Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/14
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
Nie była to już owa melancholja, przepojona niepokojem, jaka poprzedziła chorobę dziecka i podczas niej ustała, nie było to już uczucie, że życie chroma i niema ani sił, ani interesu, by je wieść dalej, nie był to już odpływ morza.
Wracała fala przypływu, głosząc swój pochód hukiem bałwanów i zjawami nocnemi. Macierzyństwo zaspokoiło na czas pewien zmysły, a trud fizyczny życia pracy otamował je. Ale w ciemku fale tłukły o skały. Dusza krążąc po serpentynie, dotarła do punktu bliskiego temu, w którym się znajdowała czasu pobytu w Szwajcarji i wiośnie miłosnej z Rogerem Brissot. Był to punkt bliski, ale nie ten sam, bowiem krążąc, posuwamy się w czasie i zejść poniż niego niesposób. Anetka dojrzała, niepokój jej nie miał już czystości dziewiczej, była kobietą, pożądania jej wyostrzyły się, sprecyzowały i wiedziała teraz, dokąd dążą. A jeśli wiedzieć tego nie chciała, to dlatego właśnie, że nie było tu żadnej wątpliwości. Dojrzała zarówno wolą, jak i ciałem i wszystko w niej wzbogaciło się i nabrało namiętnych cech.
Wyhynęły z mroków znane przeraźne demony, nadchodziło burzliwe południe, zaległa parna cisza, grożąca piorunami. Przedtem panowała radość, lub niewinne troski poranka, a chmury płynęły przez jej twarz, nie zatrzymując, się. Teraz zwisły nieruchomo. O ile nie musiała panować nad sobą przy ludziach, lub nie przeszkadzało jej dziecko, zapadała w milczenie, a pomiędzy brwiami miewała poprzeczną brózdę. Spostrzegłszy ten stan, wymykała się niepostrzeżenie, szła do siebie, porządkowała, zaściełała łóżko, przewracała materace, ocierała meble lub okna, a wszystko czyniła z nadmierną żywością, chcąc zgłuszyć buntownicze myśli. Często martwiała w pół gestu, stojąc na krześle, z jakąś szmatką w ręku, lub oparta o uszak okna. W takich chwilach zapominała o wszystkiem, o przeszłości, chwili bieżącej, zmarłych i żywych, a nawet własnem dziecku. Patrzyła, nie widząc, słuchała, nie słysząc, i myślała bez żadnej myśli. Jakiś płomień lśnił w próżni, jakiś żagiel wydymał wichr, czuła mocarne tchnienie w ciele własnem, w którem tak trzeszczały, jak w okręcie maszty. Potem występowały z bezkresu zarysy otoczenia. Z podwórza płynęły znane dźwięki, poznawała śpiewny głos dziecka, ale sen nie ustępował, zmieniał tylko kierunek. Był niby świegot ptaka w letnie popołudnie. O jakąż moc miłości dać możesz, serce, słońcem oblane! Chyba świat brać w ramiona, a ciężki to łup! Świadomość ustawała, Anetka tonęła w jakiejś migotliwej toni, gdzie nie było ni śpiewu, ni głosu dziecka, ni jej samej nawet... tylko potężna wibracja słoneczna.
Budziła się, oparta o okno.
Ale nocą opanowywały ją na nowo napastliwe marzenia, które znikły od urodzenia Marka. Przychodziły w grupach, po trzy, czy cztery i snuły się jedno za drugiem. Anetka staczała się w coraz to nowe, a rano wstawała złamana, przeżywszy dziesięć nocy w ciągu jednej, i nie chciała wspominać tego, o czem śniła.
Otaczający spostrzegli zatroskany wyraz twarzy, nieprzytomne oczy, nie pojmowali tej nagłej zmiany, ale nie troszcząc się tem, przypisywali wszystko przyczynom zewnętrznym i trudnościom materjalnym. Ten okres niepokoju był czasem głębokiej odnowy dla Anetki. Nie oceniała go, jak należało, gdyż cięższy był dla niej od okresu ciąży, a była to także ciąża skrytej duszy. Żywa ta istota tkwi, niby ziarno, w materji, humusie i glinie ludzkiej, gdzie pokolenia zostawiły szczątki swoje. Dobyć ją stamtąd, to zadanie życia. Trzeba poświęcić całe życie, by ją porodzić, a często akuszerką jest śmierć.
Anetka bała się tajemnie owej istoty nieznanej, która, rozdzierając ją w strzępy, wynurzy się kiedyś na świat. Przepojona wstydem, zamykała się czasem bezwiednie sam na sam z ową istotą immanentną i toczyła z nią bój. Powietrze przepełniała elektryczność, wstawały tchnienia, zapadając zpowrotem w bezruch. Anetka czuła to niebezpieczeństwo, mimo, że świadomie usunęła w cień to, co jej przeszkadzało. „W cień“, znaczyło do jej mieszkania, a nie dodaje zgoła otuchy, gdy wiemy, że mieszkanie nasze pełne jest, od dołu do góry, istot, których nie znamy wcale.
— Jestem sama tem wszystkiem! — mówiła sobie. — Ale czegóż to wszystko domaga się ode mnie? Czegóż ja sama żądam od siebie?
Odpowiadała zaraz:
— Nic ci się już nie należy. Masz, co twoje.
Wówczas wola nabierała prężności i miłość kierowała się gwałtownie ku dziecku. Niezbyt pomyślny był ten nawrót macierzyńskiej namiętności. Musiała się skończyć porażką, albowiem była anormalna, przesadna i chorobliwa... (namiętność owa była niemożliwą do ziszczenia próbą skierowania zwrotnicy różnorakich instynktów na drogę obcą im zgoła, a instynkty te omamić się nie dały). Odbiło się to na dziecku, a Marek podniósł otwarty bunt przeciw tego rodzaju zawłaszczeniu. Nie ukrywał już teraz niechęci do matki. Uznał ją za „niemożliwą“ i wypominał jej to w przepojonych gniewem monologach, których na szczęście nie słyszała Anetka. Sylwja podsłuchała go raz i zburczała, śmiejąc się do rozpuku. Marek stał w kącie, przy drzwiach, rozmawiając ze ścianą, wygrażał pięściami i wykrzykiwał: Do zielonej pasji doprowadza mnie ta kobieta!