Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/15
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
Kreślimy ustawicznie dzieje życia i zdaje nam się, że je dostrzegamy, gdy tymczasem to jest jeno szata życia wewnętrznego. Te jeno wydarzenia oddziaływają na nie tylko, które sobie samo wybierze, rzec można nawet, które wytworzy, a w wielu wypadkach twierdzenie powyższe jest ścisłą prawdą. W ciągu miesiąca przechodzi koło nas dwadzieścia wydarzeń, a są dla nas bez znaczenia, gdyż nie mamy z niemi co zrobić. Ale jeśli jedno nas dosięże, to można iść o zakład, żeśmy mu oszczędzili pół drogi, idąc naprzeciw. Jeśli wstrząśnienie wyzwala w nas sprężynę, to była ona oczywiście napięta i na wstrząśnienie czekała.
Z końcem roku 1904 zelżało napięcie moralne Anetki, a dokonane w niej zmiany zeszły się niejako z pewnemi wydarzeniami, które zmieniły dużo w jej otoczeniu.
Sylwja postanowiła wyjść zamąż. Miała lat dwadzieścia sześć, naużywała się do syta wolności, teraz zaś zapragnęła spróbować rozkoszy życia rodzinnego. Niespieszno jej było z wyborem. Materjał, z którego uszyty jest kochanek, winien być efektowny, a niekoniecznie trwały, natomiast dobry mąż to sukno pierwszej jakości. Oczywiście, Sylwja chciała również, by jej się podobał, ale różne są rodzaje podobania, a gdy idzie o męża, niema co myśleć o szaleństwach. Sylwja zwróciła się o poradę do rozumu, a także do t. zw. względów społecznych. Przedsiębiorstwo jej kwitło, a firma „Sylwja, suknie i płaszcze damskie“ była w modzie i posiadała liczną klientelę pośród średniego mieszczaństwa, żądającego elegancji i stylu, przy umiarkowanych cenach. Doszła do granic, których o własnych siłach przekroczyć nie mogła. W rozwoju dalszym musiała zespolić się z kimś drugim i przyłączyć do pracowni sukien warsztat krawiecki kostjumów damskich.
Nie mówiąc słowa, rozglądała się za fachowcem, najodpowiedniejszym dla niej, potem wybrała z całą rozwagą, a dokonawszy wyboru, postanowiła wyjść za niego. Miłości także przeznaczyła w tem pewne miejsce, gdyż nie wzięłaby człowieka niemiłego sobie, ale uznała, że miłość przyjdzie potem, jako deser, na pierwszy zaś plan wysunęła interes.
Szczęśliwy wybraniec nazywał się Selve (Leopold), a Sylwja ułożyła zgóry szyld nowej firmy: Selve & Sylwja. Firma jest dla kobiety zawsze sprawą ważną, ale Sylwja nie była tak jednostronna, by na tem jeno poprzestaći wzięła Selve’a, bowiem był partją poważną. Niezbyt już młody bo mu trzydzieści pięć lat minęło, był to, jak powiadają, mężczyzna dość przystojny, to znaczy dość brzydki, ale silnie zbudowany, rudawy, rumiany, zajmował stanowisko pierwszego przykrawacza w słynnej firmie, był doskonałym fachowcem, zarabiał sporo i nie biegał za spódniczkami, Sylwja zasięgnęła informacyj i sprawa została zadecydowaną... oczywiście, w jej głowie narazie, gdyż nie pytała Selve’a o zdanie. Ale zgoda wybrańca była troską drugorzędną, a Sylwja podjęła się ją usunąć.
Selve nie miał zgoła takich zamiarów. Lubił wygody, był przywiązany do swych nawyczek, dobroduszny, pozbawiony wielkich ambicyj, miał dość egoizmu i chciał pozostać bezżennym, to też poprzestawał na drugorzędnem, nieodpowiedzialnem stanowisku u przedstawiciela wielkiej marki, który wiedział, co wart taki jak on człowiek. Ale Sylwja przewróciła za jednym zamachem wszystkie jego plany i zniweczyła mu spokój. Spotkała go raz, to znaczy spowodowała spotkanie na jesiennej wystawie mód, na którą przybyli oboje w celu obejrzenia modeli, które należało puścić w świat. Koło Sylwji kręciło się dużo młodych ludzi, a ona rozdzielała uśmiechy i złośliwostki, odurzając do reszty trzech, czy czterech mocno nią zajętych amatorów, i nie zwracała uwagi na Selve’a. Potem i to właśnie w chwili, kiedy zaczynał im zazdrościć, spostrzegł, że jest jedynym przedmiotem jej łaskawości. Sylwja zwracała się wyłącznie do niego, jakby innych nie widziała wcale. Wzruszyło go to tem więcej, że nagłą zmianę przypisał jeno przymiotom osobistym i za pierwszym atakiem uległ, porzucając wszystkie swe postanowienia.
Wkrótce potem Sylwja poprosiła Anetki, by jej dotrzymała towarzystwa wieczór, po kolacji, kiedy już nikogo nie było w pracowni.
— Proszę o to, — objaśniła — gdyż oczekuję pewnej wizyty.
Anetka zdumiała się.
— Cóż ci po mnie? Czyż go nie możesz przyjąć sama?
Sylwja odparła z powagą:
— Będzie to wyglądało przyzwoiciej.
— Ten atak konwenansu nastąpił, zda mi się, dość późno!
— Lepiej późno, niż nigdy! powiedziała nieco urażona.
— Gadasz głupstwa! Powiedz to komu innemu!
— Zaraz to zrobię.
Anetka pogroziła jej.
— A więc rzecz poważna? Któż to jest?
— Właśnie przyszedł.
Selve zadzwonił w tej chwili. Wszedł i doznał niejakiego rozczarowania, nie zastając Sylwji samej. Ale zrobił dobrą minę, jak człowiek kultury. Tylko nie był w stanie ukazać się z najlepszej strony, będąc sam z dwoma kumoszeczkami, dość niepokojącemi i to zostającemi widocznie w porozumieniu. Śledzony przez dwie pary oczu, powiedziawszy kilka dość ciężkich komplementów Anetce, zaczął się rozwodzić nad zawodem i swem życiem pracowitem. Anetka, powodowana miłosierdziem, zadawała mu pytania z miną zainteresowaną. Napełniło go to zaufaniem, jął zwierzać się z trudności zawodu, jego cech ujemnych i sukcesów, nie pomijając sposobności uwydatnienia swych zalet. Zdawał się prosty, serdeczny, skromny i grał w otwarte karty. Roztropniejsza Sylwja patrzyła narazie w karty partnera. Anetka, usunięta rychło na drugi plan, przyglądała się grze, zdziwiona nietyle zręcznością siostry, co skromnością jej wyboru. Sylwja znalazłaby z łatwością partję o wiele świetniejszą, ale nie chciała tego, niedowierzając mężczyznom zbyt pięknym i wybitnym. Nie wzięłaby też oczywiście dandysa, ni głupca. Poruszała się... in medio. Wolała zdolnego przykrawacza, niż właściciela. Wiedziała, że w małżeństwie obie strony chcą brać i dawać, jest to kwestja popytu i podaży. Chciała zostać panią u siebie, czegóż atoli chciał on? Ach, ten biedny chłopiec chciał, by go kochano dla niego samego, dla pięknych jego oczu, ale wiedział, dobrze, iż jest to niemożliwe, gdyż daleko mu było do piękności i osobistego uroku. Miał atoli tę słabostkę, że pragnął małżeństwa z miłości... rzecz to śmieszna... nieprawdaż? Sam wzruszał ramionami, gdyż nie był wcale naiwny, a jako sceptyczny Francuz, znał życie i kobiety. Niestety, pożądania serca są silne... dziwnie silne! Czemużby go któraś pokochać nie miała? Wszakże wart był tyle co inni!... Z tego też powodu był naprzemian skromny i nudny niemal, a ciągle śledził niezręcznie sytuację, pytając wielkiemi, niebieskiemi oczyma:
— Kochaszże mnie?...
Sylwja robiła minki słodkie... niby tak... niby nie... wiedząc, że niepewność podsyca miłość.
Gdy się znalazły same, powiedziała Anetka:
— Nie igraj z nim zbytnio.
— Czemużby nie? — odparła Sylwja, przeglądając się w zwierciadle. — Rzecz warta trudu.
— Więc to sprawa poważna?
— Zupełnie poważna.
— Nie wyobrażam sobie ciebie żoną.
— Zobaczysz mnie jeszcze kilka razy w tej roli.
— Nie lubię żartów na ten temat!
— Na jakiż więc temat żartować...? Jesteś czemś w rodzaju Armji Zbawienia... czy pani Booth (wymawiała: Botte)... No, nie marszcz czoła! Nie porzucę tej potrawy przed skosztowaniem. Chcę małżeństwa na stałe, gdyby jednak minęło prędko, przystanę i na to.
— Nie boję się o ciebie! — powiedziała Anetka.
— Doprawdy? A więc o niego? Dziękuję! Zajął cię, widzę!
— Nie wart on ciebie, Sylwjo, ale nie chciałabym, by ten poczciwy człowiek cierpiał z twego powodu.
Sylwja uśmiechnęła się, pokazując do lustra zęby:
— By cierpiał, powiadasz? Każdy zadaje drugiemu cierpienie, to rzecz błaha! Będzie cierpiał, ręczę ci za to... Biedaczek... chciałabym być na jego miejscu. Nie troszcz się, droga moja, o niego! Czy sądzisz, że nie wiem, ile wart mój Adonis? Niema w nim wiele świetności, ale zato pełną posiada wagę. Znam się na tem, ale nie powiem mu tego, gdyż psując mężczyzn, daje się im przewagę nad sobą. Zdaję sobie z wszystkiego sprawę i żadne z nas nie poniesie krzywdy. Trochę go podręczę (dobrze mu zrobi, gdy nieco schudnie), ale tortury nie przeciągnę ponad potrzebę. Oczywiście, muszę też dostać, co mi się należy, inaczej bowiem uznam za swój święty obowiązek odpłacić mu z nawiązką. A płacę zawsze gotówką, jako dobry kupiec, który obdziera klientów na tyle tylko, by wyżyć jako tako. Niechże tedy nie usiłuje łapać mnie za czub, bo źle na tem wyjdzie i to jak jeszcze!
— Straszna rzecz! — zawołała Anetka. — Ta dziewczyna nie umie mówić serjo!
— Życie byłoby wprost nieznośne, gdyby się mówiło serjo o poważnych sprawach!
Leopold ponowił wkrótce odwiedziny, a Sylwja nie pozwoliła mu długo usychać z tęsknoty. Zbadała pozycję nieprzyjaciela, przeliczyła skryte poza szańcami zapasy broni i aprowizacji, a potem wystąpiła do boju i w okamgnieniu przeprowadziła co chciała. Do ostatniej chwili Leopold zachował złudzenie, że sam powziął myśl założenia wielkiej firmy krawieckiej pod godłem „Selve & Sylwja“.
Termin ślubu oznaczono na połowę stycznia, kiedy robota ustaje potrochu, a tygodnie poprzedzające ten czas były okresem wielkiego rozradowania dla pracowni, Leopold raczył całą bandę, lub zabierał ją do teatru, czy kina. Wszystkich ogarnęła chęć śmiechu i wesołości. Zdawało się, że małżeństwo jednej z członkiń przedsiębiorstwa wprowadza je do całego domu. Każda z dziewcząt witała mile gościa, szepcząc mu:
— Pamiętaj! Następnym razem na mnie kolej!
Anetka uległa także ogólnej wesołości. Miast odczuwać tem więcej omyłkę życiową, poznała, że troski jej były właściwie błahostką. Ześlizgnęły się po jej lędźwiach, jak koszula. Strapienie nie trzyma się młodego ciała! Mimo to jednak, samo owo małżeństwo nie radowało jej, gdyż oddalało od niej umiłowaną siostrę, a przytem pewną melancholją napełniał ją fakt, że ta piękna dziewczyna oddaje się człowiekowi, będącemu potrosze prostakiem, Anetka marzyła dla Sylwji o czemś innem. Ale nacóż się przydają drugim nasze marzenia? Chcą być szczęśliwi na swój, nie zaś nasz sposób i mają rację...
Sylwja była zadowolona. Przywiązanie Leopolda i podziw jego schlebiały jej dumie, a nawet wprawiały w drganie serce i, jak to powiedziała siostrze, oceniała doskonale silny charakter swego wybrańca. Spodziewała się dostać towarzysza solidnego i nie krępującego, co ceniła, mimo że nie miała zamiaru korzystać z wolności (któż to zresztą może przewidzieć!), i zapewniła się, że nie zażąda zbyt ścisłego rachunku z tego, co było. Leopold nie pragnął poznać przeszłości Sylwji, ufał jej, a to mu miała za dobre. Doświadczcnie życiowe nie zostawiło Leopoldowi wielu złudzeń, a także nie uczyniło go niezłomnym, nauczył się zasady serdecznego egoizmu, który, łącząc ludzi sceptycznych, a miłych sobie wzajem, nie wymaga od drugich tego, czego im samemu dać nie może.
Sylwja czuła się w gruncie rzeczy dużo bliższą Leopoldowi, niż Anetce. Kochała ją więcej, ale gdyby Anetka była mężczyzną, (powiedziała jej to nawet ze śmiechem), nigdyby za nią nie wyszła! O nie, sprawa przybrałaby zły obrót!...
Selve dawał jej pewność zupełną i ta okoliczność sprawiła, że nie myślała o nim, ale o weselu, sukni, jaką sobie uszyje, przyszłem gospodarstwie i wielkich planach komercjalnych. Rada temu była i czuła pełne zadowolenie.