucali się na sędziów i szampjonów honoru rodzinnego, a wszystko to powinno więcej śmieszyć, niż gniewać, tego kto, jak Anetka, od ojca wiedział dobrze, ile warta miara owych Arystarchów. Ale nie śmieszyło jej to, porywała pióro i kreśliła zjadliwe repliki, które dolewały oliwy do ognia i skutkiem urazy czyniły wyrok bezlitosnym.
Wszystkie te głosy potępienia, jakkolwiek samozwańcze i zbyt bezwzględne, miały za sobą jeszcze motyw pokrewieństwa, ale niewiadomo czemu padały one ze strony obcych, którym nie uczyniła żadnej krzywdy postępowaniem swojem? Pewnego dnia spotkała na ulicy miłą damę światową, w której salonie bywała dawniej, i przystanęła, by zamienić kilka słów kurtuazji. Dama wysłuchała, patrząc na nią ciekawie, i nie odpowiedziawszy niemal, odeszła po chłodnem pożegnaniu. Druga, zapytana o coś listownie, nie odpisała. W dalszym ciągu ankiety zwróciła się do dawnej przyjaciółki matki, osoby starszej, którą szanowała i która miała dla niej żywą sympatję. Zapowiedziała, że ją odwiedzi. W odpowiedzi dostała list, świadczący o zakłopotaniu, z wiadomością, że niestety opuszcza na pewien czas Paryż. Te ciągłe ukłucia podnieciły wrażliwość Anetki, zaczęła się bać nowych obelg, ale miast unikać, jęła je prowokować z nerwowego wzburzenia.
Tak się stało z Lucylą Cordier, dobrą przyjaciółką młodości. Anetka wyróżniała ją w towarzystwach, gdzie bywała, a chociaż nie żyły poufale, lubiły się wzajem. Anetka dowiedziała się od ciotki o małżeństwie siostry Lucyli, o czem jej nie zawiadomiono. Powinszowała listownie, Lucyla nie odpowiedziała, a Anetka powinna była nie nastawać dłużej. Ale uparła się, przez pęd do pewności, czy chęć cierpienia.
Poszła do Lucyli i to w dzień przyjęć, kiedy salon rozbrzmiewał licznemi głosami. Przypomniała sobie o tem dopiero wchodząc, to znaczy za późno na wycofanie. Około dwunastu osób, znajomych niemal dobrych, rozmawiało z ożywieniem. Na jej widok zapanowała cisza. Zawahała się na kilka jeno sekund, potem zaś uśmiechnięta, nie patrząc na nikogo, podeszła do Lucyli, która wstała zakłopotana. Była to szczupła blondynka, o małych oczkach, słodkich i wabliwych, małej, filuternej buzi, o wysuniętych nieco ząbkach, podobnych myszy. Sprytna, nie robiąca sobie nic z ludzi, ni idei, mimo pozorów sympatji, była rozsądna, trochę skryta, lubiła się podobać, niecierpiała sporów z nikim i szczędziła każdego. Postępek Anetki nie dotknął jej wcale osobiście, z przyjemnością węszyła przebieg skandalu szpiczastym noskiem, a ta głupia awanturka bawiłaby ją nawet, gdyby jej nie ambarasowała jednocześnie ze względów światowych. Otrzymawszy od Anetki wieść o powrocie, pomyślała:
— Fatalna historja! Cóż odpisać?
Nie chcąc dotknąć Anetki, nie chciała również narazić się na sąd ujemny, to też, odkładając z dnia na dzień, umyśliła pójść do niej potajemnie (kiedyś... to nic pilnego!). Nie przeszkadzało jej to kpić z Anetki i wraz z innymi przybierać miny oburzenia.
Nagłe zjawienie się przyjaciółki postawiło ją wobec konieczności natychmiastowego wyboru (straszna rzecz!). Wybaczała raczej to, że sobie dała zrobić dziecko, niźli, że jej w ten sposób zagrała na nosie (niechby miała nawet bliźniaki, byle mnie zostawiła w spokoju).
Zabłysła w jej oczach na moment wściekłość, przyjęła rękę Anetki i odpowiedziała uśmiechem miodowym, znanym dobrze, a nieodpornym. Trwało to krótko, bowiem oczy i uszy Lucyli spostrzegły natychmiast ironję towarzystwa. Zlodowaciała jej twarz, po kilku słowach powitania podjęła przerwaną rozmowę z pewną afektacją, w czem jej zawtórowali, jakby milczącą ugodą, wszyscy.
Wyłączona poza nawias tej konwersacji, uczuła się Anetka wyklętą. Ale znając słaby charakter Lucyli, podjęła walkę. Zbrojna w swój dumny uśmiech, siadła pośród grupy, która zdawała się jej nie widzieć, pochłonięta paplaniną pustą, choć żywą, i jęła wodzić oczyma po wszystkich. Unikali jej spojrzenia, jednej parze oczu tylko nie udało się to dość prędko i Anetka schwyciła na złość, na uczynku oczy Marji Ludwiki de Baudru, córki bogatego notarjusza, o okrągłej, nalanej twarzy, zamężnej z urzędnikiem, którego rodzina była oddawna w stosunkach towarzyskich z Rivière’ami, niecierpiąc ich jednak zasadniczo. Marja Ludwika de Baudru była uosobieniem silnych, solidnych cech wielkomieszczańskich, a więc porządku, uczciwości, obojętności, oraz oschłości serca i umysłu. Posiadała wszystkie cnoty legalne, silną wiarę słowną na pokaz, a także wątpliwości, obliczenia, oraz kult religijny własności i to każdej, rodzinnej, majątkowej, ojczystej, religijnej, moralnej, tradycyjnej, oraz własności swych negacyj. Jej osobowość była zwarta i twarda, jak słup zasłaniający słońce. Nie było obok niej miejsca na beczkę Diogenesa. Najbardziej niecierpieli Baudru samodzieiności w każdej formie, a więc religijnej, moralnej, umysłowej, politycznej, czy społecznej. Był to wstręt naturalny, wyrażali go zbiorową nazwą anarchizmu, a anarchizm ten wyczuwali zawsze u Rivière’ów. Instynktownie, podobnie jak reszta rodziny, Marja Ludwika podejrzewała Anetkę. Nie mogła jej przebaczyć swobody wykształcenia i życia panieńskiego, może też zazdroszcząc potrosze. Jedno jeno nie dozwalało jej przejawić tego uczucia, mianowicie majątek Rivière’ów. Bogactwo, jako jedna z najsilniejszych kolumn porządku społecznego, zmusza do poszanowania, ale jedynie pod warunkiem, by to nie nadwerężało jego podstawy, to jest legalnej rodziny. Czuwają nad tem męże, stanowiący ostoję społeczeństwa, i nie dobrze zadzierać z nimi. Anetka naruszyła zasadę kardynalną, a pies strażniczy zbudził się, milcząc jednak, gdyż nie wypada szczekać w salonie. Ale mówił spojrzeniem. Anetka dostrzegła w oczach Marji Ludwiki wzgardę i gniew. Popatrzyła spokojnie na miotającą wyrok potępienia i skinęła poufale, zmuszając ją do tego samego gestu. Parsknęła ze złości, ale oddała ukłon, mszcząc się jeno twardem spojrzeniem, ale oczy Anetki porzuciły ja już i, powędrowawszy po salonie, wróciły do Lucyli.
Bez wysiłku wmieszała się do rozmowy i przeciąwszy uwagą opowieść Lucyli, zmusiła ją do odpowiedzi. Musiano jej zrobić miejsce, wszyscy jęli słuchać grzecznie, ciekawie, a nawet nie bez przyjemności, gdyż miała dużo inteligencji. Tylko nikt nie odpowiadał, zapanowało ogólne roztargnienie i zmieniono temat. Rozmowa zagasła po kilku błyskach różnego rodzaju. Głos Anetki rozbrzmiewał pośród milczenia, słuchała go jak głosu obcego, mówiła swobodnie, ale będąc kobietą wrażliwą, rozumną i dumną, odczuwała każde upokorzenie zosobna. Nawykła od dzieciństwa odczytywać fałsz i władać kłamliwym językiem salonu, dostrzegała pod przysłoną umyślnej nieuwagi, dwuznacznych uśmiechów i obłudnej grzeczności ubliżającą intencję. Cierpiała z uśmiechem, mówiła dalej, a wszyscy myśleli:
— Cóż za pewność siebie ma ta mała!
Korzystając z odejścia jednej z dam, Lucyla podeszła z nią ku drzwiom, by się oddalić od Anetki, która została sama w grupie zdecydowanych zignorować ją. Rezygnując z dalszych prób, wstała, by wyjść, gdy nagle Marcel Franck przeszedł salon i zbliżył się do niej. Nie spostrzegła, że wszedł przed chwilą, zajęta wysiłkiem podtrzymywania słabnącej odwagi. Z sympatycznem politowaniem podziwiał przez chwilę jej zuchwalstwo, potem zaś powiedział sobie:
— Cóż zmusiło tę szaloną dziewczynę do jątrzenia tych wszystkich krasych byków? Niesłychana rzecz!
Zdecydował się rzucić jej linę ratunkową i pozdrowił uprzejmie, a wdzięczne oczy Anetki rozbłysły radością. Nastało wkoło nich milczenie, wpiły się w nich oczy wszystkich, a Marcel rzekł:
— Nakoniec wróciłaś, wielka podróżniczko, Czyż napatrzyła się pani dostatecznie lazurowi śródziemnomorskiemu?
Chciał podjąć temat niewinny, ale Anetka (porwana jakimś demonicznym pędem pychy, brawury, czy może samej jeno szczerości) odparła wesoło:
— Nie patrzyłam wcale na lazur morza, od kiedy patrzeć mogłam w lazurowe oczy mego dziecka!
Ironja przebiegła wiewem po zebranych, zamieniono dyskretne uśmiechy i spojrzenia. Ale Marja Ludwika wstała oburzona, odtrąciła z hałasem swe krzesło i czerwona, z piersią wezbraną popędliwą wzgardą, wyszła, nie żegnając się z nikim.
Temperatura salonu spadła o kilka stopni naraz. Odsunięto się od Anetki i Francka, którzy zostali sami w jednym kącie. Marcel szepnał:
— Co za nierozwaga!
— Czemuż to zwiesz pan nierozwagą? — spytała głośno.
Spuściła oczy, jakby szukając czegoś u stóp, potem zaś wstała spokojnie, złożyła chłodny ukłon i, odebrawszy takiż sam, wyszła.
Ktoby ją widział jak szła krokiem rytmicznym, z podniesioną głową, chłodna, poprawna i obojętna, nie domyśliłby się, że w zranionem jej sercu wre burza wzgardy. Ale po przybyciu na Quai de Boulogne, kiedy mogła zamknąć się w pokoju z dzieckiem, objeła je, wybuchła gorzkiemi łzami, potem zaś zaśmiała się na myśl o tej prowokacji swojej.



Nie brakło, zaiste, w Paryżu ludzi inteligentnych, którzyby przyjeli Anetkę do swego środowiska z pełnym szacunkiem, a zwłaszcza wśród sfer znanych dobrze córce architekta Rivière’a, wśród artystów, żyjących poza nawiasem filisterstwa społecznego. Posiadając instynkt rodzinnego związku, najbardziej jak można tradycjonalny, wolni są oni jednak od przesądów, a jednocześnie wprowadzają cnoty mieszczańskie w miłość wolną. Ale Anetki nie pociągały nigdy żony artystów. Posiadała umysł ścisły, a obejście pełne rezerwy, wolne od cyganerji, przeto nie smakowała ani w rozmowach z niemi, ani nie podobało jej się ich zachowanie, chociaż oddawała hołd cnotom tych ludzi, ich odwadze, dobroduszności i wytrwałości. Wiadomo, że w życiu codziennem węzły łączące nas nietyle polegają na szacunku, ile na wspólnocie instynktów i przyzwyczajeń. Zresztą Raul Rivière pogubił po drodze swych dawnych towarzyszy. Człowiek ten, obdarzony mocnym apetytem, sięgnąwszy raz w sferę bogactwa i zaszczytów oficjalnych, zerwał niezwłocznie z koryfeuszami aureae mediocritatis. Zbyt inteligentny, by nie przyznać pierwszeństwa ludziom pracy przed salonowcami, których często okrutnie ironizował, zagnieździł się jednak pośród nich dla obfitszej paszy. Zarezerwował sobie atoli wycieczki tajne w ten mieszany świat, gdzie mógł zaspokoić namiętności i dać folgę potrzebie pełnej niezawisłości. Wiódł w sposób życie podwójne, a nawet potrójne, ale córka i świat znali jeno część paradną i poświęconą inteteresom.
Anetka weszła z biegiem czasu wyłącznie w atmosferę bogatego mieszczaństwa dość wytwornego, klasę rządzącą dziś, a posiadającą nawet, dzięki wytrwałym zabiegom, coś w rodzaju tradycji. Tradycja jest to jeden z atrybutów władzy, rzecz zapłacona wszystkiem co błyszczy, nawet światłem lampy na biurku, ale boi się rozszerzenia kręgu swego światła, a bardziej jeszcze przestawienia biurka, gdyż najdrobniejsza zmiana mogłaby obalić wszystkie jej pewniki. Anetka lubiła instynktownie światło, szukała go też wszędzie, nawet w studjach uniwersyteckich, uznanych w jej sferze za pretensjonalne, ale światło sal wykładowych i bibljotecznych, jakie ją dochodziło, było zawsze należycie przysłonięte i rozproszone. Nabrała śmiałości myśli abstrakcyjnej, która jednak nie wykluczała, jak u najlepszych nawet koleżanek jej, bojaźliwości w praktyce i zupełnej chaotyczności w sprawach rzeczywistych. Majątek stanowił także przysłonę, kryjącą jej świat prawdziwy i, mimo wszystko, dzielił od wielkiego zrzeszenia społecznego. Sama nie wiedziała, jak silną jest ta przeszkoda, a była to strona odwrotna bogactwa, zagroda przywileju, mur nieprzekraczalny.
Nie na tem zresztą koniec. Anetce, która zdawna pragnęła tego, zbrakło chęci wydostania się na świat rzeczywisty, w chwili, kiedy trzeba to było uczynić. Niechże ją potępią ci, których razi brak logiki. Ludzie, zwłaszcza kobiety, nie są odlani z jednej sztuki, a to tem więcej w okresie przejściowym, kiedy instynkt buntu łączy się z nawyczkami konserwatywnemi, które go paraliżują. Nie sposób nawet duszom najśmielszym odrazu wyzwolić się z przesądów środowiska i potrzeb nabytych. Nadchodzą żale, wątpliwości, nie radby człowiek utracić niczego, a wszystko posiąść. Anetka, przepojona szczerością, potrzebą swobody i odrazą do kłamstwa, nie miała jednak odwagi poświęcić posiadanych korzyści. Nie chciała dać się wyrzucić, doznać klęski, a młoda duma, o nieprzytartych jeszcze rogach, nie dozwalała też szukać schrony w środowisku innem, choćby darzącem ją szacunkiem. Znaczyłoby to w oczach świata, tyle co przegrana, to też wolała zupełną izolację.
Rozumowanie to posiadało, mimo swej przeciętności, dość racji. Ale dana klasa, rozpocząwszy raz walkę ze zbuntowanym członkiem swym, który jej urąga, stwarza blok silny, ściga go, zmusza do ucieczki, a każde zachwianie wykorzystuje dla uzasadnienia wyroku potępienia.
Tak samo czyni „dobra“ natura. Za każdą słabostką, czy śladem nadarzającego się łupu, otacza danego osobnika pajęczą siecią. Niema w tem zresztą żadnej komplikacji, ani chytrości. Dobra natura poluje bez przestanku, każdy jest we właściwej porze myśliwym, lub zwierzyną, a Anetka była właśnie zwierzyną.
Zjawili się też myśliwi. Poprostu przyszedł Marcel Franck.
Zastał ją samą, gdyż dziecko zabrała na codzienną przechadzkę ciotka. Anetka, znużona trochę, została w domu. Nie miała zamiaru nikogo przyjmować, gdy jej atoli podano bilet Francka, uradowana kazała prosić. Wdzięczną mu była, że stanął po jej stronie u Lucyli, wprawdzie nie narażając się, ale nie spodziewała się i tego nawet.
Przyjęła go po przyjacielsku, leżąc na otomanie w porannym negliżu. Od kiedy została matką, zaniedbała ścisłego porządku i poprawności, z czego dawniej żartowała Sylwja, a Marcel nie żałował tego. Spostrzegł, że wypiękniała, nabrała miłej, świeżej tuszy, ospałości rozkosznej, a oczy jej błyszczały szczęściem. Mówiła dużo, rada człowiekowi bystremu i zaufanemu, który znał jej watpliwości i wahania. Lubiła go za inteligencję był, jak zawsze, wykwintny, pelen zrozumienia i serdeczny, ale zdziwił ją od początku nowym zgoła tonem poufałości.
Wspomnieli ostatnie swe spotkanie przed fatalną wilegjaturą Anetki w Burgundji, u Brissotów, a ona przyznała, że Marcel doskonale przewidział, co nastąpi. Wyjaśniła mu motywy, dla których nie wyszła za Rogera, ale zaraz zarumieniła się na myśl, że Marcel zrozumie to inaczej i będzie się śmiał. Powiedział też takt myśli i miała doń zaufanie. Franck złośliwie:
— Spostrzegła to pani, widzę, równie dobrze jak ja.
Rozweselił go obrót sprawy i przybrał taką minę, jakby był współwinnym, a Anetka zmieszała się i ukryła to pod przysłoną ironji. Marcel przelicytował ją jednak, mówiąc:
— Spostrzegła to pani nawet dużo lepiej niż ja. My, mężczyźni, sądzimy, że możemy narzucić kobietom własną mądrość, a wpadamy sami w pułapkę, kiedy głosem wabnym i pięknemi, wielkiemi oczyma pytają nas trwożnie co czynić. Wiedzą to one dobrze. Pochlebiają naszej manji pouczania, a mogłyby być naszymi mistrzami! Prorokując pani, że nie wpadniesz w sieci Brissotów, nie przypuszczałem wcale, że przerwiesz pani jej oczka w sposób tak kapitalnie zuchwały. Doskonała metoda... zaprawdę! Winszuję pani mestwa...
Anetka słuchała zawstydzona tych dziwnych słów. Sądziła, że uzasadnia prawo postępowania swego, jak to uczyniła na przyjęciu u Lucyli, wobec wszystkich, a jednocześnie niemiło jej było, iż Marcel chwali je tym tonem. Czuła się dotknięta we wstydliwości i dostojeństwie swojem. Dlatego powiedziała:
— Nie winszuj mi pan, gdyż nie posiadam tej rzekomej odwagi. Nie chciałam zgóry tego co nastąpiło i nie przewidywałam wcale...
Ale zaraz dodała, ogarnięta skrupułami i nie chcąc kłamać:
— To znaczy... mylę się. Myślałam o tem w istocie, ale uczyniłam to, bojąc się go, nie zaś pożądając. I właśnie nie rozumiem, czemu wyszłam naprzeciw tego, czego się bałam i czego nie chciałam wcale?
— Rzecz całkiem jasna! — odparł. — To, co przestrasza, wywiera fascynację. Zresztą nie jest pewnem, że nie pożądamy tego, czego się boimy. Tylko nie każdy, jak pani, ośmiela się sięgnąć po to, czego pożąda. Pani miałaś odwagę omylić się, czego wymaga życie, gdyż omyłki jeno pozwalają je poznać. A trzeba poznawać, tylko przy tem wszystkiem dziwi mnie, droga przyjaciółko, żeś nie przedsięwzięła pewnych ostrożności, a partner pani ponosi wielką winę, że złożył jej na ramionach ciężar taki.
Nieco urażona odparła:
— Dla mnie nie jest to ciężarem.
Marcel myślał, że Anetka chce wspaniałomyślnie bronić Rogera i spytał:
— Kochasz go pani jeszcze?
— Kogo? — odrzuciła.
— To doskonałe! — zaśmiał się. — Więc go pani już nie kochasz!
— Kocham moje dziecko! — rzekła poważnie. — Reszta, to przeszłość, zaś przeszłości nie rozumie się już, tak jakby nie istniała. To rzecz smutna nawet.
— Ale posiada swój urok.
— Nie mam w tem upodobania, gdyż nie jestem dyletantką, natomiast syn mój, to teraźniejszość, która potrwa tak długo, jak ja.
— Teraźniejszość, co nas wdepce w ziemię, dla której staniesz się pani zkolei przeszłością.
— Trudno! — odparła. — Miło mi będzie zostać wdeptaną w ziemię temi małemi nóżkami.
Marcel roześmiał się z tego wybuchu, ona zaś dodała:
— Nie rozumiesz mnie pan, bowiem nie widziałeś mego Marka, mego arcydzieła, a nawet zobaczywszy, nie umiałbyś pan patrzeć. Trafnie oceniasz pan obrazy, posągi i tym podobne bezpotrzebne cacka, ale nie zdolny jesteś pojąć jedynego cudu prawdziwego, to jest ciała małego dziecka. Nacóż mam go panu zresztą opisywać...
Mimo to opisała szczegółowo i miłośnie, śmiejąc się z własnych, gorących wyrażeń, mocno przesadnych, których jednak uniknąć nie mogła. Wkońcu przerwała sobie sama, zauważywszy pobłażliwe i przekorne spojrzenie Marcela.
— Nudzę pana... przepraszam... pan mnie nie rozumie?
Marcel rozumiał doskonale wszystko, wiedział, że każdy musi mieć swoją przyjemność i że to nie podlega dyskusji.
— Koniec końcem, — powiedział — macierzyństwo pani koliduje z zasadą rodziny legalnej, a zamiast wyrazić skruchę, wyzywasz pani na rękę autorytet.
— Jakiżto autorytet? — spytała. — Niczego i nikogo nie wyzywam.
— Jakto? A opinja publiczna, a tradycja, a kodeks napoleoński!
— Nie zajmuję się tem wszystkiem.
— Najgorsza to prowokacja właśnie, nie do przebaczenia... Ale mniejsza! Zerwałaś pani wszystkie więzy, wolna jesteś od klanu i cóż poczniesz pani teraz?
— To co przedtem.
Marcel spojrzał sceptycznie.
— Czy sądzisz pan, że nie zdołam podjąć dawnego sposobu życia? — spytała.
— Nie warto się o to kusić! A zresztą...
Przypomniał jej dyskretnie wizytę u Lucyli i wskazał trudności powrotu do dawnego środowiska. Wiedziała to bez objaśnień, a urażona duma wzbraniała powtarzania prób. Dziwiła ją tylko uporczywość Marcela, klarującego jej to, dawniej był bowiem dyskretniejszy. Wkońcu powiedziała:
— Mniejsza z tem! Mam teraz syna!
— Nie możesz pani chyba zacieśniać do niego swego życia.
— To nie zacieśnianie, ale zwiększenie zakresu. Mam w nim świat, który będzie rósł, a ja z nim razem.
Z wielką troskliwością, a nie mniejszą ironją wyjaśnił, że świat ten starczyć nie może kobiecie o naturze chciwej i bujnej, jak ona. Anetka słuchała nachmurzona i czuła w sercu ból. W duchu protestowała ze złością: Nie! Nie! Ale jednocześnie czuła z pewnem zakłopotaniem, że Marcel raz już przewidział wszystko trafnie. Czemuż z takim uporem przekonywał ją, czemu wyjaśniał, że może skorzystać z osiągniętej swobody i bez obawy żyć poza nawiasem społeczeństwa (jak się wyrażał: powyż przesądów konwencjonalnych mieszczaństwa).
W Anetce żyły dwie, lub trzy osobowości i zazwyczaj jedna mówiła, a inne słuchały. Dziś jednak mówiły dwie naraz: Anetka namiętna, sentymentalna, zdana na łup wrażeń i oszukiwana przez nie bez oporu, oraz druga, obserwująca, którą bawiła tajemna gra sprężyn serca. Miała ona dobre oczy. Dostrzegała w Marcelu zamianę ról. Dawniej on czytał w jej najskrytszych myślach. Anetka osiągnęła teraz (od czasu swej metamorfozy) bystrość apercepcji najdrobniejszych poruszeń duszy, co ją bawiło ogromnie jako nowość mimo różnorakich zajęć i trosk chwili bieżącej...
Wyciągnięta na otomanie, z rękami założonemi na kark, patrzyła, otwarłszy napoły usta, w sufit, ale z pod oka spoglądała na mówiącego Marcela, odgadując na pewniaka naprzód słowa jego i przewidując, co nastąpi. Pozwalała mu iść do końca, zaciekawiona i nieco sarkastyczna, co sobie zresztą wyrzucała.
Powiedział wszakże przed chwilą, że trzeba wszystko poznawać... poznawać.
Poznawała tedy przyjaciela...
— Ach, rozumiem cię! — myślała. — Nieźle byłoby podnieść Anetkę spadłą z drzewa. Potrząsasz zlekka drzewem, by to przyspieszyć... Korzystasz z sytuacji Anetki... Mimo to kochasz mnie,... kochasz naprawdę... Jakiż głos twój czuły... coraz czulszy... A teraz, baczność,... pewna jestem, że się pochylisz...
Za kilka sekund ujrzała pochylającą się ku sobie jasną jego brodę i usta gotowe całować. Chcąc mu oszczędzić upokorzenia, wstała nagle, odsuwając zlekka oburącz ramiona Marcela i powiedziała:
— Żegnam cię, przyjacielu.
Spojrzał na nią przenikliwie, z odrobiną złośliwości. Uśmiechnął się z rozczarowaniem, ale szczerze i lojalnie. Nie ukrywał wcale, że został najspokojniej w świecie odprawiony z niczem. Wiedział mimo to na pewno, że nie jest obojętny Anetce. Niechże to zrozumie kto chce! Dziwna dziewczyna wymknęła mu się z rąk.



Marcel nie wrócił, a Anetka nie uczyniła nic, by go przywołać. Pozostali przyjaciółmi, ale czuli do siebie wzajemną urazę. Dlatego właśnie, że nie był jej obojętny, Anetkę dotknęło to co w nim wyczytała. Nie obraziła się wcale, gdyż rzecz była banalna, aż nadto banalna, i nie czuła doń żalu, tylko... tylko... nie mogła zapomnieć. Istnieją takie przebaczenia rozumu, nie ratyfikowane przez serce. Przyczyniła się do tego może konieczność przyznania, że sytuacja jej doznała zupełnej zmiany. Zachowanie Marcela podkreślało to lepiej jeszcze od przykrej sceny w salonie Lucyli. Nie chroniły jej już względy konwencjonalne, przysługujące uległym członkom społeczeństwa. Musiała się bronić sama, stała na placówce straconej.
Zamknęła drzwi i nie wspomniała Sylwji o poczynionych doświadczeniach, które przewidziała, i teraz nie omieszkałaby triumfować. Zachowała je dla siebie i zamknęła się z dzieckiem, zdecydowana żyć wyłącznie dla niego.
Gdy mały Marek wrócił z przechadzki wieczorem, po bytności Marcela, powitała go z uniesieniem. Zaczął się do niej śmiać i wyciągnął wszystkie cztery łapki, ona zaś chwyciła go jak łup i, udając zgłodniałą wilczycę, pożerała pocałunkami wszystkie członki malca, wkładała w usta jego nóżki, a rozbierając, łaskotała wargami od stóp do głowy.
— Ham! Zjem cię! A ten głupiec — mówiła, biorąc go za świadka — śmie twierdzić, że mi nie wystarczysz! Bezczelny człowiek!... Jakżebyś mi mógł nie wystarczyć, mój królu, mój bożku drogi? Powiedz, że jesteś mym Bogiem! A cóż jestem sama w takim razie? Mamą Boga! Naszą własnością świat! Wszystkiego dokonamy razem, wszystko zobaczymy, wszystko posiądziemy, wszystkiego spróbujemy, pokosztujemy, wszystko stworzymy!...
Stwarzali w istocie, czyż bowiem odkrywanie nie jest stwarzaniem? Odkrywać, znaczy po francusku tyle co znajdywać. Znajdujemy to co odkrywamy, odkrywamy, co stwarzamy, o czem marzymy, co wyławiamy z toni snów. Nastała godzina wielkich odkryć, zarówno dla matki, jak i dziecka, pierwszych słów, badań i pomiarów świata własnemi ramionami. Codziennie wyruszali oboje na wyprawę zdobyczną, a Anetkę radowało to tyle co malca, więcej nawet może jeszcze. Przeżywała, zda się, młodość własną, tylko bardziej świadomie, a przeto weselej. Sam mały urwis był źródłem tego wesela. Śliczny chłopak, zdrowy, nabity, istne prosiątko różowe, w sam raz na rożen! (Sylwja mówiła, że go to czeka). Elastyczne jego ciałko zawierało nadmiar sił, jak piłka gumowa, pragnąca skakać i odskakiwać. Za każdem zetknięciem ze światem rosło jego hałaśliwe rozradowanie. Niezmierna zdolność marzeń, właściwa dzieciom, uzupełniała jego odkrycia i przedłużała wibrację dzwonów wesela. Nie ustępowała mu w niczem Anetka, zdawali się współzawodniczyć, które będzie szczęśliwsze i narobi więcej zgiełku. Sylwja twierdziła, że siostra oszalała, ale robiła to samo. Po wyhałasowaniu się zapadali oboje w ciszę bezwzględną, rozkoszną, doszczętną. Mały rekrut ruchu spał jak zabity, a Anetka padała ze zmęczenia, ale usiłowała zasypiać jak najpóźniej, by się sycić snem syna, a płomień jej miłości, zatajony w sercu, niby świeca osłoniona by nie zbudzić śpiącego, gorzał, długim językiem wznosząc się w niebo. Matka modliła się... niby Marja przy żłóbku... do swego dziecka.
Były to świetlane miesiące, choć nie tak może czyste, jak minionego roku. Były mniej jasne, bo przepojone radością egzaltowaną, nadmierną i nieco przesadną.
Kobieta silna, jak Anetka, musi ustawicznie stwarzać całą swą istotą, ciałemi umysłem. Musi stwarzać, lub wylęgać to, co zostanie stworzone w przyszłości. Jest to koniecznością, a jeno jej zaspokojenie daje szczęście. Każdy okres tworzenia ma jednak granice, a każdy wzlot opaść musi łukiem. Anetka przeszła poza punkt szczytowy tego łuku. Lecz rozpęd twórczy trwa u matki długo jeszcze po porodzie, a karmienie przedłuża transfuzję krwi i łączy tajemnie oba ciała. Bujność twórcza duszy wyrównuje zubożenie umysłu matki. Rzeka, malejąc, żywi się wezbranemi strumieniami, przybiera bieg kręty i wpada w małą kaskadę, ale niebawem zostaje za nią w tyle. Dziecko było już daleko, a Anetka biegła za niem z wysiłkiem.
Chłopiec nie umiał jeszcze budować całych zdań, miał skrytki z myślami, zamykane starannie na klucz. Bóg jeden wie, co zawierały! Pewnie spostrzeżenia o ludziach, ułamki rozumowań, stosy przeróżnych obrazów, wrażeń, zabawnych słów, których sam dźwięk cieszy, chociaż niewiadomo co znaczą, oraz jakieś śpiewne monologi bez początku, dalszego ciągu i końca. Nie wiedział pewnie, co ukrywa, ale uświadamiał sobie, że to kryje, gdyż im bardziej starano się dociec, co myśli, tem chytrzejsze czynił wybiegi, by nie ujawnić tego. Czasem nawet wprowadzał w błąd poszukujących i małym swym, grubym, jak rączyny, języczkiem, którym grzebał w sylabach, usiłował kłamać, dla zmistyfikowania ludzi. Znajdował radość w udowadnianiu innym i sobie, jak jest ważną osobistością, i drwił z zakusów sięgnięcia po jego własność. Ten człowieczek dopiero co narodzony miał już zasadniczy instynkt tego co „moje,“ a nie, „twoje.“ „Nie dla psa kiełbasa!“ zdawał się myśleć i budował mury obronne przed matką, by nie dostrzegła strzępków jego myśli. Anetka zaś, niebaczna jak wszystkie matki, dumna była z tego, że mówi: Nie! co, zdaniem jej, świadczyło o wielkiej indywidualności. Głosiła triumfalnie:
— Posiada żelazną wolę!
Radowało ją, że sama ją kuła, ale przeciw komuż ją staliła?
W pierwszej linji przeciw sobie, albowiem w oczach tego malca była jego „nie ja“, była światem zewnętrznym, coprawda, światem nadającym się do zamieszkania, ciepłym, pulchnym, mlecznym, który można było eksploatować i zawładnąć nim. Ale świat ten był przeciwstawieniem własnej osobowości dziecka, które go chciało posiąść, a nie dać mu się ogarnąć.
Zaczynała czuć, że go już nie posiada, gdyż liliput zapragnął posiadać samego siebie. Potrzebował jej, ale ona go również potrzebowała, on zaś wiedział to instynktywnie. Być nawet może, że ten sam instynkt egocentryczny mówił mu, iż go potrzebuje więcej i że ma słuszność, nadużywając jej. Zaprawdę, tak nawet było istotnie.
— Zresztą słusznie, czy nie, nadużywajże mnie, mały potworze, a nie potrafisz się i tak długo obejść beze mnie. Łapię cię, zanurzam w kąpieli, ty zaś protestuj, mały karpiu! Otwierasz usta, oburza twą godność, że trzesę tobą, niby tłumoczkiem. To nic, dalejże! Miły Boże, cóż za muzyka. Zostaniesz chyba śpiewakiem, synaczku. A więc zaczynaj od g!... Brawo! Śpiewaj dalej, ja cię zaś nauczę tańczyć... Straszna to rzecz nadużywać w ten sposób twej słabości. Wyrzeknijże się matki, odrobinko moja! Zemścij się, gdy wyrośniesz! Tymczasem protestuj... ja zaś, mimo twego dostojeństwa, ucałuję ci zadeczek.
Ryczał straszliwie, ona się śmiała, ale mimo wszelkich wysiłków zdołała jeno skorupę utrzymać w ręku, zwierzątko wyślizgnęło się z niej i uciekło do jamy. Z każdym dniem coraz trudniej je było schwytać. Zawrzała walka miłosna, bój namiętności, zmuszający do ciągłego wytężenia sił.
Cały dzień schodził jej na tysiącznych zabiegach koło malca, a mimo że były proste i jednostajne, nie pozwalały pomyśleć o czemś innem. Ciągle tylko... on... zajmował umysł rozbity w strzępy, przerywając po dziesięć razy najprzelotniejszą ideję. Dziecko zagarnia wszystko, mała ta kupka ciała zasłania widnokrąg cały. Anetka nie skarżyła się, nie miała nawet na żal czasu, żyjąc w nieustannem, nużącem zajęciu, które jej sprawiało zrazu przyjemność, potem jednak, z godziny na godzinę, przybierało formę tępego wyczerpania. Siły się zużywają, a dusza wędruje, nie stojąc na miejscu, gdzieśmy ją zostawili. Krokiem somnambuliczki kroczy dalej, a budząc się, spostrzega, że zbłądziła. Anetka otrzeźwiała pewnego dnia z świadomością ciężkiego brzemienia, nagromadzonego przez całe miesiące, a radość życia przysłonił jej cień nieokreślony.
Przypisywała to zmęczeniu fizycznemu i dla dowiedzenia sobie, że nic w jej szczęściu nie uległo zmianie, oddawała się radości ponad potrzebę hałaśliwej i to zwłaszcza wobec świadków, jakby z obawy, że dostrzegą to, co ukryć chciała. Te przesadne wybuchy wywoływały potem, gdy była sama, depresję. Nie był to smutek, lecz mglisty jakiś niepokój, częściowe niezadowolenie i poczucie braku. Pewne siły umysłu chromały od dłuższego czasu i zachwianą została ekonomja całej jej istoty. Pozbawiona towarzystwa, zdana na samą siebie, odczuła tęsknotę, którą usiłowała zdusić, zwróciła się do książek. Ale tomy leżały otwarte na tych samych stronach, gdyż mózg odwykł od śledzenia ogniw łańcucha słów, a ciągłe przerwy, spowodowane zajęciem koło dziecka, rozluźniały uwagę i wstrząsały napoły zaśnioną, zdenerwowaną, niby prądy barką, która nie może płynąć, ni stanąć na kotwicy. Miast reagować, Anetka marzyła półsennie nad otwartą książką, albo też wyrzucała tysiące absurdalnych słów w rozmowie z dzieckiem. Widząc, że dziecko nie wyczerpuje wielorakiej energji siostry, powiedziała raz Sylwja:
— Powinnaś wychodzić na przechadzkę, uprawiać jakiś sport, lub wycieczki robić jak dawniej.
Dla świętego spokoju Anetka oświadczyła, że usłucha, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała pewien powód, o którym nie wspominała, mianowicie obawiała się napotkać znajomych i narazić znowu na chłodną ich wzgardę. Była to jednak jeno racja zewnętrzna i w innych warunkach wydałoby jej się to śmiesznem, dziś atoli unikała neurastenicznie wszelkiego zetknięcia. Czemuż więc nie wyjechać na wieś, jak radziła Sylwja? Nie odmawiała, ale nie uczyniła tego, gdyż trzebaby powziąć decyzję, a nie chciało jej się otrząsnąć ze śpiączki.
Dni jej tedy falowały dalej, jak woda morska czasu odpływu tam i zpowrotem, w wiekuisty rytm oddechu, a radość życia oddalała się coraz bardziej, stąpając na palcach. Nadchodziła z drugiej strony kocim krokiem troska. Nie było jej jeszcze, ale coś nieznanego szepnęło ostrzeżenie: — Cicho... sza... już stoi za drzwiami!



Troska weszła w istocie, ale zgoła inna, niż ta, której się obawiała Anetka. Nigdy przewidzieć nie można oblicza szczęścia, czy niedoli.
Pewnej nocy spoczywała w półśnie, w szczęsnej melancholji, kołysana falą marzeń, gdy nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Zanim poznała, skąd przybywa, zebrała siły, by pospieszyć do łóżeczka śpiącego dziecka. Świadomość jej nie zasypiała nigdy zupełnie, strząsnęła tedy otępienie senne i nadsłuchiwała trwożnie. Nie omyliła się wcale, oddech malca, którego nie traciła nigdy z uszu, był mocno przyspieszony, a przez dziwną osmozę Anetka poczuła, że pierś jej też coś uciska. Ze świecą w ręku pochyliła się nad synem. Spał, rzucając się przez sen, nie był czerwony, co ją uspokoiło, ale że miał zimne kończyny, przeto go przykryła lepiej. To mu zrobiło dobrze, tak, że się jej wydało, iż alarm był fałszywy. Ale po chwili malec zaczął ponownie dyszeć. Anetka łudziła się rozmyślnie dalej, szepcąc do siebie:
— Oddycha zupełnie normalnie. To ja dyszę tylko.
Jakby wola jej mogła zostać narzuconą dziecku, zmusiła się do spokoju. Ale nie było już wątpliwości, ucisk wzrastał, a oddech stawał się coraz to cięższy i szybszy. Potem nastąpił atak kaszlu, chłopiec zbudził się i zapłakał. Anetka pochwyciła w ramiona dziecko, które krzyczało chrypliwie, twarzyczkę miało pobladłą i posiniałe wargi. Anetkę ogarnęła rozpacz, a przywołana ciotka Wiktorja zwiększyła jeszcze jej przerażenie. Właśnie tego dnia skutkiem naprawy telefon nie funkcjonował i nie mogła wezwać tą drogą lekarza, zaś w pobliżu nie było apteki. Willa stała na uboczu, służąca nie miała wielkiej ochoty biegać nocą po pustych ulicach, a niebezpieczeństwo wzrastało. Anetka omal nie straciła głowy, ale przemogła się. Ciotka jęczała, kręcąc się, niby mucha wokoło lampy, a Anetka ofuknęła ją szorstko:
— Nie lamentuj, bo z tego nic! Raczej dopomóż mi.
Osłupiała ciotka przyszła potrochu do siebie i mimo obawy przerażenia bardziej jeszcze bratanicy, orzekła na podstawie dawnych doświadczeń, że to jest krup. Anetka powątpiewała, ciotka także potrosze. Jeśli to nie krup, to w każdym razie coś równie śmiertelnego i strasznego. Omyłka w takim razie nie ratuje sytuacji, nieświadomość zła zwiększa atoli przerażenie. Serce Anetki zlodowaciałe było jednak teraz spokojne, a rozum bystry, to też serce owo podyktowało jej to, czego nie znała z doświadczenia, ni książek (lekarz potwierdził nazajutrz). Cierpiała jak on, cierpiała więcej jeszcze, gdyż uznała się za odpowiedzialną za chorobę syna.
Odpowiedzialność taka, gdy idzie o istotę ukochaną, budzi zabobony i bierzemy na siebie winę. Anetka oskarżała się o brak czujności, lekkomyślności, znużenie dzieckiem (przejściowe), a nawet przemknął przez jej duszę cień żalu nieprzyznanego sobie zresztą, że życie własne utopiła w dziecku. Uczuła, że to znużenie, ten żal tkwiły w niej, tylko je odepchnęła, a teraz wróciły. Możliwe też, że sobie to wszystko zmyśliła, gdyż nie mogąc działać czynem, działamy myślą, choćby rozpacz zwracała się przeciw nam samym.
Anetka zwróciła siłę swej rozpaczy przeciw złu, przeciw nieznanemu bóstwu. Patrząc na skurczoną twarzyczkę, pojąc własnym oddechem i kołysząc rytmicznie malca, przepraszała go, że go na świat wydała, wyrwała z ciszy i spokoju i rzuciła na łup światu, cierpieniom, przypadkom, oraz kaprysom ślepych władców jego. Jak zwierz u wnijścia do jamy stała zjeżona, pokazując zęby bóstwu morderczemu. Jak wszystkie matki, wzorem Nioby, wyzywała niewidzialnego skrytobójcę, by na siebie skierować strzały.
Nikt z obecnych nie odgadł tej bezsłownej walki.
Lekarz przybył rano i złożył Anetce gratulacje z powodu przytomności umysłu i trafności pierwszych zabiegów, gdy przeciwnie, niezdarna czułość wielu matek przynosi jeno szkodę choremu dziecku. Ale zapamiętała tylko to, co mówił o panującej w Paryżu szkarlatynie i grypie, oraz możliwości bronchialnego zapalenia płuc u dziecka. Zawiniła tedy wobec syna, wzbraniając się opuścić stolicy! Wydała na siebie sąd bezlitosny, co miało tę jednak dobrą stronę, że zacieśniło krąg wyrzutów sumienia i odpędziło większą ich część.
Sylwja przybiegła na pierwszą wieść, to też malcowi nie zbrakło opieki. Ale Anetka, nie ustępując jej miejsca, trwała na posterunku całemi dniami, nocami, i znowu dniami... Pot małego ciałka zwilżał ją, a kaszel syna chwytał za gardło matkę, cierpienie ugniotło oboje na jedno ciasto, a dziecko zdawało sobie widać z tego sprawę, gdyż przed nadejściem ataku kaszlu spozierało na matkę z wyrzutem, jakby mówiło:
— Wraca znowu... wraca! Ratuj mnie!
Odpowiadała, tuląc je do siebie:
— Ocalę cię! Nie bój się! Nie zabierze mi ciebie!
Ale ataki wracały ciągle i malec dusił się. Nie sam jednak. Anetka wiła się wraz z nim, chcąc zerwać dławiącą pętlę. Chłopak czuł, że walczy, że wielka opiekunka nie opuści go, a słodki ton jej głosu i dotknięcie palców przepajały go ufnością. Czuł, że mówi:
— Jestem przy tobie!
Płacząc i trzepocząc rączynami w powietrzu, wiedział dobrze:
— Pobije „go“ teraz!
Ona biła w istocie, walczyła ze złem, które umykało, pętla pękała, a małe, drżące ciałko poddawało się rękom, które je tyle razy uratowały. O jakże słodko jest oddychać we dwoje po takiej topieli! Fala powietrza, płynąca przez pierś dziecka zalewała też pierś matki i wzdymała ją rzeźwem, lodowatem tchnieniem rozkoszy.
Chwile odpoczynku były jednak krótkie, a walka przeciągała się w nużących nawrotach. Stan dziecka ulegał polepszeniu, ale za każdą recydywą opiekunki tropiły się na nowo, przypisując sobie zaniedbanie chwilowe, które mogło unicestwić leczenie. Anetka mówiła sobie:
— Jeśli umrze, umrę i ja!
Odwykła od snu w ciągu nocy, kiedy dziecko potrzebowało jej opieki, ale podczas, kiedy spało spokojnie, mogła korzystać z tego i odpocząć. Ale myśl nie dopuszczała zamknąć oczu, drżała bowiem, jak drut telegraficzny w wietrze. Anetka zaświecała zpowrotem lampę i usiłowała kojarzyć myśli logicznie, by uniknąć szaleństwa. Snuła jednak same jeno rozumowania zabobonne, dziecinne i cudaczne. Wydawały się takiemi przynajmniej jej umysłowi, nawykłemu do metody realistycznej. Powiedziała sobie, że nieszczęście zawisło nad nią dlatego, iż była dotąd zbyt szczęśliwą i dla wyleczenia syna musi ponieść jakąś klęskę innego rodzaju. Było to echo wierzeń w kompensację, wierzeń prastarych ludzkości. Ludy pierwotne składały swe pierworodne dzieci w ofierze dzikiemu bóstwu-przekupniowi, które nie daje niczego darmo. W ten sposób zabezpieczano sobie ongiś posiadanie reszty dóbr ziemskich. Anetka postanowiła odkupić swego pierworodnego syna za cenę całego życia swego i mienia.
Powiedziała mu:
— Bierz wszystko, byle on żył.
Natychmiast wpadło jej zresztą:
— Głupstwa gadam! Wszakże nikt tego nie słyszy!
Mimo to jednak instynkt atawistyczny węszył dalej za bóstwem zazdrosnem, a srogiem, i kupcząc z niem na serjo, a uparcie, mówiła:
— Zróbmyż układ! Płace gotówką! Dziecko jest moje! Wymień cenę!
Jakby dla potwierdzenia tego zabobonu los wziął Anetkę za słowo. Pewnego ranka poszła ciotka Wiktorja do notarjusza, by podjąć sumę, którą miał dawniej już wpłacić, i wróciła zrozpaczona w chwili właśnie, kiedy Anetka upewniła się w zupełności co do wyzdrowienia małego Marka. Lekarz wyszedł dopiero co, zapowiedziawszy pełną rekonwalescencję. Uniesiona radością, ale drżąca jeszcze z trwogi, nie śmiała uwierzyć w to szczęście. W tej chwili otwarto drzwi, Anetka spostrzegła natychmiast desperacką minę ciotki i pomyślała:
— Cóż to za nowe nieszczęście?
Starowina ledwo mogła przemówić, wreszcie wybąknęła:
— Biuro zamknięte. Pan Grenu znikł i niewiadomo, gdzie wyjechał.
Cały majątek Anetki był w jego ręku. Nie mogła odrazu pojąć, co zaszło, potem zaś... o dziwo... twarz jej rozbłysła radością. Odetchneła i przebiegło jej przez głowę:
— Tylko tyle?
Nieszczęście przyniosło ocalenie! Nieprzyjaciel podjął zapłatę.
Za moment wzruszyła ramionami, dziwiąc się własnej głupocie, ale mimo tej ironji szepnęła do... niego:
— Czyś zadowolony? Zapłaciłam gotówką! Z nami — kwita... nieprawdaż?
Uśmiechnęła się. Biedna ludzkość, ściskająca swój tłumoczek ze szczęściem, który jej coś ustawicznie wyrywa z rąk, usiłuje zawrzeć pakt ze ślepą naturą, którą sobie wyobraża na własny obraz i podobieństwo.
— Czyż jest to mój obraz i podobieństwo? — spytała. — Czyż podobna jestem do owej natury zawistnej, chciwej i okrutnej... A może! Któż bowiem ośmieli się zaprzeczyć?



Anetka straciła cały majątek, ale w pierwszej chwili nie zdawała sobie z tego sprawy, dopiero gdy minęło pierwsze oszołomienie i na zimno ogarnęła sytuację, doszła do przekonania, że zasłużyła na to w pełni.
Umiałaby doskonale zająć się swemi sprawami, bowiem odziedziczyła po ojcu dobrą głowę, a cyfry nie odstraszały jej wcale. Mając za sobą kilka pokoleń małomieszczan i chłopów zapobiegliwych i roztropnych, można chyba rozmyślnie zatracić praktyczność życiową. Za życia ojca nie wiedziała Anetka, co znaczy interes materjalny, potem przebyła długi kryzys moralny i przejścia natury serdecznej trzymały ją w niewoli. Był to stan zgoła niezdrowy, ale nabrała odrazy do zajmowania się swem mieniem. Powiedzmyż otwarcie, idealizm, pogardzający pieniądzem, jako pasorzytem, jest uzasadniony wówczas jeno, jeśli się wyrzeka posiadania majątku na rzecz życia wnętrznego, natomiast, idealizm kwitnący na podłożu srebra i złota, udający, że niem pogardza, jest sam pasorzytem najgorszego gatunku.
Nie chcąc słyszeć o niczem, Anetka złożyła wszystkie sprawy majątkowe w ręce zacnego pana Grenu, dawnego przyjaciela rodziny, człowieka otoczonego szacunkiem i znakomitego fachowca, nieposzlakowanej uczciwości. Pan Grenu załatwiał przez lat trzydzieści wszystkie sprawy finansowe Rivière’ów, a więc prowadził również interesy ojca Anetki, ale Raul Rivière, ufając całkiem swemu doradcy, nie pominął żadnego aktu, przeglądał dokładnie wszystko i badał każdą pozycję. Ufał mu tedy przy całej ostrożności, a jeśli człowiek z takim węchem, jak Raul ufał komuś, to człowiek ten musiał zasługiwać na to w pełni. Pan Grenu był godnym zaufania, zarówno jako notarjusz, jak i światowiec (przy całej również ostrożności)...
Rola spowiednika świeckiego, jaką odgrywa każdy notarjusz rodziny, wtajemniczyła pana Grenu we wszystkie wybryki Raula i utrapienia pani Rivière. Żonę pocieszał, jak mógł, a mężowi potakiwał z lubością. Jako spowiednik żony cenił jej cnoty, jako spowiednik męża jego występki (to znaczy cnoty galickie) i jak powiadano, wcale się niemi nie gorszył. Pan Grenu, mały, szpakowaty człowieczek, około sześćdziesiątki mający, był z pozoru wątły, ale miał świeżą cerę i wykwint w obejściu wielki. Trochę złośliwy, wymowny, energiczny, był dobrym aktorem i lubił opowiadać. Zaczynał zawsze cicho, jakby z wysiłkiem, jakby ostatnim tchem, gdy jednak zaczęto go z politowania słuchać, rozwijał powoli głos dźwięczny, o klarnetowem brzmieniu, i nie puszczał z rąk instrumentu, dopóki nie odegrał piosenki do końca. Był to notarjusz starego typu, ale go pociągał świat nowy, miał rodzinę, pochodził ze starego mieszczaństwa, a do klienteli swej zaliczał aktorki, hulaków i puszczające się dziewczątka. Mówił ciągle z przesadą, że jest stary, grał nawet z przesadą rolę starca, ale bojąc się, by w to nie uwierzono, usilnie, choć cichaczem, starał się dowieść, że da radę niejednemu z młodych i może go zapędzić w kozi róg.
Znał Anetkę od urodzenia i z całą szczerością wziął sobie do serca jej sprawy. Uznał za zupełnie naturalne, że mu je oddała po śmierci rodziców, i zrazu, z całą poprawnością zawodową skrupulatnie zawiadamiał ją o wszystkiem, nie chcąc czynić nic bez jej aprobaty. Nudziło to Anetkę, a wobec tego poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa do każdej sprawy, informując ją potem o przebiegu w sposób nader pobieżny (czego zresztą nie słuchała). Ponieważ Anetka wyjeżdżała często z Paryża, nie zostawiając adresu, przeto po pewnym czasie ułożyli, że pan Grenu będzie załatwiał wszystko wedle najlepszej woli i wiary, bez zasięgania jej aprobaty. Sprawy szły wyśmienicie, notarjusz zajął się wszystkiem, podejmował dochody z renty Anetki i dostarczał jej w miarę potrzeby pieniędzy. Wkońcu poradził jej, by mu udzieliła pełnomocnictwa generalnego dla uregulowania całokształtu spraw majątkowych. Upłynęło dużo wody... od roku blisko Anetka nie widziała pana Grenu, który jej atoli co kwartał uiszczał regularnie umówione kwoty. Żyjąc poza nawiasem paryskiego świata, nie czytując dzienników, dowiedziała się teraz dopiero o fakcie, który dawno zaszedł. Stary Grenu przechytrzył sprawę. Nie dla zysków osobistych, ale z wrodzonej skłonności do spekulacji zaczął obracać funduszami klientów, lokując je w przedsiębiorstwach ryzykownych i poniósł klęskę. Ratując sytuację, zadał cios ostateczny. Bez wiedzy Anetki użył nietylko całej jej gotówki i papierów wartościowych, ale korzystając z pewnej elastyczności pełnomocnictwa, obciążył do pełnej niemal wartości hipoteką dom jej w Paryżu i willę w Burgundji. Straciwszy wszystko, uciekł nie tyle ze względów utraconego honoru, jak z obawy, by się nie śmiano z jego naiwności.
Na dobitek wszystkiego, Anetka zaabsorbowana chorobą dziecka, od kilku tygodni nie otwierała nadchodzących listów i nie reagowała wcale na doniesienia wierzycieli hipotecznych, oraz na egzekucję urzędową. Działo się to właśnie podczas recydywy malca i Anetka zdziwiona, że listy urzędowe przysyłają jej nie zaś pełnomocnikowi, odesłała je, nie pytając, panu Grenu,... którego już nie było w mieście. Po ozdrowieniu syna i dojściu do przytomności przekonała się, że postępowanie sądowe posunęło się już tak daleko, że wierzyciele uzyskali prawo sprzedaży nieruchomości na licytacji. Zbudzona z bezwładu, stawiła Anetka czoło nieszczęściu. Praktyczny rozum po ojcu wzięty i jego siła zastąpiły jej brak doświadczenia. Walczyła jak lwica, tak, że wzbudziła nawet podziw sędziów, którzy odrzucali jej sprzeciwy. Wiedząc, że idzie o mienie syna, broniła się krok za krokiem, a choć miała pełną świadomość przegranej, trwała na posterunku jak silna chłopka na rodzinnym zagonie, która staje wbrew intruzowi, mimo że wie, iż wkroczy. Ale cóż mogła zrobić. Dla spłacenia długów musiałaby zaapelować do krewnych i dawnych przyjaciół, a oni odmówiliby wobec obecnej sytuacji na pewno i upokorzyli ją w dodatku. Anetka opierała się sprzedaży wszelkiemi sposobami, z zaciętością niesłychaną i wkońcu uzyskała jeno krótką zwłokę dla wyniesienia się z domu przy Quai de Boulogne.
Przegrana przygnębiła ją, oczywiście. Nie dotknięta katastrofą osobiście, Sylwja lamentowała bez końca, lub też kipiąc gniewem, zalecała jej procesować, procesować i procesować... Anetce zdarzenie to przywróciło natomiast równowagę i odświeżyło powietrze, którem oddychała, rozpraszając sentymentalną atmosferę serca z lat ostatnich. Poznawszy, że wszystko na nic, pogodziła się z losem i nie szukała nawet ulgi w wyklinaniu p. Grenu, jak Sylwja, wzywająca na jego głowę pomsty niebiosów. Biedny starzec wpadł w toń, jak i ona, ale Anetka była młoda, umiała pływać i nawet znajdowała w tem pewien urok. Zaciekawiało ją ryzyko, czuła chętkę wystawić na próbę swe siły, dotąd nieczynne. Zrozumiałby ją na pewno ojciec, który w pełni powodzenia nieraz odczuwał zachciankę zburzenia dzieła swego życia, by je odbudować na nowo.
Zaczęła się sposobić do opuszczenia domu, podczas gdy willę w Burgundji sprzedano pospiesznie i na niekorzystnych warunkach. Było pewnikiem teraz, że ogólna kwota, uzyskana ze sprzedaży, pokryje zaledwo długi i koszta, a jeśliby nawet zostało coś, to nie starczy żadną miarą na utrzymanie Anetki i jej bliskich. Trzeba było ograniczyć wydatki, postarać się o bardzo skromne mieszkanie. Zaczęły go szukać obie i Sylwja wyszukała dwa pokoiki na czwartem piętrze domu, w którym sama zajmowała wysoki parter. Były one małe i to od podwórza, ale czyste i zaciszne. Wszystkich mebli dawnych pomieścić tu Anetka nie mogła i postanowiła zatrzymać tylko najpotrzebniejsze, ale ciotka Wiktorja zaczęła płakać rozpaczliwie. Wyjaśniwszy jej, że muszą się zastosować do obecnej sytuacji, poleciła jej dokonać wyboru, a biedna staruszka wybłagiwała jeden sprzęt po drugim. Oparła się temu Anetka stanowczo, sama wybrała, co trzeba, zostawiając jeno kilka sztuk specjalnie drogich ciotce Wiktorji, resztę zaś sprzedała.
Sylwję dziwiła mocno bezwrażliwość siostry, nie wiedziała bowiem, że ją ogarnia melancholja. Kochała dom, który jej wypadło opuścić. Ileż tam przemarzyła, ileż mieścił wspomnień? Ale odpychała te uczucia, pouczona doświadczeniem, że nie można sobie na nic pozwalać bezkarnie. Było ich za wiele i ogarnęłyby ją całą, a sił teraz potrzebowała na inne sprawy.
Raz ją jednak zaskoczyły znienacka. Było to pewnego popołudnia na krótko przed przeprowadzką, przy Quai de Boulogne, gdzie wszystko tchnęło bliską rozłąką. Była sama, gdyż ciotka poszła do kościoła, a Marka zabrała Sylwja. Klęczała na zwiniętym do połowy dywanie i składała zdjęte ze ściany obicie. Ręce jej były zajęte robotą, a umysł czynił obliczenia, odnoszące się do nowego mieszkania. Ale zostało w nim widać jeszcze miejsca na marzenie, gdyż uchwyciła coś, co dalekiem było od teraźniejszości, spostrzegła rysunek obicia, które składały jej ręce. Był to motyw kwietny, napoły zatarty, skrzydła motyli i opadające płatki. Rzecz bez znaczenia zresztą, ale spoczywały na tem oczy Anetki, gdy była dzieckiem jeszcze, na tej materji widniały dni przeminione. Wynurzyły się z nocy przeszłości. Ręce zaprzestały pracy, umysł usiłował przez chwilę powtarzać cyfry, potem ścichł, zgubiwszy nić przewodnią. Padła na posadzkę, oparła czoło o zwój dywanu, ujęła twarz w dłonie i dała się unieść barce. Nie podróżowała po określonej jakiejś krainie... otoczyły ją taką masą wspomnienia marzeń i przeżyć, że ich rozróżnić nie mogła. Zawrotna to była symfonja minuty milczenia, a mieściła w sobie więcej, niż treść całego życia. Gdy myślimy aktywnie, a świadomość chwyta rzekomo wnętrzne przeżycia, dostrzega jeno grzywę fali, w momencie, kiedy ją słońce złoci. Jeno marzenie sięga w głąb ruchomą i wyczuwa rytm wodospadu, który niesie bezlik teraz kropel, czy pyłu, zwianego przez wichry stuleci, owo nasienie myśli istot, z których wyszliśmy i które z nas powstaną, ten straszliwy chór nadziei i żalu, łkający za przeszłością, czy może przyszłością... Nieokreślona ta harmonja tworzy tkankę sekundy, rozbłysłej marzeniami, a starczy drgnienia, byśmy się zbudzili. Wiązanka bladych kwiatów wyczarowała to wszystko Anetce...
Otrząsnąwszy się z tego, milczała długo, potem i, nie patrząc, dokończyła roboty wstała zaraz spiesznie, drżącemi, niezdarnemi rękami. Nie dokończyła nawet, jeno napół złożone obicie rzuciła w kufer i uciekła z pokoju. Nie chciała zostawać sama z myślami swemi, trzeba je było odepchnąć narazie, później, gdy sama stanie się przeszłością... u zmierzchu życia... starczy czasu na żale... Dziś niosła w ramionach przyszłość i była nią cała zajęta, a marzenia kroczyły przodem. Nie wolno jej było zwracać uwagi na to, co istniało w tyle, nie wolno się było obracać...
Wyszła i kroczyła ulicami spiesznie, twardo, zapatrzona w dal... w lata... w długie lata... w życie przyszłe... życie dziecka i swoje, w życie Anetki jutra.



Wizje tę miała w oczach wieczór, po instalacji, w domu Sylwji, która zamknąwszy pracownię, pospieszyła do siostry, by pocieszać w żalu i smutku, w jakim się ją zastać spodziewała. Gdy weszła, Anetka chodziła po ciasnej przestrzeni, zgoła nie znużona wyczerpującym dniem, i dumała, jak pomieścić w zbyt małych szafach bieliznę i suknie swoje. To znów, wszedłszy na zydel, z naręczem pościeli, spoglądała po zapchanych półkach i układała nowy plan pomieszczenia tego wszystkiego. Pochłonięta tą robotą, gwizdała, jak ulicznik, wagnerowską fanfarę, nadając jej zawadjackie zacięcie. Sylwja popatrzyła uważnie na siostrę i powiedziała, nie całkiem zresztą szczerze:
— Anetko, podziwiam cię!
— Czemużto? — spytała.
— Wściekałabym się, będąc na twojem miejscu.
Anetka zaśmiała się w głos, potem zaś dała jej o zadaniu chwili, zaznak milczenia i, myśląc jeno wołała:
— Znalazłam, zda mi się, sposób!
Zanurzyła głowę i ramiona w szafie, przesuwając, porządkując i przewracając wszystko.
— Powiedziałam, że cię wezmę i wzięłam! rzekła do szafy napchanej, uporządkowanej i kornej.
Zeszła z zydla triumfująca i zadowolona.
— Sylwjo, złośnico! — dodała, biorąc ją pod brodę. — W dziecięcych latach budowałyśmy domy z domina. Czyś się złościła, gdy padały w gruz?
— Ciskałam domino na ziemię! — odparła Sylwja.
— Ja zaś mówiłam sobie: Głupstwo! Zbuduję inny dom.
— Przyznaj, żeś nawet potrącała stół!...
— Nie przysięgnę, że tak nie bywało!
— Anarchistko! — zawołała Sylwja.
— Jakto? Ty nią nie jesteś?
Sylwja nie była nią w istocie. Drwiła dowoli z ładu, gdy miała ochotę, ale uznawała potrzebę ładu i władzy, choćby dla innych! Zresztą i dla siebie samej także, bo czyż raduje człowieka buntowanie się, jeśli niema wcale ładu i władzy? Co do ładu, to Sylwja oponowała wówczas jeno, gdy był to ład nieustalony jeszcze, lub cudzy. Teraz jednak sama była twórczynią ładu własnego i ustalonego, jako właścicielka pracowni, i przestrzegała go z całą surowością, co nawet zdziwiło bardzo Anetkę. Poznajemy drugich należycie, dopiero widząc ich w chwili pełnej aktywności, Anetka widywała siostrę w porach, kiedy odpoczywała leniwo, lub włóczyła się, by odzyskać elastyczność do pracy. Nie można wyrokować o kotce, rozwalonej niedbale na miękkiej poduszce, dopóki jej nie widzieliśmy na łowach, wygiętej w łuk, miotającej zielone błyski oczu.
Teraz ujrzała Anetka siostrę na własnej porębie, którą sobie wycięła pośród paryskiej dżungli. Młoda mistrzyni wzięła na serjo zawód i nie ustępowała nikomu w prowadzeniu interesów swego zakładu. Anetka napatrzyła się temu dowoli, bowiem w pierwszych czasach po przeprowadzce jadały razem u Sylwji, co trwać miało aż do zupełnego zagospodarowania Anetki, która wzamian pomagała w pewnych czynnościach pracowni. Widywała też Sylwje ciągle, to zajętą klientelą, to robotnicami, to znów sam na sam spostrzegła cechy nieznane, które wystąpiły u niej w ciągu ostatnich dwu, czy trzech lat.
Pieszczotliwa, rozkosznie uśmiechnięta, Sylwja miała, jak się teraz przekonała Anetka, naturę nieco oschłą, trzeźwą i, szalejąc nawet, wiedziała dokąd zmierza. Rządziła małą armją swych robotnic niezrównanie, jednając sobie i zaprzęgając do wydatnej pracy, wybrane z wielką trafnością osobniki, zapomocą przymilnej uprzejmości. Tak naprzykład pozyskała kierowniczkę Olimpję, dużo od siebie starszą osobę, znakomitą znawczynię rzemiosła i pracownicę, ale pozbawioną wszelkiej pomysłowości i sprytu życiowego, która, przybywszy z prowincji, tułała się po Paryżu, będąc popychadłem, ofiarą i pośmiewiskiem ludzi. Dostatecznie inteligentna, by to widzieć, a pozbawiona siły oporu, marzyła, by ktoś, nie robiąc z niej durnia, skorzystał z jej pracy i uwolnił od trudu kierowania samej sobą. Sylwja opanowała ją bez wysiłku. Szło teraz jeno o utrzymanie harmonji pomiędzy współzawodniczącemi z sobą w poświęceniu, jakiem natchnęła swój personel, dalej zaś o umiejętne wykorzystywanie antagonizmów, normowanie gorliwości, słowem, podtrzymywanie mądrego rządu, czyli zespołu rywalizacji zwolenników patrjotyzmu dla wspólnego dobra. Nadzieja odznaczenia się w oczach mistrzyni skłaniała je do pracowania aż do upadku sił, a że sama Sylwja świeciła przykładem, nikt przeto nigdy się nie żalił. Życzliwa szorstkość i żartobliwe kpinki, z czego śmiały się wszystkie razem w głos, wytwarzały w pracowni atmosferę swobody, która podtrzymywała siły aż do końca. Dumne ze swej przełożonej kochały ją zazdrośnie, ona zaś pozostawała obojętną. Wieczór, po odejściu robotnic, mówiła o nich z siostrą tonem chłodnym bez cienia życzliwości, co nawet raziło Anetkę, ale była uczynna i spieszyła z pomocą w chorobie, czy innej potrzebie, natomiast zapominała natychmiast, tracąc je z oczu. Nie miała czasu myśleć o nieobecnych, ni kochać zbyt długo. Była w ustawicznym ruchu, ciągle zajęta tualetą, gospodarstwem, jedzeniem, rzemiosłem, przymierzaniem sukien, paplaniną, miłostkami, zabawą, a wszystko, nawet milczenie (nigdy długie) przed zaśnięciem, gdy była sama z sobą, posiadało cechę swoistą i określony charakter. Ni kącika dla marzeń w niej nie było. Obserwowała sama siebie ciekawie i bystro, jak innych, obojętnych przechodniów. Życie wewnętrzne doprowadziła do minimum, wyładowywana cała w czynach i słowach, nie odczuwając zgoła potrzeby zwierzeń moralnych, niezbędnych Anetce. Pełnia światła, w którem żyła Sylwja, była dla tego uczucia środowiskiem nieodpowiedniem, gdyż musi mieć bodaj trochę cienia, a jeśli istniał (jak w każdej duszy), to drzwi zamknięte były szczelnie. Sylwja nie interesowała się wcale tem co tkwiło za drzwiami, gdyż za główne zadanie uznała należytą administrację tego, co posiadała, oraz radowanie się wszystkiem, pracą, czy zabawą, ale tak, by niczego nie utracić, a więc bez wielkiej namiętności, przesady, pamiętając o tem, by zgóry możliwość taką wykluczyć. Oczywiście, żaden kochanek nie mógł jej zawrócić głowy.
W rzeczywistości kochała naprawdę jedną tylko jedyną Anetkę... i dziwna rzecz... czemużto kochała właśnie tę dziewczynę, nie podobną do siebie zgoła, albo bardzo mało?
Owo „bardzo mało“, to była wspólność krwi! Rzadko znaczy to coś pomiędzy osobami jednego pochodzenia, jeśli jednak znaczy, wówczas stanowi moc wielką, a tajemną, jest bowiem głosem, który szepce:
— Ten drugi człowiek, to ja, odlany jeno w odmienny kształt. Wiem czem jestem ja, ale tamtego ma w posiadaniu jakaś inna dusza.
I chcemy go odebrać uzurpatorowi... stanowi to więc urok podwójny, a raczej potrójny... urok podobieństwa, przeciwieństwa i walki zdobywczej, co może najważniejsze z wszystkiego...
Dużo miały wspólnot Anetka i Sylwja, dumę, zamiłowanie niezawisłości, porządku, wolę i zmysłowość. Tylko u jednej wszystko to zwracało się ku wnętrzu, zaś u drugiej na zewnątrz, były więc dwoma półkulami jednej duszy. Utworzone z tych samych pierwiastków, połowę z nich odpychały, a więc powierzchniową, lub głębinną, a działo się to z powodów tajemnych i niezbadanych. Zbliżenie sióstr niepokoiło świadomość każdej zosobna, a miłość ich graniczyła z nienawiścią, bowiem czuły, że żadna nie da się zredukować do drugiej. Bieglejsza w odczytywaniu podświadomych drgnień myśli, Anetka była szczerszą w sądzeniu i tłumieniu ich i dawno zrezygnowała z wchłonienia Sylwji potęgą miłości. Natomiast Sylwja żywiła ciągle tajemną nadzieję, że opanuje starszą siostrę i rada była, iż okoliczności pozwoliły jej zaznaczyć swą wyższość. Był to odwet za nierówność losu w młodości i Sylwję, mimo całego przywiązania, cieszyło niezmiernie, gdy patrzyła na Anetkę, zajętą w pracowni pod swym kierunkiem. Chciała ją zwerbować nawet, zlecała przyjmować klientki, rysować węglem wzory haftów, oraz tłumaczyła, że mogłaby zabezpieczyć sobie wcale pokaźne dochody, a kiedyś nawet zostać wspólniczką.
Anetka przewidywała zamiary Sylwji i nie poddawała się. Pomijała milczeniem oferty, lub twierdziła, że nie nadaje się do tego rzemiosła. W odpowiedzi Sylwja pytała z ironją, do jakiego się właściwie rzemiosła nadaje, a to dotykało Anetkę boleśnie. Ten, kto nie był zmuszony pracować dla chleba, zmuszony do tego nagle, nie wie, do jakiej jest zdolny pracy i czy jest zdolny do czegoś wogóle mimo posiadanego wykształcenia. Anetka nie chciała żyć kosztem siostry, mimo, że Sylwja nie dałaby jej tego odczuć i z wielką chęcią pospieszyłaby jej z pomocą, ale wiedziała, co na nią wydaje, a ręka prawa była doskonale poinformowana, ile daje lewa. Nie tajne to było Anetce wcale i cierpiała, czując, że Sylwja oblicza codziennie gotówkę i zapisuje w duchu na jej debit taką, a taką kwotę. Djabeł siedzi w pieniądzach! Czyż mogą one odgrywać jakąś rolę pomiędzy dwoma kochającemi się sercami? Nie znaczyły nic, o ile szło o serce Anetki i Sylwji, ale były ważką rzeczą w ich życiu. Nie żyjemy bowiem z miłości, ale także z pieniędzy.



Z prawdą tą zapoznała się Anetka trochę zapóźno, ale pojęła rzecz odrazu.
Nie mówiąc nic Sylwji, zaczęła szukać zajęcia, a pierwszą jej myślą było udać się do dyrektorki kolegjum żeńskiego, gdzie pobierała sama nauki. Jako uczennica inteligentna, bogata, oraz córka człowieka wpływowego, była w wielkich łaskach u pani Abraham i ufała jej życzliwości. Osoba ta, jedna z pierwszych inicjatorek kształcenia kobiet we Francji, posiadała niezwykłą energję, sąd wytrawny... lub pobłażliwy (to zależało od okoliczności), oraz orjentację polityczną tak trzeźwą, że niejeden mężczyzna mógł jej pozazdrościć. Bezinteresowna osobiście, nie była taką, gdy szło o kolegjum samo. Wyznawała zasady wolnej myśli, a nawet, nie afiszując się z tem, ujawniła pewien antyklerykalizm, nieszkodliwy zresztą z uwagi na klientelę radykalno-mieszczańską i izraelicką. Odrzucone dogmaty zastąpiła atoli niewzruszonym kodeksem moralności świeckiej, który, mimo braku podstaw i pewności, był równie ciasny i despotyczny (a nawet bardziej jeszcze może, gdyż z despotyzmem wzrasta również skamieniałość systematu). Sytuacja światowa Anetki i zażyłość z dyrektorką pozwalały szczerej dziewczynie drwić potrochu z tego kodeksu, a sceptyczna pani Abraham uśmiechała się nieraz nawet, słysząc pozbawione respektu uwagi podlotka. Uśmiechała się atoli tylko przy drzwiach zamkniętych, zaś z chwilą ich otwarcia przywdziewała zaraz szatę oficjalną i była wówczas twardą, jak żelazo, a nieugiętą, jak przystało pedagogowi republikańskiemu w obliczu kodeksu praw cywilnych. Dość powiedzieć, że o ile nagie sumienie pani Abraham obojętnem było na wszelką moralność konwencjonalną, to sumienie umundurowane, praktyczne, potępiało czyn Anetki, który znała, albowiem narobił on hałasu w świecie.
Nie wiedziała jeszcze, że Anetka straciła majątek, to też przyjęła ją, nie zdradzając swych myśli, chcąc wybadać, czy kolegjum nie odniesie z tej wizyty jakichś korzyści. Przybrała minę życzliwą, choć pełną rezerwy. Ale gdy wyszło na jaw, że Anetka szuka zajęcia, znikł uśmiech z twarzy pani Abraham, bo przypomniała sobie nagle skandal. Można brać pieniądze od osoby, którą się potępia, ale nie wypada dawać jej pieniędzy. Nie trudno przyszło pani Abraham wymówić się brakiem posady w kolegjum, gdy zaś Anetka poprosiła, by ją poleciła gdzieindziej, nie zadała sobie nawet trudu obiecywania na wiatr. Dyplomatyzując ze sternikami okrętu fortuny, porzucała tę metodę, o ile nawa tonęła, co było nawet błędem wielkim, albowiem pogrążeni dziś, wypływają jutro, a dobry dyplomata nie zapomina nigdy o przyszłości. Ale panią Abraham obchodził tylko dzień bieżący i niestety nie nawykła wyławiać tonących. To też przemówiła tonem oschłym i chcąc dać odczuć, jak należy, zmianę sytuacji Anetce, która zachowywała się ciągle swobodnie i spokojnie (co teraz nie było zgoła na miejscu), oświadczyła wprost, że sumienie nie pozwala jej polecać nikomu osoby tego rodzaju. Anetka zawrzała oburzeniem, w oczach jej mignęła błyskawica gniewu, ale zgasła w uczuciu wzgardy, natomiast ogarnęła ją szatańska chętka zadrwienia, jak ongiś, z obłudy. Wstała i rzekła:
— Może raczy pani przypomnieć sobie o mnie w chwili otwarcia kursów nowej moralności!
Pani Abraham spojrzała, zaskoczona tą oczywistą impertynencją, a po chwili odparła sucho:
— Dawna wystarcza nam!
— Nie zaszkodziłoby jednak rozszerzyć jej potrochu!
— Cóżbyś pani nowego wprowadziła?
— Drobiazg! — odparła Anetka. — Tylko szczerość i ludzkość.
Dotknięta do żywego, dyrektorka, dodała złośliwie:
— I jeszcze pewnie prawo wolnej miłości?
— Nie! — odrzuciła Anetka. — Prawo posiadania dziecka.
Wyszedłszy, wzruszyła ramionami, niezadowolona z głupiej brawury, która jej przysporzyła jeszcze jednego wroga. Mimo to rozśmieszyła ją obrażona mina przeciwniczki, gdyż kobieta nie zdolną jest oprzeć się rozkoszy oddania obrazy. Zresztą wiedziała, że taka Abrahamka będzie ją potępiała tak jeno długo, dopóki nie odzyszcze dawnego stanowiska. Ano, odzyska się je z czasem!
Obeszła inne zakłady, ale miejsca nie było, to jest dla kobiety go zbrakło. Demokracja latyńska jest przeznaczona wyłącznie na użytek mężczyzn. Zamieszcza ona czasem feminizm w programie, ale mu nie dowierza, niespieszno jej dostarczyć broni kobiecie zarania wieku dwudziestego, obecnej niewolnicy, która jednakowoż osiągnie swobodę, dzięki wytrwałości kobiety północnej. Dopiero pod naciskiem opinji reszty świata, rasy latyńskie, klnąc pod nosem, uznają kobietę, co pracuje i chce korzystać ze swych praw.
Anetka mogłaby była zresztą uzyskać posadę gdyby nie przeszkadzała jej wrażliwość. Zamkniętoby oczy na sytuację niewyraźną, gdyby się poddała obłudnie za wdowę, czy rozwódkę, zależnie od upodobania. Niestety, ogarnięta nierozumną dumą, mówiła szczerze jak sprawa stoi. Po kilku zawodach przestała zwracać się do różnych instytucyj, oraz uniwersytetu, w którym ją nawet przyjęto z sympatją, tak, że natrafiłaby tam pewnie na ludzi o dość śmiałych poglądach, którzyby jej dopomogli bez ujmy, ni krzywdy. Ale bała się upokorzenia, jako nowicjuszka w krainie nędzy. Rany jej dumy nie miały się jeszcze czasu zabliźnić.
Zaczęła szukać lekcyj prywatnych, ale nie w sferach mieszczańskich bezpośrednio, gdyż wolała, by o tem nie wiedziano. Zgłosiła się do agencji, czyli szajki haniebnych wyzyskiwaczy, która grasowała podówczas w Paryżu. W dodatku nie umiała postępować odpowiednio, robiła miny wzgardliwe i brano jej za złe, że ma pretensję wybierania, miast przyjmować co się trafi, jak inne biedaczki bez wielkich kwalifikacyj, które za głodowe płace pracują od rana do nocy.
Wkońcu znalazła kilka cudzoziemek za pośrednictwem klientek Sylwji i zaczęła dawać lekcje konwersacji Amerykankom, które ją traktowały uprzejmie, czasem nawet zapraszały na przejażdżkę własnym powozem, ale płaciły marnie, nie domyślając się nawet, że trzeba dać więcej. Bez wahania płaciły po sto franków za buciki, a za godzinę lekcji franka (w owych czasach nieraz sprzedawano lekcję za pięćdziesiąt centimów). Chociaż nie miała prawa do stawiania wygórowanych żądań, Anetka odrzucała raz po razu te hańbiące ją oferty, ale potem, po długich poszukiwaniach nie znajdowała nic lepszego. Mieszczaństwo dostatnie płaci za wychowanie dzieci tyle, ile trzeba, ale tylko wówczas, gdy jest to wychowanie publiczne, nadzorowane przez opinję, natomiast wyzyskuje ohydnie nauczycieli prywatnych, gdyż nikt tego nie widzi, a biedacy nie mogą oponować, wiedząc, że na miejsce jednego zgłosi się dziesięciu, błagając o przyjęcie.
Anetka była opuszczona i w złych warunkach dla obrony, natomiast posiadała instynkt praktyczny Rivière’ów i dumę, nie dozwalającą na przyjmowanie zapłaty, do której poniżali się inni. Nie była z tych, którzy lamentują i godzą się, a wbrew oczekiwaniom to właśnie wyszło jej na korzyść. Anetka przecinała targ każdy spokojnie i z godnością, mówiąc krótko: Nie! To też nie śmiano jej traktować, jak inne, i otrzymywała warunki nieco lepsze. Nie było to nic wielkiego i musiała się dobrze napracować, by opędzić wydatki codzienne. Uczennice mieszkały w różnych, odległych dzielnicach, a nie było wówczas jeszcze w Paryżu omnibusów automobilowych, ni kolei miejskiej. Wieczór, po powrocie nogi ją bolały bardzo, a trzewiki zużywały się szybko. Ale była silna, sprawiało jej zadowolenie, że wie teraz, co znaczy pracować na chleb powszedni i było to dla niej nową przygodą. Wygrawszy w drobnem starciu z wyzyskiwaczem, doznawała radości gracza, cieszącego się zwycięstwem, mimo znikomej stawki. Poznała teraz lepiej ludzi, co nieraz nie zaliczało się do przyjemności, ale każda sprawa warta jest poznania. Weszła w kontakt ze światem ciężkiej pracy. Bogactwo odosabnia, ale czyni to samo również nędza. Każdy, zaabsorbowany wysiłkiem własnym, nie widzi w drugim brata, ale rywala, którego dorobek zmniejsza jego zysk.
Anetka spostrzegła to u kobiet konkurujących z nią i zrozumiała, gdyż pośród nich była uprzywiljowaną. Pracowała, by nie być ciężarem siostrze, ale posiadała ją w odwodzie, przeto nie była wystawiona na ewentualność braku zupełnego i nie wiedziała, co znaczy gorączkowa niepewność jutra. Przytem miała przy sobie dziecko i nikt jej go odbierać nie myślał. Jakże mogła się równać z kobietą, której dzieje poznała? Była to nauczycielka, wypędzona za to, że miała śmiałość zostać matką. Zrazu, coprawda, tolerowano ją, pod warunkiem jednakże, że będzie ukrywała swe macierzyństwo, i ponieważ była w niełasce, wyznaczono jej posadę w zapadłej wsi, ostro zakazując mieć przy sobie dziecko. Ale zachorowało, ona zaś pośpieszyła doń, tajemnica została wykryta, a cnotliwa wieś urządziła sobie okrutną zabawkę. Oczywiście, władza zwierzchnicza usankcjonowała wymiar sprawiedliwości ludowej, wyrzucając na bruk dwie istoty, nieposłuszne kodeksowi. Tej to kobiecie odebrała Anetka lichą strawę! Wprawdzie nie chciała zgłaszać się na miejsce, o które tamta się starała. Ale wolano ją, dlatego właśnie może, że się o nie ubiegała z mniejszą usilnością i nie w takiej była potrzebie. Nikt sobie nic nie robi z głodnych. To też nieszczęsne, z któremi stawała do zwycięskiego współzawodnictwa, traktowały ją jak złodziejkę. Wiedziała, że postępują niesprawiedliwie, ale niesprawiedliwość jest pociechą ofiary tejże niesprawiedliwości. Anetka zapoznała się z walką najokropniejszą, walką robotników z robotnikami, wobec której niczem była walka z losem, okolicznościami, czy bogaczami, dla wydarcia im kęsa chleba.
Poznała najgłębszą nędzę, która dawała się zwłaszcza we znaki kobietom, jako wrażliwszym, a kobiety czasów onych niezdolne były jeszcze do organizacji. Wiodły walkę w sposób prymitywny, jedna przeciw drugiej i zamiast ulżyć swej nędzy, zespalając ją w jedno, mnożyły z dnia na dzień...
Mimo, że krwawiło serce Anetki, prężyła się w sobie, a w oczach miała błyski wesela i kroczyła obraną drogą, zaciekawiona nią, jako nowością, nie przestając myśleć o swym malcu, który jej złocił życie.



Przez cały dzień siedział Marek w pracowni Sylwji, albowiem ciotka Wiktorja zmarła niedługo po przeprowadzce, nie mogąc przeżyć utraty dawnego ogniska domowego, starych mebli i nawyknień półwiekowego spokoju. Ponieważ Anetka pracowała poza domem aż do wieczora, Sylwja zabierała chłopca. Był on kotem pracowni, pieszczonym przez klientki i robotnice. Łaził na czterech łapach, albo siedział pod stołem, zbierając agrafki i kawałki materji, snując nici z motków, lub kłębków, a ciągle go napychano słodyczami, lub okrywano pocałunkami. Miał czwarty rok, brunatne, złotawe włosy, jak Anetka, i był trochę blady od czasu choroby. Życie stanowiło dlań nieustanne widowisko i przypominało dziecięce lata Sylwji, siedzącej pod biurkiem matki i gromadzącej swe pierwsze doświadczenia, słuchając jej klientek. Ale osoby dorosłe, siedzące wysoko na krzesłach i mające rozległy widnokrąg, nie wiedzą wcale, co chwytają oczy dziecka na ziemi skulonego. A cóż dopiero wpada w jego różowe uszka! Miały one czem się zająć w pracowni! Języki latały, rzucając słowa żartobliwe, zuchwałe i wyuzdane, skromność nie była bowiem grzechem Sylwji i jej trzódki. Śmieszki i plotki wprawiają igłę w ruch, a o malcu nikt, oczywiście, nie myślał. Nie rozumiał (to pewne), ale chwytał i już nie puszczał za nic zdobyczy. Dziecko wszystko zbiera, maca i wszystkiego próbuje. Biada temu co spadnie! Wepchany pod krzesło, wkładał w usta wszystko, co spadło z góry, okruszyny biszkoptów, guziki, pestki, a brał w usta także słowa... Tak jest! Uczył się ich, przeżuwał a potem wyśpiewywał...
— Prosiątko!...
Praktykantka wyrywała wstążki, którą ssał, lub dla próby wtykał w nos, ale wyrwać mu nie mogła słów połkniętych. Narazie nie robił nic i nie miał zajęcia, ale nie marnował mimo to kawałek czasem mu czasu.
Gdy go wyciągnięto z pod jakiegoś mebla, czy spódnicy, gdzie się oddawał interesującym studjom nad drgającemi nogami i palcami stóp, uwięzionemi w ciasne trzewiki i kurczącemi się nerwowo, gdy go ulokowano w pozycji normalnej, uznanej za odpowiednią w świecie dorosłych, siedział grzecznie, nieruchomo na niskim podnóżku, między kolanami Sylwji, lub innej uspódniczonej istoty, albowiem nogi ciotki rzadko bywały spokojne. Opierał policzek o ciepłą materję i zadarłszy głowę, patrzył z nosem w powietrzu na te pochylone postaci, o oczach zmrużonych, a ruchliwych ustach, gryzących nitki, tak że widać ślinę wargę dolną (wydaje się górną z dołu), kąsaną ciągle przez zęby, a także otwory nozdrzy, różowo obrzeżone i pulsujące podczas mówienia. Poza tem widział migające szybko palce, z igłą i nitką, a często gęsto ręka połaskotała go w podbródek. Na ręce był naparstek, od którego zimno się robiło na szyi. I tutaj też, jak na ziemi, nic nie przepadało dla malca. Notował w pamięci ciepłe, a rzeźwe dotknięcia, puszystość ich, światła migające poprzez cienie, zapach owego kobiecego ciała... Nie uświadamiał sobie tego sam przez się, ale świadomość wielokrotna, o tysiącu płaszczyzn, roztoczona na peryferji istoty dziecka, rejestrowała wszystko w przelocie na swojej wstędze. Te wszystkie kobiety nie przypuszczały, że od stóp do głowy są sfotografowane na czułej płycie. Tylko dostrzegał je kawałkami, których dużo brakło, podobnie jak w układance o pomieszanych kostkach. Stąd się brały owe dziwne i przelotne sympatje, które były żywe, a zmienne, i zdawało się kapryśne, a to dlatego właśnie, by mógł skompletować całość. Ktoś podejrzliwy byłby powiedział, że do wszystkich tych kobiet czuł pociąg. Wzorem kota domowego lubił raczej miękkie dotknięcie dłoni, niż całą osobę, oraz całokształt tego, co mu dawała pracownia. Był niewinnym i szczerym egoistą, aż do pieszczot, jakie oddawał. Pieścił swe opiekunki, gdyż chciał się im przypodobać i znajdował w tem przyjemność, ale tak zachowywał się tylko wobec wybranek swoich.
Od pierwszej chwili faworytką swą zamianował Sylwję. Instynktem zwierzęcia domowego poznał niezwłocznie, że jest bóstwem tego miejsca, panem wydzielającym żywność, pocałunki, dyktującym kolor dnia, a także, że dobrze jest protegować, a jeszcze lepiej być protegowanym. Doskonale znał swe przywileje i pewny był, że na nie zasłużył. Dlatego też przyjmował bez zdziwienia, ale z zadowoleniem hołdy i pochlebstwa władczyni pracowni. Sylwja go rozpieszczała, psuła, zachwycała się każdym jego ruchem, krokiem, słowem, mądrością, pięknością, ustami, oczyma i nosem, kazała go podziwiać klientkom i pyszniła się nim jakgdyby go sama zniosła. Coprawda wołała nań też:
— Mały drabie! Smarkaczu! Wycierała mu nos, czesała i klepała, ale malca nie raziło nic, co z nim robiła. Nawet (mimo głośnych protestów) sprawiało mu to przyjemność. Któżby nie chciał dostać w skórę ręką królowej? Inna... hej Boże drogi... miałaby się zpyszna! Zresztą, nawet bez berła, Sylwja miała dlań wielki urok. Dostarczyła mu największej liczby kostek do układanki skombinowanej z wszystkich kobiet. Otulał się jej suknią, opierał głowę o jej brzuch i słuchał głosu (który rozbrzmiewał w całem jej ciele), lub też właził po lędźwiach na kolana i, objąwszy rączkami za szyję, pocierał o jej miękkie policzki nos, wargi i oczy, tuż przy uchu, gdzie powiewały jasne i pachnące loczki. Dotykanie jest tem dla dzieci, czem patrzenie dla starszych. To talizman pozwalający patrzeć poprzez mury i snuć złudę życia z elementów snu. I tak, nie wiedząc co znaczą te loki jasne, te policzki, ten głos, ta Sylwja, a w dodatku co znaczy słowo „mój“, malec myślał:
— To wszystko jest moje!



Anetka wracała wieczorem, złakniona wielce, gdyż przez cały dzień wędrowała przez pustynię bez wody i przez świat bez miłości. Przez dzień cały oczy miała zwrócone w stronę źródła, które wieczór odnajdzie. Słyszała jego szmer, zwilżała w niem zgóry wargi i nieraz jakiś przechodzień mógł odnieść do siebie samego uśmiech tej kobiety, przeznaczony dziecku. Jak koń wietrzący owies, przyspieszała kroku, zbliżając się do domu Sylwji, a dopadłszy bramy, śmiała się z miłosnego głodu i mimo znużenia wbiegała pędem na schody. Otwarłszy drzwi, rzucała się na malca, chwytała go w objęcia i całowała gwałtownie po oczach, nosie, pod nosem, byle gdzie, zależnie od przypadku, i wydawała głośne okrzyki. Nie rad bywał tej inwazji Marek, który właśnie bawił się w najlepsze, lub ulokowany wygodnie na miękkim pufie, z całą powagą ciągnął po nim kreski kredą, albo znów rozwijał z motków nici różnobarwne. Nie lubił tej wielkiej kobiety, która wpadała bez ostrzeżenia, chwytała go, trzęsła, dmuchała w uszy i dławiła pocałunkami. Oburzał się, że nim dysponuje bez zezwolenia, i protestował. Bronił się też wielce niezadowolony, ale ona jeszcze zacieklej nim potrząsała, śliniła, śmiała się i krzyczała. Wszystko w niej było mu niemiłe, zwłaszcza brak szacunku, hałaśliwość i gwałtowne gesty. Przyznawał jej oczywiście prawo kochania, podziwiania, a nawet ostatecznie całowania. Ale cóż za maniery! Skądże je wzięła ta osoba? O ileż bardziej dystyngowaną była Sylwja i jej panny. Nawet bawiąc się z nim, śmiejąc i krzycząc, nie całowały go tak brutalnie. Dziwiło go, czemu Sylwja, umiejąca tak dobrze zmyć głowę swym poddankom, nie wzywała do porządku tej źle wychowanej osoby i nie broniła go przed tego rodzaju zakusami. Przeciwnie, Sylwja przybierała wobec Anetki ton niezwykle poufałej serdeczności i mówiła Markowi:
— No, dalejże, bądź grzeczny! Pocałuj swą mateczkę!
Matką jego była... oczywiście, racja... ale cóż stąd wynika? Tak... i ona była również potęgą domowego ogniska. Czuł jeszcze ciepło jej łona, miał na łakomych ustach wspomnienie słodkiego smaku matczynego mleka i cień skrzydeł dostrzegał, które go osłaniały. Pamiętał również straszny czas choroby, kiedyto niewidzialny wróg ściskał mu gardło i pochyloną nad sobą twarz możnej opiekunki i obrończyni... Wszystko to prawda! Narazie atoli nie była mu wcale potrzebna. Wspomnienia te i mnóstwo innych spoczywały na jego strychu, teraz były mu jednak zbyteczne zgoła... może się przydadzą później... ano, zobaczymy! Obecnie każda chwila sypała mu mannę niebiańską, którą zbierał łapczywie. Dziecko jest z natury niewdzięczne. To mens momentanea, nie ma czasu pamiętać o tem, co było dobre wczoraj, uznaje tylko chwilę bieżącą. A właśnie w bieżącej chwili Anetka popełniła błąd, pozwalając się zastąpić przez inną, milszą w oczach Marka, a nawet korzystniejszą dlań. Miast spacerować, niewiadomo gdzie po całych dniach poto, by wpadać jak bomba wieczór, Sylwja i inne kobiety ciągle zajmowały się Markiem i starały o jego łaski! Niechże ma na co zasługuje. Przyjmował więc jeno dość łaskawie wybuchy Anetki, a na grad jej szaleńczych pytań miłosnych odpowiadał z niechęcią i roztargnieniem tylko słowami: tak, nie, dzieńdobry, dobranoc, potem zaś, umykając przed nawałnicą i ocierając policzki, wracał do zabawy, lub na kolana Sylwji.
Anetka dostrzegła, oczywiście, że Marek wolał Sylwję, a Sylwja wiedziała to jeszcze lepiej i śmiały się obie, bagatelizując ten fakt. Ale w gruncie serca Sylwji pochlebiało to, zaś Anetka uczuwała zazdrość, ale nie przyznawały się wcale do tych uczuć. Jako dobra dziewczyna, Sylwja skłaniała oporne dziecko, by całowało matkę, ale Anetki nie cieszyły owe wymuszone pieszczoty, podobnie jak i Sylwji. Wprawdzie nie uświadamiała sobie, że, okradłszy sad biedaka, daje mu wspaniałomyślnie kilka owoców, ale bywa tak, że delektujemy się w milczeniu tem chętniej, nie mówiąc czegoś, coby nam przyczyniło przykrych skrupułów. Bez śladu tedy złośliwości Sylwja radowała się pieszczotami malca i właśnie w obecności Anetki podkreślała wpływ, jaki nań wywiera. Anetka zaś mówiła tonem swobodnym i nibyto żartobliwym:
— Co z oczu, to z myśli!
Ale serce jej nie brało tego żartem, gdyż nie było w niem ironji. Humor Anetki tkwił w umyśle, kochając, kochała głupio. O, jakże przykre jest być kobietą pośród kobiet i ukrywać to z musu. Śmiałyby się na widok biednego, zgłodniałego serca. Przy świadkach Anetka udawała, że miłość jej zblakła, opowiadała o przebiegu dnia, widzianych ludziach, tem czego się dowiedziała, co mówiła, lub robiła, słowem o sprawach obojętnych (ach, jakże obojętnych!)...
Ale znalazłszy się nocą we własnem mieszkaniu, sam na sam z dzieckiem, całą duszę otwierała miłości i trosce. Radość i namiętność płynęły kaskadą, bo ostrożność była zbyteczna i kryć niczego nie miała. Syn stawał się w tych godzinach wyłączną własnością matki. Nadużywała tego potrochu i nużyła dziecko szaloną czułością. Zdala od Sylwji nie czuł się Marek panem sytuacji i mały polityk nie okazywał niechęci. Aż do rana musiał szczędzić tej dziwacznej matki, tedy chcąc skrócić czas obcowania z nią, udawał, że jest śpiący. Nie wysilał się nawet zbytnio, bo sen rzeczywiście przychodził rychło po pracowitym dniu. Ale nie spał jeszcze zazwyczaj, gdy spoczywał z zamkniętemi oczyma, bezwładny, jak zarżnięty baranek, w objęciach matki. Anetka musiała przerywać świegotanie, nieść go do łóżka, a mały żartowniś, tonąc zwolna w śnie rzeczywistym, śledził z pod oka łatwowierną matkę, która go adorowała w milczeniu. Czując swą przewagę, doznawał miłego wrażenia, a zdarzało się nawet, że pod jego wpływem zarzucał rączki na szyję klęczącej. Te niespodzianki wynagradzały Anetce wszystko, ale nie zdarzały się często, gdyż chłopak był oszczędny bardzo. Anetka zazwyczaj szła spać zgłodniała, nim jednak zasnęła, obracała się ciągle na łóżku, nadsłuchając oddechu syna i snując gorączkowe myśli. Gdy jej nie pocałował, jak należy, mówiła sobie:
— Nie kocha mnie!
Serce jej się ściskało, ale zbierała zaraz całą wolę i karciła się:
— Cóż to znowu za pomysł!
Należało zdeptać tę myśl, jakżeby bowiem żyć z nią można! Nie, to nieprawda!... Miałaż obwiniać własne dziecko? Pospiesznie zaczynała wyszukiwać dowody przywiązania Marka i wspominać chwilę pieszczot. Radaby była pod tem wrażeniem wyskoczyć z łóżka i całować go. Ale cicho, sza... nie zbudzę dziecka, za nic! Jakże ślicznie oddycha... Skarbie mój! O, jakież szczęście czeka mnie kiedyś!...
Wobec tego, że chwila bieżąca była nieco chuda, by ją wypełnić, Anetka wytworzyła sobie w przyszłości obraz współżycia z synem, odpowiadający pragnieniom. Koniecznem jej było bożyszcze dla spożytkowania sił przyrodzonych, które w czasach ostatnich na nowo ją dręczyć zaczęły.



Nie była to już owa melancholja, przepojona niepokojem, jaka poprzedziła chorobę dziecka i podczas niej ustała, nie było to już uczucie, że życie chroma i niema ani sił, ani interesu, by je wieść dalej, nie był to już odpływ morza.
Wracała fala przypływu, głosząc swój pochód hukiem bałwanów i zjawami nocnemi. Macierzyństwo zaspokoiło na czas pewien zmysły, a trud fizyczny życia pracy otamował je. Ale w ciemku fale tłukły o skały. Dusza krążąc po serpentynie, dotarła do punktu bliskiego temu, w którym się znajdowała czasu pobytu w Szwajcarji i wiośnie miłosnej z Rogerem Brissot. Był to punkt bliski, ale nie ten sam, bowiem krążąc, posuwamy się w czasie i zejść poniż niego niesposób. Anetka dojrzała, niepokój jej nie miał już czystości dziewiczej, była kobietą, pożądania jej wyostrzyły się, sprecyzowały i wiedziała teraz, dokąd dążą. A jeśli wiedzieć tego nie chciała, to dlatego właśnie, że nie było tu żadnej wątpliwości. Dojrzała zarówno wolą, jak i ciałem i wszystko w niej wzbogaciło się i nabrało namiętnych cech.
Wyhynęły z mroków znane przeraźne demony, nadchodziło burzliwe południe, zaległa parna cisza, grożąca piorunami. Przedtem panowała radość, lub niewinne troski poranka, a chmury płynęły przez jej twarz, nie zatrzymując, się. Teraz zwisły nieruchomo. O ile nie musiała panować nad sobą przy ludziach, lub nie przeszkadzało jej dziecko, zapadała w milczenie, a pomiędzy brwiami miewała poprzeczną brózdę. Spostrzegłszy ten stan, wymykała się niepostrzeżenie, szła do siebie, porządkowała, zaściełała łóżko, przewracała materace, ocierała meble lub okna, a wszystko czyniła z nadmierną żywością, chcąc zgłuszyć buntownicze myśli. Często martwiała w pół gestu, stojąc na krześle, z jakąś szmatką w ręku, lub oparta o uszak okna. W takich chwilach zapominała o wszystkiem, o przeszłości, chwili bieżącej, zmarłych i żywych, a nawet własnem dziecku. Patrzyła, nie widząc, słuchała, nie słysząc, i myślała bez żadnej myśli. Jakiś płomień lśnił w próżni, jakiś żagiel wydymał wichr, czuła mocarne tchnienie w ciele własnem, w którem tak trzeszczały, jak w okręcie maszty. Potem występowały z bezkresu zarysy otoczenia. Z podwórza płynęły znane dźwięki, poznawała śpiewny głos dziecka, ale sen nie ustępował, zmieniał tylko kierunek. Był niby świegot ptaka w letnie popołudnie. O jakąż moc miłości dać możesz, serce, słońcem oblane! Chyba świat brać w ramiona, a ciężki to łup! Świadomość ustawała, Anetka tonęła w jakiejś migotliwej toni, gdzie nie było ni śpiewu, ni głosu dziecka, ni jej samej nawet... tylko potężna wibracja słoneczna.
Budziła się, oparta o okno.
Ale nocą opanowywały ją na nowo napastliwe marzenia, które znikły od urodzenia Marka. Przychodziły w grupach, po trzy, czy cztery i snuły się jedno za drugiem. Anetka staczała się w coraz to nowe, a rano wstawała złamana, przeżywszy dziesięć nocy w ciągu jednej, i nie chciała wspominać tego, o czem śniła.
Otaczający spostrzegli zatroskany wyraz twarzy, nieprzytomne oczy, nie pojmowali tej nagłej zmiany, ale nie troszcząc się tem, przypisywali wszystko przyczynom zewnętrznym i trudnościom materjalnym. Ten okres niepokoju był czasem głębokiej odnowy dla Anetki. Nie oceniała go, jak należało, gdyż cięższy był dla niej od okresu ciąży, a była to także ciąża skrytej duszy. Żywa ta istota tkwi, niby ziarno, w materji, humusie i glinie ludzkiej, gdzie pokolenia zostawiły szczątki swoje. Dobyć ją stamtąd, to zadanie życia. Trzeba poświęcić całe życie, by ją porodzić, a często akuszerką jest śmierć.
Anetka bała się tajemnie owej istoty nieznanej, która, rozdzierając ją w strzępy, wynurzy się kiedyś na świat. Przepojona wstydem, zamykała się czasem bezwiednie sam na sam z ową istotą immanentną i toczyła z nią bój. Powietrze przepełniała elektryczność, wstawały tchnienia, zapadając zpowrotem w bezruch. Anetka czuła to niebezpieczeństwo, mimo, że świadomie usunęła w cień to, co jej przeszkadzało. „W cień“, znaczyło do jej mieszkania, a nie dodaje zgoła otuchy, gdy wiemy, że mieszkanie nasze pełne jest, od dołu do góry, istot, których nie znamy wcale.
— Jestem sama tem wszystkiem! — mówiła sobie. — Ale czegóż to wszystko domaga się ode mnie? Czegóż ja sama żądam od siebie?
Odpowiadała zaraz:
— Nic ci się już nie należy. Masz, co twoje.
Wówczas wola nabierała prężności i miłość kierowała się gwałtownie ku dziecku. Niezbyt pomyślny był ten nawrót macierzyńskiej namiętności. Musiała się skończyć porażką, albowiem była anormalna, przesadna i chorobliwa... (namiętność owa była niemożliwą do ziszczenia próbą skierowania zwrotnicy różnorakich instynktów na drogę obcą im zgoła, a instynkty te omamić się nie dały). Odbiło się to na dziecku, a Marek podniósł otwarty bunt przeciw tego rodzaju zawłaszczeniu. Nie ukrywał już teraz niechęci do matki. Uznał ją za „niemożliwą“ i wypominał jej to w przepojonych gniewem monologach, których na szczęście nie słyszała Anetka. Sylwja podsłuchała go raz i zburczała, śmiejąc się do rozpuku. Marek stał w kącie, przy drzwiach, rozmawiając ze ścianą, wygrażał pięściami i wykrzykiwał: Do zielonej pasji doprowadza mnie ta kobieta!



Kreślimy ustawicznie dzieje życia i zdaje nam się, że je dostrzegamy, gdy tymczasem to jest jeno szata życia wewnętrznego. Te jeno wydarzenia oddziaływają na nie tylko, które sobie samo wybierze, rzec można nawet, które wytworzy, a w wielu wypadkach twierdzenie powyższe jest ścisłą prawdą. W ciągu miesiąca przechodzi koło nas dwadzieścia wydarzeń, a są dla nas bez znaczenia, gdyż nie mamy z niemi co zrobić. Ale jeśli jedno nas dosięże, to można iść o zakład, żeśmy mu oszczędzili pół drogi, idąc naprzeciw. Jeśli wstrząśnienie wyzwala w nas sprężynę, to była ona oczywiście napięta i na wstrząśnienie czekała.
Z końcem roku 1904 zelżało napięcie moralne Anetki, a dokonane w niej zmiany zeszły się niejako z pewnemi wydarzeniami, które zmieniły dużo w jej otoczeniu.
Sylwja postanowiła wyjść zamąż. Miała lat dwadzieścia sześć, naużywała się do syta wolności, teraz zaś zapragnęła spróbować rozkoszy życia rodzinnego. Niespieszno jej było z wyborem. Materjał, z którego uszyty jest kochanek, winien być efektowny, a niekoniecznie trwały, natomiast dobry mąż to sukno pierwszej jakości. Oczywiście, Sylwja chciała również, by jej się podobał, ale różne są rodzaje podobania, a gdy idzie o męża, niema co myśleć o szaleństwach. Sylwja zwróciła się o poradę do rozumu, a także do t. zw. względów społecznych. Przedsiębiorstwo jej kwitło, a firma „Sylwja, suknie i płaszcze damskie“ była w modzie i posiadała liczną klientelę pośród średniego mieszczaństwa, żądającego elegancji i stylu, przy umiarkowanych cenach. Doszła do granic, których o własnych siłach przekroczyć nie mogła. W rozwoju dalszym musiała zespolić się z kimś drugim i przyłączyć do pracowni sukien warsztat krawiecki kostjumów damskich.
Nie mówiąc słowa, rozglądała się za fachowcem, najodpowiedniejszym dla niej, potem wybrała z całą rozwagą, a dokonawszy wyboru, postanowiła wyjść za niego. Miłości także przeznaczyła w tem pewne miejsce, gdyż nie wzięłaby człowieka niemiłego sobie, ale uznała, że miłość przyjdzie potem, jako deser, na pierwszy zaś plan wysunęła interes.
Szczęśliwy wybraniec nazywał się Selve (Leopold), a Sylwja ułożyła zgóry szyld nowej firmy: Selve & Sylwja. Firma jest dla kobiety zawsze sprawą ważną, ale Sylwja nie była tak jednostronna, by na tem jeno poprzestaći wzięła Selve’a, bowiem był partją poważną. Niezbyt już młody bo mu trzydzieści pięć lat minęło, był to, jak powiadają, mężczyzna dość przystojny, to znaczy dość brzydki, ale silnie zbudowany, rudawy, rumiany, zajmował stanowisko pierwszego przykrawacza w słynnej firmie, był doskonałym fachowcem, zarabiał sporo i nie biegał za spódniczkami, Sylwja zasięgnęła informacyj i sprawa została zadecydowaną... oczywiście, w jej głowie narazie, gdyż nie pytała Selve’a o zdanie. Ale zgoda wybrańca była troską drugorzędną, a Sylwja podjęła się ją usunąć.
Selve nie miał zgoła takich zamiarów. Lubił wygody, był przywiązany do swych nawyczek, dobroduszny, pozbawiony wielkich ambicyj, miał dość egoizmu i chciał pozostać bezżennym, to też poprzestawał na drugorzędnem, nieodpowiedzialnem stanowisku u przedstawiciela wielkiej marki, który wiedział, co wart taki jak on człowiek. Ale Sylwja przewróciła za jednym zamachem wszystkie jego plany i zniweczyła mu spokój. Spotkała go raz, to znaczy spowodowała spotkanie na jesiennej wystawie mód, na którą przybyli oboje w celu obejrzenia modeli, które należało puścić w świat. Koło Sylwji kręciło się dużo młodych ludzi, a ona rozdzielała uśmiechy i złośliwostki, odurzając do reszty trzech, czy czterech mocno nią zajętych amatorów, i nie zwracała uwagi na Selve’a. Potem i to właśnie w chwili, kiedy zaczynał im zazdrościć, spostrzegł, że jest jedynym przedmiotem jej łaskawości. Sylwja zwracała się wyłącznie do niego, jakby innych nie widziała wcale. Wzruszyło go to tem więcej, że nagłą zmianę przypisał jeno przymiotom osobistym i za pierwszym atakiem uległ, porzucając wszystkie swe postanowienia.
Wkrótce potem Sylwja poprosiła Anetki, by jej dotrzymała towarzystwa wieczór, po kolacji, kiedy już nikogo nie było w pracowni.
— Proszę o to, — objaśniła — gdyż oczekuję pewnej wizyty.
Anetka zdumiała się.
— Cóż ci po mnie? Czyż go nie możesz przyjąć sama?
Sylwja odparła z powagą:
— Będzie to wyglądało przyzwoiciej.
— Ten atak konwenansu nastąpił, zda mi się, dość późno!
— Lepiej późno, niż nigdy! powiedziała nieco urażona.
— Gadasz głupstwa! Powiedz to komu innemu!
— Zaraz to zrobię.
Anetka pogroziła jej.
— A więc rzecz poważna? Któż to jest?
— Właśnie przyszedł.
Selve zadzwonił w tej chwili. Wszedł i doznał niejakiego rozczarowania, nie zastając Sylwji samej. Ale zrobił dobrą minę, jak człowiek kultury. Tylko nie był w stanie ukazać się z najlepszej strony, będąc sam z dwoma kumoszeczkami, dość niepokojącemi i to zostającemi widocznie w porozumieniu. Śledzony przez dwie pary oczu, powiedziawszy kilka dość ciężkich komplementów Anetce, zaczął się rozwodzić nad zawodem i swem życiem pracowitem. Anetka, powodowana miłosierdziem, zadawała mu pytania z miną zainteresowaną. Napełniło go to zaufaniem, jął zwierzać się z trudności zawodu, jego cech ujemnych i sukcesów, nie pomijając sposobności uwydatnienia swych zalet. Zdawał się prosty, serdeczny, skromny i grał w otwarte karty. Roztropniejsza Sylwja patrzyła narazie w karty partnera. Anetka, usunięta rychło na drugi plan, przyglądała się grze, zdziwiona nietyle zręcznością siostry, co skromnością jej wyboru. Sylwja znalazłaby z łatwością partję o wiele świetniejszą, ale nie chciała tego, niedowierzając mężczyznom zbyt pięknym i wybitnym. Nie wzięłaby też oczywiście dandysa, ni głupca. Poruszała się... in medio. Wolała zdolnego przykrawacza, niż właściciela. Wiedziała, że w małżeństwie obie strony chcą brać i dawać, jest to kwestja popytu i podaży. Chciała zostać panią u siebie, czegóż atoli chciał on? Ach, ten biedny chłopiec chciał, by go kochano dla niego samego, dla pięknych jego oczu, ale wiedział, dobrze, iż jest to niemożliwe, gdyż daleko mu było do piękności i osobistego uroku. Miał atoli tę słabostkę, że pragnął małżeństwa z miłości... rzecz to śmieszna... nieprawdaż? Sam wzruszał ramionami, gdyż nie był wcale naiwny, a jako sceptyczny Francuz, znał życie i kobiety. Niestety, pożądania serca są silne... dziwnie silne! Czemużby go któraś pokochać nie miała? Wszakże wart był tyle co inni!... Z tego też powodu był naprzemian skromny i nudny niemal, a ciągle śledził niezręcznie sytuację, pytając wielkiemi, niebieskiemi oczyma:
— Kochaszże mnie?...
Sylwja robiła minki słodkie... niby tak... niby nie... wiedząc, że niepewność podsyca miłość.
Gdy się znalazły same, powiedziała Anetka:
— Nie igraj z nim zbytnio.
— Czemużby nie? — odparła Sylwja, przeglądając się w zwierciadle. — Rzecz warta trudu.
— Więc to sprawa poważna?
— Zupełnie poważna.
— Nie wyobrażam sobie ciebie żoną.
— Zobaczysz mnie jeszcze kilka razy w tej roli.
— Nie lubię żartów na ten temat!
— Na jakiż więc temat żartować...? Jesteś czemś w rodzaju Armji Zbawienia... czy pani Booth (wymawiała: Botte)... No, nie marszcz czoła! Nie porzucę tej potrawy przed skosztowaniem. Chcę małżeństwa na stałe, gdyby jednak minęło prędko, przystanę i na to.
— Nie boję się o ciebie! — powiedziała Anetka.
— Doprawdy? A więc o niego? Dziękuję! Zajął cię, widzę!
— Nie wart on ciebie, Sylwjo, ale nie chciałabym, by ten poczciwy człowiek cierpiał z twego powodu.
Sylwja uśmiechnęła się, pokazując do lustra zęby:
— By cierpiał, powiadasz? Każdy zadaje drugiemu cierpienie, to rzecz błaha! Będzie cierpiał, ręczę ci za to... Biedaczek... chciałabym być na jego miejscu. Nie troszcz się, droga moja, o niego! Czy sądzisz, że nie wiem, ile wart mój Adonis? Niema w nim wiele świetności, ale zato pełną posiada wagę. Znam się na tem, ale nie powiem mu tego, gdyż psując mężczyzn, daje się im przewagę nad sobą. Zdaję sobie z wszystkiego sprawę i żadne z nas nie poniesie krzywdy. Trochę go podręczę (dobrze mu zrobi, gdy nieco schudnie), ale tortury nie przeciągnę ponad potrzebę. Oczywiście, muszę też dostać, co mi się należy, inaczej bowiem uznam za swój święty obowiązek odpłacić mu z nawiązką. A płacę zawsze gotówką, jako dobry kupiec, który obdziera klientów na tyle tylko, by wyżyć jako tako. Niechże tedy nie usiłuje łapać mnie za czub, bo źle na tem wyjdzie i to jak jeszcze!
— Straszna rzecz! — zawołała Anetka. — Ta dziewczyna nie umie mówić serjo!
— Życie byłoby wprost nieznośne, gdyby się mówiło serjo o poważnych sprawach!
Leopold ponowił wkrótce odwiedziny, a Sylwja nie pozwoliła mu długo usychać z tęsknoty. Zbadała pozycję nieprzyjaciela, przeliczyła skryte poza szańcami zapasy broni i aprowizacji, a potem wystąpiła do boju i w okamgnieniu przeprowadziła co chciała. Do ostatniej chwili Leopold zachował złudzenie, że sam powziął myśl założenia wielkiej firmy krawieckiej pod godłem „Selve & Sylwja“.
Termin ślubu oznaczono na połowę stycznia, kiedy robota ustaje potrochu, a tygodnie poprzedzające ten czas były okresem wielkiego rozradowania dla pracowni, Leopold raczył całą bandę, lub zabierał ją do teatru, czy kina. Wszystkich ogarnęła chęć śmiechu i wesołości. Zdawało się, że małżeństwo jednej z członkiń przedsiębiorstwa wprowadza je do całego domu. Każda z dziewcząt witała mile gościa, szepcząc mu:
— Pamiętaj! Następnym razem na mnie kolej!
Anetka uległa także ogólnej wesołości. Miast odczuwać tem więcej omyłkę życiową, poznała, że troski jej były właściwie błahostką. Ześlizgnęły się po jej lędźwiach, jak koszula. Strapienie nie trzyma się młodego ciała! Mimo to jednak, samo owo małżeństwo nie radowało jej, gdyż oddalało od niej umiłowaną siostrę, a przytem pewną melancholją napełniał ją fakt, że ta piękna dziewczyna oddaje się człowiekowi, będącemu potrosze prostakiem, Anetka marzyła dla Sylwji o czemś innem. Ale nacóż się przydają drugim nasze marzenia? Chcą być szczęśliwi na swój, nie zaś nasz sposób i mają rację...
Sylwja była zadowolona. Przywiązanie Leopolda i podziw jego schlebiały jej dumie, a nawet wprawiały w drganie serce i, jak to powiedziała siostrze, oceniała doskonale silny charakter swego wybrańca. Spodziewała się dostać towarzysza solidnego i nie krępującego, co ceniła, mimo że nie miała zamiaru korzystać z wolności (któż to zresztą może przewidzieć!), i zapewniła się, że nie zażąda zbyt ścisłego rachunku z tego, co było. Leopold nie pragnął poznać przeszłości Sylwji, ufał jej, a to mu miała za dobre. Doświadczcnie życiowe nie zostawiło Leopoldowi wielu złudzeń, a także nie uczyniło go niezłomnym, nauczył się zasady serdecznego egoizmu, który, łącząc ludzi sceptycznych, a miłych sobie wzajem, nie wymaga od drugich tego, czego im samemu dać nie może.
Sylwja czuła się w gruncie rzeczy dużo bliższą Leopoldowi, niż Anetce. Kochała ją więcej, ale gdyby Anetka była mężczyzną, (powiedziała jej to nawet ze śmiechem), nigdyby za nią nie wyszła! O nie, sprawa przybrałaby zły obrót!...
Selve dawał jej pewność zupełną i ta okoliczność sprawiła, że nie myślała o nim, ale o weselu, sukni, jaką sobie uszyje, przyszłem gospodarstwie i wielkich planach komercjalnych. Rada temu była i czuła pełne zadowolenie.



Ślub odbył się pewnego, słonecznego dnia zimowego.
Selve zabrał potem wszystkich do lasku Vincennes, gdzie się bawiono wesoło, a Anetkę porwał też nastrój ogólny. Dawniej raziłaby ją niezawodnie hałaśliwość tych, nieco prostackich rozrywek, teraz jednak śmiała się wraz z dzielnymi chłopakami i dziewczętami, świętującymi rzadko w ciągu pracowitego życia swego. Wzięła udział w zabawie i zachwycała wszystkich zapałem swym. Dziwiło nawet Sylwję to szczere rozradowanie siostry, zazwyczaj chłodnej i wzgardliwej. Grała w ciuciubabkę, z chustką na oczach, zarumieniona, z otwartemi ustami, roześmiana, wnosząc głowę i rozpościerając ramiona, jak skrzydła, stąpając szerokiemi krokami, potykając się i śmiejąc w głos... Któż posiądzie namiętne ciało tej dziewczyny, ślepej w tej chwili? Kogo ona weźmie? Nie jeden tak pytał, patrząc na Anetkę. Lecz ona myślała jeno o grze samej. W cóż się obróciły wczorajsze, ciążące jej troski, gdzie znikła mina ponura, odęta, nieprzytomna? Wszystko znikło, a Sylwja przypisywała to sobie, że zdołała rozruszać siostrę i radowała się wielce. Ale Anetka wiedziała, że powód tkwi gdzieindziej. Nie dlatego się śmiała, że wesele ulżyło jej troskom, ale przeciwnie ulga w troskach umożliwiła jej śmiać się na weselu...
Cóż się tedy stało? Dziwna owa rzecz nie była dziełem jednego dnia, mimo, że dnia jednego wyszła na jaw.
Przed paru tygodniami siedziała pewnego niedzielnego ranka, napoły rozebrana, przed gotowalnią. Miała dziś czas ubrać się, jak należy, gdy w dni powszednie wcześnie wychodziła z domu. Czuła znużenie całego tygodnia pracy. Dziecko, wstawszy przed chwilą, wyślizgnęło się do ciotki, Marka zainteresowało wielce wesele, a Sylwja radowała się nieustannie refleksjami malca, który je wypowiadał tonem człowieka doświadczonego. Chcąc się przypodobać Sylwji, Leopold pieścił Marka, jakby był pieskiem żony, a dumny z tego malec, czując swą wagę, przesiadywał ciągle na dole i niechętnie jeno wracał do matki. Napełniało to Anetkę goryczą, tej jednak niedzieli znużenie wzięło górę nad troską, a nawet doznawała czegoś w rodzaju ulgi. Wzdychała jednak z nawyku. Rozkoszowała się dziś owem znużeniem i możnością spoczynku przez cały długi dzień. O Boże, jakże miło nie ruszać się wcale! Niedziela! Dawniej Anetka nie miała pojęcia, co znaczy niedziela!
Jest się znużoną! Ach, jakże miło siedzieć bez ruchu. Spałby człowiek, zda się, tysiąc lat... A nawet siedząc niewygodnie, nie chce się uczynić poruszenia dla przybrania innej pozycji. Jest w tem dziwny urok, którego płoszyć szkoda. Tedy cicho, sza... nie trzeba się ruszać! Jakże dobrze!...
Spoglądała przez okno na dym, ulatujący z komina piekarza. Porwany wiatrem, zataczał kręgi, wesołe woluty, rozlewał się szerokim kręgiem i biegł tanecznie po szafirze nieba. Oczy Anetki śmiały się, a myśli jej tańczyły także po roztoczy powietrza, zakreślając szaleńcze arabeski. Ciężar ziemi ześlizgnął się cały w dół, umysł jej czuł się nagim w wietrze i słońcu. Nuciła półgłosem... I nagle ujrzała rozwarte w zachwycie oczy młodzieńca, który na nią spoglądał minionego dnia w omnibusie. Nie znała go i nie było nadziei zobaczyć go kiedykolwiek jeszcze. Ale to spojrzenie, pochwycone znagła, za obrotem głowy (gdy sądził, że go nie widzi), świadczyło tak naiwnie o niepowściągnionej skłonności, że zostawiło jej w sercu rzeźwe rozradowanie... Udawała, iż nie zna przyczyny. Ale zwierciadło odbijało jej uśmiech i patrzyła teraz na siebie oczyma człowieka, który ją kiedyś pokocha... Gdzież się podziały troski? Słyszała kędyś w dali, bardzo daleko ich grzmienia, dolatujące zrzadka.
— Dość tego! Niema celu! Trzeba mieć rozum!
Nie było w tem nic nowego, Anetka powtarzała sobie nieraz te słowa, nowość polegała jeno na tem, że uczyniła im zadość! Nie sprawił owej przemiany rozum, bo jest to dobry doradca, ale doradca nie bywa nigdy wykonawcą, zaś serce może ulec jeno racji serca.
Nie zbrakło teraz owej racji Anetce. Zgodziła się przyznać, że dotychczasowe jej wymagania macierzyńskie były pozbawione sensu. Jeśli zaś to nastąpiło, to dlatego, że zmartwychwstały inne pożądania, dotąd tłumione. Nie mogła, ani też nie chciała przeczyć, a raz dawszy to milczące przyzwolenie, uczuła się oswobodzoną. Zbudzony głos młodości powiedział:
— Nic jeszcze nie jest stracone. Masz prawo do szczęścia! Życie twoje zaczyna się dopiero...
Świat cały ożył, wszystko zaczęło pachnieć, a nawet podczas dni chmurnych przebłyskiwało raz po raz słońce. Anetka nie tworzyła żadnych planów na jutro. Oddała się odzyskanemu szczęściu przyszłości, nie badając jakiem będzie... Tak... była w istocie młoda, jak młode lato, i miała przed sobą całe jeszcze, długie życie... Nigdy tego dość być nie może!



Nastała w lutym wczesna wiosna, tak urocza w Paryżu. Była ona jeszcze raczej w niebie i sercach, a wszystko lśniło czystem światłem i kraśniało radością, niby zbudzone dziecko. Zaczęły się piękne dni roku, zanim jeszcze nadleciały ptaki, słychać było, iż wracają, podobnie jak z wysokiej wieży, sterczącej w jasne niebo, widać chmary jaskółek, przepływających na skrzydłach morze. Świegot ich słyszymy sercem...
Jak każda istota zdrowa, kochała Anetka wiosnę i utożsamiając się z nią, czerpała z jej zapasów tajemnych. Żyła uniesieniem odnowy.
Chodziła szczęśliwa, że chodzić może, radowała ją też praca, po której wracała, przynosząc do domowego ogniska mocne zmęczenie i doskonały apetyt. Zaczęły ją na nowo interesować sprawy ducha, książki i muzyka, zaniedbane od lat czterech, a czasem biegła nawet o późnym wieczorze na drugi koniec miasta, by skorzystać z biletu na koncert. Zazdrościła jej teraz ożywienia Sylwja, niezadowolona z zaczynającej się ciąży.
Podczas tych wieczornych przechadzek czuła nieraz, że ktoś za nią idzie. Zrazu nie dostrzegała tego, roztargniona, marząca, ale po chwili przerywała monolog pod wrażeniem, że ktoś się czepia jej obcasów. Budziła się, oglądała z zaciekawieniem na to coś szeptające, potem zaś wzruszała ramionami, albo krzywiła się i ruszała żwawo przed się, rzuciwszy napastnikowi:
— Stary cymbał!
Ten stary cymbał bywał zazwyczaj młodym, a Anetka myślała:
— Za dwanaście lat Marek mógłby zrobić to samo.
Przystawała oburzona, fałszywy Marek musiał znieść gromowe spojrzenie, skierowane do innego winowajcy, i zmykał spiesznie. A oczy Anetki rozjaśniał zaraz śmiech. Bawiła ją mimo wszystko myśl, że mogłaby zobaczyć w tej roli Marka, rosłego, ślicznego chłopca swego. Schlebiało to miłości macierzyńskiej, ale, oczywiście, czyniła sobie z tego powodu wyrzuty. Nie... raczej Markowi dawała reprymendę.
— Bezwstydniku! — wołała. — Wytargam cię za uszy, gdy wrócę.
I czyniła to naprawdę.
Bawiły ją te drobne przygody... zwłaszcza z początku... nie wiedziała, co później nastąpi.
— Do licha! Czyż nie można już chodzić spokojnie ulicami? Czyż zaraz ma ktoś kobietę podejrzewać o miłosne zachcianki, jeśli patrzy w prawo i lewo, tak sobie, poprostu z uciechy, i śmieje się, idąc w swoją stronę? Ach, miłość...znam ją i napatrzyłam się jej dość. Ci głupcy sądzą, że obejść się bez nich nie można! Nie przypuszczają, by bez nich istnieć mogło szczęście, by można się czuć szczęśliwą poprostu dlatego, że pogoda, że się jest młodą, że nie brak tego co najkonieczniejsze!... Niechże sobie myślą, co im się podoba... nic mi do nich!... Wszakże nie spojrzałam nigdy na żadnego!
Spozierała jednak, a będąc w stanie błogosławionym (to znaczy w stanie wesela i wolności), nie idealizowała ich wcale. O, nie! Dziwiło ją nawet, że można zakochać się w mężczyźnie. Niezbyt to piękne zwierzątko! Trzeba chyba całkiem stracić głowę, by się wydał ponętnym? Córka Rivière’a, prawowita Francuzka, mocnego klasycznego gatunku, która czytywała Rabelaisa i Moliera, powtarzała słowa Doryny, skierowane do Tartufa.
Drwiąc nibyto z miłości (ach, cóż za kłamstwo!), prowokowała ją i nosiła ją w sercu swojem, robiąc przytem minę zaspanej i chytrej jednocześnie. Drobne te utarczki poprzedziły właściwy atak. Nadciągał nieprzyjaciel... kochanek!...

Jakże było jednak można przypuszczać? Każdy inny, mniejsza z tem! Ale on? To chyba żart!
Juljan Dumont liczył tyle lat mniej więcej co Anetka, to jest około trzydziestu. Średniego był wzrostu, trochę za barczysty, o smutnym nieco wyrazie twarzy, któraby była nawet niemiła, gdyby nie oczy dość piękne, ciemne, słodkie, poważne, a korne i pieszczotliwe, gdy zostały przyswojone. Czoło miał kościste, ze zmarszczką pośrodku, nos duży, policzki wydatne, krótką, czarną brodę, usta przyjemne, skryte pod wąsem, za długim nieco (krył jakby z rozmysłem to, co miał najładniejszego). Cera Juljana była matowa, żółtawa, niby stara kość słoniowa, jak to bywa u człowieka żyjącego więcej książkami, niż słońcem. Nie brak było inteligencji ni dobroci jego twarzy, trochę ponurej, skupionej w sobie, nie wyrzeźbionej dotąd dłutem namiętności. Całokształt dawał wrażenie niepewności i zniechęcenia.
Był naiwniejszy i świeższy od Anetki, która zachowała też dużo tych cech. Mimo doświadczenia, raczej krótkiego i gwałtownego, jak gruntownego, Anetka niewiele wiedziała o miłości. Poznała ją, coprawda, odziedziczoną po ojcu intuicją, a także rozmowy z Sylwją dostarczyły jej materjału obfitszego może, niż zasoby królowej Nawary, ale niewiele korzystamy zazwyczaj z lekcji, której serce nie przestudjowała kosztem własnym. Napotykając w życiu to, cośmy wyczytali, nie poznajemy się na tem zgoła. Uświadomiona Anetka miała jeszcze duże braki, Juljan zaś był zupełnym nieukiem.
Żył poza miłością. Unikamy zwłaszcza we Francji wspominania o tego rodzaju niewiniątkach. Pobudza to do żartów łatwych, a mimo inteligencji poruszamy się ciągle w tych samych formach. Dużo jednak istnieje takich „niewiniątek“. Sprawiają to skrupuły religijne, lub purytanizm moralny, albo wreszcie wrodzona, często chorobliwa nieśmiałość, najczęściej zaś ciężka praca, pochłaniająca czas młodości, życie w biedzie i wysiłek codzienny. Uniemożliwia to miłość w znaczeniu powszedniem, a napełnia poszanowaniem dla miłości przyszłej, która przyjdzie kiedyś (lub też nie przyjdzie). Dodatkowo odgrywa tu rolę chłód krwi i powolność północna dojrzewania serca, która zresztą nie prejudykuje przyszłej namiętności, ale raczej nasila ją, gromadzi i magazynuje. Liczni są tacy ludzie, których istnienia nie domyśla się nawet młodość szczęśliwa i bujna. Chodzą oni z pustemi rękami i żyją na uboczu. Juljan znał życie niemal wyłącznie o tyle, o ile nad niem rozmyślał.
Pochodził z rodziny mieszczańskiej, biednej, pracowitej, składającej się jeno z ojca i matki. Ojciec, profesor szkół niższych, zapracował się, matka poświęciła wszystko synowi, syn zaś poświęcił wszystko matce. 108 Byli katolikami wierzącymi i praktującymi, o poglądach liberalnych, wiedli życie pracowite, jednostajne, ożywione surowo jeno świadomością czystego sumienia i pewnemi nawyknieniami. Nie interesowała ich polityka, a mierziła wszelka akcja publiczna, żyli w kulcie życia ukrytego, wnętrznego, domowego. Juljan, była to dusza nawskroś uczciwa, skromna i znająca wartość cnót cichych, a silnych. W sercu zaś jego kwitła poezja.
Był profesorem w jednem z liceów. Poznał Anetkę ongiś na uniwersytecie, gdy miał dwadzieścia lat i pociągnęła go zaraz od pierwszej chwili. Ale była bogata, przyjmowano ją w świecie, promieniowała młodością, przepełniał ją szczęsny egoizm, to też jako niedosiężna onieśmielała Juljana. Rezolutniejsi koledzy zajęli przy niej miejsce, któregoby może pragnął. Zazdrościł im, ale nie śmiał współzawodniczyć, uważając się za niższego, brzydkiego, niezdarnego, źle ubranego. Sądził, że się źle wyraża i daje fałszywe wyobrażenie o swej inteligencji, oraz szczerości. Paraliżowało go poczucie, iż nie posiada fizycznego wdzięku i to tem więcej, że odczuwał piękno, a uroda Anetki napełniała go cichem wzruszeniem. Była w jego oczach piękną. Nie posiadał śmiałości sądów, jak koledzy, którzy, emablując ją, jednocześnie poufale oceniali jej wdzięki jak i braki, a więc krzaczaste brwi, wypukłe oczy i krótki nos. Nie dostrzegał szczegółów, ale on jeden z pośród wszystkich ujmował harmonję całości i pojmował ją, wiedział bowiem, że każda forma jest wyrazem wnętrznej treści. Inni poprzestawali na znakach zewnętrznych. Nie oddzielał jej oczu, czoła i gęstych brwi od siły charakteru i umysłu. Patrzył zdala i sumarycznie, a widział lepiej, niźli potem, gdy, zbliżywszy się, zapragnął ją poznać. Był jednym z ludzi, którzy posiadając genjusz, potykają się za każdym krokiem.
Spotkali się po dziesięciu blisko latach pewnego ranka w sali bibljotecznej Św. Genowefy. Podniósłszy głowę z nad książki, spostrzegł Juljan po przeciwnej stronie stołu zaczytaną Anetkę. Miała na ciemnych włosach futrzaną czapeczkę, a płaszcz odrzuciła z piersi. Nadchodziła już Wielkanoc, ale zimno było jeszcze, a przez wielkie okna sali płynęło lodowate tchnienie. Juljan siedział z podniesionym kołnierzem, ona jednak miała szyję odkrytą. Przybrała pozycję, w jakiej ją widywał dawniej, oparta łokciem o stół, policzek złożyła na wierzchu ręki, pochyliła czoło, namarszczyła brwi i, wodząc oczyma po stronnicach, gryzła koniec ołówka. Uczuł wzruszenie z przed lat dziesięciu, ale mu nie postało w głowie, by wstać i zagadnąć ją.
Anetka czytała z wielkim zapałem, jak czyniła zresztą wszystko, ale umysł jej ścigał zawsze kilka myśli naraz. To, co czerpała z książki, jawiło się w licznej świcie obrazów postronnych, luźnie jeno związanych z tematem. Odpędzała je, ale wracały ciągle niedyskretnie. Najinteligentniejsza kobieta nie zapomina, czytając, nigdy o samej sobie, prąd wnętrzny jest w niej zbyt silny. Anetka przerwała na moment, by otworzyć szluzy temu prądowi.
Rozglądając się nieco mglistem spojrzeniem wokoło, ujrzała zapatrzonego w nią Juljana. Zrazu wydało jej się, że jest to jeno fragment owej świty obrazów wnętrznych, ale zaraz stanęła twardo wśród jawy, jak to czyniła rano, podnosząc głowę z poduszek. Wstała uradowana, podała mu przez stół rękę.
Przysiadł się do niej zmieszany i zaczęli rozmawiać. Oszołomiony niespodzianem szczęściem, mówił niewiele, ale zato paplała Anetka. Rada była zmartwychwstałej przeszłości, w której Juljan stanowił, coprawda, ogniwo zupełnie banalne i bardzo dalekie. Farandola pobiegła swoją drogą, on zaś został. Ale roześmiane oczy Anetki mówiły, że go pamięta, to też, skutkiem onieśmielenia nie wiedział, co mówi. Starał się niezręcznie taić wrażenie, jakie odniósł. Była mu teraz piękniejszą jeszcze niż ongiś, ale zarazem bliższą, bardziej ludzką... zgoła nową. Nie wiedział, czemu tak jest, nie wiedział nic, żył na uboczu, a plotki paryskie nie docierały do niego. Spytał, czy zawsze jeszcze mieszka przy Quai de Boulogne.
— Jakto? — zawołała. — Nie wiesz pan? Oddawna wyrzucono mnie stamtąd.
Nie rozumiał, więc wyjaśniła mu pokrótce, wesoło, że straciła majątek przez zaniedbanie własnych interesów.
— Dobrze się stało! — zakończyła, potem zaś jęła mówić o czemś innem, nie wspominając słowem o swem życiu. Nie chciała się kryć, ale te sprawy nie obchodziły nikogo. Przyznałaby się, oczywiście, gdyby nastawał i pytał. Ale nie śmiał tego uczynić... a w głowie mu huczała tylko jedna jeno myśl, że jest uboga, jak on uboga. I powiał zaraz wiatr nadziei.
Chcąc to ukryć, pochylił się z miną koleżeńską nad broszurą, którą czytać przestała.
— Co pani czyta?
Zaczął przeglądać stertę miesięczników.
— Pragnę odzyskać czas stracony, a to rzecz trudna. Od lat pięciu zarabiam na życie, daję lekcje i brak mi czasu. Korzystając ze świąt wielkanocnych i wolności, pochłaniam bibułę podwójnemi kęsami! Ot widzisz pan. Ale podołać trudno, tyle jest do zrobienia, mnóstwo rzeczy wyszło tymczasem i wszędzie są odnośniki do dzieł, których nie znam! Miły Boże, jakże to wszystko pędzi szybko!... Ale dogonię! Przysięgam, nie zostanę w tyle pośród drogi, jak maruder. Śliczne tam są rzeczy... koniecznie je zobaczyć muszę...
Juljan poił się jej słowami. Z wszystkiego zapamiętał tylko, że pracuje z wysiłkiem na życie i śmieje się... Rosła w jego podziwie, sięgając szczytów, niedostępnych Anetce dawnej. Porywała go, dając mu radość, jakiej nie miał w sobie.
Wyszli razem. Dumny z towarzystwa tak pięknej kobiety, pojąć nie mógł, że o nim pamiętała. Dawniej, ledwo raczyła zauważyć jego obecność, teraz jednak... o dziwo... cytowała różne drobne dotyczące go fakty! Zapytała o matkę. Wzruszyła go tem tak dalece, że porzucając nieśmiałość, zaczął opowiadać o sobie. Ale stękał, a słowa były jakby z lodu. Anetka słuchała z uprzejmą ironją, gotowa podpowiadać. Zaczynał dopiero odzyskiwać pewność siebie, gdy nagle podała mu rękę na pożegnanie. Ledwie zdążył spytać, kiedy wróci do bibljoteki, i rozradować się zapowiedzią, że przyjdzie nazajutrz.
Wrócił zmieszany, zawstydzony, obiecując sobie wszystko naprawić dnia następnego. Dziś pragnął jeno marzyć o tym cudzie przyjaźni. Anetka, którą nudziło środowisko Sylwji, rada była, ze swej strony, towarzyszowi z lat działalności intelektualnej. Nie był zbyt ożywiony... ach, istny sopel lodu!
Nazajutrz nie zmieniła także poglądu. Juljan odtajał dopiero w domu. Póki miał przed sobą Anetkę, brał zamróz w objęcia. Martwiło go to wielce, gdyż go miał dużo do powiedzenia (przygotowywał się do rozmowy jak do wykładu), zaś w jej obecności nie zostawało nic z wewnętrznego monologu, tyle razy odgrzewanego. Doznawał znudzenia, słysząc sam siebie. Równowagę odzyskiwał dopiero na terenie nauki, gdy nie szło o niego osobiście. Tutaj był ścisły, jasny, a nawet ożywiony, a Anetce to wystarczało zupełnie. Chciwa wiedzy, zasypywała go pytaniami, które go bawiły inteligencją, błyskotliwem, szybkiem, często fałszywem odgadywaniem, ale dążącemi tam, gdzie je chciał (często jednem słowem) zawieść... Upajała go ta twarz uważna, o wtopionych weń, by chwycić prędzej myśl, oczach, które nagle rozbłyskały... Zrozumiała! Radował się niewymownie wspólnotą myśli, słońcem niewidzialnem, oświetlającem niesiężne perspektywy i drogi nowe, któremi kroczyli razem, a na których był jej przewodnikiem. Rozkosz niewysłowioną dawały takie rozmowy, wiedzione w pełnej skupienia bibljotece, w kościele ducha.
Rozkoszą było to Juljanowi, ale nie sąsiadom, albowiem zapominając o ich obecności, mówili głośno. Anetka dawała znak ostrzegawczy, wychodziła, a on z nią. Ale straciwszy z przed oczu stół z książkami, stawał się w ulicy na nowo impotentem z dnia poprzedniego. Daremnie go pobudzała! Niezdolny opuścić jej, chciał ją odprowadzić aż do bramy, ale ględził, stękał, czasem nawet przez niezdarstwo wybuchał i stawał się niegrzeczny, tak dalece, że Anetka, zrażona potrosze, zadawała sobie pytanie:
— Gdzieby go tu zostawić?
Juljan zauważył zmarszczkę ironji w kącie zamkniętych ust Anetki. Przystanął nagle i powiedział tonem poirytowania:
— O, przepraszam... nudzę panią! Tak, tak, LATO. wiem to dobrze. Nie umiem mówić, odwykłem w samotności. Matka moja jest dobra, bardzo dobra, ale nie mogę się z nią dzielić myślami, gdyż wiele z nich niepokoiłoby ją i nie zrozumiałaby. Nie znalazłem nikogo, ktoby się niemi zajął... Nie marzę o tem nawet... Pani byłaś łaskawą słuchać z pobłażaniem. Posunęłem się aż do powiedzenia... nie, to niemożliwe. Tego powiedzieć niesposób, trzeba zachować dla samego siebie... Nie zajmie nikogo i nie jest to po męsku... Trzeba żyć i milczeć... Racz pani przebaczyć, że znudziłem.
Wzruszył Anetkę gorący ton tych słów, skromnych, a smutnych i dumnych jednocześnie. Odczuła pod powłoką chłodu dużo rozczarowań i poranionej wrażliwości. Pod wpływem porywu serca, któremu się nigdy nie broniła, uczuła dla Juljana pełne życzliwości politowanie i powiedziała gorąco:
— Nie, nie żałuj pan! Dziękuję bardzo, dobrze się stało, żeś pan mówił (poprawiła się bez złośliwości, ale tonem żartobliwym) ...żeś pan spróbował mówić. To rzecz nie łatwa, jeśli się odwyknie. Rada jestem nawet, żeś pan nie wprawny w mówieniu... wszyscy tak bardzo są wprawni...! Ale mam nadzieję, że pana przyzwyczaję. Dobrze? Nie masz pan i tak z kim mówić...
Juljan nie był w stanie odpowiedzieć, skutkiem wzruszenia, ale podziękował spojrzeniem wdzięcznem, choć jeszcze przestraszonem. Mimo, że minęła godzina powrotu, Anetka zawróciła, by z nim pospacerować jeszcze trochę, i mówiła doń tonem przyjacielskim i macierzyńskim, który mu był niby chłodna dłoń na bolącem czole. O tak, bardzo był udręczony ten stary chłopiec i należało postępować z nim łagodnie. Nabierał teraz życia... a jednak koniecznie musiała wracać. Anetka zaproponowała, by się widywali od czasu do czasu i przyznali, że te same rozmowy, które wiedli w bibljotece, możnaby toczyć w Luksemburgu, albo...
— Czemuż nie u mnie, w domu?
Anetka zaprosiła go na jedną z najbliższych niedziel, potem zaś uciekła, nie czekając odpowiedzi.
Ach, jakżeby mówił świetnie teraz, kiedy jej już nie było! Uprzytomnił sobie całą scenę i delektował się dobrocią Anetki. I nagle człowiek ten, zrównoważony umysłowo, utracił miarę w sprawach serca, a dawna myśl, że uczucia jego skazane są na bezwzajemność, ustąpiła miejsca innej, która mu szepnęła:
— A może...



Anetka nie domyślała się wcale przejść duchowych Juljana. Człowiek ten, pozbawiony zgoła wdzięku, chronił ją, jak sądziła, swym wyglądem zewnętrznym od uczucia miłości, a ta sama okoliczność winna była chronić również jego samego. Ceniła go i żałowała, a skutkiem tego był jej sympatyczny, co wzmacniało jeszcze poczucie, że może nań dobrze oddziaływać. Nigdyby atoli nie podejrzewała, że może mu, podobnie jak i sobie, niedowierzać.
Zapomniała całkiem o zaproszeniu, ale przywiódł jej to sam na pamięć zaraz następnej niedzieli, a Anetka przyjęła go zdumiona, ale ze szczerą radością. Juljan przygotowywał się przez cały tydzień na tę chwilę i nie dostrzegł zdumienia, ale samą jeno radość. To go rozpromieniło zupełnie. Deszcz padał, Anetka nie miała zamiaru wyjść po południu, że zaś nie oczekiwała gości, była w negliżu, a mieszkanie również wiele zostawiało do życzenia. Malec narobił swoim zwyczajem nieporządku, a mimo zamiłowania ładu, Anetka nie mogła nadążyć ze sprzątaniem. Juljan uznał ten „miły nieład“ wprawdzie nie za „dzieło sztuki“, ale dowód poufałości w stosunku Anetki do siebie. Zabiło mu serce, ale pragnąc się dziś pokazać ze strony korzystnej, udawał pewnego siebie, z czem mu nie było wcale do twarzy. Niezadowolona, że ją zastał wśród tego chaosu, wzięła mu za złe ten brak szacunku, zlodowaciała też, a za moment pycha Juljana leżała w gruzach. Siedzieli teraz sztywni oboje, jedno bowiem mówić nie śmiało, drugie zaś czekało z miną dumną i wzgardliwą...
— Nie sądź, niezdaro, że ci będę dziś pomagała! — błysło Anetce przez myśl.
Zaraz jednak dostrzegła komiczną stronę sytuacji, a spojrzawszy z pod oka na żałosną minę zdobywcy, roześmiała się w głos. To jej przywróciło swobodę i przybrała ton koleżeński. Juljan nie zrozumiał, ale także stał się naturalny i zaczęli rozmawiać po przyjacielsku.
Anetka opowiedziała mu, jak ciężko pracuje, i wyspowiadali się sobie wzajem, że nie byli stworzeni do swego zawodu. Juljan miał wielkie zamiłowanie dla gałęzi wiedzy, którą wykładał, niestety jednak...
— Uczniowie nie mogą pojąć! Siedzą zaspani, mrugając przygasłemi oczyma. U niektórych tylko widać błysk myśli, reszta to masa ciężka, znudzona, którą można tylko poruszyć na moment (i to nie zawsze), a zaraz wraca do martwoty stawu. Cóż zeń można wyłowić? Zresztą biedni chłopcy nie winni temu wcale. Są ofiarami demokratycznej manji, by wszyscy równo wchłaniali daną ilość wiedzy i to przed wiekiem normalnym, kiedy zaczyna się rozumieć. Potem następują egzaminy, czyli konkursy gospodarcze, gdzie się waży skrupulatnie produkty, które każdy co prędzej zwymiotuje, zachowując na całe życie wstręt do nauki.
— Lubię dzieci, — odparła ze śmiechem Anetka — nawet najniewdzięczniejsze i żadne mi nie jest obojętne. Radabym je wszystkie poznać i porwać za sobą. Ale trzeba się ograniczać... nieprawdaż? Wystarczy jedno...
Pokazała pokój w nieładzie, on jednak nie zrozumiał i uśmiechnął się głupkowato.
— Szkoda... Czasem tak mi się podoba jakieś dziecko, że radabym je skraść. A podobają mi się wszystkie. W najbrzydszych nawet jest jakaś szczerość, jakiś bezmiar nadziei. Nic z tem jednak począć nie mogę. Widuję je tylko przelotnie, malcy przechodzą z rąk do rąk, mam je przez godzinę, potem biegnę do innych, a co jedna ręka zrobi, druga popsuje. Zostają z nich jeno małe duszyczki bez kształtów, lub kształty bez dusz, tańczące bostona, lub pas de quatre. Wszystko pędzi, cały świat spieszy się jak na wyścigach, bez odpoczynku, bez chwili skupienia i każdy umiera, nieszczęsny jeszcze za życia! Niema chwili spokoju dla nikogo, nawet dla nas, którzy go tak potrzebujemy!...
Zrozumiał ją! Nie potrzebował, by mu mówiono o wartości pustelniczej ciszy i wstręcie do rozgwaru. Zbliżyli się bardziej jeszcze, gdy Anetka podkreśliła, że istnieją jeszcze wśród ogólnego chaosu wysepki ochronne, piękne książki poetów i muzyka. Nie odczuwał poezji, jak wielu co kochają myśl i mają poezję własną, ale z dziwną nieufnością odnoszą się do głębokich drgnień muzyki słowa. Dostępniejsza jest im już muzyka tonów. Juljan kochał muzykę, niestety, jednak brak mu na nią było środków i czasu.
— I mnie brak tego, a jednak szukam jej i słucham.
Juljan nie posiadał takiej żywotności. Zamykał się w samotni domu po dniu pracowitym. Nie umiał grać. Zobaczywszy w pokoju Anetki fortepian, spytał:
— Pani grywa?
— O, niełatwo mi to przychodzi... on... nie daje mi spokoju.
Nie wiedząc o kim mowa, zaniepokojony, zdziwiony wielce, milczał. Czujna zawsze Anetka usłyszała w tej chwili stukot małych nóżąt po schodach. Podbiegła i zawołała otwierając:
— Oto ten właśnie mały potwór!
Objęła i przyprowadziła Marka, który wracał od ciotki.
Juljan nie rozumiał i teraz jeszcze.
— No, chłopcze... przywitaj się z panem! — powiedziała.
Juljan skamieniał, a Anetka, przytrzymując wyrywające się dziecko, dodała wesoło, zdziwiona, że o niczem nie wie:
— Widzi pan, nie całkiem próżnowałam w życiu.
Juljan nie był tyle sprytny, by coś powiedzieć. Walczył ze zmieszaniem, uśmiechając się dość naiwnie. Marek zdołał wyrwać ręce matce, nie przywitawszy się z gościem. Ceremonja ta wydała mu się bezrozumną. Wiedział, że matka będzie tak sobie paplała o niczem, potem zapomni i znowu zacznie paplać o czemś innem, jak wszystkie kobiety, pojęcia nie mające o konsekwencji. O cztery kroki od Juljana stojąc za firanką, wpatrywał się surowo w nieznajomego i bardzo szybko, jakto czynią dzieci (całkiem zresztą słusznie), ocenił sytuację. Potem wydał wyrok bez apelacji. Niecierpiał Juljana i basta!
Zmieszany tem spojrzeniem dziecka, starał się Juljan nawiązać rozmowę. Szedł za tokiem własnych myśli, ale motało go to coraz bardziej. Jednak po chwili, odzyskał niejaką równowagę. Pewność Anetki świadczyła, że wyszła zamąż, to nie ulegało wątpliwości. Gdzież był jednak mąż? Žył, czy zmarł? Anetka nie nosiła żałoby... Nie... nie... nie było tu żadnej pewności... Cóż się stało z tym człowiekiem? Nie śmiał pytać wprost. Kołując trochę, zaryzykował wkońcu pytanie tonem niedbałym (sądził, że postępuje bardzo zręcznie):
— Czy dawno już pani jest samą?
— Nie jestem wcale samą! — odparła.
I znowu nie wiedział nic. Ale ponieważ stwierdziła pośrednio, że jest sama (oczywiście z dzieckiem), a brała to wesoło, przeto osądził, że żałobę zostawiła daleko za sobą i nie myśli o niej. Zainteresowany osobiście Juljan wyciągnął z triumfem wniosek:
— Pan Malbrough zmarł na wojnie...
Niechże mu ziemia lekką będzie. Już go nie zaniepokoi. Juljan przyrzucił mu jeszcze grudkę ziemi na trumnę i, zwrócony do dziecka, wykrzywił twarz w uśmiechu. Marek stał mu się sympatyczny.
Ale nie on Markowi. Juljan znał się lepiej na budowie atomowej ciał, niźli na duszy dziecięcej. Marek zrozumiał doskonale obłudę tego objawu czułości, to też obrócił się do gościa plecami i warknął:
— Zabraniam panu śmiać mi się w nos!
Anetka, którą ubawił ten daremny wysiłek Juljana obłaskawienia Marka, chcąc naprawić niegrzeczność syna, zaczęła rozpytywać gościa o jego samotnicze życie, zpoczątku z roztargnieniem, potem jednak zajęło ją to bardzo. Juljan był zawsze pewniejszy siebie, gdy siedział w półciemnym pokoju, zaczął też opowiadać naiwnie, ale poprostu, bez pozy, co go nachodziło rzadko wówczas, gdy się chciał na gwałt podobać. W chwilach szczerości wychodziła na jaw niewinność, nie napotykana w Paryżu u mężczyzn w jego wieku. Dotykając spraw bliskich sobie, wyzwalał subtelność, która przysłaniała wzruszenie. W tej chwili otwartości, zachęcany przez Anetkę, rozkwitł takim, jakim był w istocie, piękno moralne opromieniło jego rysy, a ona nie mogła już teraz poprzestać na uprzejmej obojętności.
Odtąd widywali się regularnie każdej niedzieli, a czasem także w ciągu tygodnia, gdy mieli wolny czas. Juljan zabierał książki nibyto w celu udzielania pewnych wyjaśnień ułatwiających Anetce zrozumienie ich. Przynosił też dla Marka podarki dość drogie i źle wybrane, za które jednak mały nieprzyjaciel nie był mu wcale wdzięczny, gdyż uważałby to za dzieciństwo, poniżej swej godności. Nic jednak zachwiać teraz nie mogło dobrą wolą Juljana, który zamykał oczy, na wszystko, co go mogło razić. Każdy samotnik, bojący się świata, pokonawszy raz niedowierzanie na korzyść wybrańca, nie zna już granic ufności i wydaje mu się cały na łup. Juljan oszukiwał sam siebie w sposób genjalny, konstruując cuda z tego, co posiadała, lub uczyniła Anetka, a także z całego jej otoczenia (upiększał to bezwiednie). Roztargnienie jej, niebaczne odpowiedzi, a nawet milczenie nudy, wszystko czyniło mu ją w oczach tem piękniejszą i bardziej go jeszcze wzruszało. Różne drobne rysy, dostrzegane raz po raz, nie godziły się z wytworzonym w umyśle portretem ubóstwianej, przeto przerabiał go nieskończoną ilość razy, a chociaż coraz mniej miał podobieństwa do pierwotnego szkicu, Juljan nie wątpił, że mu został wiernym, gotów tyle razy zmienić ideał miłości, ile razy zmieni się przedmiot tego uczucia.
Dostrzegła wreszcie Anetka tę miłość, rozśmieszyła ją ona zrazu, potem wzruszyła, potem przepoiła wdzięcznością, potem zaś mimo wszystko (najbrzydszy chłopiec może dać tylko to co ma...) zmieszała potrosze. Powiedziała sobie uczciwie, że nie pozwoli mu posunąć się zbyt daleko, ale... skoro to sprawia taką radość poczciwemu Julkowi!... Jej nie była ta miłość zgoła przykrą. Wrażliwa była na objawy przywiązania, pieszczotę, pochlebstwo i czułość. Może nawet zanadto. Przyznała to. Miłość i podziw, jaki czytała w oczach jego, były jej pieszczotą, na które pozwalała chętnie. Wyrzucała sobie, że to może niedobrze... ale było tak naturalne... musiałaby sobie zadać pewien gwałt, by się tego wyrzec. Spróbowała, ale jakoś nie szło, a wszystko co mówiła, by oddalić Juljana (czyż tak czyniła naprawdę?), pociągało go tem bardziej. Czysta fatalność! Ha trudno... trzeba się z tem pogodzić. Śmiała się sama z siebie, a zaniepokojony Juljan sądził, że się z niego wyśmiewa.
— Obłudnico! — wołała na siebie. — Czyż ci nie wstyd?
Nie czuła wcale wstydu. Czyż bowiem można opierać się sercu, które nam daje samo siebie? To rzecz jasna jak słońce. Cóż to zresztą szkodzi? Jakież zagraża niebezpieczeństwo? O ile jest się spokojną i panią siebie, a pragnie jeno dobra bliźniego!...
Nie wiedziała, że jedną ze ścieżek, któremi się wciska miłość, jest złuda, iż się jest potrzebną danej osobie. To uczucie, tak silnie rozwinięte w sercu prawdziwej kobiety, zaspakaja potrzebę dobroci, do czego się przyznaje, i pychę, której się wypiera. Uczucie to jest tak potężne, że kobieta wybiera raczej tego mężczyznę, którym się może opiekować, niż tego, któregoby w innych okolicznościach wolała. Tu jest źródło macierzyństwa. Ach, gdybyżto dorosły syn przez całe życie pozostał niemowlęciem! Serce macierzyńskie, jakie posiadała Anetka, otacza mężczyznę, starającego się o jej uczucie, urokiem, którego nie ma wcale, i instynktownie dostrzega tylko jego zalety. Juljanowi nie brakło ich, a Anetkę cieszyło, że zwolna zatraca nieśmiałość, przechodzi w stan ozdrowienia i rozkwita pełnią natury swojej. Powiedziała sobie, że nikt dotąd nie znał tego człowieka, nawet matka, o której mówił ciągle, a której Anetka zazdrościła już teraz potrosze. Sam siebie nie znał biedny Juljan! Któżby przypuścił, że pod tą szorstką korą żyje dusza czuła i wrażliwa... (przesadzała, oczywiście). Brakło mu tylko zaufania do ludzi i siebie. Musiał weń uwierzyć ktoś inny, by mógł uwierzyć w siebie. Otóż właśnie ona weń uwierzyła! Zaczęła tak silnie wierzyć na jego rachunek, że wreszcie uwierzyła na własny. Rozwierał wyraźnie kielich na słońce. Jakże miło być komuś słońcem! Rozkwitaj tedy, o serce! Czyż mówiła tak sercu Juljana, czy też swemu? Nie wiedziała już sama, gdyż czyniąc dobrze jemu rozkwitała także. Natura bujna niszczeje, nie mogąc karmić zgłodniałych... nie mogąc się oddawać...
Anetka dawała nawet zbyt wiele. Była nieodporną. Namiętność Juljana wyszła już całkiem na jaw, a Anetka poznała, zapóźno trochę, że jej nie ujdzie...
Widząc zbliżającą się miłość, wykonała słaby gest obronny, chciała zbagatelizować to uczucie. Ale nie uwierzyła już w to sama i Juljan stał się tem bardziej natarczywy... stał się patetyczny...
W tej chwili ogarnęło ją przerażenie i zaczęła prosić, by jej nie kochał, by zostali w stosunku przyjacielskim...
— Czemużto? spytał.
Nie chciała powiedzieć. Bała się instynktownie miłości, pamiętając co przecierpiała i czując intuicją ostrzegawczą, że jeszcze będzie cierpieć. Wabiła go i odpędzała, pragnęła i uciekała. Stawiła szczery opór naleganiom jego, a zanosiła modły, by zwycięzca złamał jej siły...
Walka ta byłaby się przeciągnęła długo jeszcze, gdyby pewne zdarzenie nie przyspieszyło rozstrzygnięcia.



Anetkę łączyła z mężem Sylwji szczera przyjaźń. Zacny ten człowiek, trochę tylko prostak, posiadał dużo uczciwości i zalet serca. Anetka ceniła go, a Leopold oddawał jej cześć nieco ceremonjalną. Zaraz za pierwszem spotkaniem poznał, że jest to inny rodzaj kobiety, niż Sylwja, i Anetka onieśmieliła go. Wdzięczność czuł za jej życzliwość, gdyż czasu starania się o rękę Sylwji była jego sprzymierzeńcem i często spieszyła mu z pomocą w chwilach, kiedy narzeczona, zbyt pewna swej władzy, nadużywała jej, robiąc awantury. I potem także pośredniczyła nieraz pomiędzy małżonkami, ile razy Sylwja zalewała sadła za skórę mężowi, i by się orzeźwić po nudach, kaprysiła, stawała dęba, oraz szalała po swojemu, jak to bywało dawniej. Nie rozumiejąc tego wszystkiego, zwierzał się Leopold Anetce ze swych utrapień, a ona podejmowała trudne zadanie przyprowadzenia Sylwji do upamiętania. Doszło do tego, że opowiadał szwagierce różne rzeczy, które zatajał przed żoną. Sylwja wiedziała o tem i żartowała z Anetki, a ona brała to ze strony wesołej. Wszyscy troje żyli z sobą otwarcie i poufale. Leopold nigdy nie czuł urazy, że szwagierka i jej dość sprawiający kłopotu synek zajmują uprzywilejowane miejsce u jego domowego ogniska, a nawet sądził, iż Sylwja zbyt mało dopomaga dzielnej swej siostrze, oraz rozpieszczał dziecko. Wiedząc od Sylwji, jakie miał poglądy Leopold, czuła dlań wdzięczność.
Okres ciąży Sylwji nie był zaprawdę czasem wielkiej szczęśliwości dla męża i całego otoczenia, a częste kłótnie zniechęcały Leopolda do żony. Sylwja nie miała zamiaru obchodzić się bez niego, tylko nic sobie nie robiła z macierzyństwa i nie chciała zmieniać sposobu życia. Leopold więcej sobie z tego robił. Długie miesiące brzemienności były dla Sylwji zgoła czemś innem, niż dla Anetki, to jest nieskończonem marzeniem, zbyt jednak krótkiem, o szczęściu. Sylwja nie doznawała marzeń, niecierpliwiła się, nie myślała porzucać obowiązków, rezygnować z praw i przyjemności i popełniała głupstwa. Zdrowie jej ucierpiało od ciągłego zdenerwowania, a usposobienia nie poprawiło to wcale. Gdy nas coś dręczy, radzi dręczymy innych, to też Sylwja uznała za stosowne dręczyć koniecznie męża i postawiła na swojem. Prześladowała go, napastowała, doprowadzała do desperacji kaprysami, a nawet (o dziwo) zazdrością miłosną, co jej zresztą nie przeszkadzało śmiać się zeń w kułak. Czasem nie wiedział biedaczysko do którego świętego odprawiać nowennę.
Anetka musiała słuchać jego żałośliwych zwierzeń. Przychodził do niej na czwarte piętro, a ona słuchała cierpliwie, potem zaś obracała wszystko w żart, tak że się śmiał ze swych drobnych nieszczęść. Te coraz częstsze narady wytworzyły w nich pewną wspólnotę tajemnicy, tak że nieraz w obecności Sylwji zamieniali złośliwe, porozumiewawcze spojrzenia. Uczciwi będąc oboje, nie przedsiębrali żadnych ostrożności i obcowali z sobą poufale, co było zgoła niewinne, ale dość niebezpieczne. Nie przypuszczając, że coś ryzykuje, drażniła się często z Leopoldem, a jego to cieszyło, gdyż był oddawna pod wpływem tego promieniowania siły i radości, jakie wydzielała. Anetka odkrywała wonczas miłość Juljana, która ją wprowadziła w rozkoszne wzruszenie, a cały świat poza tem przysłaniała jej mgła. Gdy patrzyła na Juljana, a mówił do niej Leopold, słuchała Leopolda i odpowiadała mu, ale uśmiechała się do Juljana, a tamten nie miał o tem pojęcia.
Wiedział zresztą czego chciał, ale postępował jak człowiek uczciwy. Niestety, najuczciwszy mężczyzna pozostaje jednak mężczyzną i nie wolno mu igrać z ogniem...
Pewnej niedzieli w maju, poszli we czworo, to znaczy Sylwja, Anetka, Leopold i mały Marek na przechadzkę w kierunku Sceaux. Po godzinie drogi usiadła zmęczona trochę Sylwja u stoku wzgórza i powiedziała:
— Młodzi mogą sobie łazić po górach. Ja tu zaczekam!
Zatrzymała przy sobie Marka, a Anetka i Leopold poszli dalej. Anetka była wesoła, ożywiona i czuła się dobrze w towarzystwie szwagra, przy którym odpoczywała po napięciu moralnem, w jakie ją wprawiały konkury Juljana i intelektualne z nim rozmowy. Stroma ścieżka wiodła pomiędzy rozkwitłemi żywopłotami, zaś poprzez otwory w nich widać było winnice, przybrane śnieżnem i czerwonem kwieciem róż. Po niebie blado-szafirowem biegły fantastyczne chmurki, a ostry wiatr gryzł z lekka, niby młody, rozigrany pies. Anetka szła przodem, zbierając kwiatki i śpiewając, a za nią Leopold zapatrzony w bujny jej tors, widny pod napiętą materją, obnażoną szyję i ręce, krwią muszle uszu. Ścieżka skręciła w prawo, tworząc zaróżowione wąski kurytarz, skryty w zieleni. Nie obracając się, Anetka zawołała na towarzysza, a on nie odpowiadał. Pochylona zrywała dalej kwiatki, żartując z milczenia Leopolda, ale nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Upuściła bukiet i wyprostowała się, ale nie zdołała wykonać zwrotu, gdy nagle... omal nie upadła. Leopold otoczył ją ramieniem, uczuła na karku gorące tchnienie, a chciwe usta jęły całować ją po szyi i policzkach. Zdrętwiała na moment, potem zaś przegięta całą siłą grzbietu i lędźwi, odtrąciła gwałtownie napastnika. Oczy jej płonęły. Ale nie puszczał, tak że toczyli walkę, dwa nienawidzące się zwierzęta. Była krótka i zacięta. Anetce dodał siły instynkt, to też wyrwała się Leopoldowi, który omal nie runął na ziemię. Stał przed nią teraz upokorzony, zadyszany, czerwony. Patrzyli na siebie ze złością, nie mówiąc słowa. Nagle Anetka odeszła parę kroków w górę, minęła wyrwę w żywopłocie, a znalazłszy się po drugiej stronie, zaczęła uciekać. Oprzytomniawszy, zawołał na nią. Szła o dwadzieścia kroków, nie pozwalając mu się zbliżyć. Schodzili tak ze wzgórza po przeciwnych stronach żywopłotu nieufni, źli i zawstydzeni. Po chwili zaczął prosić Leopold niepewnym głosem, by wróciła, i przepraszał ją. Ale nie odpowiadała, tylko zwolniła kroku, na dźwięk tego błagania.
— Anetko! — mówił. — Anetko nie uciekajże! Już dobrze! Nie zbliżę się. Postąpiłem jak brutal. Wstyd mi. Zwymyślaj mnie, ale nie uciekaj! Nie tknę cię palcem... Mam wstręt do samego siebie! Błagam cię na kolanach...!
Ukląkł niezdarnie, twardo, nie patrząc na nią, ona zaś spojrzała i wzruszyło ją to upokorzenie. Serce jej odczuwało wzruszenia innych ludzi, jakby własne, zarumieniła się też pod wpływem wstydu Leopolda. Uczyniła gest i powiedziała:
— Wstań!
Wstał, ona cofnęła się instynktownie, a Leopold powiedział:
— Boisz się jeszcze? Nie przebaczysz mi chyba nigdy?
— Nie mówmy już o tem, sprawa skończona! — odparła szorstko.
Ruszyli dalej, Anetka była lodowata i niema, jemu zaś trudno było milczeć. Pod wpływem wyrzutów sumienia usprawiedliwiał się. Nie był jednak wymownym biedaczek, nie władał wykwintnym stylem, przeto powtarzał jeno raz po raz:
— Jestem świnia! Jestem świnia!
Wzburzona jeszcze, powstrzymywała uśmiech. Ale umysł jej nie wrócił dotąd do równowagi. Odczuwała jednocześnie marność i komizm tej sceny, nie przebaczyła napastnikowi, a gotowa go była żałować, wobec żalu i skruchy, jakie okazywał. Słuchała pełna urazy, współczucia i ironji. On zaś bełkotał dalej, tłumacząc, jak to czasem świńskie zachcianki i szał nachodzą człowieka. Znała to dobrze sama, nie potrzebował jej wyjaśniać. Miał tak żałosną minę, że powiedziała mimowoli:
— Wiem. Czasem człowiek dostaje bzika. Ale już po wszystkiem!
Szli dalej w milczeniu, smutni i zmieszani. Gdy dotarli w pobliże miejsca, gdzie siedziała Sylwja, Anetka uczyniła gest, jakby mu chciała podać rękę, ale nie uczyniła tego, tylko rzekła:
— Już zapomniałam!
Ulżyło mu to, ale niepewny jeszcze, spytał jak dziecko bojące się kary:
— Nie powiesz nic, Anetko... prawda?
Uśmiechnęła się z politowaniem.
Nie powiedziała nic. Ale bystre oczy Sylwji wyczytały wszystko odrazu. Nie zadała pytania. Zaczęli mówić nerwowo o rzeczach postronnych, wyrzucali dużo słów z niezwykłym zapałem i niebawem zawrócili do domu. Ale Sylwja obserwowała oboje bacznie przez całą drogę.
Od tego dnia Anetka i Leopold nie znaleźli się nigdy sam na sam, bo zazdrośnica czuwała, a Anetka również unikała Leopolda. Bezwiednie przejawić musiała widocznie kiedyś pewien brak zaufania, gdyż Leopold uczuł się nagle dotkniętym i żywił do niej tajemną urazę.



Otwarły się oczy Anetki. Wiedziała już teraz, że nie może ufać ludziom ani sobie. Nie wolno jej było śmiać się na ulicy jak dotąd, gdyż budziła pożądania, choć szukając ich, nie wiedziała o tem zgoła. W warunkach współczesnych, będąc młodą, wolną i samotną kobietą, nietylko wystawiała się na napaści, ale je usprawiedliwiała swą sytuacją społeczną. Nikt nie rozumiał, że zdobywszy wolność zuchwałym gestem, zamknęła się potem w bezprzedmiotowem zgoła wdowieństwie. Za cel postawiła sobie macierzyństwo, był to zaiste cel wielki, ale prócz tego płomienia, czuła inny w sobie jeszcze. Mimo wysiłków, by zapomnieć o miłości, mimo obaw i złudzeń, że nikt nie dostrzega, płomień ten wybłyskał coraz to wyraźniej, a inni i ona sama, jak o tem świadczyła przygoda z Leopoldem, mogli zostać lada chwila ofiarami tego żaru. To co zaszło, wydało jej się ohydą, gdyż akt miłosny jest bestjalstwem, obmierzłem w oczach patrzącego chłodno. Takim był dla niej zakus Leopolda. Ale nie miała czystego sumienia. Wspomniała chwile kokieterji, żartów i wabienia lekkomyślnego. Cóż ją do tego skłaniało? Dławiła się poprostu tą mocą wnętrzną, tą pełnią tłumioną, która winna być przeciwnie podsycana, użyta, gdyż jest to słońce życia, bez którego wszystko zapada w ciemń. Niechże atoli nie pali tego, co ma ożywiać, jak wóz słoneczny, powierzony rękom Faetona! Niech się toczy po niebie drogą wyznaczoną. A więc małżeństwo? Po długim oporze, doszła, wobec otaczających ją niebezpieczeństw, do wniosku, że małżeństwo, oparte na miłości i szacunku ochroni ją od demonów serca i napaści z zewnątrz. W miarę godzenia się na to (wszystko też zresztą podsuwało jej tę myśl, tak że uczuła pociąg do domowego ogniska i uległa radom własnego serca), przestała się tak bardzo opierać naleganiom Juljana. Motywowała to swą miłością, ale postąpiła zbyt szybko, bo oto wytworzyła sobie w umyśle przesadnie dostojną wizję człowieka kochanego. Przedtem postępował tak Juljan, ale Anetka, bogatsza i bardziej namiętna, ubiegła go teraz.
Nie znał on kobiet, pociągały go tylko i zatrważały, to też miast je rozumieć, wolał sądzić. Idealizując jedne, potępiał drugie, zaś kobiety nie wchodzące w te dwie kategorje nie interesowały go wcale. Młodzi zawsze wydają sądy pobieżne, a młody był przez brak doświadczenia. Pełni własnych pragnień i pożądań, znajdują w innych to tylko, czego sami chcą. Naiwni i wyuzdani, nie myślą nigdy o kobiecie, czy idzie o stronę moralną czy zmysłową. Nie chcą uznać, że poza nimi istnieje. Pouczyłaby ich o tem miłość, ale z nauki tej korzysta niewielu, zazwyczaj ze szkodą własną i swych partnerek i to zwykle za późno. Charakterystyczną rzeczą dla tej zasadniczej omyłki jest nasza współczesna żądza i marzenie zunifikowania miłości i usunięcia dualizmu, będącego jej cierpkim owocem. „Kochać“, to znaczy przecież „kochać kogoś.“ Nie będąc egoistycznym, jak Roger Brissot, Juljan nie umiał jednak, przez brak znajomości rzeczy, wyjść poza siebie i pogląd jego na kobiety był jeszcze ciaśniejszy. Trzeba go było wprowadzić w ten świat ostrożnie i mądrze.
Anetce brakło tej mądrości wrodzonej, a miłość nietylko nie nauczyła jej tego, ale nawet napełniła ją poczuciem wspaniałomyślnego zaufania. Pewna, że jest kochaną i kocha, nie kryła się już z niczem. Pocóż miała używać barwiczki, kiedy nic jej od ukochanego oddalić nie mogło? Zdrowa w sercu swojem, nie rumieniła się, iż jest taką jaką jest i że on to widzi. Naiwność jego i onieśmielenie sprawiały jej nieco złośliwą rozkosz i lubowała się tem, że mu pierwsza odkryje duszę kobiecą.
Pewnego dnia odwiedziła go niespodzianie w jego mieszkaniu. Drzwi otwarła matka, staruszka o gładko uczesanych, przyprószonych siwizną włosach i surowem, jasnem spojrzeniu. Nieufnie obejrzawszy Anetkę, wprowadziła ją do małego, czystego, a chłodnego saloniku z meblami w pokrowcach.
Zblakłe fotografje rodzinne, oraz ryciny muzeów, obniżały bardziej jeszcze temperaturę pokoju. Anetka czekała sama, w sąsiednim pokoju szeptano coś przez chwilę, a potem wszedł spiesznie Juljan. Był uradowany, ale trwożny, nie wiedział co mówić i odpowiadał na chybi traf. Siedzieli na niewygodnych twardych krzesłach i dzielił ich stół salonowy, o który niesposób się oprzeć, by nie trącić kolanami o jakąś ostrą jego ozdobę. Lśniła podłoga, nie nakryta dywanem, pokryte szkłem postaci spoglądały martwo, jak rośliny zielnika, słowa zamierały na ustach i głos przechodził bezwiednie w szept. Anetka zadała sobie pytanie, czy ją trzymać tu będzie przez całą wizytę. Wkońcu poprosiła, by jej pokazał swą pracownię. Nie mógł odmówić, chciał tego nawet, ale zawahał się, tak że spytała:
— Sprawia to panu przykrość może?
Zaprotestował, wymawiając się nieładem, i wprowadził ją. Było tu dużo mniej nieładu, niż u Anetki za pierwszej bytności Juljana, ale także znacznie mniej wesołości. Pokój służył jednocześnie za sypialnię. Było trochę książek, znany portret Pasteura, papiery po krzesłach, na stole fajka i studenckie łóżko. Zauważyła nad niem krzyżyk z palmą. Usiadłszy w twardym fotelu, starała się rozkrochmalić gospodarza wspomnieniami studenckich czasów i mówiła bez ogródek o tem, co oboje wiedzieli. Ale krępowała go jej obecność i swoboda wyrażeń, był roztargniony i zdawał się nadsłuchiwać czegoś w pokoju sąsiednim. Nie chcąc się poddać temu nastrojowi, stawiła mu czoło i dokazała, że zapomniał, „co o tem świat powie.“ Śmiali się ochoczo. Ale zmieszanie jego wróciło, gdy ją odprowadzał, mijając przymknięte drzwi pokoju matki. Pani Dumont udała, że ich nie widzi, przez dyskrecję, a może by nie żegnać intruzki. Kobiety zamieniły jedno tylko spojrzenie, a odrazu poczuły, iż są nieprzyjaciółkami. Staruszkę zraziła ta wizyta zuchwałej dziewczyny, jej swobodne zachowanie, donośny głos, śmiech i sposób życia. Zwęszyła niebezpieczeństwo. Anetka czuła przez cały czas tę niewidzialną obecność matki, to też pełna niechęci podniosła jeszcze głos pod jej drzwiami, zaśmiała się huczniej i pomyślała z zawiścią:
— Zabiorę ci go!
W tydzień potem przyszedł Juljan, wieczorem. Odbył z matką pierwszą dysputę na temat Anetki i chciał postawić na swojem. Byli sami, gdyż Leopold zabrał do cyrku Marka. Nieco już po jedenastej Juljan chciał odejść, ale Anetka zaprojektowała, że go odprowadzi, by odetchnąć świeżem powietrzem. U drzwi domu, Juljan zaniepokoił się jednak tem, że musi wracać sama. Odprowadził ją zpowrotem, a Anetka nie stawiała oporu. Nie wiedząc sami, jak się to stało, przystanęli u parapetu Sekwany, poszli tedy drogą najdłuższą. Była noc czerwcowa. Usiedli na ławce, nad ciemną wodą szumiały topole. Na mostach lśniły latarnie. Na tle głębokiego nieba mrugały blado gwiazdy. Milczeli, gdyż słowa nie były już zdolne wyrazić ich myśli. Ale czytali w sobie wzajem. Pożądanie Juljana paliło serce Anetki, ale nie mógł go wyzwolić z uwięzi i nie patrzył na nią. Ona także spoglądała przez czas jakiś na czerwone odbłyski na wodzie, potem zaś czując, że on nie zdoła tego uczynić, pochyliła się nad nim i pocałowała go...
Wrócił upojony miłością i wdzięczny, ale w myślach jego tkwiło ostrze słów matki:
— To jedna z owych zuchwałych biedaczek, które chcą się koniecznie wydać zamąż!
Strzałę tę wyrwał ze złością, niestety, jednak koniec został w skórze. Wstyd mu było i przepraszał w duchu Anetkę. Wiedział, że to oszczerstwo, czcił ją jak świętą, ale był zatrwożony, a każda wizyta pogarszała ten stan. Raziła go jej swoboda, wolnomyślne poglądy na wszystko, zwłaszcza na moralność, oraz spokojny brak przesądów. Myśli miał, podobnie jak ubiór, nieco surowe, ona zaś przeciwnie była rozlewna, pobłażliwa, roześmiana. Nie wiedział, że odnośnie do siebie jest purytanką, a tylko do drugich stosuje miarę inną, pełną ironicznej tolerancji. Tolerancja i ironja pozbawiały go właśnie równowagi. Spostrzegła to dawno i ile razy wydawał sądy rygorystyczne, niesprawiedliwe i przesadne, nie oponowała, tylko uśmiechała się z tego naiwnego nieprzejednania, które ją bawiło, a uśmiech ten niepokoił Juljana gorzej jeszcze od słów. Czuł, że wie więcej od niego i tak też było. Ale ile wie? Co wie naprawdę? Jakie ma za sobą doświadczenia?
Podobnie jak matkę (może nawet pod wrażeniem jej nieżyczliwych uwag) człowieka tego o umysłowości bystrej, ale zubożałej, zaczęło teraz razić potrosze bujne zdrowie Anetki i promieniowanie wnętrznej siły. Pożądał jej i bał się. Podczas przechadzek wspólnych czuł się słabym, wielka poradność jej w każdych warunkach wstydziła go poprostu, a chociaż czuł, że choćby zauważyła to, podobałaby w tem sobie, doznawał upokorzenia. Ale nie zauważyła wcale. Zatopiona we wnętrzny śpiew, zapomniała, że go nie słyszy nikt, i nie widziała niespokojnych spojrzeń Juljana, który pytał:
— Do kogóż się ona śmieje?
Była tak daleka.
Widział, jak zawsze, lepiej może teraz jeszcze zalety umysłu i moralną energje Anetki, a jednocześnie była mu niebezpieczną zagadką. Pociąg nieodparty i brak tajemny zaufania, oto były jego uczucia, owa resztka nienawiści płci z czasów pierwotnych, kiedy zjednoczenie płciowe znaczyło się walką. Instynkt podejrzenia ujawniają silniej natury inteligentne, a jak Juljan, niedoświadczone. Nie znając kobiety, uważają ją raz za zbyt prostą, a raz za pełną zasadzek.
W owe oscylacje myśli, wahające się pomiędzy milczeniem a pełną otwartością, Anetka wkładała całą ekspansję swej namiętności. Czasem przez pół przechadzki nie mówiła nic, a towarzysz jej cierpiał niewymownie, czując, że żyje w sferach niesiężnych dlań. Nie muszą w takich razach zawsze myśli latać wysoko i głęboko zstępować. Ale oko tam nie sięga, gdzie żyją, a umysł mężczyzny dręczy niepokój. Juljan nie przy puszczał, by mógł być myśli tych autorem i tego nie wiedział, iż kobieta milczy często, dlatego, że ją mężczyzna źle rozumie. W pewne dni, ironiczne i trochę otępiałe milczenie Anetki dawało pole do interpretacji temu, którego kochała. Wiedziała, że kocha Anetkę pozorną, a nie pokochałby prawdziwej...
Zdawała się mówić:
— Ha, trudno... nie jestem dla ciebie jaką jestem, ale jaką mnie widzisz.
Trwało to jednak niedługo. Spostrzegła, że szczere wyjaśnienie kryje może niebezpieczeństwo (gdyż Juljan nie mógł jej zrozumieć) i polityczniej jest milczeć, a przemówiła, gdyż, o ileby milczała dla oszczędzenia mu niepotrzebnej troski, nie chciała go zostawiać w wątpliwościach. Jeśli niebezpiecznie było mówić... to tem bardziej nie chciała tego unikać. Im większe czuła ryzyko, tem silniejszy stawał się jej popęd do stawiania mu czoła. Serce jej biło mocno na myśl o tej próbie miłości. Jeśli się powiedzie, pokocha go bardziej jeszcze... jeśli zaś nie? Ach, cóż za przypuszczenie? Wszakże ją kocha! Niech się dzieje co chce!
Grała uczciwie. Ale mężczyźni wolą często, by kobieta szachrowała. Sylwja zawiadomiona o miłości Juljana i projekcie małżeństwa, palnęła Anetce kazanie i zabroniła jej zwierzeń szczerych. Oczywiście, coś nie coś powiedzieć mu trzeba, bo po ślubie dowie się wszystkiego, ale prawda winna być nieco przystosowana do okoliczności. Kocha ją ten chłopak, przeto będzie patrzył przez palce, niechże mu tedy nie otwiera przemocą oczu. Byłoby to głupstwo wierutne! Potem, po ślubie znajdzie czas na szczegóły. Radziła siostrze jak najlepiej dla jej dobra (pragnęła także tego dla siebie, by się jej co prędzej pozbyć z mieszkania) i przedkładała, że niesposób mówić wszystkim wszystkiego, a zwłaszcza narzeczonemu. Wystarczy kochać go! Anetka nie potrzebowała się wstydzić, ale mężczyźni to niedojdy, nie znoszą całej prawdy i trzeba im ją podawać na raty.
Anetka wysłuchała cierpliwie i zmieniła temat rozmowy. Nacóż miała odpowiadać, skoro wiedziała, że uczyni co sama zechce. Moralność Sylwji była zgoła odmienna, wolała też nie mówić co myśli. Kochała ją, przeto pobłażała, ktoś inny nie śmiałby jej powiedzieć czegoś podobnego.
Biedna Sylwja — myślała — sądzi mężczyzn wedle swych kochanków! Mój Julek to coś całkiem innego. Kocha mnie jaką jestem i kochał będzie jaką byłam. Nie mam nic do ukrywania, nie uczyniłam mu bowiem krzywdy, a jeno samej sobie.
Zdecydowana mimo ryzyka mówić, udzieliła kredytu sercu Juljana i skierowała rozmowę na tory przeszłości, czego dotąd unikali wstydliwie oboje. Nieraz jednak czytała Anetka w oczach jego, że pragnie dowiedzieć się i boi jednocześnie.
Położyła mu z czułością rękę na dłoni i rzekła:
— Drogi przyjacielu, byłeś zawsze wobec mnie niesłychanie dyskretny. Dziękuję ci i kocham cię za to... Ale pora powiedzieć to, czego nie wiesz. Musisz mnie poznać, a nie jestem bez winy.
Uczynił trwożny gest, chcąc przeszkodzić, ona jednak uśmiechnęła się i dodała:
— Niech cię to nie przestrasza, żadna wielka zbrodnia mnie nie obciąża. Tak sądzę, ale może pobłażam sobie zbytnio, gdyż świat sądzi inaczej. Rozstrzygniesz sam, wydasz wyrok i stanie się, co postanowisz.
Zaczęła opowiadać. Zmieszana bardziej, niż chciała okazać, przysposabiała go na to, co miał usłyszeć. Chcąc pokryć wzruszenie, gdyż choć rzecz była prosta, kosztowało ją to dużo wysiłku, udawała swobodę większą, niż należało. Przybrała ton ironji, pomagając nim sobie w obronie. Ale Juljan nie zrozumiał. Zachowanie jej wydało mu rażącą lekkomyślnością i brakiem sumienia.
Powiedziała mu wprost, że nie wychodziła wcale zamąż, czego bał się zdawna, czując niejako pewność, że tak jest. Żywił natomiast nadzieję, iż się myli. Usłyszawszy, stracił tę nadzieję i uczuł przygnębienie. Będąc katolikiem, polakierowanym na liberała, wiedział co znaczy grzech, i zaraz mu przyszło na myśl, że matka nie da zezwolenia. Na myśl o walce, mimo silnego dla niej uczucia, stracił fantazję. Z drugiej strony, kochał ją wbrew rozczarowaniu, jakiem go przejął „grzech“ ukochanej, i gotówby był nawet walczyć, gdyby mu tylko dopomogła. Czuł się słabym, musiał do boju zebrać wszystkie siły, a jedną z ważniejszych jego sił duchowych, była zdolność łudzenia się. Musiał koniecznie idealizować Anetkę i gdyby Anetka była zręczniejsza, wzięłaby to była w rachubę.
Dostrzegła jego przygnębienie, spodziewała się tego i osmuciło ją to wielce, ale nie mogła mu oszczędzać prawdy. Wszakże mieli żyć razem, więc musieli wziąć wzajem na barki swe błędy i omyłki życiowe. Nie miała natomiast pojęcia, jaki przez to w nim wzbudziła konflikt, a gdyby nawet wiedziała, pewnie byłaby uczyniła to samo, ufając w zwycięstwo miłości.
— Biedny mój Juljanie, — powiedziała — sprawiam ci przykrość! Przebacz! I mnie też przykro, żem gorszą, niż przypuszczałeś! Zbyt wysoko postawiłeś mnie w wyobraźni. A jestem słabą kobietą. Wiedz tylko, że jeśli zawiodłam samą siebie, to nigdy nie zwiodłam nikogo. Działałam zawsze w dobrej wierze...
— O, tak! — powiedział spiesznie. — Jestem pewny, że to on nadużył twego zaufania.
— Kto? — spytała.
— Ten nikczemnik! Przepraszam! Ten człowiek, który cię opuścił.
— O, nie, nie oskarżaj go! — odparła. – Tylko ja sama ponoszę całą winę.
Słowu „wina“ przypisywała, mówiąc to, jeno znaczenie żalu serdecznego za to, że mu sprawia przykrość, ale czepił się tego chciwie, robiąc z Anetki ofiarę, teraz pełną skruchy. „Skrucha“ była mu konieczną, jako zadośćuczynienie za doznaną szkodę, jako balsam na ranę, co nie goił wprawdzie, ale czynił ją znośną, a nadawała ona Anetce również pewien poziom moralny. Podobnie jak nie wątpił w „grzech“ Anetki, tak samo nie miał wątpliwości co do obowiązku „skruchy“, bowiem przepojony był jednem i drugiem pojęciem, jako chrześcijanin. Najliberalniejsi chrześcijanie nie są w stanie wyrwać się z koła tych wyobrażeń.
Ale Anetka miała duszę innej rasy. Rivière’owie czyści, czy nieczyści wedle moralności chrześcijańskiej, nie cenili czystości jako posłuszeństwa, niewidzialnemu Bogu, ani też prawom państwa, ale poprostu, jako przeciwieństwo niechlujności moralnej i coś w rodzaju piękna. Wyłamując się z tego, uznawali rzecz za sprawę własnego sumienia, nie podpadającą pod wyrok sumień cudzych. To też Anetka nie poczuwała się do obowiązku zdawania rachunków nikomu, a spowiadając się Juljanowi, uważała to za dar miłości. Najuczciwiej biorąc sprawę, winna go była tylko zawiadomić o przebiegu minionego życia, natomiast dzieje rozwoju duszy były jej osobistą własnością. Dawszy mu zaś to dobrowolnie, spostrzegła, że byłby wolał mniej prawdy, a więcej urojeń. Duma nie pozwalała jej jednak na kłamliwy wybieg i nie czuła tej potrzeby. Nawet wprost przeciwnie, poznawszy jego zamiary, z całą ścisłością powiedziała, że to ona sama oddała się dobrowolnie kochankowi.
Zdruzgotany Juljan, słuchać nie chciał.
— Nie, nie wierzę ci! — mówił. — Jesteś zbyt wspaniałomyślna. Nie oskarżaj się, ratując człowieka niegodnego!
— Nie oskarżam przecież nikogo! — rzekła poprostu.
Tknęło to jego sumienie, ale nie chciał rozumieć.
— Starasz się go uniewinnić.
— Pocóż? Wszakże nikt nie jest winny.
Żachnął się.
— Anetko, zaklinam cię, nie mów tak!
— Czemuż to?
— Wiesz przecie, że to źle.
— Nie, nie wiem wcale.
— Więc nie żałujesz tego, co się stało?
— Żal mi tylko, żem cię zasmuciła. Ale nie znałam cię wszakże wówczas, byłam wolna i miałam obowiązki jeno wobec samej siebie.
Pomyślał:
— Więc to uważa za nic?
Nie śmiał tego powiedzieć, ale podjął z naciskiem:
— Ale żałujesz, oczy wiście, tego? Przyznajesz, żeś popełniła wielki błąd?
Nie chciał jej obwiniać, ale pragnął, by to uczyniła sama.
— Bo ja to wiem?
— Nie wiesz? zdziwił się przygnębiony.
— Nie! — przyznała.
Poznała, dokąd ją chce zawieść. Jeśli poddanie się miłości jest błędem, to zbłądziła... tak, zapewne. Jeśli atoli nawet żałuje tego błędu w sercu własnem, to nikt nie ma prawa żądać skruchy. Serce w milczeniu bojuje z troską, a to nie obchodzi nikogo. Żal... skrucha? Powiedzmyż szczerze, nie czuła tego żalu wcale. Po namyśle odpowiedziała tedy:
— Nie, nie czuję wcale żalu.
Może przesadziła pod wrażeniem nieświadomego faryzeizmu Juljana, ale nie była w stanie, nawet w chwilach największej miłości, wyrazić tego żalu, którego się domagał. Radaby mu była dogodzić... ale nie była w stanie... wszakże to nieprawda... czegóż żałować? Postąpiła wedle prawa i po linji swego szczęścia. Chociaż drogo to opłaciła, ale wszakże uzyskała dziecko. Wiedziała dobrze, że wbrew głupiej opinji publicznej dziecko to nie shańbiło jej, ale przeciwnie oczyściło, dzięki jemu to właśnie była długo wolna od pokus i miała spokój i ład w duszy. Nie miała odwagi rzucać oszczerstwa na miłość minioną, dla zabezpieczenia przyszłej. Czuła teraz nawet wdzięczność dla Rogera, który był jeno wysłannikiem przeznaczenia, marnym zresztą w porównaniu z miłością i płomykiem życia, który zapalił.
Odczuł to z zazdrością Juljan.
— Kochasz dotąd tego człowieka? — spytał.
— Nie, drogi mój.
— Ale nie czujesz doń urazy.
— Czemużbym to miała czuć?
— Myślisz o nim?
— Myślę o tobie, Juljanie.
— Nie zapominasz o nim.
— Nie umiem zapominać niczego, co było dobre, nawet gdy minie. Nie wyrzucaj mi tego, bowiem jesteś mojem dobrem największem.
Juljan był dość uczciwy, by odczuć szczerość Anetki, a także jej szlachetność. Niespodziany ten fakt odkrył mu świat nowy i nową kobietę. Ale druga część jego natury podniosła bunt. Zraniony został jego instynkt samczy, a także przesądy katolickie i mieszczańskie. Myśl, że posiada Anetkę jako spadkobierca, zatruły mu nikczemne podejrzenia. Miast być pewniejszy kobiety, która mu wyjawiła szczerze wszystko, zaczął w nią wątpić, poznawszy, iż dawniej była słabą. Utracił wiarę w jej przyszłą wierność. Myślał o tym człowieku, który ją posiadł i z którym miała dziecko, i bał się zostać okpionym i ośmieszonym. Dręczyło go to, ale przebaczyć nie mógł.
Anetka zadrżała, zdawszy sobie sprawę, że Juljan toczy walkę w duszy i że nadzieje jej są podkopane. Wzięła się na własną przynętę miłosną. Włożyła w Juljana całą potęgę miłości, całą zdolność osiągnięcia szczęścia. I omyliła się przez pół. Ale przez pół tylko, gdyż był jej godnym i zasługiwał na miłość. Mimo różnic, mogliby żyć razem, przy pewnym wysiłku wzajemnym, by się zrozumieć i wybaczyć sobie to i owo, nie bez cierpienia, zapewne, ale tak, by się opłaciła trwała spójnia życia. Anetka dobrzeby była mogła oddziałać na Juljana, tchnąć weń siłę, napełnić wiarą w siebie samego i pchnąć tam, gdzieby, nie doszedł nigdy bez niej. Zaś subtelność jego, cześć dla kobiety, czystość moralna, a nawet czysta wiara religijna, której nie dzieliła, dałaby jej namiętnej naturze podkład bezpieczeństwa, oraz spokój domu i duszy niewzruszalny...
Biada sercom przesadnie namiętnym, które psują sobie los i wiedzą to dobrze, a nie cofają się przed tem, co je dzieli, właśnie dlatego, że kochając bardzo, nie chcą przyznać tego, co dałyby pogardliwie osobie obojętnej.
Anetkę dręczył teraz niepokój, jaki wznieciła w sercu Juljana. Czyżby miał rację? Nie zacieśniając się do własnego rozumowania, starała się też pojąć sądy innych ludzi. Charakter jej nie był jeszcze skonsolidowany, a ideje utrwalone, pozwoliła sobie tedy dokonać rewizji. Z młodu już zrozumiała, jak sztuczną jest moralność jej otoczenia, i jęła szukać czegoś poza rozsądkiem, który w tej dziedzinie nieraz wiedzie na manowce. Szukała innych myśli, by niemi oddychać, a napotkawszy szczere sumienie Juljana, jęła je rozpatrywać. Sądziła, że znajdzie tu odzew własnego buntu, szukała swej moralnej ojczyzny. Chętnie podpisałaby wszystkie prawa, uznawane przez Juljana, choćby ją potępiały, ale nie mogła. To, czego się domagał, było wprost nieludzkie.
Powiedziała doń serdecznie:
— Rozumiem, że mnie sądzisz podobnie, jak to czyni świat, i nie wyrzucam ci tego, gdyż podziwiam rygoryzm tych praw, tkwiących korzeniami w waszej rasie. Musisz ich, oczywiście, słuchać, i szanuję to w tobie. Ale mimo całego wysiłku woli nie umiałabym wyprzeć się czynu, który mi dał dziecko moje. Jakże mam się, drogi Juljanie, zaprzeć tego, co było mą całą pociechą i najczystszą może radością, jaką mi zesłało niebo. Nie niszcz tego, ale jeśli mnie kochasz, podziel me szczęście. Nie ubliża ci to w niczem.
Mówiąc czuła, że jej nie rozumie i że go to jeno coraz więcej złości. Przygnębiona, rozmyślała co czynić. Czyż kłamać? Samo przypuszczenie tego wyjścia było dla niej upokorzeniem. Ale jakże pozwolić, by skaza tem kochanem sercu rozszerzała się, jakże rozdzierać ranę? Przechodziła teraz męki, ile razy spotkała Juljana, truchlejąc na myśl, że coś nowego wyczyta w jego twarzy.
On zaś wyzyskiwał to nikczemnie, jak każdy mężczyzna, który wie, że jest kochany. Wiedział, że ją kaleczy i kaleczył dalej. Teraz odczuł swą władzę, pewny, że jej więcej na nim zależy, niż jemu na niej...
Rozumiała i to także i desperowała, że mu zdradziła słabość swoją. A mimo to nie przestawała, powodowana zabobonem. Jeśli przeznaczona jest Juljanowi na żonę, zostanie nią wbrew temu, co powiedziała, jeśli nie, widać że tak się stać nie miało...
Ale w głębi duszy wierzyła, że los jej nagrodzi ową pokorę i wzruszy serce Juljana.
— Oddałam ci się w ręce! – myślała. — Czyż przestaniesz mnie z tego powodu kochać?



Dziwny proces odbywał się w umyśle Juljana. Kochał Anetkę, a raczej... pożądał jej ciągle tak samo... zresztą, któż wie (nie chciał tego wiedzieć)? Krótko mówiąc, pożądał jej. Ale wiedział już teraz, że ani matka nie da pozwolenia na małżeństwo, ani on sam na to się nie zdobędzie, a to z powodów wielu, z urazy, obrażonej dumy, depresji moralnej i... powiedzmy odrazy, wywołanej zazdrością. Wolał atoli nie wywlekać tych powodów, natomiast konstruował coś, co godziło owe powody z pożądaniami. Anetka okazała się w miłości osobą śmiałą i wolną. Nie pochwalał tego, ale ostatecznie skoro już taką była, to czemużby nie miała żyć z nim, skoro go kocha?
Nie wyraził tego w tak ostrej formie, ale przedstawiał niemożliwość małżeństwa (przywodząc coraz to nowe motywy w miarę, jak je zbijała). Były tu przeszkody wprost niezwalczone, jak opozycja matki, konieczność współżycia ze staruszką, trudna sytuacja, nawyk Anetki do bogactwa, świata... (biedaczka, od dwu lat biegała za lekcjami), różnica temperamentów i wreszcie różnica umysłowości... (ta ostatnia przeszkoda zjawiła się ku wielkiemu przerażeniu Anetki na końcu, kiedy obaliła poprzednie). Juljan obniżał wartość własną ze złą wiarą, w zamiarze stawiania trudności. Można się było z tego śmiać i płakać dowoli, O jakże nikczemnych imał się pozorów, by umknąć! Ona zaś, niepomna godności swej, udawała, że nie rozumie, wynajdywała sposoby i walczyła gorączkowo o to, by go zatrzymać przy sobie.
Nie odszedł jednak, bowiem nie odmawiał tego, by brać, nie chciał tylko dawać.
Anetka pojęła nakoniec, co znaczy ta cała akcja od niej chce, a to odkrycie nie wywołało w niej czego tyle buntu co przygnębienia, zbrakło jej bowiem sił na oburzenie. Ach, tego więc jeno chciał? Nie znał tedy sam siebie, nie wiedział, że w jej oczach miała wartość jeno surowa jego moralność i że go za to właśnie kochała. Nie do twarzy mu zgoła było grać rolę Don Juana, zdobywcy, szampjona wolnej miłości! Mimo strapienia, Anetka zachowała umysł bystry i nie omieszkała z ironją uchwycić strony komicznej tragedji swego życia.
— Przyjacielu, — myślała z czułością, politowaniem i odrazą jednocześnie — kochałam cię więcej, gdyś mnie potępiał. Ciasna, ale uczciwa idea miłości dawała ci prawo, którego dziś nie masz już. Cóż pocznę z tą niższą miłością, pozbawioną szacunku, którą mi ofiarujesz? Bez szacunku niema między nami o miłości mowy!
Każda miłość czerpie z czegoś soki żywotne, tam, gdzie jedna rozkwita, marnieje druga. Miłość zmysłowa obchodzi się bez szacunku, ale miłość duchowa poprzestać na samej rozkoszy nie zdoła.
— Ach! — zawołała w duchu. — Raczej zostanę utrzymanką pierwszego lepszego przechodnia, niż twoją, gdyż kocham cię!
Z nim, byłoby to poniżeniem. Wszystko, lub nic!
Sugestji Juljana przeciwstawiła opór serdeczny, ale nieugięty, który go uraził. Kochali się dalej, sądząc wzajem surowo, a żadne nie mogło powziąć decyzji utracenia szczęścia. Trwali przeto dalej na stanowiskach, wabiąc się, pożądając i oddając nawet, ale bez możności wymówienia słowa wyzwoleńczego. Jedno nie czyniło tego z wrodzonej słabości i tej ułomności moralnej, która z rzadkiemi wyjątkami jest cechą wszystkich mężczyzn, chociaż tego nie przyznają, drugie zaś przez zasadniczą pychę, która znowu charakteryzuje kobietę. Nie przyznaje ona tego, albowiem konwenanse społeczeństwa, budowanego na zwycięstwie mężczyzny, tak dalece spaczyły charakter obu płci, że zapomniały już jakim był pierwotnie. Nie ten jest jednak zawsze słabszy, kogo tak zowią. Kobieta posiada większy zasób bogactw ziemi, a chociaż trwa w niewoli, to nie zrezygnowała z odwetu...
Juljan uznawał słuszne racje Anetki i pewny był jej uczciwości, ale nie mógł przezwyciężyć płochliwego serca swego. Ceniąc Anetkę wyżej niż opinje, poddawał się opinji. Sam chętnieby przyjął jej przeszłość, ale nie w oczach świata, i wmawiał w siebie, że powoduje nim sumienie. Brakło mu śmiałości wziąć za żonę kobietę, której pragnął, a tchórzostwo swe zwał godnością osobistą. Zresztą złudzenie jego nie było pełne i czuł urazę za to do Anetki. Winien był zerwać, ale wzbraniał się, a ile razy Anetka wspomniała o rozłące, wstrzymywał ją, wahał się, cierpiał i sprawiał cierpienie, nie chcąc ni przyjąć oferty, ni odmówić. Uprawiał okrutną igraszkę podtrzymywania nadziei, poto by później krew ciekła. Wyrywał się, gdy mu okazywała miłość, a łasił się, gdy była zrezygnowana. Anetka wydawała okrzyki bólu i trawił ją smutek niewysłowiony. Sylwja spostrzegła to i dobyła z niej prawdę. Porozmawiawszy z Juljanem, zawyrokowała:
— Jest to jeden z niezdecydowanych, których trzeba zmusić. Nie brak sposobów. Wydrzyj mu przemocą przyzwolenie, a niebawem będzie ci za to wdzięczny.
Ale Anetka nie mogła znieść tej myśli, by jej kiedyś wyrzucał (bez słów nawet), że się z nią ożenił. To też przekonawszy się dowodnie o nieuleczalnej słabości jego charakteru i braku wszelkiej nadziei, na którejby można budować, rozcięła sprawę mieczem. Napisała doń, by nie przedłużał bezpłodnej udręki. Cierpieli oboje, a trzeba było żyć. Ona musiała pracować na dziecko, on miał też swe obowiązki, które oboje przez czas dłuższy zaniedbywali, uszczuplając sobie wzajem sił. A żadne nie miało nadmiaru tych sił. Ponieważ nie mogą oddawać sobie przysług, niechże przynajmniej nie szkodzą sobie wzajem. Należy zerwać i nie wznawiać odwiedzin. Wkońcu podziękowała mu za to, czem był dla niej.
Juljan nie odpisał, nastała cisza...
A w głębi serc wrzała uraza, żal i zraniona namiętność.



Miłość ich nie pozostała tajną otoczeniu. Zauważył ją Leopold i zawrzał gniewem, którego zataić nie umiał przed Sylwją. Przykre wspomnienie niezbyt bohaterskiej przygody pozostawiło w nim bezwiedną urazę, która wzrosła z biegiem czasu. Udawał tylko, iż zapomniał o motywach. Sylwja, której baczność została już obudzona, zdumiewała się, patrząc na dziwne zachowanie męża. Był zazdrosny. Urazę swą zwróciła przez dziwną logikę serca przeciw Anetce i znienawidziła ją poprostu. Do pewnego stopnia stan jej zdrowia usprawiedliwiał te wybuchy niepojęte. Niestety jednak przetrwały one stan, który je wywołał.
W październiku Sylwja powiła córeczkę, czem się rozradowali wszyscy. Anetka okazała dziecku tak namiętne przywiązanie, jakby było jej własnem. Sylwji nie cieszyło jednak, że je siostra pieści, a tamowana dotąd nienawiść wyszła w pełni na jaw. Od kilku tygodni znosić musiała Anetka obraźliwe i dotykające ją zaczepki, przypisywała to chorobie siostry, teraz jednak poznała, że Sylwja jej nie kocha. Milczała, by jej nie drażnić, czekając nawrotu serdeczności.
Sylwja przyszła do siebie i stosunek sióstr pozostał z pozoru niezmienionym, tak że ktoś postronny niczegoby nie zauważył. Ale Anetka odczuła chłód wrogi, który ją bolał. Radaby była wziąć ją za rękę i spytać:
— Cóż ci to jest? Co masz przeciw mnie? Powiedz, droga moja?
Ale spojrzenie Sylwji przejmowało ją chłodem i traciła odwagę. Czuła intuicyjnie, że jeśli Sylwja raz zacznie mówić, to padną słowa niemożliwe do cofnięcia. Lepiej było milczeć. Anetka czuła w siostrze popęd do niesprawiedliwości, przeciw któremu walczyć niesposób.
Pewnego dnia Sylwja wyraziła chęć pomówienia z nią, a Anetce zabiło serce.
— Cóż mi powie? — pomyślała.
Ale Sylwja nie obraziła jej niczem i nie zaatakowała wcale. Zaczęła tylko snuć projekty małżeńskie.
Anetka starała się nieznacznie zmienić temat, ale Sylwja nastawała, proponując jej kandydata. Był to jeden z przyjaciół Leopolda, rodzaj agenta handlowego, trochę dziennikarz, z pewnym szykiem i światowem obejściem. Miał dochody rozmaite, nawet najrozmaitsze, handlował automobilami i gazetami, oraz pośredniczył między producentami a odbiorcami po salonach i kółkach towarzystkich, biorąc prowizję z dwu stron. Znacznie się musiała zmienić Sylwja dla siostry, skoro mogła jej przedkładać coś takiego. Dotknięta do żywego, Anetka powstrzymała wymownym gestem wywód Sylwji, która jej to wzięła za złe i spytała, czy uważa tego konkurenta za niegodnego siebie i swych aspiracyj. Anetka oświadczyła, że chce żyć sama, a Sylwja odparła, że łatwiej to powiedzieć, niż wykonać.
— Czyż nie jestem w stanie utrzymać się? — spytała Anetka.
— Bardzo wątpię!
— Jesteś niesprawiedliwa. Wszakże zarabiam na życie!
— No tak, z pomocą innych.
W tonie jej było jeszcze więcej intencji dotknięcia, niźli w słowach. Anetkę oblał rumieniec, ale zmilczała, nie chcąc doprowadzać do kłótni.
Ale w ciągu następnych tygodni Sylwja zaczęła występować jawnie ze swym złym humorem. Każdy pozór był jej na rękę, najdrobniejsza różnica zdań w rozmowie, szczegół toalety Anetki, opóźnienie jej na obiad, czy też hałasowanie Marka na schodach. Już nie wychodzili razem na przechadzkę. Ile razy ułożono niedzielną wycieczkę, Sylwja wyruszała sama z mężem, nie zawiadamiając Anetki i pozorując to jej brakiem punktualności. Czasem też, w ostatniej chwili odwoływała cały projekt.
Anetka spotrzegła, że jest tu zawadą. Zaczęła też mówić nieśmiało, że musi wynaleźć mieszkanie, nie tak odległe od miejsc, gdzie miewa lekcje. Przypuszczała, że się spotka z protestem i zostanie wezwaną, by została. Tymczasem Sylwja udawała, że nie słyszy jej słów.
Ale poniżyła się do tyla, że została. Żal jej było tej znikającej miłości, przytem nietylko nie chciała opuścić Sylwji, ale również małej Odetki, którą pokochała serdecznie. Znosiła ciągłe przykrości, nibyto nie dostrzegając ich, i tylko przychodziła teraz rzadziej.
Ale i tego było za dużo Sylwji, która, widać po słabości, nie wróciła do normalnego stanu. Trawiła ją chorobliwa zazdrość. Pewnego dnia Anetka bawiła się z Odetką i pominęła milczeniem ostrą uwagę Sylwji, by zostawiła dziecko w spokoju. Sylwja wstała gniewna i wyrwała jej z rąk córeczkę. Potem zaś krzyknęła:
— Idź precz!
W oczach jej zabłysła taka nienawiść, że Anetka zadrżała i rzekła:
— Cóż ci właściwie uczyniłam złego? Nie patrz tak na mnie, gdyż znieść tego nie mogę. Czy chcesz, bym sobie poszła i nie wróciła już?
— Nareszcie zrozumiałaś! syknęła ze złością Sylwja.
Anetka zbladła i zawołała:
— Sylwjo!
Ale Sylwja podjęła z chłodną wściekłością.
— Żyjesz mym kosztem. Dobrze, już dobrze. Ale mam tego dość. Mąż i córka są moją własnością. Wara ci od nich!
Anetka powtórzyła pobladłemi wargami z wielkiem przerażeniem:
— Sylwjo! Sylwjo!
Za chwilę i ją jednak porwało oburzenie i krzyknęła:
— Nieszczęsna! Nie zobaczysz mnie już!
Podbiegła do drzwi i wyszła.
Sylwja uczuła wstyd, ale zawołała urągliwie, by to pokryć:
— Przyjdzie na pewno wieczór, na obiad!




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.