Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/13

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Anetka wracała wieczorem, złakniona wielce, gdyż przez cały dzień wędrowała przez pustynię bez wody i przez świat bez miłości. Przez dzień cały oczy miała zwrócone w stronę źródła, które wieczór odnajdzie. Słyszała jego szmer, zwilżała w niem zgóry wargi i nieraz jakiś przechodzień mógł odnieść do siebie samego uśmiech tej kobiety, przeznaczony dziecku. Jak koń wietrzący owies, przyspieszała kroku, zbliżając się do domu Sylwji, a dopadłszy bramy, śmiała się z miłosnego głodu i mimo znużenia wbiegała pędem na schody. Otwarłszy drzwi, rzucała się na malca, chwytała go w objęcia i całowała gwałtownie po oczach, nosie, pod nosem, byle gdzie, zależnie od przypadku, i wydawała głośne okrzyki. Nie rad bywał tej inwazji Marek, który właśnie bawił się w najlepsze, lub ulokowany wygodnie na miękkim pufie, z całą powagą ciągnął po nim kreski kredą, albo znów rozwijał z motków nici różnobarwne. Nie lubił tej wielkiej kobiety, która wpadała bez ostrzeżenia, chwytała go, trzęsła, dmuchała w uszy i dławiła pocałunkami. Oburzał się, że nim dysponuje bez zezwolenia, i protestował. Bronił się też wielce niezadowolony, ale ona jeszcze zacieklej nim potrząsała, śliniła, śmiała się i krzyczała. Wszystko w niej było mu niemiłe, zwłaszcza brak szacunku, hałaśliwość i gwałtowne gesty. Przyznawał jej oczywiście prawo kochania, podziwiania, a nawet ostatecznie całowania. Ale cóż za maniery! Skądże je wzięła ta osoba? O ileż bardziej dystyngowaną była Sylwja i jej panny. Nawet bawiąc się z nim, śmiejąc i krzycząc, nie całowały go tak brutalnie. Dziwiło go, czemu Sylwja, umiejąca tak dobrze zmyć głowę swym poddankom, nie wzywała do porządku tej źle wychowanej osoby i nie broniła go przed tego rodzaju zakusami. Przeciwnie, Sylwja przybierała wobec Anetki ton niezwykle poufałej serdeczności i mówiła Markowi:
— No, dalejże, bądź grzeczny! Pocałuj swą mateczkę!
Matką jego była... oczywiście, racja... ale cóż stąd wynika? Tak... i ona była również potęgą domowego ogniska. Czuł jeszcze ciepło jej łona, miał na łakomych ustach wspomnienie słodkiego smaku matczynego mleka i cień skrzydeł dostrzegał, które go osłaniały. Pamiętał również straszny czas choroby, kiedyto niewidzialny wróg ściskał mu gardło i pochyloną nad sobą twarz możnej opiekunki i obrończyni... Wszystko to prawda! Narazie atoli nie była mu wcale potrzebna. Wspomnienia te i mnóstwo innych spoczywały na jego strychu, teraz były mu jednak zbyteczne zgoła... może się przydadzą później... ano, zobaczymy! Obecnie każda chwila sypała mu mannę niebiańską, którą zbierał łapczywie. Dziecko jest z natury niewdzięczne. To mens momentanea, nie ma czasu pamiętać o tem, co było dobre wczoraj, uznaje tylko chwilę bieżącą. A właśnie w bieżącej chwili Anetka popełniła błąd, pozwalając się zastąpić przez inną, milszą w oczach Marka, a nawet korzystniejszą dlań. Miast spacerować, niewiadomo gdzie po całych dniach poto, by wpadać jak bomba wieczór, Sylwja i inne kobiety ciągle zajmowały się Markiem i starały o jego łaski! Niechże ma na co zasługuje. Przyjmował więc jeno dość łaskawie wybuchy Anetki, a na grad jej szaleńczych pytań miłosnych odpowiadał z niechęcią i roztargnieniem tylko słowami: tak, nie, dzieńdobry, dobranoc, potem zaś, umykając przed nawałnicą i ocierając policzki, wracał do zabawy, lub na kolana Sylwji.
Anetka dostrzegła, oczywiście, że Marek wolał Sylwję, a Sylwja wiedziała to jeszcze lepiej i śmiały się obie, bagatelizując ten fakt. Ale w gruncie serca Sylwji pochlebiało to, zaś Anetka uczuwała zazdrość, ale nie przyznawały się wcale do tych uczuć. Jako dobra dziewczyna, Sylwja skłaniała oporne dziecko, by całowało matkę, ale Anetki nie cieszyły owe wymuszone pieszczoty, podobnie jak i Sylwji. Wprawdzie nie uświadamiała sobie, że, okradłszy sad biedaka, daje mu wspaniałomyślnie kilka owoców, ale bywa tak, że delektujemy się w milczeniu tem chętniej, nie mówiąc czegoś, coby nam przyczyniło przykrych skrupułów. Bez śladu tedy złośliwości Sylwja radowała się pieszczotami malca i właśnie w obecności Anetki podkreślała wpływ, jaki nań wywiera. Anetka zaś mówiła tonem swobodnym i nibyto żartobliwym:
— Co z oczu, to z myśli!
Ale serce jej nie brało tego żartem, gdyż nie było w niem ironji. Humor Anetki tkwił w umyśle, kochając, kochała głupio. O, jakże przykre jest być kobietą pośród kobiet i ukrywać to z musu. Śmiałyby się na widok biednego, zgłodniałego serca. Przy świadkach Anetka udawała, że miłość jej zblakła, opowiadała o przebiegu dnia, widzianych ludziach, tem czego się dowiedziała, co mówiła, lub robiła, słowem o sprawach obojętnych (ach, jakże obojętnych!)...
Ale znalazłszy się nocą we własnem mieszkaniu, sam na sam z dzieckiem, całą duszę otwierała miłości i trosce. Radość i namiętność płynęły kaskadą, bo ostrożność była zbyteczna i kryć niczego nie miała. Syn stawał się w tych godzinach wyłączną własnością matki. Nadużywała tego potrochu i nużyła dziecko szaloną czułością. Zdala od Sylwji nie czuł się Marek panem sytuacji i mały polityk nie okazywał niechęci. Aż do rana musiał szczędzić tej dziwacznej matki, tedy chcąc skrócić czas obcowania z nią, udawał, że jest śpiący. Nie wysilał się nawet zbytnio, bo sen rzeczywiście przychodził rychło po pracowitym dniu. Ale nie spał jeszcze zazwyczaj, gdy spoczywał z zamkniętemi oczyma, bezwładny, jak zarżnięty baranek, w objęciach matki. Anetka musiała przerywać świegotanie, nieść go do łóżka, a mały żartowniś, tonąc zwolna w śnie rzeczywistym, śledził z pod oka łatwowierną matkę, która go adorowała w milczeniu. Czując swą przewagę, doznawał miłego wrażenia, a zdarzało się nawet, że pod jego wpływem zarzucał rączki na szyję klęczącej. Te niespodzianki wynagradzały Anetce wszystko, ale nie zdarzały się często, gdyż chłopak był oszczędny bardzo. Anetka zazwyczaj szła spać zgłodniała, nim jednak zasnęła, obracała się ciągle na łóżku, nadsłuchając oddechu syna i snując gorączkowe myśli. Gdy jej nie pocałował, jak należy, mówiła sobie:
— Nie kocha mnie!
Serce jej się ściskało, ale zbierała zaraz całą wolę i karciła się:
— Cóż to znowu za pomysł!
Należało zdeptać tę myśl, jakżeby bowiem żyć z nią można! Nie, to nieprawda!... Miałaż obwiniać własne dziecko? Pospiesznie zaczynała wyszukiwać dowody przywiązania Marka i wspominać chwilę pieszczot. Radaby była pod tem wrażeniem wyskoczyć z łóżka i całować go. Ale cicho, sza... nie zbudzę dziecka, za nic! Jakże ślicznie oddycha... Skarbie mój! O, jakież szczęście czeka mnie kiedyś!...
Wobec tego, że chwila bieżąca była nieco chuda, by ją wypełnić, Anetka wytworzyła sobie w przyszłości obraz współżycia z synem, odpowiadający pragnieniom. Koniecznem jej było bożyszcze dla spożytkowania sił przyrodzonych, które w czasach ostatnich na nowo ją dręczyć zaczęły.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.