Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/17

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nastała w lutym wczesna wiosna, tak urocza w Paryżu. Była ona jeszcze raczej w niebie i sercach, a wszystko lśniło czystem światłem i kraśniało radością, niby zbudzone dziecko. Zaczęły się piękne dni roku, zanim jeszcze nadleciały ptaki, słychać było, iż wracają, podobnie jak z wysokiej wieży, sterczącej w jasne niebo, widać chmary jaskółek, przepływających na skrzydłach morze. Świegot ich słyszymy sercem...
Jak każda istota zdrowa, kochała Anetka wiosnę i utożsamiając się z nią, czerpała z jej zapasów tajemnych. Żyła uniesieniem odnowy.
Chodziła szczęśliwa, że chodzić może, radowała ją też praca, po której wracała, przynosząc do domowego ogniska mocne zmęczenie i doskonały apetyt. Zaczęły ją na nowo interesować sprawy ducha, książki i muzyka, zaniedbane od lat czterech, a czasem biegła nawet o późnym wieczorze na drugi koniec miasta, by skorzystać z biletu na koncert. Zazdrościła jej teraz ożywienia Sylwja, niezadowolona z zaczynającej się ciąży.
Podczas tych wieczornych przechadzek czuła nieraz, że ktoś za nią idzie. Zrazu nie dostrzegała tego, roztargniona, marząca, ale po chwili przerywała monolog pod wrażeniem, że ktoś się czepia jej obcasów. Budziła się, oglądała z zaciekawieniem na to coś szeptające, potem zaś wzruszała ramionami, albo krzywiła się i ruszała żwawo przed się, rzuciwszy napastnikowi:
— Stary cymbał!
Ten stary cymbał bywał zazwyczaj młodym, a Anetka myślała:
— Za dwanaście lat Marek mógłby zrobić to samo.
Przystawała oburzona, fałszywy Marek musiał znieść gromowe spojrzenie, skierowane do innego winowajcy, i zmykał spiesznie. A oczy Anetki rozjaśniał zaraz śmiech. Bawiła ją mimo wszystko myśl, że mogłaby zobaczyć w tej roli Marka, rosłego, ślicznego chłopca swego. Schlebiało to miłości macierzyńskiej, ale, oczywiście, czyniła sobie z tego powodu wyrzuty. Nie... raczej Markowi dawała reprymendę.
— Bezwstydniku! — wołała. — Wytargam cię za uszy, gdy wrócę.
I czyniła to naprawdę.
Bawiły ją te drobne przygody... zwłaszcza z początku... nie wiedziała, co później nastąpi.
— Do licha! Czyż nie można już chodzić spokojnie ulicami? Czyż zaraz ma ktoś kobietę podejrzewać o miłosne zachcianki, jeśli patrzy w prawo i lewo, tak sobie, poprostu z uciechy, i śmieje się, idąc w swoją stronę? Ach, miłość...znam ją i napatrzyłam się jej dość. Ci głupcy sądzą, że obejść się bez nich nie można! Nie przypuszczają, by bez nich istnieć mogło szczęście, by można się czuć szczęśliwą poprostu dlatego, że pogoda, że się jest młodą, że nie brak tego co najkonieczniejsze!... Niechże sobie myślą, co im się podoba... nic mi do nich!... Wszakże nie spojrzałam nigdy na żadnego!
Spozierała jednak, a będąc w stanie błogosławionym (to znaczy w stanie wesela i wolności), nie idealizowała ich wcale. O, nie! Dziwiło ją nawet, że można zakochać się w mężczyźnie. Niezbyt to piękne zwierzątko! Trzeba chyba całkiem stracić głowę, by się wydał ponętnym? Córka Rivière’a, prawowita Francuzka, mocnego klasycznego gatunku, która czytywała Rabelaisa i Moliera, powtarzała słowa Doryny, skierowane do Tartufa.
Drwiąc nibyto z miłości (ach, cóż za kłamstwo!), prowokowała ją i nosiła ją w sercu swojem, robiąc przytem minę zaspanej i chytrej jednocześnie. Drobne te utarczki poprzedziły właściwy atak. Nadciągał nieprzyjaciel... kochanek!...

Jakże było jednak można przypuszczać? Każdy inny, mniejsza z tem! Ale on? To chyba żart!
Juljan Dumont liczył tyle lat mniej więcej co Anetka, to jest około trzydziestu. Średniego był wzrostu, trochę za barczysty, o smutnym nieco wyrazie twarzy, któraby była nawet niemiła, gdyby nie oczy dość piękne, ciemne, słodkie, poważne, a korne i pieszczotliwe, gdy zostały przyswojone. Czoło miał kościste, ze zmarszczką pośrodku, nos duży, policzki wydatne, krótką, czarną brodę, usta przyjemne, skryte pod wąsem, za długim nieco (krył jakby z rozmysłem to, co miał najładniejszego). Cera Juljana była matowa, żółtawa, niby stara kość słoniowa, jak to bywa u człowieka żyjącego więcej książkami, niż słońcem. Nie brak było inteligencji ni dobroci jego twarzy, trochę ponurej, skupionej w sobie, nie wyrzeźbionej dotąd dłutem namiętności. Całokształt dawał wrażenie niepewności i zniechęcenia.
Był naiwniejszy i świeższy od Anetki, która zachowała też dużo tych cech. Mimo doświadczenia, raczej krótkiego i gwałtownego, jak gruntownego, Anetka niewiele wiedziała o miłości. Poznała ją, coprawda, odziedziczoną po ojcu intuicją, a także rozmowy z Sylwją dostarczyły jej materjału obfitszego może, niż zasoby królowej Nawary, ale niewiele korzystamy zazwyczaj z lekcji, której serce nie przestudjowała kosztem własnym. Napotykając w życiu to, cośmy wyczytali, nie poznajemy się na tem zgoła. Uświadomiona Anetka miała jeszcze duże braki, Juljan zaś był zupełnym nieukiem.
Żył poza miłością. Unikamy zwłaszcza we Francji wspominania o tego rodzaju niewiniątkach. Pobudza to do żartów łatwych, a mimo inteligencji poruszamy się ciągle w tych samych formach. Dużo jednak istnieje takich „niewiniątek“. Sprawiają to skrupuły religijne, lub purytanizm moralny, albo wreszcie wrodzona, często chorobliwa nieśmiałość, najczęściej zaś ciężka praca, pochłaniająca czas młodości, życie w biedzie i wysiłek codzienny. Uniemożliwia to miłość w znaczeniu powszedniem, a napełnia poszanowaniem dla miłości przyszłej, która przyjdzie kiedyś (lub też nie przyjdzie). Dodatkowo odgrywa tu rolę chłód krwi i powolność północna dojrzewania serca, która zresztą nie prejudykuje przyszłej namiętności, ale raczej nasila ją, gromadzi i magazynuje. Liczni są tacy ludzie, których istnienia nie domyśla się nawet młodość szczęśliwa i bujna. Chodzą oni z pustemi rękami i żyją na uboczu. Juljan znał życie niemal wyłącznie o tyle, o ile nad niem rozmyślał.
Pochodził z rodziny mieszczańskiej, biednej, pracowitej, składającej się jeno z ojca i matki. Ojciec, profesor szkół niższych, zapracował się, matka poświęciła wszystko synowi, syn zaś poświęcił wszystko matce. 108 Byli katolikami wierzącymi i praktującymi, o poglądach liberalnych, wiedli życie pracowite, jednostajne, ożywione surowo jeno świadomością czystego sumienia i pewnemi nawyknieniami. Nie interesowała ich polityka, a mierziła wszelka akcja publiczna, żyli w kulcie życia ukrytego, wnętrznego, domowego. Juljan, była to dusza nawskroś uczciwa, skromna i znająca wartość cnót cichych, a silnych. W sercu zaś jego kwitła poezja.
Był profesorem w jednem z liceów. Poznał Anetkę ongiś na uniwersytecie, gdy miał dwadzieścia lat i pociągnęła go zaraz od pierwszej chwili. Ale była bogata, przyjmowano ją w świecie, promieniowała młodością, przepełniał ją szczęsny egoizm, to też jako niedosiężna onieśmielała Juljana. Rezolutniejsi koledzy zajęli przy niej miejsce, któregoby może pragnął. Zazdrościł im, ale nie śmiał współzawodniczyć, uważając się za niższego, brzydkiego, niezdarnego, źle ubranego. Sądził, że się źle wyraża i daje fałszywe wyobrażenie o swej inteligencji, oraz szczerości. Paraliżowało go poczucie, iż nie posiada fizycznego wdzięku i to tem więcej, że odczuwał piękno, a uroda Anetki napełniała go cichem wzruszeniem. Była w jego oczach piękną. Nie posiadał śmiałości sądów, jak koledzy, którzy, emablując ją, jednocześnie poufale oceniali jej wdzięki jak i braki, a więc krzaczaste brwi, wypukłe oczy i krótki nos. Nie dostrzegał szczegółów, ale on jeden z pośród wszystkich ujmował harmonję całości i pojmował ją, wiedział bowiem, że każda forma jest wyrazem wnętrznej treści. Inni poprzestawali na znakach zewnętrznych. Nie oddzielał jej oczu, czoła i gęstych brwi od siły charakteru i umysłu. Patrzył zdala i sumarycznie, a widział lepiej, niźli potem, gdy, zbliżywszy się, zapragnął ją poznać. Był jednym z ludzi, którzy posiadając genjusz, potykają się za każdym krokiem.
Spotkali się po dziesięciu blisko latach pewnego ranka w sali bibljotecznej Św. Genowefy. Podniósłszy głowę z nad książki, spostrzegł Juljan po przeciwnej stronie stołu zaczytaną Anetkę. Miała na ciemnych włosach futrzaną czapeczkę, a płaszcz odrzuciła z piersi. Nadchodziła już Wielkanoc, ale zimno było jeszcze, a przez wielkie okna sali płynęło lodowate tchnienie. Juljan siedział z podniesionym kołnierzem, ona jednak miała szyję odkrytą. Przybrała pozycję, w jakiej ją widywał dawniej, oparta łokciem o stół, policzek złożyła na wierzchu ręki, pochyliła czoło, namarszczyła brwi i, wodząc oczyma po stronnicach, gryzła koniec ołówka. Uczuł wzruszenie z przed lat dziesięciu, ale mu nie postało w głowie, by wstać i zagadnąć ją.
Anetka czytała z wielkim zapałem, jak czyniła zresztą wszystko, ale umysł jej ścigał zawsze kilka myśli naraz. To, co czerpała z książki, jawiło się w licznej świcie obrazów postronnych, luźnie jeno związanych z tematem. Odpędzała je, ale wracały ciągle niedyskretnie. Najinteligentniejsza kobieta nie zapomina, czytając, nigdy o samej sobie, prąd wnętrzny jest w niej zbyt silny. Anetka przerwała na moment, by otworzyć szluzy temu prądowi.
Rozglądając się nieco mglistem spojrzeniem wokoło, ujrzała zapatrzonego w nią Juljana. Zrazu wydało jej się, że jest to jeno fragment owej świty obrazów wnętrznych, ale zaraz stanęła twardo wśród jawy, jak to czyniła rano, podnosząc głowę z poduszek. Wstała uradowana, podała mu przez stół rękę.
Przysiadł się do niej zmieszany i zaczęli rozmawiać. Oszołomiony niespodzianem szczęściem, mówił niewiele, ale zato paplała Anetka. Rada była zmartwychwstałej przeszłości, w której Juljan stanowił, coprawda, ogniwo zupełnie banalne i bardzo dalekie. Farandola pobiegła swoją drogą, on zaś został. Ale roześmiane oczy Anetki mówiły, że go pamięta, to też, skutkiem onieśmielenia nie wiedział, co mówi. Starał się niezręcznie taić wrażenie, jakie odniósł. Była mu teraz piękniejszą jeszcze niż ongiś, ale zarazem bliższą, bardziej ludzką... zgoła nową. Nie wiedział, czemu tak jest, nie wiedział nic, żył na uboczu, a plotki paryskie nie docierały do niego. Spytał, czy zawsze jeszcze mieszka przy Quai de Boulogne.
— Jakto? — zawołała. — Nie wiesz pan? Oddawna wyrzucono mnie stamtąd.
Nie rozumiał, więc wyjaśniła mu pokrótce, wesoło, że straciła majątek przez zaniedbanie własnych interesów.
— Dobrze się stało! — zakończyła, potem zaś jęła mówić o czemś innem, nie wspominając słowem o swem życiu. Nie chciała się kryć, ale te sprawy nie obchodziły nikogo. Przyznałaby się, oczywiście, gdyby nastawał i pytał. Ale nie śmiał tego uczynić... a w głowie mu huczała tylko jedna jeno myśl, że jest uboga, jak on uboga. I powiał zaraz wiatr nadziei.
Chcąc to ukryć, pochylił się z miną koleżeńską nad broszurą, którą czytać przestała.
— Co pani czyta?
Zaczął przeglądać stertę miesięczników.
— Pragnę odzyskać czas stracony, a to rzecz trudna. Od lat pięciu zarabiam na życie, daję lekcje i brak mi czasu. Korzystając ze świąt wielkanocnych i wolności, pochłaniam bibułę podwójnemi kęsami! Ot widzisz pan. Ale podołać trudno, tyle jest do zrobienia, mnóstwo rzeczy wyszło tymczasem i wszędzie są odnośniki do dzieł, których nie znam! Miły Boże, jakże to wszystko pędzi szybko!... Ale dogonię! Przysięgam, nie zostanę w tyle pośród drogi, jak maruder. Śliczne tam są rzeczy... koniecznie je zobaczyć muszę...
Juljan poił się jej słowami. Z wszystkiego zapamiętał tylko, że pracuje z wysiłkiem na życie i śmieje się... Rosła w jego podziwie, sięgając szczytów, niedostępnych Anetce dawnej. Porywała go, dając mu radość, jakiej nie miał w sobie.
Wyszli razem. Dumny z towarzystwa tak pięknej kobiety, pojąć nie mógł, że o nim pamiętała. Dawniej, ledwo raczyła zauważyć jego obecność, teraz jednak... o dziwo... cytowała różne drobne dotyczące go fakty! Zapytała o matkę. Wzruszyła go tem tak dalece, że porzucając nieśmiałość, zaczął opowiadać o sobie. Ale stękał, a słowa były jakby z lodu. Anetka słuchała z uprzejmą ironją, gotowa podpowiadać. Zaczynał dopiero odzyskiwać pewność siebie, gdy nagle podała mu rękę na pożegnanie. Ledwie zdążył spytać, kiedy wróci do bibljoteki, i rozradować się zapowiedzią, że przyjdzie nazajutrz.
Wrócił zmieszany, zawstydzony, obiecując sobie wszystko naprawić dnia następnego. Dziś pragnął jeno marzyć o tym cudzie przyjaźni. Anetka, którą nudziło środowisko Sylwji, rada była, ze swej strony, towarzyszowi z lat działalności intelektualnej. Nie był zbyt ożywiony... ach, istny sopel lodu!
Nazajutrz nie zmieniła także poglądu. Juljan odtajał dopiero w domu. Póki miał przed sobą Anetkę, brał zamróz w objęcia. Martwiło go to wielce, gdyż go miał dużo do powiedzenia (przygotowywał się do rozmowy jak do wykładu), zaś w jej obecności nie zostawało nic z wewnętrznego monologu, tyle razy odgrzewanego. Doznawał znudzenia, słysząc sam siebie. Równowagę odzyskiwał dopiero na terenie nauki, gdy nie szło o niego osobiście. Tutaj był ścisły, jasny, a nawet ożywiony, a Anetce to wystarczało zupełnie. Chciwa wiedzy, zasypywała go pytaniami, które go bawiły inteligencją, błyskotliwem, szybkiem, często fałszywem odgadywaniem, ale dążącemi tam, gdzie je chciał (często jednem słowem) zawieść... Upajała go ta twarz uważna, o wtopionych weń, by chwycić prędzej myśl, oczach, które nagle rozbłyskały... Zrozumiała! Radował się niewymownie wspólnotą myśli, słońcem niewidzialnem, oświetlającem niesiężne perspektywy i drogi nowe, któremi kroczyli razem, a na których był jej przewodnikiem. Rozkosz niewysłowioną dawały takie rozmowy, wiedzione w pełnej skupienia bibljotece, w kościele ducha.
Rozkoszą było to Juljanowi, ale nie sąsiadom, albowiem zapominając o ich obecności, mówili głośno. Anetka dawała znak ostrzegawczy, wychodziła, a on z nią. Ale straciwszy z przed oczu stół z książkami, stawał się w ulicy na nowo impotentem z dnia poprzedniego. Daremnie go pobudzała! Niezdolny opuścić jej, chciał ją odprowadzić aż do bramy, ale ględził, stękał, czasem nawet przez niezdarstwo wybuchał i stawał się niegrzeczny, tak dalece, że Anetka, zrażona potrosze, zadawała sobie pytanie:
— Gdzieby go tu zostawić?
Juljan zauważył zmarszczkę ironji w kącie zamkniętych ust Anetki. Przystanął nagle i powiedział tonem poirytowania:
— O, przepraszam... nudzę panią! Tak, tak, LATO. wiem to dobrze. Nie umiem mówić, odwykłem w samotności. Matka moja jest dobra, bardzo dobra, ale nie mogę się z nią dzielić myślami, gdyż wiele z nich niepokoiłoby ją i nie zrozumiałaby. Nie znalazłem nikogo, ktoby się niemi zajął... Nie marzę o tem nawet... Pani byłaś łaskawą słuchać z pobłażaniem. Posunęłem się aż do powiedzenia... nie, to niemożliwe. Tego powiedzieć niesposób, trzeba zachować dla samego siebie... Nie zajmie nikogo i nie jest to po męsku... Trzeba żyć i milczeć... Racz pani przebaczyć, że znudziłem.
Wzruszył Anetkę gorący ton tych słów, skromnych, a smutnych i dumnych jednocześnie. Odczuła pod powłoką chłodu dużo rozczarowań i poranionej wrażliwości. Pod wpływem porywu serca, któremu się nigdy nie broniła, uczuła dla Juljana pełne życzliwości politowanie i powiedziała gorąco:
— Nie, nie żałuj pan! Dziękuję bardzo, dobrze się stało, żeś pan mówił (poprawiła się bez złośliwości, ale tonem żartobliwym) ...żeś pan spróbował mówić. To rzecz nie łatwa, jeśli się odwyknie. Rada jestem nawet, żeś pan nie wprawny w mówieniu... wszyscy tak bardzo są wprawni...! Ale mam nadzieję, że pana przyzwyczaję. Dobrze? Nie masz pan i tak z kim mówić...
Juljan nie był w stanie odpowiedzieć, skutkiem wzruszenia, ale podziękował spojrzeniem wdzięcznem, choć jeszcze przestraszonem. Mimo, że minęła godzina powrotu, Anetka zawróciła, by z nim pospacerować jeszcze trochę, i mówiła doń tonem przyjacielskim i macierzyńskim, który mu był niby chłodna dłoń na bolącem czole. O tak, bardzo był udręczony ten stary chłopiec i należało postępować z nim łagodnie. Nabierał teraz życia... a jednak koniecznie musiała wracać. Anetka zaproponowała, by się widywali od czasu do czasu i przyznali, że te same rozmowy, które wiedli w bibljotece, możnaby toczyć w Luksemburgu, albo...
— Czemuż nie u mnie, w domu?
Anetka zaprosiła go na jedną z najbliższych niedziel, potem zaś uciekła, nie czekając odpowiedzi.
Ach, jakżeby mówił świetnie teraz, kiedy jej już nie było! Uprzytomnił sobie całą scenę i delektował się dobrocią Anetki. I nagle człowiek ten, zrównoważony umysłowo, utracił miarę w sprawach serca, a dawna myśl, że uczucia jego skazane są na bezwzajemność, ustąpiła miejsca innej, która mu szepnęła:
— A może...




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.