Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/7
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
Marcel nie wrócił, a Anetka nie uczyniła nic, by go przywołać. Pozostali przyjaciółmi, ale czuli do siebie wzajemną urazę. Dlatego właśnie, że nie był jej obojętny, Anetkę dotknęło to co w nim wyczytała. Nie obraziła się wcale, gdyż rzecz była banalna, aż nadto banalna, i nie czuła doń żalu, tylko... tylko... nie mogła zapomnieć. Istnieją takie przebaczenia rozumu, nie ratyfikowane przez serce. Przyczyniła się do tego może konieczność przyznania, że sytuacja jej doznała zupełnej zmiany. Zachowanie Marcela podkreślało to lepiej jeszcze od przykrej sceny w salonie Lucyli. Nie chroniły jej już względy konwencjonalne, przysługujące uległym członkom społeczeństwa. Musiała się bronić sama, stała na placówce straconej.
Zamknęła drzwi i nie wspomniała Sylwji o poczynionych doświadczeniach, które przewidziała, i teraz nie omieszkałaby triumfować. Zachowała je dla siebie i zamknęła się z dzieckiem, zdecydowana żyć wyłącznie dla niego.
Gdy mały Marek wrócił z przechadzki wieczorem, po bytności Marcela, powitała go z uniesieniem. Zaczął się do niej śmiać i wyciągnął wszystkie cztery łapki, ona zaś chwyciła go jak łup i, udając zgłodniałą wilczycę, pożerała pocałunkami wszystkie członki malca, wkładała w usta jego nóżki, a rozbierając, łaskotała wargami od stóp do głowy.
— Ham! Zjem cię! A ten głupiec — mówiła, biorąc go za świadka — śmie twierdzić, że mi nie wystarczysz! Bezczelny człowiek!... Jakżebyś mi mógł nie wystarczyć, mój królu, mój bożku drogi? Powiedz, że jesteś mym Bogiem! A cóż jestem sama w takim razie? Mamą Boga! Naszą własnością świat! Wszystkiego dokonamy razem, wszystko zobaczymy, wszystko posiądziemy, wszystkiego spróbujemy, pokosztujemy, wszystko stworzymy!...
Stwarzali w istocie, czyż bowiem odkrywanie nie jest stwarzaniem? Odkrywać, znaczy po francusku tyle co znajdywać. Znajdujemy to co odkrywamy, odkrywamy, co stwarzamy, o czem marzymy, co wyławiamy z toni snów. Nastała godzina wielkich odkryć, zarówno dla matki, jak i dziecka, pierwszych słów, badań i pomiarów świata własnemi ramionami. Codziennie wyruszali oboje na wyprawę zdobyczną, a Anetkę radowało to tyle co malca, więcej nawet może jeszcze. Przeżywała, zda się, młodość własną, tylko bardziej świadomie, a przeto weselej. Sam mały urwis był źródłem tego wesela. Śliczny chłopak, zdrowy, nabity, istne prosiątko różowe, w sam raz na rożen! (Sylwja mówiła, że go to czeka). Elastyczne jego ciałko zawierało nadmiar sił, jak piłka gumowa, pragnąca skakać i odskakiwać. Za każdem zetknięciem ze światem rosło jego hałaśliwe rozradowanie. Niezmierna zdolność marzeń, właściwa dzieciom, uzupełniała jego odkrycia i przedłużała wibrację dzwonów wesela. Nie ustępowała mu w niczem Anetka, zdawali się współzawodniczyć, które będzie szczęśliwsze i narobi więcej zgiełku. Sylwja twierdziła, że siostra oszalała, ale robiła to samo. Po wyhałasowaniu się zapadali oboje w ciszę bezwzględną, rozkoszną, doszczętną. Mały rekrut ruchu spał jak zabity, a Anetka padała ze zmęczenia, ale usiłowała zasypiać jak najpóźniej, by się sycić snem syna, a płomień jej miłości, zatajony w sercu, niby świeca osłoniona by nie zbudzić śpiącego, gorzał, długim językiem wznosząc się w niebo. Matka modliła się... niby Marja przy żłóbku... do swego dziecka.
Były to świetlane miesiące, choć nie tak może czyste, jak minionego roku. Były mniej jasne, bo przepojone radością egzaltowaną, nadmierną i nieco przesadną.
Kobieta silna, jak Anetka, musi ustawicznie stwarzać całą swą istotą, ciałemi umysłem. Musi stwarzać, lub wylęgać to, co zostanie stworzone w przyszłości. Jest to koniecznością, a jeno jej zaspokojenie daje szczęście. Każdy okres tworzenia ma jednak granice, a każdy wzlot opaść musi łukiem. Anetka przeszła poza punkt szczytowy tego łuku. Lecz rozpęd twórczy trwa u matki długo jeszcze po porodzie, a karmienie przedłuża transfuzję krwi i łączy tajemnie oba ciała. Bujność twórcza duszy wyrównuje zubożenie umysłu matki. Rzeka, malejąc, żywi się wezbranemi strumieniami, przybiera bieg kręty i wpada w małą kaskadę, ale niebawem zostaje za nią w tyle. Dziecko było już daleko, a Anetka biegła za niem z wysiłkiem.
Chłopiec nie umiał jeszcze budować całych zdań, miał skrytki z myślami, zamykane starannie na klucz. Bóg jeden wie, co zawierały! Pewnie spostrzeżenia o ludziach, ułamki rozumowań, stosy przeróżnych obrazów, wrażeń, zabawnych słów, których sam dźwięk cieszy, chociaż niewiadomo co znaczą, oraz jakieś śpiewne monologi bez początku, dalszego ciągu i końca. Nie wiedział pewnie, co ukrywa, ale uświadamiał sobie, że to kryje, gdyż im bardziej starano się dociec, co myśli, tem chytrzejsze czynił wybiegi, by nie ujawnić tego. Czasem nawet wprowadzał w błąd poszukujących i małym swym, grubym, jak rączyny, języczkiem, którym grzebał w sylabach, usiłował kłamać, dla zmistyfikowania ludzi. Znajdował radość w udowadnianiu innym i sobie, jak jest ważną osobistością, i drwił z zakusów sięgnięcia po jego własność. Ten człowieczek dopiero co narodzony miał już zasadniczy instynkt tego co „moje,“ a nie, „twoje.“ „Nie dla psa kiełbasa!“ zdawał się myśleć i budował mury obronne przed matką, by nie dostrzegła strzępków jego myśli. Anetka zaś, niebaczna jak wszystkie matki, dumna była z tego, że mówi: Nie! co, zdaniem jej, świadczyło o wielkiej indywidualności. Głosiła triumfalnie:
— Posiada żelazną wolę!
Radowało ją, że sama ją kuła, ale przeciw komuż ją staliła?
W pierwszej linji przeciw sobie, albowiem w oczach tego malca była jego „nie ja“, była światem zewnętrznym, coprawda, światem nadającym się do zamieszkania, ciepłym, pulchnym, mlecznym, który można było eksploatować i zawładnąć nim. Ale świat ten był przeciwstawieniem własnej osobowości dziecka, które go chciało posiąść, a nie dać mu się ogarnąć.
Zaczynała czuć, że go już nie posiada, gdyż liliput zapragnął posiadać samego siebie. Potrzebował jej, ale ona go również potrzebowała, on zaś wiedział to instynktywnie. Być nawet może, że ten sam instynkt egocentryczny mówił mu, iż go potrzebuje więcej i że ma słuszność, nadużywając jej. Zaprawdę, tak nawet było istotnie.
— Zresztą słusznie, czy nie, nadużywajże mnie, mały potworze, a nie potrafisz się i tak długo obejść beze mnie. Łapię cię, zanurzam w kąpieli, ty zaś protestuj, mały karpiu! Otwierasz usta, oburza twą godność, że trzesę tobą, niby tłumoczkiem. To nic, dalejże! Miły Boże, cóż za muzyka. Zostaniesz chyba śpiewakiem, synaczku. A więc zaczynaj od g!... Brawo! Śpiewaj dalej, ja cię zaś nauczę tańczyć... Straszna to rzecz nadużywać w ten sposób twej słabości. Wyrzeknijże się matki, odrobinko moja! Zemścij się, gdy wyrośniesz! Tymczasem protestuj... ja zaś, mimo twego dostojeństwa, ucałuję ci zadeczek.
Ryczał straszliwie, ona się śmiała, ale mimo wszelkich wysiłków zdołała jeno skorupę utrzymać w ręku, zwierzątko wyślizgnęło się z niej i uciekło do jamy. Z każdym dniem coraz trudniej je było schwytać. Zawrzała walka miłosna, bój namiętności, zmuszający do ciągłego wytężenia sił.
Cały dzień schodził jej na tysiącznych zabiegach koło malca, a mimo że były proste i jednostajne, nie pozwalały pomyśleć o czemś innem. Ciągle tylko... on... zajmował umysł rozbity w strzępy, przerywając po dziesięć razy najprzelotniejszą ideję. Dziecko zagarnia wszystko, mała ta kupka ciała zasłania widnokrąg cały. Anetka nie skarżyła się, nie miała nawet na żal czasu, żyjąc w nieustannem, nużącem zajęciu, które jej sprawiało zrazu przyjemność, potem jednak, z godziny na godzinę, przybierało formę tępego wyczerpania. Siły się zużywają, a dusza wędruje, nie stojąc na miejscu, gdzieśmy ją zostawili. Krokiem somnambuliczki kroczy dalej, a budząc się, spostrzega, że zbłądziła. Anetka otrzeźwiała pewnego dnia z świadomością ciężkiego brzemienia, nagromadzonego przez całe miesiące, a radość życia przysłonił jej cień nieokreślony.
Przypisywała to zmęczeniu fizycznemu i dla dowiedzenia sobie, że nic w jej szczęściu nie uległo zmianie, oddawała się radości ponad potrzebę hałaśliwej i to zwłaszcza wobec świadków, jakby z obawy, że dostrzegą to, co ukryć chciała. Te przesadne wybuchy wywoływały potem, gdy była sama, depresję. Nie był to smutek, lecz mglisty jakiś niepokój, częściowe niezadowolenie i poczucie braku. Pewne siły umysłu chromały od dłuższego czasu i zachwianą została ekonomja całej jej istoty. Pozbawiona towarzystwa, zdana na samą siebie, odczuła tęsknotę, którą usiłowała zdusić, zwróciła się do książek. Ale tomy leżały otwarte na tych samych stronach, gdyż mózg odwykł od śledzenia ogniw łańcucha słów, a ciągłe przerwy, spowodowane zajęciem koło dziecka, rozluźniały uwagę i wstrząsały napoły zaśnioną, zdenerwowaną, niby prądy barką, która nie może płynąć, ni stanąć na kotwicy. Miast reagować, Anetka marzyła półsennie nad otwartą książką, albo też wyrzucała tysiące absurdalnych słów w rozmowie z dzieckiem. Widząc, że dziecko nie wyczerpuje wielorakiej energji siostry, powiedziała raz Sylwja:
— Powinnaś wychodzić na przechadzkę, uprawiać jakiś sport, lub wycieczki robić jak dawniej.
Dla świętego spokoju Anetka oświadczyła, że usłucha, ale nie ruszyła się z miejsca. Miała pewien powód, o którym nie wspominała, mianowicie obawiała się napotkać znajomych i narazić znowu na chłodną ich wzgardę. Była to jednak jeno racja zewnętrzna i w innych warunkach wydałoby jej się to śmiesznem, dziś atoli unikała neurastenicznie wszelkiego zetknięcia. Czemuż więc nie wyjechać na wieś, jak radziła Sylwja? Nie odmawiała, ale nie uczyniła tego, gdyż trzebaby powziąć decyzję, a nie chciało jej się otrząsnąć ze śpiączki.
Dni jej tedy falowały dalej, jak woda morska czasu odpływu tam i zpowrotem, w wiekuisty rytm oddechu, a radość życia oddalała się coraz bardziej, stąpając na palcach. Nadchodziła z drugiej strony kocim krokiem troska. Nie było jej jeszcze, ale coś nieznanego szepnęło ostrzeżenie: — Cicho... sza... już stoi za drzwiami!