Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/19

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Anetkę łączyła z mężem Sylwji szczera przyjaźń. Zacny ten człowiek, trochę tylko prostak, posiadał dużo uczciwości i zalet serca. Anetka ceniła go, a Leopold oddawał jej cześć nieco ceremonjalną. Zaraz za pierwszem spotkaniem poznał, że jest to inny rodzaj kobiety, niż Sylwja, i Anetka onieśmieliła go. Wdzięczność czuł za jej życzliwość, gdyż czasu starania się o rękę Sylwji była jego sprzymierzeńcem i często spieszyła mu z pomocą w chwilach, kiedy narzeczona, zbyt pewna swej władzy, nadużywała jej, robiąc awantury. I potem także pośredniczyła nieraz pomiędzy małżonkami, ile razy Sylwja zalewała sadła za skórę mężowi, i by się orzeźwić po nudach, kaprysiła, stawała dęba, oraz szalała po swojemu, jak to bywało dawniej. Nie rozumiejąc tego wszystkiego, zwierzał się Leopold Anetce ze swych utrapień, a ona podejmowała trudne zadanie przyprowadzenia Sylwji do upamiętania. Doszło do tego, że opowiadał szwagierce różne rzeczy, które zatajał przed żoną. Sylwja wiedziała o tem i żartowała z Anetki, a ona brała to ze strony wesołej. Wszyscy troje żyli z sobą otwarcie i poufale. Leopold nigdy nie czuł urazy, że szwagierka i jej dość sprawiający kłopotu synek zajmują uprzywilejowane miejsce u jego domowego ogniska, a nawet sądził, iż Sylwja zbyt mało dopomaga dzielnej swej siostrze, oraz rozpieszczał dziecko. Wiedząc od Sylwji, jakie miał poglądy Leopold, czuła dlań wdzięczność.
Okres ciąży Sylwji nie był zaprawdę czasem wielkiej szczęśliwości dla męża i całego otoczenia, a częste kłótnie zniechęcały Leopolda do żony. Sylwja nie miała zamiaru obchodzić się bez niego, tylko nic sobie nie robiła z macierzyństwa i nie chciała zmieniać sposobu życia. Leopold więcej sobie z tego robił. Długie miesiące brzemienności były dla Sylwji zgoła czemś innem, niż dla Anetki, to jest nieskończonem marzeniem, zbyt jednak krótkiem, o szczęściu. Sylwja nie doznawała marzeń, niecierpliwiła się, nie myślała porzucać obowiązków, rezygnować z praw i przyjemności i popełniała głupstwa. Zdrowie jej ucierpiało od ciągłego zdenerwowania, a usposobienia nie poprawiło to wcale. Gdy nas coś dręczy, radzi dręczymy innych, to też Sylwja uznała za stosowne dręczyć koniecznie męża i postawiła na swojem. Prześladowała go, napastowała, doprowadzała do desperacji kaprysami, a nawet (o dziwo) zazdrością miłosną, co jej zresztą nie przeszkadzało śmiać się zeń w kułak. Czasem nie wiedział biedaczysko do którego świętego odprawiać nowennę.
Anetka musiała słuchać jego żałośliwych zwierzeń. Przychodził do niej na czwarte piętro, a ona słuchała cierpliwie, potem zaś obracała wszystko w żart, tak że się śmiał ze swych drobnych nieszczęść. Te coraz częstsze narady wytworzyły w nich pewną wspólnotę tajemnicy, tak że nieraz w obecności Sylwji zamieniali złośliwe, porozumiewawcze spojrzenia. Uczciwi będąc oboje, nie przedsiębrali żadnych ostrożności i obcowali z sobą poufale, co było zgoła niewinne, ale dość niebezpieczne. Nie przypuszczając, że coś ryzykuje, drażniła się często z Leopoldem, a jego to cieszyło, gdyż był oddawna pod wpływem tego promieniowania siły i radości, jakie wydzielała. Anetka odkrywała wonczas miłość Juljana, która ją wprowadziła w rozkoszne wzruszenie, a cały świat poza tem przysłaniała jej mgła. Gdy patrzyła na Juljana, a mówił do niej Leopold, słuchała Leopolda i odpowiadała mu, ale uśmiechała się do Juljana, a tamten nie miał o tem pojęcia.
Wiedział zresztą czego chciał, ale postępował jak człowiek uczciwy. Niestety, najuczciwszy mężczyzna pozostaje jednak mężczyzną i nie wolno mu igrać z ogniem...
Pewnej niedzieli w maju, poszli we czworo, to znaczy Sylwja, Anetka, Leopold i mały Marek na przechadzkę w kierunku Sceaux. Po godzinie drogi usiadła zmęczona trochę Sylwja u stoku wzgórza i powiedziała:
— Młodzi mogą sobie łazić po górach. Ja tu zaczekam!
Zatrzymała przy sobie Marka, a Anetka i Leopold poszli dalej. Anetka była wesoła, ożywiona i czuła się dobrze w towarzystwie szwagra, przy którym odpoczywała po napięciu moralnem, w jakie ją wprawiały konkury Juljana i intelektualne z nim rozmowy. Stroma ścieżka wiodła pomiędzy rozkwitłemi żywopłotami, zaś poprzez otwory w nich widać było winnice, przybrane śnieżnem i czerwonem kwieciem róż. Po niebie blado-szafirowem biegły fantastyczne chmurki, a ostry wiatr gryzł z lekka, niby młody, rozigrany pies. Anetka szła przodem, zbierając kwiatki i śpiewając, a za nią Leopold zapatrzony w bujny jej tors, widny pod napiętą materją, obnażoną szyję i ręce, krwią muszle uszu. Ścieżka skręciła w prawo, tworząc zaróżowione wąski kurytarz, skryty w zieleni. Nie obracając się, Anetka zawołała na towarzysza, a on nie odpowiadał. Pochylona zrywała dalej kwiatki, żartując z milczenia Leopolda, ale nagle spostrzegła niebezpieczeństwo. Upuściła bukiet i wyprostowała się, ale nie zdołała wykonać zwrotu, gdy nagle... omal nie upadła. Leopold otoczył ją ramieniem, uczuła na karku gorące tchnienie, a chciwe usta jęły całować ją po szyi i policzkach. Zdrętwiała na moment, potem zaś przegięta całą siłą grzbietu i lędźwi, odtrąciła gwałtownie napastnika. Oczy jej płonęły. Ale nie puszczał, tak że toczyli walkę, dwa nienawidzące się zwierzęta. Była krótka i zacięta. Anetce dodał siły instynkt, to też wyrwała się Leopoldowi, który omal nie runął na ziemię. Stał przed nią teraz upokorzony, zadyszany, czerwony. Patrzyli na siebie ze złością, nie mówiąc słowa. Nagle Anetka odeszła parę kroków w górę, minęła wyrwę w żywopłocie, a znalazłszy się po drugiej stronie, zaczęła uciekać. Oprzytomniawszy, zawołał na nią. Szła o dwadzieścia kroków, nie pozwalając mu się zbliżyć. Schodzili tak ze wzgórza po przeciwnych stronach żywopłotu nieufni, źli i zawstydzeni. Po chwili zaczął prosić Leopold niepewnym głosem, by wróciła, i przepraszał ją. Ale nie odpowiadała, tylko zwolniła kroku, na dźwięk tego błagania.
— Anetko! — mówił. — Anetko nie uciekajże! Już dobrze! Nie zbliżę się. Postąpiłem jak brutal. Wstyd mi. Zwymyślaj mnie, ale nie uciekaj! Nie tknę cię palcem... Mam wstręt do samego siebie! Błagam cię na kolanach...!
Ukląkł niezdarnie, twardo, nie patrząc na nią, ona zaś spojrzała i wzruszyło ją to upokorzenie. Serce jej odczuwało wzruszenia innych ludzi, jakby własne, zarumieniła się też pod wpływem wstydu Leopolda. Uczyniła gest i powiedziała:
— Wstań!
Wstał, ona cofnęła się instynktownie, a Leopold powiedział:
— Boisz się jeszcze? Nie przebaczysz mi chyba nigdy?
— Nie mówmy już o tem, sprawa skończona! — odparła szorstko.
Ruszyli dalej, Anetka była lodowata i niema, jemu zaś trudno było milczeć. Pod wpływem wyrzutów sumienia usprawiedliwiał się. Nie był jednak wymownym biedaczek, nie władał wykwintnym stylem, przeto powtarzał jeno raz po raz:
— Jestem świnia! Jestem świnia!
Wzburzona jeszcze, powstrzymywała uśmiech. Ale umysł jej nie wrócił dotąd do równowagi. Odczuwała jednocześnie marność i komizm tej sceny, nie przebaczyła napastnikowi, a gotowa go była żałować, wobec żalu i skruchy, jakie okazywał. Słuchała pełna urazy, współczucia i ironji. On zaś bełkotał dalej, tłumacząc, jak to czasem świńskie zachcianki i szał nachodzą człowieka. Znała to dobrze sama, nie potrzebował jej wyjaśniać. Miał tak żałosną minę, że powiedziała mimowoli:
— Wiem. Czasem człowiek dostaje bzika. Ale już po wszystkiem!
Szli dalej w milczeniu, smutni i zmieszani. Gdy dotarli w pobliże miejsca, gdzie siedziała Sylwja, Anetka uczyniła gest, jakby mu chciała podać rękę, ale nie uczyniła tego, tylko rzekła:
— Już zapomniałam!
Ulżyło mu to, ale niepewny jeszcze, spytał jak dziecko bojące się kary:
— Nie powiesz nic, Anetko... prawda?
Uśmiechnęła się z politowaniem.
Nie powiedziała nic. Ale bystre oczy Sylwji wyczytały wszystko odrazu. Nie zadała pytania. Zaczęli mówić nerwowo o rzeczach postronnych, wyrzucali dużo słów z niezwykłym zapałem i niebawem zawrócili do domu. Ale Sylwja obserwowała oboje bacznie przez całą drogę.
Od tego dnia Anetka i Leopold nie znaleźli się nigdy sam na sam, bo zazdrośnica czuwała, a Anetka również unikała Leopolda. Bezwiednie przejawić musiała widocznie kiedyś pewien brak zaufania, gdyż Leopold uczuł się nagle dotkniętym i żywił do niej tajemną urazę.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.