Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/18

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Anetka nie domyślała się wcale przejść duchowych Juljana. Człowiek ten, pozbawiony zgoła wdzięku, chronił ją, jak sądziła, swym wyglądem zewnętrznym od uczucia miłości, a ta sama okoliczność winna była chronić również jego samego. Ceniła go i żałowała, a skutkiem tego był jej sympatyczny, co wzmacniało jeszcze poczucie, że może nań dobrze oddziaływać. Nigdyby atoli nie podejrzewała, że może mu, podobnie jak i sobie, niedowierzać.
Zapomniała całkiem o zaproszeniu, ale przywiódł jej to sam na pamięć zaraz następnej niedzieli, a Anetka przyjęła go zdumiona, ale ze szczerą radością. Juljan przygotowywał się przez cały tydzień na tę chwilę i nie dostrzegł zdumienia, ale samą jeno radość. To go rozpromieniło zupełnie. Deszcz padał, Anetka nie miała zamiaru wyjść po południu, że zaś nie oczekiwała gości, była w negliżu, a mieszkanie również wiele zostawiało do życzenia. Malec narobił swoim zwyczajem nieporządku, a mimo zamiłowania ładu, Anetka nie mogła nadążyć ze sprzątaniem. Juljan uznał ten „miły nieład“ wprawdzie nie za „dzieło sztuki“, ale dowód poufałości w stosunku Anetki do siebie. Zabiło mu serce, ale pragnąc się dziś pokazać ze strony korzystnej, udawał pewnego siebie, z czem mu nie było wcale do twarzy. Niezadowolona, że ją zastał wśród tego chaosu, wzięła mu za złe ten brak szacunku, zlodowaciała też, a za moment pycha Juljana leżała w gruzach. Siedzieli teraz sztywni oboje, jedno bowiem mówić nie śmiało, drugie zaś czekało z miną dumną i wzgardliwą...
— Nie sądź, niezdaro, że ci będę dziś pomagała! — błysło Anetce przez myśl.
Zaraz jednak dostrzegła komiczną stronę sytuacji, a spojrzawszy z pod oka na żałosną minę zdobywcy, roześmiała się w głos. To jej przywróciło swobodę i przybrała ton koleżeński. Juljan nie zrozumiał, ale także stał się naturalny i zaczęli rozmawiać po przyjacielsku.
Anetka opowiedziała mu, jak ciężko pracuje, i wyspowiadali się sobie wzajem, że nie byli stworzeni do swego zawodu. Juljan miał wielkie zamiłowanie dla gałęzi wiedzy, którą wykładał, niestety jednak...
— Uczniowie nie mogą pojąć! Siedzą zaspani, mrugając przygasłemi oczyma. U niektórych tylko widać błysk myśli, reszta to masa ciężka, znudzona, którą można tylko poruszyć na moment (i to nie zawsze), a zaraz wraca do martwoty stawu. Cóż zeń można wyłowić? Zresztą biedni chłopcy nie winni temu wcale. Są ofiarami demokratycznej manji, by wszyscy równo wchłaniali daną ilość wiedzy i to przed wiekiem normalnym, kiedy zaczyna się rozumieć. Potem następują egzaminy, czyli konkursy gospodarcze, gdzie się waży skrupulatnie produkty, które każdy co prędzej zwymiotuje, zachowując na całe życie wstręt do nauki.
— Lubię dzieci, — odparła ze śmiechem Anetka — nawet najniewdzięczniejsze i żadne mi nie jest obojętne. Radabym je wszystkie poznać i porwać za sobą. Ale trzeba się ograniczać... nieprawdaż? Wystarczy jedno...
Pokazała pokój w nieładzie, on jednak nie zrozumiał i uśmiechnął się głupkowato.
— Szkoda... Czasem tak mi się podoba jakieś dziecko, że radabym je skraść. A podobają mi się wszystkie. W najbrzydszych nawet jest jakaś szczerość, jakiś bezmiar nadziei. Nic z tem jednak począć nie mogę. Widuję je tylko przelotnie, malcy przechodzą z rąk do rąk, mam je przez godzinę, potem biegnę do innych, a co jedna ręka zrobi, druga popsuje. Zostają z nich jeno małe duszyczki bez kształtów, lub kształty bez dusz, tańczące bostona, lub pas de quatre. Wszystko pędzi, cały świat spieszy się jak na wyścigach, bez odpoczynku, bez chwili skupienia i każdy umiera, nieszczęsny jeszcze za życia! Niema chwili spokoju dla nikogo, nawet dla nas, którzy go tak potrzebujemy!...
Zrozumiał ją! Nie potrzebował, by mu mówiono o wartości pustelniczej ciszy i wstręcie do rozgwaru. Zbliżyli się bardziej jeszcze, gdy Anetka podkreśliła, że istnieją jeszcze wśród ogólnego chaosu wysepki ochronne, piękne książki poetów i muzyka. Nie odczuwał poezji, jak wielu co kochają myśl i mają poezję własną, ale z dziwną nieufnością odnoszą się do głębokich drgnień muzyki słowa. Dostępniejsza jest im już muzyka tonów. Juljan kochał muzykę, niestety, jednak brak mu na nią było środków i czasu.
— I mnie brak tego, a jednak szukam jej i słucham.
Juljan nie posiadał takiej żywotności. Zamykał się w samotni domu po dniu pracowitym. Nie umiał grać. Zobaczywszy w pokoju Anetki fortepian, spytał:
— Pani grywa?
— O, niełatwo mi to przychodzi... on... nie daje mi spokoju.
Nie wiedząc o kim mowa, zaniepokojony, zdziwiony wielce, milczał. Czujna zawsze Anetka usłyszała w tej chwili stukot małych nóżąt po schodach. Podbiegła i zawołała otwierając:
— Oto ten właśnie mały potwór!
Objęła i przyprowadziła Marka, który wracał od ciotki.
Juljan nie rozumiał i teraz jeszcze.
— No, chłopcze... przywitaj się z panem! — powiedziała.
Juljan skamieniał, a Anetka, przytrzymując wyrywające się dziecko, dodała wesoło, zdziwiona, że o niczem nie wie:
— Widzi pan, nie całkiem próżnowałam w życiu.
Juljan nie był tyle sprytny, by coś powiedzieć. Walczył ze zmieszaniem, uśmiechając się dość naiwnie. Marek zdołał wyrwać ręce matce, nie przywitawszy się z gościem. Ceremonja ta wydała mu się bezrozumną. Wiedział, że matka będzie tak sobie paplała o niczem, potem zapomni i znowu zacznie paplać o czemś innem, jak wszystkie kobiety, pojęcia nie mające o konsekwencji. O cztery kroki od Juljana stojąc za firanką, wpatrywał się surowo w nieznajomego i bardzo szybko, jakto czynią dzieci (całkiem zresztą słusznie), ocenił sytuację. Potem wydał wyrok bez apelacji. Niecierpiał Juljana i basta!
Zmieszany tem spojrzeniem dziecka, starał się Juljan nawiązać rozmowę. Szedł za tokiem własnych myśli, ale motało go to coraz bardziej. Jednak po chwili, odzyskał niejaką równowagę. Pewność Anetki świadczyła, że wyszła zamąż, to nie ulegało wątpliwości. Gdzież był jednak mąż? Žył, czy zmarł? Anetka nie nosiła żałoby... Nie... nie... nie było tu żadnej pewności... Cóż się stało z tym człowiekiem? Nie śmiał pytać wprost. Kołując trochę, zaryzykował wkońcu pytanie tonem niedbałym (sądził, że postępuje bardzo zręcznie):
— Czy dawno już pani jest samą?
— Nie jestem wcale samą! — odparła.
I znowu nie wiedział nic. Ale ponieważ stwierdziła pośrednio, że jest sama (oczywiście z dzieckiem), a brała to wesoło, przeto osądził, że żałobę zostawiła daleko za sobą i nie myśli o niej. Zainteresowany osobiście Juljan wyciągnął z triumfem wniosek:
— Pan Malbrough zmarł na wojnie...
Niechże mu ziemia lekką będzie. Już go nie zaniepokoi. Juljan przyrzucił mu jeszcze grudkę ziemi na trumnę i, zwrócony do dziecka, wykrzywił twarz w uśmiechu. Marek stał mu się sympatyczny.
Ale nie on Markowi. Juljan znał się lepiej na budowie atomowej ciał, niźli na duszy dziecięcej. Marek zrozumiał doskonale obłudę tego objawu czułości, to też obrócił się do gościa plecami i warknął:
— Zabraniam panu śmiać mi się w nos!
Anetka, którą ubawił ten daremny wysiłek Juljana obłaskawienia Marka, chcąc naprawić niegrzeczność syna, zaczęła rozpytywać gościa o jego samotnicze życie, zpoczątku z roztargnieniem, potem jednak zajęło ją to bardzo. Juljan był zawsze pewniejszy siebie, gdy siedział w półciemnym pokoju, zaczął też opowiadać naiwnie, ale poprostu, bez pozy, co go nachodziło rzadko wówczas, gdy się chciał na gwałt podobać. W chwilach szczerości wychodziła na jaw niewinność, nie napotykana w Paryżu u mężczyzn w jego wieku. Dotykając spraw bliskich sobie, wyzwalał subtelność, która przysłaniała wzruszenie. W tej chwili otwartości, zachęcany przez Anetkę, rozkwitł takim, jakim był w istocie, piękno moralne opromieniło jego rysy, a ona nie mogła już teraz poprzestać na uprzejmej obojętności.
Odtąd widywali się regularnie każdej niedzieli, a czasem także w ciągu tygodnia, gdy mieli wolny czas. Juljan zabierał książki nibyto w celu udzielania pewnych wyjaśnień ułatwiających Anetce zrozumienie ich. Przynosił też dla Marka podarki dość drogie i źle wybrane, za które jednak mały nieprzyjaciel nie był mu wcale wdzięczny, gdyż uważałby to za dzieciństwo, poniżej swej godności. Nic jednak zachwiać teraz nie mogło dobrą wolą Juljana, który zamykał oczy, na wszystko, co go mogło razić. Każdy samotnik, bojący się świata, pokonawszy raz niedowierzanie na korzyść wybrańca, nie zna już granic ufności i wydaje mu się cały na łup. Juljan oszukiwał sam siebie w sposób genjalny, konstruując cuda z tego, co posiadała, lub uczyniła Anetka, a także z całego jej otoczenia (upiększał to bezwiednie). Roztargnienie jej, niebaczne odpowiedzi, a nawet milczenie nudy, wszystko czyniło mu ją w oczach tem piękniejszą i bardziej go jeszcze wzruszało. Różne drobne rysy, dostrzegane raz po raz, nie godziły się z wytworzonym w umyśle portretem ubóstwianej, przeto przerabiał go nieskończoną ilość razy, a chociaż coraz mniej miał podobieństwa do pierwotnego szkicu, Juljan nie wątpił, że mu został wiernym, gotów tyle razy zmienić ideał miłości, ile razy zmieni się przedmiot tego uczucia.
Dostrzegła wreszcie Anetka tę miłość, rozśmieszyła ją ona zrazu, potem wzruszyła, potem przepoiła wdzięcznością, potem zaś mimo wszystko (najbrzydszy chłopiec może dać tylko to co ma...) zmieszała potrosze. Powiedziała sobie uczciwie, że nie pozwoli mu posunąć się zbyt daleko, ale... skoro to sprawia taką radość poczciwemu Julkowi!... Jej nie była ta miłość zgoła przykrą. Wrażliwa była na objawy przywiązania, pieszczotę, pochlebstwo i czułość. Może nawet zanadto. Przyznała to. Miłość i podziw, jaki czytała w oczach jego, były jej pieszczotą, na które pozwalała chętnie. Wyrzucała sobie, że to może niedobrze... ale było tak naturalne... musiałaby sobie zadać pewien gwałt, by się tego wyrzec. Spróbowała, ale jakoś nie szło, a wszystko co mówiła, by oddalić Juljana (czyż tak czyniła naprawdę?), pociągało go tem bardziej. Czysta fatalność! Ha trudno... trzeba się z tem pogodzić. Śmiała się sama z siebie, a zaniepokojony Juljan sądził, że się z niego wyśmiewa.
— Obłudnico! — wołała na siebie. — Czyż ci nie wstyd?
Nie czuła wcale wstydu. Czyż bowiem można opierać się sercu, które nam daje samo siebie? To rzecz jasna jak słońce. Cóż to zresztą szkodzi? Jakież zagraża niebezpieczeństwo? O ile jest się spokojną i panią siebie, a pragnie jeno dobra bliźniego!...
Nie wiedziała, że jedną ze ścieżek, któremi się wciska miłość, jest złuda, iż się jest potrzebną danej osobie. To uczucie, tak silnie rozwinięte w sercu prawdziwej kobiety, zaspakaja potrzebę dobroci, do czego się przyznaje, i pychę, której się wypiera. Uczucie to jest tak potężne, że kobieta wybiera raczej tego mężczyznę, którym się może opiekować, niż tego, któregoby w innych okolicznościach wolała. Tu jest źródło macierzyństwa. Ach, gdybyżto dorosły syn przez całe życie pozostał niemowlęciem! Serce macierzyńskie, jakie posiadała Anetka, otacza mężczyznę, starającego się o jej uczucie, urokiem, którego nie ma wcale, i instynktownie dostrzega tylko jego zalety. Juljanowi nie brakło ich, a Anetkę cieszyło, że zwolna zatraca nieśmiałość, przechodzi w stan ozdrowienia i rozkwita pełnią natury swojej. Powiedziała sobie, że nikt dotąd nie znał tego człowieka, nawet matka, o której mówił ciągle, a której Anetka zazdrościła już teraz potrosze. Sam siebie nie znał biedny Juljan! Któżby przypuścił, że pod tą szorstką korą żyje dusza czuła i wrażliwa... (przesadzała, oczywiście). Brakło mu tylko zaufania do ludzi i siebie. Musiał weń uwierzyć ktoś inny, by mógł uwierzyć w siebie. Otóż właśnie ona weń uwierzyła! Zaczęła tak silnie wierzyć na jego rachunek, że wreszcie uwierzyła na własny. Rozwierał wyraźnie kielich na słońce. Jakże miło być komuś słońcem! Rozkwitaj tedy, o serce! Czyż mówiła tak sercu Juljana, czy też swemu? Nie wiedziała już sama, gdyż czyniąc dobrze jemu rozkwitała także. Natura bujna niszczeje, nie mogąc karmić zgłodniałych... nie mogąc się oddawać...
Anetka dawała nawet zbyt wiele. Była nieodporną. Namiętność Juljana wyszła już całkiem na jaw, a Anetka poznała, zapóźno trochę, że jej nie ujdzie...
Widząc zbliżającą się miłość, wykonała słaby gest obronny, chciała zbagatelizować to uczucie. Ale nie uwierzyła już w to sama i Juljan stał się tem bardziej natarczywy... stał się patetyczny...
W tej chwili ogarnęło ją przerażenie i zaczęła prosić, by jej nie kochał, by zostali w stosunku przyjacielskim...
— Czemużto? spytał.
Nie chciała powiedzieć. Bała się instynktownie miłości, pamiętając co przecierpiała i czując intuicją ostrzegawczą, że jeszcze będzie cierpieć. Wabiła go i odpędzała, pragnęła i uciekała. Stawiła szczery opór naleganiom jego, a zanosiła modły, by zwycięzca złamał jej siły...
Walka ta byłaby się przeciągnęła długo jeszcze, gdyby pewne zdarzenie nie przyspieszyło rozstrzygnięcia.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.