Dusza Zaczarowana/II/Część druga/10

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część druga
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część druga
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Zudny pozór...
Życie zaczęło się na nowo u Rivière’ów, jeno katastrofa uczyniła wyłom w duszach.
Jakże drobnym jest faktem w ogólnym porządku rzeczy zniknięcie dziecka. Śmierć nas otacza okręgiem, nie może dziwić, od kiedy zaczynamy myśleć, widzimy ją i nawykamy, wiedząc, że zgłosi się u nas do pracy, i przewidujemy ból, jaki zada. Ale to nic jeszcze. Śmierć wywołuje przewrót w naszem istnieniu. Jest to zmiana zasadnicza... przed, a po śmierci... Znikła jedna istota, a dotkniętem zostało całe królestwo bytu, wczoraj świat jaśni, dziś cienia... Jeśli spadnie ze sklepienia mały kamyk, całe sklepienie musi runąć! Nicość nie posiada wymiaru. Jeśli owo ja, nie jest niczem, każde ja, czemś jest. To co kocham istnieje, bo żyję tem kochaniem. Nierealność wszelkiego bytu jawi się nagle i wszyscy to pojmują, choć w rozmaity sposób, intelektem, instynktem patrzą temu prosto w twarz, lub odwracają się i mrugają oczyma...
Złamana gałązka na rodzinnem drzewie, to jest Odetka, nie przeszkodziła rosnąć innym, ale większość ich została zmodyfikowana w rozwoju.
Najmniej to dotknęło ojca. W dniu pogrzebu cierpiał bardzo, dysząc, niby koń dogorywający. W dwa tygodnie potem był już zatopiony w interesach, oddany potrzebom fizycznym, pracował, jadł za dwu, podróżował i zapomniał.
Z dwu kobiet, Anetka wydawała się prawdziwą matką. Niepocieszona dźwigała żałobę, która wzrastała z biegiem czasu. Odetka była dzieckiem nie jej ciała, ale serca, bliższa, niż Sylwja i bliższa, niż syn. Wyrzucała sobie, że ją nie dość kochała i szczędziła pieszczót, tak pożądanych. Sądziła, że winna sama jedna przechować pamięć dziecka, zdradzonego przez innych.
Sylwja była teraz dziwnie wesoła, zajęta, ruchliwa, gadała dużo i głośno, dowcipkowała, rzucała śmiałe słowa, rozśmieszające całą pracownię, a gustował w tem wielce Marek, ile razy był obecny. I on też, oddany rozrywkom, zaniedbywał się w pracy, zażywał przechadzek, gadał głupstwa i korzystał z każdej sposobności próżnowania. Organizm jego bronił się przeciw wnętrznemu strachowi. Ludzie są dla siebie wzajem niezbadani, nibyto obojętni, chcieliby się zwierzyć, a jest to niepodobieństwem. W cierpieniu niema porozumienia.
Anetka zakochana w zmarłej i przezto niesprawiedliwa dla żywych, dostrzegała tylko ich egoizm, żądny życia, skłonny do zapominania i miała do nich urazę.
Pewnej niedzieli, gdy Marek poszedł z Leopoldem na jakiś match sportowy, Anetka zastała otwarte drzwi mieszkania Sylwji. Wszedłszy, usłyszały przeciągły jęk. To Sylwja, zamknięta w swym pokoju, jęczała boleśnie. Anetka wróciła do sieni i zadzwoniła. Sylwja ją powitała, a chcąc usprawiedliwić, czemu ma czerwone oczy, powiedziała, że to katar. Potem zaczęła rozmawiać hałaśliwie i po prostacku, opowiadając jedną z licznych pieprznych facecyjek, których miała zapas spory. Anetka doznała ucisku w sercu. Czyżby Sylwja grała komedję? Tak było w połowie przynajmniej, a szczególniej Anetkę chciała w błąd wprowadzić. Zatopiona w beznadziejnej rozpaczy, doszła do czegoś, w rodzaju cynicznej wzgardy życia. Nie chcąc upaść, musiała przybrać tę maskę, która zwolna zmieniła rysy jej twarzy. Uczciwość, honor... to głupstwo! Niczego nie należy brać serjo, śmiać się z życia i radować! Jedyna rzecz to praca, bo potrzebna i obejść się bez niej niesposób.
Ale z katastrofy ocalało jeszcze coś więcej. Instynkt Sylwji przeważał nad rozumem i, odrzucając, wszystko, zachowała Anetkę i jej syna jako nieodłącznych od siebie. Ale miłość ta instynktowna, niemal materjalna, nie przeszkadzała złym uczuciom. Nie będąc czułą dla siebie, nie czuliła się też do siostry i była nieraz wobec niej napastliwa i drażniła ją, bowiem złościło ją i stanowiło wyrzut niemy, że Anetka trwa w ścisłej moralności, cierpi cicho i zachowuje wspomnienia.
Był to w istocie wyrzut, którego jej Anetka nie szczędziła, widząc, że Sylwja unika cierpienia, jak zwierzyna psa. Żałowała ją. Żal i pogardę czuła też dla ludzkiej natury, która kosztem skarbów najcenniejszych szuka wyjścia, gotowa zdradzić najświętsze uczucia, byle ujść pościgu cierpienia. Bolało ją to tem więcej, że w sercu własnem czuła wołanie nikczemne życia i kajała się.
Stąd też w miesiącach, które nastąpiły po smutnem zdarzeniu, zachowywała surową dyscyplinę, oraz rygoryzm moralny, pesymistyczny i dumny, którym osłaniała zranione uczucie.

Po ponurej zimie nadeszła Wielkanoc. Anetka wałęsała się po Paryżu w samą Wielką Niedzielę. Powietrze było ciche, niebo jasne, duszę jej okrywała żałoba, słuchała tęsknego jęku dzwonów, które ją chwytały i wywodziły poza krąg epoki, na rozłóg, gdzie leżał zmarły Bóg. Weszła do kościoła i zaraz wybuchnęła długo powstrzymywanym płaczem. Płakała, klęcząc pochylona w zakątku kaplicy. Nigdy jak dziś nie odczuła tego tragizmu dnia. Słyszała organy, śpiew radosny... podobny do wesołości Sylwji... przy którym płacze dusza. Ach, wiedziała już dobrze... ten biedny człowiek nie zmartwychwstał... To tylko rozpaczna miłość wiernych wysila się przez wieki, by przeczyć jego śmierci. O ileż głębszą jest ta prawda, niż złuda zmartwychwstania. Tamto to jeno samooszukiwanie się serca, które ścierpieć nie może śmierci ukochanego...
Nie mogąc się z nikim podzielić myślami, zamykała w sobie drogą zmarłą, chroniąc ją od śmierci drugiej, najstraszniejszej... od zapomnienia. Reagowała ostro przeciw innym, a ponieważ każda reakcja wywołuje przeciwną, zachowanie jej wywołało przesadę odwrotną u tych, którzy się czuli dotknięci. W ten sposób rosło nieporozumienie.
Doszło ono do szczytu w stosunku do syna. Marek odsuwał się coraz to bardziej od matki, a antagonizm ten zaznaczył się już od całych lat. Ale do czasów ostatnich był on osłonięty roztropnie i skryty. Podczas długiego okresu współżycia z matką Marek unikał dyskusji, czuł się bowiem słabym i nadewszystko pragnął spokoju. Pozwalał jej mówić i w ten sposób poznał wszystkie jej słabostki, sam nie zdradzając się z niczem. Teraz jednak, czując w ciotce sprzymierzeńca, zagrał w otwarte karty. Dawniej Anetka musiała go ośmielać, by pokazał rożki, mówiąc:
— Dalejże! Wyjdźże z jamy i pokaż co umiesz! Czyż ci trudno mówić?
Teraz Anetka mogła się czuć zadowoloną... mówił bowiem, choć lepiejby mu było milczeć dalej. Dyskutował zaciekle, nie unikając sprzeciwu, a każde zdanie matki atakował uparcie. Czynił to zaś tonem wprost zuchwałym.
Przyszło to odrazu i Sylwja ponosiła niezawodnie odpowiedzialność, podniecając chłopca do oponowania. Ale istotny powód tkwił głębiej, zmiana bowiem zachowania była wyrazem zmiany natury, w okresie dojrzewania płciowego. Zmienił się w ciągu kilku miesięcy, nabrał szorstkości brutalnej, a czasem znów zapadał w milczenie. Ale nie była to małomówność uprzejma, zgodliwa, nieco trwożna, dziecka, które się chce przypodobać, jeno najeżona, wroga i opryskliwa. Gwałtowność i ordynarne zuchwalstwo, czem odwzajemniał serdeczność matki, raniły ją dotkliwie. Bronić się umiała przed światem, ale nie przed tymi, których kochała. Za każdem ostrem słowem syna zaczynała płakać, coprawda, w skrytości, ale wiedziało tem. Nie przestawał tak postępować i zdawało się, że stara się wprost o to, by zrazić do siebie Anetkę.
Wstydziłoby go to zachowanie wobec obojętnych, lecz ona nie było mu obojętną. Zależało mu na niej, czynił tylko tak, jak czyni źrały owoc, który o danej godzinie rozrywa łono matki, by zeń wyjść.
Marek posiadał cechy innej, niż matczyna, rasy. Ale, rzecz dziwna, nie te właśnie cechy obce doprawadzały do starć, ale przeciwnie cechy wspólne obojgu. Rwąc się do samodzielności, nie miał jeszcze osobowości własnej, a każde podobieństwo do matki uważał za niebezpieczeństwo aneksji. Starał się być odmienny, w celach obrony. Stawał wbrew wszystkiemu, co powiedziała, czy zrobiła. Miała skłonność do kochania, przeto on udawał obojętnego, zaufaniu przeciwstawiał chłód, namiętności, spokój odstręczający. Wszystko, co Anetka potępiała w sobie i zwalczała (znał to dobrze...) miało dlań urok wielki i mówił to matce. Ponieważ dumna była z moralności, żółtodziób ten uznał się amoralnym i proklamował to z chlubą wielką.
— Moralność, to wymysł! — powiedział jej raz, a łatwowierna Anetka wzięła rzecz na serjo. Dopatrywała się w tem szkodliwego wpływu Sylwji, którą bawiło mącenie tego młodego umysłu, pielęgnowanego troskliwie, jakby rzucała garściami nasienie chwastów na grządki uprawne i wygracowane ścieżki ogrodu. Sylwja działała rzekomo dla dobra chłopca, który jej zdaniem siedział w doniczce. Chciała go przesadzić w grunt. Ale jednocześnie, mimo miłości dla siostry, z okrutnem upodobaniem kradła jej to serce, które było całym celem życia Anetki.
Pod pozorem zainteresowania Markiem zaczął się pojedynek, a chłopiec umiał zeń korzystać. Chytrze zachowywał dla Sylwji całą swą serdeczność i bawił się zazdrością matki, której już nie ukrywała, motywując z większą, niż Sylwja słusznością, że czyni to dla dobra syna. Sylwja również kochała Marka i miała dość zdrowego rozsądku. Mądrość jej o małej wadze, wyrównywała mimo to ciężar mądrości siostry, ale nie była odpowiednią przewodniczką dla trzynastoletniego wyrostka. To, co zyskiwał od niej, było bardzo wątpliwe, zachęcając go do życia, nie przepajała go wcale szacunkiem dla tegoż życia, a utraciwszy go wcześnie, mógł zejść na złe drogi. O ile nie szło o ubranie, Sylwja nie była zdolną urobić gustu Marka. Brała go na głupie pokazy filmowe i koncerty popularne, skąd wynosił refreny fatalne i obrazy, przeszkadzające mu w poważnem myśleniu i nauce. Rozgniewana Anetka zabroniła tego, a zakaz przypieczętował przymierze ciotki z siostrzeńcem. Marek uznał się za ofiarę, bo spostrzegł, że w bieżącej chwili prześladowani robią dobry interes. Anetka przekonała się ze swej strony, że rola prześladowcy wcale nie jest synekurą.
Odtąd chłopak udowadniał matce przy każdej sposobności, że go gnębi i nadużywa swej siły. Przystała na tę opinję poto, by go pchnąć na dobre tory. Nie dopuszczała odtąd lekkomyślnych słów, ani nieodpowiedniego zachowania, oraz blagi dowcipnej, a bezczelnej, przejętej od ciotki. Przeciwstawiła temu wszystkiemu surowość zasad, a chłopak miał się teraz zpyszna. Czyhał też na sposobność odwetu.
Pewnego dnia opierał się zakazowi matki używania pewnych wyrażeń Sylwji. Zniecierpliwiona Anetka oświadczyła, że ciotce wolno mówić i robić, co chce, a sądzić jej nie należy, natomiast nie trzeba brać sobie tego wcale za przykład, godny naśladowania.
Marek wysłuchał tej rady i powiedział niedbale:
— Być może, ale ona ma męża.
Anetka nie była w stanie odrazu odpowiedzieć, nie chciała bowiem zrozumieć! Cóż to on powiedział? Nie, to niemożliwe! Potem krew jej uderzyła do głowy. Siedziała bez ruchu z rękami na robocie, a Marek tak samo nie ruszał się. Nie czuł się zbyt dumnym ze swych słów i z tego, co nastąpi. Milczeli oboje długo. Nagle gniew szarpnął Anetkę. Ale przetrzymała ten odruch. Ogarnęła ją potem ironja i politowanie i powiedziała wzgardliwie, biorąc się znów do roboty:
— Wydaje ci się zapewne, że kobieta bez męża, pracująca na wyżywienie swego dziecka, mniej warta szacunku?
Marek stracił pewność siebie i nic nie odrzekł. Nie tłumaczył się nawet, był zdruzgotany.
Anetka spędziła tę noc bezsennie. Daremnem było tedy jej poświęcenie. Świat miał, oczywiście, prawo potępiać ją, ale nie ten, któremu dała wszystko! Skądże się dowiedział? Któż mu tę myśl podszepnął? Nie czuła doń urazy, ale była bardzo przygnębiona.
Marek spał doskonale. Doznawał pewnych wyrzutów sumienia, ale sen wziął górę. Po przespanej dobrze nocy byłby o wszystkiem zapomniał, gdyby nie dostrzegł śladów w oczach matki. Nie rad był, że pamięta. Żałował swego czynu, ale nie umiał żalu wyrazić, a znudzony tem, obyczajem dzieci, winę przypisał matce.
Nie wspomniało żadne o tej scenie, ale odtąd byli sobie zgoła czemś innem i pocałunki wzajemne miały cechę przymusu. Anetka nie traktowała już syna jak dziecka.
Skądże się do wiedział? W liceum uczynił odkrycie, że nosi nazwisko matki, a to rozświetliło mu niezrozumiałe dotąd przytyki, pochwytane w pracowni Sylwji. Zapamiętał też różne, nieostrożne słowa Sylwji, skierowane w jego obecności do siostry. Zaczął przenikać tajemnicę tej matki, która go drażniła, a zarazem pociągała przez nimb namiętności, którą zwęszył jak młody pies... Z tego wszystkiego jął budować przeróżne, dziwne historje, nie związane w jednolitą całość. Zuchwała odpowiedź dana matce była to jedna z zasadzek, w które ją chciał schwytać. W sercu jego łączyła się ciekawość z urazą za to, co zaszło, a czego nie wiedział. Nie pytał nigdy o to Sylwji, gdyż dumny był za matkę, a czuł, że popełniła błąd. Ale czuł, że ma prawo żywić do niej urazę za tajemnicę, której mu nie odkrywała. Tajemnica ta była czemś obcem pomiędzy nimi.
Był to w istocie element obcy i chwilami Anetka widziała tego obcego... tego ojca... Brissota! Stawało się to odtąd coraz wyraźniejsze, gdyż w walce z matką Marek dobywał z siebie instynktownie to, co było jej przeciwieństwem, a co odziedziczył po Brissotach. Miewał teraz ów pobłażliwy uśmiech, owo samozadowolenie, oraz lekkomyślne filisterstwo niezachwiane, pewne siebie i wrogie wszystkiemu. Był to jeno cień przelotny na wodzie, ale Anetka zrozumiała, co znaczy, i myślala raz po raz:
— Zabrali mi go!...
Czyż jednak był to naprawdę element obcy? Nie! Broń i rysy pochodziły istotnie z zewnątrz, ale ręka, która tem władała, utworzoną była z ciała Anetki. I ręka ta zaciskała się w opozycji przeciw dwu istotom, zbyt odległym od siebie, choć bliskim, które stanowiły jedną jeno z igraszek miłości i losu.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.