Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/6

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Nie brakło, zaiste, w Paryżu ludzi inteligentnych, którzyby przyjeli Anetkę do swego środowiska z pełnym szacunkiem, a zwłaszcza wśród sfer znanych dobrze córce architekta Rivière’a, wśród artystów, żyjących poza nawiasem filisterstwa społecznego. Posiadając instynkt rodzinnego związku, najbardziej jak można tradycjonalny, wolni są oni jednak od przesądów, a jednocześnie wprowadzają cnoty mieszczańskie w miłość wolną. Ale Anetki nie pociągały nigdy żony artystów. Posiadała umysł ścisły, a obejście pełne rezerwy, wolne od cyganerji, przeto nie smakowała ani w rozmowach z niemi, ani nie podobało jej się ich zachowanie, chociaż oddawała hołd cnotom tych ludzi, ich odwadze, dobroduszności i wytrwałości. Wiadomo, że w życiu codziennem węzły łączące nas nietyle polegają na szacunku, ile na wspólnocie instynktów i przyzwyczajeń. Zresztą Raul Rivière pogubił po drodze swych dawnych towarzyszy. Człowiek ten, obdarzony mocnym apetytem, sięgnąwszy raz w sferę bogactwa i zaszczytów oficjalnych, zerwał niezwłocznie z koryfeuszami aureae mediocritatis. Zbyt inteligentny, by nie przyznać pierwszeństwa ludziom pracy przed salonowcami, których często okrutnie ironizował, zagnieździł się jednak pośród nich dla obfitszej paszy. Zarezerwował sobie atoli wycieczki tajne w ten mieszany świat, gdzie mógł zaspokoić namiętności i dać folgę potrzebie pełnej niezawisłości. Wiódł w sposób życie podwójne, a nawet potrójne, ale córka i świat znali jeno część paradną i poświęconą inteteresom.
Anetka weszła z biegiem czasu wyłącznie w atmosferę bogatego mieszczaństwa dość wytwornego, klasę rządzącą dziś, a posiadającą nawet, dzięki wytrwałym zabiegom, coś w rodzaju tradycji. Tradycja jest to jeden z atrybutów władzy, rzecz zapłacona wszystkiem co błyszczy, nawet światłem lampy na biurku, ale boi się rozszerzenia kręgu swego światła, a bardziej jeszcze przestawienia biurka, gdyż najdrobniejsza zmiana mogłaby obalić wszystkie jej pewniki. Anetka lubiła instynktownie światło, szukała go też wszędzie, nawet w studjach uniwersyteckich, uznanych w jej sferze za pretensjonalne, ale światło sal wykładowych i bibljotecznych, jakie ją dochodziło, było zawsze należycie przysłonięte i rozproszone. Nabrała śmiałości myśli abstrakcyjnej, która jednak nie wykluczała, jak u najlepszych nawet koleżanek jej, bojaźliwości w praktyce i zupełnej chaotyczności w sprawach rzeczywistych. Majątek stanowił także przysłonę, kryjącą jej świat prawdziwy i, mimo wszystko, dzielił od wielkiego zrzeszenia społecznego. Sama nie wiedziała, jak silną jest ta przeszkoda, a była to strona odwrotna bogactwa, zagroda przywileju, mur nieprzekraczalny.
Nie na tem zresztą koniec. Anetce, która zdawna pragnęła tego, zbrakło chęci wydostania się na świat rzeczywisty, w chwili, kiedy trzeba to było uczynić. Niechże ją potępią ci, których razi brak logiki. Ludzie, zwłaszcza kobiety, nie są odlani z jednej sztuki, a to tem więcej w okresie przejściowym, kiedy instynkt buntu łączy się z nawyczkami konserwatywnemi, które go paraliżują. Nie sposób nawet duszom najśmielszym odrazu wyzwolić się z przesądów środowiska i potrzeb nabytych. Nadchodzą żale, wątpliwości, nie radby człowiek utracić niczego, a wszystko posiąść. Anetka, przepojona szczerością, potrzebą swobody i odrazą do kłamstwa, nie miała jednak odwagi poświęcić posiadanych korzyści. Nie chciała dać się wyrzucić, doznać klęski, a młoda duma, o nieprzytartych jeszcze rogach, nie dozwalała też szukać schrony w środowisku innem, choćby darzącem ją szacunkiem. Znaczyłoby to w oczach świata, tyle co przegrana, to też wolała zupełną izolację.
Rozumowanie to posiadało, mimo swej przeciętności, dość racji. Ale dana klasa, rozpocząwszy raz walkę ze zbuntowanym członkiem swym, który jej urąga, stwarza blok silny, ściga go, zmusza do ucieczki, a każde zachwianie wykorzystuje dla uzasadnienia wyroku potępienia.
Tak samo czyni „dobra“ natura. Za każdą słabostką, czy śladem nadarzającego się łupu, otacza danego osobnika pajęczą siecią. Niema w tem zresztą żadnej komplikacji, ani chytrości. Dobra natura poluje bez przestanku, każdy jest we właściwej porze myśliwym, lub zwierzyną, a Anetka była właśnie zwierzyną.
Zjawili się też myśliwi. Poprostu przyszedł Marcel Franck.
Zastał ją samą, gdyż dziecko zabrała na codzienną przechadzkę ciotka. Anetka, znużona trochę, została w domu. Nie miała zamiaru nikogo przyjmować, gdy jej atoli podano bilet Francka, uradowana kazała prosić. Wdzięczną mu była, że stanął po jej stronie u Lucyli, wprawdzie nie narażając się, ale nie spodziewała się i tego nawet.
Przyjęła go po przyjacielsku, leżąc na otomanie w porannym negliżu. Od kiedy została matką, zaniedbała ścisłego porządku i poprawności, z czego dawniej żartowała Sylwja, a Marcel nie żałował tego. Spostrzegł, że wypiękniała, nabrała miłej, świeżej tuszy, ospałości rozkosznej, a oczy jej błyszczały szczęściem. Mówiła dużo, rada człowiekowi bystremu i zaufanemu, który znał jej watpliwości i wahania. Lubiła go za inteligencję był, jak zawsze, wykwintny, pelen zrozumienia i serdeczny, ale zdziwił ją od początku nowym zgoła tonem poufałości.
Wspomnieli ostatnie swe spotkanie przed fatalną wilegjaturą Anetki w Burgundji, u Brissotów, a ona przyznała, że Marcel doskonale przewidział, co nastąpi. Wyjaśniła mu motywy, dla których nie wyszła za Rogera, ale zaraz zarumieniła się na myśl, że Marcel zrozumie to inaczej i będzie się śmiał. Powiedział też takt myśli i miała doń zaufanie. Franck złośliwie:
— Spostrzegła to pani, widzę, równie dobrze jak ja.
Rozweselił go obrót sprawy i przybrał taką minę, jakby był współwinnym, a Anetka zmieszała się i ukryła to pod przysłoną ironji. Marcel przelicytował ją jednak, mówiąc:
— Spostrzegła to pani nawet dużo lepiej niż ja. My, mężczyźni, sądzimy, że możemy narzucić kobietom własną mądrość, a wpadamy sami w pułapkę, kiedy głosem wabnym i pięknemi, wielkiemi oczyma pytają nas trwożnie co czynić. Wiedzą to one dobrze. Pochlebiają naszej manji pouczania, a mogłyby być naszymi mistrzami! Prorokując pani, że nie wpadniesz w sieci Brissotów, nie przypuszczałem wcale, że przerwiesz pani jej oczka w sposób tak kapitalnie zuchwały. Doskonała metoda... zaprawdę! Winszuję pani mestwa...
Anetka słuchała zawstydzona tych dziwnych słów. Sądziła, że uzasadnia prawo postępowania swego, jak to uczyniła na przyjęciu u Lucyli, wobec wszystkich, a jednocześnie niemiło jej było, iż Marcel chwali je tym tonem. Czuła się dotknięta we wstydliwości i dostojeństwie swojem. Dlatego powiedziała:
— Nie winszuj mi pan, gdyż nie posiadam tej rzekomej odwagi. Nie chciałam zgóry tego co nastąpiło i nie przewidywałam wcale...
Ale zaraz dodała, ogarnięta skrupułami i nie chcąc kłamać:
— To znaczy... mylę się. Myślałam o tem w istocie, ale uczyniłam to, bojąc się go, nie zaś pożądając. I właśnie nie rozumiem, czemu wyszłam naprzeciw tego, czego się bałam i czego nie chciałam wcale?
— Rzecz całkiem jasna! — odparł. — To, co przestrasza, wywiera fascynację. Zresztą nie jest pewnem, że nie pożądamy tego, czego się boimy. Tylko nie każdy, jak pani, ośmiela się sięgnąć po to, czego pożąda. Pani miałaś odwagę omylić się, czego wymaga życie, gdyż omyłki jeno pozwalają je poznać. A trzeba poznawać, tylko przy tem wszystkiem dziwi mnie, droga przyjaciółko, żeś nie przedsięwzięła pewnych ostrożności, a partner pani ponosi wielką winę, że złożył jej na ramionach ciężar taki.
Nieco urażona odparła:
— Dla mnie nie jest to ciężarem.
Marcel myślał, że Anetka chce wspaniałomyślnie bronić Rogera i spytał:
— Kochasz go pani jeszcze?
— Kogo? — odrzuciła.
— To doskonałe! — zaśmiał się. — Więc go pani już nie kochasz!
— Kocham moje dziecko! — rzekła poważnie. — Reszta, to przeszłość, zaś przeszłości nie rozumie się już, tak jakby nie istniała. To rzecz smutna nawet.
— Ale posiada swój urok.
— Nie mam w tem upodobania, gdyż nie jestem dyletantką, natomiast syn mój, to teraźniejszość, która potrwa tak długo, jak ja.
— Teraźniejszość, co nas wdepce w ziemię, dla której staniesz się pani zkolei przeszłością.
— Trudno! — odparła. — Miło mi będzie zostać wdeptaną w ziemię temi małemi nóżkami.
Marcel roześmiał się z tego wybuchu, ona zaś dodała:
— Nie rozumiesz mnie pan, bowiem nie widziałeś mego Marka, mego arcydzieła, a nawet zobaczywszy, nie umiałbyś pan patrzeć. Trafnie oceniasz pan obrazy, posągi i tym podobne bezpotrzebne cacka, ale nie zdolny jesteś pojąć jedynego cudu prawdziwego, to jest ciała małego dziecka. Nacóż mam go panu zresztą opisywać...
Mimo to opisała szczegółowo i miłośnie, śmiejąc się z własnych, gorących wyrażeń, mocno przesadnych, których jednak uniknąć nie mogła. Wkońcu przerwała sobie sama, zauważywszy pobłażliwe i przekorne spojrzenie Marcela.
— Nudzę pana... przepraszam... pan mnie nie rozumie?
Marcel rozumiał doskonale wszystko, wiedział, że każdy musi mieć swoją przyjemność i że to nie podlega dyskusji.
— Koniec końcem, — powiedział — macierzyństwo pani koliduje z zasadą rodziny legalnej, a zamiast wyrazić skruchę, wyzywasz pani na rękę autorytet.
— Jakiżto autorytet? — spytała. — Niczego i nikogo nie wyzywam.
— Jakto? A opinja publiczna, a tradycja, a kodeks napoleoński!
— Nie zajmuję się tem wszystkiem.
— Najgorsza to prowokacja właśnie, nie do przebaczenia... Ale mniejsza! Zerwałaś pani wszystkie więzy, wolna jesteś od klanu i cóż poczniesz pani teraz?
— To co przedtem.
Marcel spojrzał sceptycznie.
— Czy sądzisz pan, że nie zdołam podjąć dawnego sposobu życia? — spytała.
— Nie warto się o to kusić! A zresztą...
Przypomniał jej dyskretnie wizytę u Lucyli i wskazał trudności powrotu do dawnego środowiska. Wiedziała to bez objaśnień, a urażona duma wzbraniała powtarzania prób. Dziwiła ją tylko uporczywość Marcela, klarującego jej to, dawniej był bowiem dyskretniejszy. Wkońcu powiedziała:
— Mniejsza z tem! Mam teraz syna!
— Nie możesz pani chyba zacieśniać do niego swego życia.
— To nie zacieśnianie, ale zwiększenie zakresu. Mam w nim świat, który będzie rósł, a ja z nim razem.
Z wielką troskliwością, a nie mniejszą ironją wyjaśnił, że świat ten starczyć nie może kobiecie o naturze chciwej i bujnej, jak ona. Anetka słuchała nachmurzona i czuła w sercu ból. W duchu protestowała ze złością: Nie! Nie! Ale jednocześnie czuła z pewnem zakłopotaniem, że Marcel raz już przewidział wszystko trafnie. Czemuż z takim uporem przekonywał ją, czemu wyjaśniał, że może skorzystać z osiągniętej swobody i bez obawy żyć poza nawiasem społeczeństwa (jak się wyrażał: powyż przesądów konwencjonalnych mieszczaństwa).
W Anetce żyły dwie, lub trzy osobowości i zazwyczaj jedna mówiła, a inne słuchały. Dziś jednak mówiły dwie naraz: Anetka namiętna, sentymentalna, zdana na łup wrażeń i oszukiwana przez nie bez oporu, oraz druga, obserwująca, którą bawiła tajemna gra sprężyn serca. Miała ona dobre oczy. Dostrzegała w Marcelu zamianę ról. Dawniej on czytał w jej najskrytszych myślach. Anetka osiągnęła teraz (od czasu swej metamorfozy) bystrość apercepcji najdrobniejszych poruszeń duszy, co ją bawiło ogromnie jako nowość mimo różnorakich zajęć i trosk chwili bieżącej...
Wyciągnięta na otomanie, z rękami założonemi na kark, patrzyła, otwarłszy napoły usta, w sufit, ale z pod oka spoglądała na mówiącego Marcela, odgadując na pewniaka naprzód słowa jego i przewidując, co nastąpi. Pozwalała mu iść do końca, zaciekawiona i nieco sarkastyczna, co sobie zresztą wyrzucała.
Powiedział wszakże przed chwilą, że trzeba wszystko poznawać... poznawać.
Poznawała tedy przyjaciela...
— Ach, rozumiem cię! — myślała. — Nieźle byłoby podnieść Anetkę spadłą z drzewa. Potrząsasz zlekka drzewem, by to przyspieszyć... Korzystasz z sytuacji Anetki... Mimo to kochasz mnie,... kochasz naprawdę... Jakiż głos twój czuły... coraz czulszy... A teraz, baczność,... pewna jestem, że się pochylisz...
Za kilka sekund ujrzała pochylającą się ku sobie jasną jego brodę i usta gotowe całować. Chcąc mu oszczędzić upokorzenia, wstała nagle, odsuwając zlekka oburącz ramiona Marcela i powiedziała:
— Żegnam cię, przyjacielu.
Spojrzał na nią przenikliwie, z odrobiną złośliwości. Uśmiechnął się z rozczarowaniem, ale szczerze i lojalnie. Nie ukrywał wcale, że został najspokojniej w świecie odprawiony z niczem. Wiedział mimo to na pewno, że nie jest obojętny Anetce. Niechże to zrozumie kto chce! Dziwna dziewczyna wymknęła mu się z rąk.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.