Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/5

<<< Dane tekstu >>>
Autor Romain Rolland
Tytuł Dusza Zaczarowana
Podtytuł II. Lato
Część pierwsza
Wydawca Wydawnictwo Polskie
Data wyd. 1928
Druk Drukarnia Concordia
Miejsce wyd. Poznań
Tłumacz Franciszek Mirandola
Tytuł orygin. L’Âme enchantée
Podtytuł oryginalny II. L’Été
Źródło Skany na Commons
Inne Cała część pierwsza
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cała księga II
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron

Wróciła na stałe do Paryża. Córka Raula Rivière’a wiedziała dobrze, że niełatwo przyjdzie pogodzić świat z sytuacją. Pogardzała nim jak ojciec, ale nie umiała, jak on, stosować się do przesądów, poto by tem łatwiej je omijać. Postanowiła stawić im czoło i wygrać.
Pierwszy krok powiódł się dość dobrze. Stara ciotka Wiktorja, pozostała przez czas jej nieobecności, jak od długiego czasu, strażniczką domu. Mała to była, przeszło sześćdziesięcioletnia osoba, o cerze świeżej, bez zmarszczek, i włosach w papiloty skręconych. Łagodna, dobra, bardzo nieśmiała, unikała wszystkiego, co jej mogło zmącić spokój. Od dzieciństwa Anetka, nawykła do ciotki, która jej oszczędzała utrapień domowych, pilnowała czystości, wykwintu i kuchni (była bowiem łakoma), nie krępowała się nią, jak meblem domowym. Zdanie jej było niczem, zresztą nie miała go wcale. Ciotka Wiktorja widziała i słyszała w ciągu trzydziestu lat pobytu w domu brata dość różnych, dziwnych rzeczy. Ale nie słyszała i nie widziała ich, chociaż Raul wcale się przed nią nie ukrywał. Nazywał ją poufnie głuchoniemą seraju, starym gratem domowym, lub wyśmiewał się, tak, że aż płakała, potem zaś całował hałaśliwie w policzki, przymilał się i pozwalał skakać koło siebie jak koło zepsutego dziecka. Zachowała o nim wspomnienie jako o „złotem sercu“, a nawet gotowa była uznać go „człowiekiem świętym“, z czego musiałby się chyba śmiać w grobie.
Nie trudnoby było przyszło Anetce wpoić w ciotkę to wyobrażenie o ojcu, gdyż odziedziczyła, wraz z domem, tę istotę, podobną do starego kota. Szło jeno o to, by nie dotknąć jej poglądów, Anetka ukryła swą przygodę, podając względy zdrowia i chęć podróżowania za przyczynę wyjazdu. Nieprawdopodobieństwo było wielkie, ale nieciekawa ciotka unikała wzruszeń, przeto uwierzyła całkiem. Trzeba ją było jednak teraz zawiadomić i po narodzeniu dziecka uczyniła to Sylwja, wprawiając ciotkę Wiktorję w osłupienie. Z trudnością jeno zrozumiała sytuację zgoła niespodziewaną i jęła pisywać listy tak szaleńczo rozpaczliwe, że Anetce wydało się (młodzi nie znają litości), iż to sama staruszka porodziła i pocieszała ją jak mogła. Sylwja wyraziła obawę, że opuści dom, ale myśl taka nie postała nawet w głowie ciotki. Popadła w straszliwy chaos ducha, niezdolną była zebrać zmysłów i udzielić rady, a przeciwnie, sama potrzebowała pomocy. Poprzestała na lamentowaniu, a potem dostrzegła w nieszczęściu Anetki dopust boski i poczęła się właśnie z tem oswajać, gdy bratanica doniosła o powrocie.
Wchodząc do mieszkania, Anetka była wzruszona. Sylwja przyjęła ją na dworcu, ale ciotka Wiktorja nie była w stanie zdecydować się na to. Doszedłszy do połowy schodów, zawróciła spiesznie i Anetka zastała ją w jej pokoju, zalaną łzami.
— Biedne dziecko! Biedne dziecko! Jakże do tego doszło? — powtarzała, całując ją po wiele razy.
Wzburzona bardziej niż okazywała, Anetka odparła szorstkim, stanowczym tonem:
— Będzie dość czasu na opowiadanie! Teraz chodźmy jeść!
Starowina dała się zabrać, a gdy nie przestawała zawodzić, powiedziała Anetka:
— Cicho, cicho, cioteczko! Nie trzeba płakać.
Ciotka zaczęła sobie przypominać, co umyśliła powiedzieć, a więc wszystkie żale, wyrzuty, napomnienia, pytania, wykrzyki... ale nie była zdolną do niczego, poza ciężkiemi westchnieniami. Anetka pokazała jej nagle dziecko, śpiące jak aniołek, o małem, krągłem ciałku i kędzierzawej główce. Starowina wpadła w zachwyt, złożyła ręce i, jak przystało starej służącej, złożyła zaraz hołd nowemu panu domu. Od tej chwili szczęśliwa i odmłodzona zaprzęgła się do rydwanu małego bożka. Chwilami przychodziło jej na myśl, że jest wyobrazicielem skandalu i popadała w zamęt myśli, a Anetka śledząca jej wydłużającą się twarz, pytała z udaną niedomyślnością:
— Cóż się znowu stało? Trzeba brać rzeczy jak są!
Ciotka wszczynała ponownie niejasne lamentacje.
— No... no!... — mawiała Anetka, głaszcząc ją po ręce. — Czyż może chciałabyś, ciociu, byśmy utraciły naszego drogiego malca?
Wiedziała dobrze, czemu kładzie nacisk na słowie „nasz“.
Przesądna ciotka protestowała z trwogą.
Nie mów tak, Anetko! To niebezpieczne! Jakże możesz tak mówić?
— A więc porzuć tę minę! Malec przyszedł na świat, żyje, cóż tedy pozostaje innego, jak kochać go i być szczęśliwemi?
Ciotka mogła coprawda powiedzieć:
— Ale czemu przyszedł na świat?
Brakło jej siły do pogodzenia się z faktem, gdyż sprzeciwiał się moralności, poglądom świata, religji, godności i spokojowi. Szło jej, najwięcej może nawet, o spokój. W głębi duszy żywiła nieuświadomioną w pełni myśl:
— Gdybyż, o Boże, przynajmniej nieszczęsna dziewczyna zataiła to przede mną!
Nie mogąc dojść do ładu ze sprzecznemi myślami, biedaczka przestała myśleć. Kierowana instynktem kwoki, hodującej cudze kurczęta, podjęła i teraz swą rolę.
Ale nie wyszło to na dobre Anetce. Pewne przysługi dają w rezultacie więcej nieprzyjemności, niż korzyści. Ciotka wprowadziła do domu niepokój z zewnątrz, była gadatliwa i nadsłuchiwała, co mówią sąsiedzi o powrocie bratanicy, potem zaś zapłakana, rozżalona przybiegała opowiadać Anetce, która ją burczała zlekka, ale doznawała wstrząsu za każdem takiem zdarzeniem. Ile razy starowina wracała z miasta, zadawała sobie pytanie:
— Co mi też jeszcze opowie?
Wkońcu zabroniła jej mówić, ale milczenie ciotki pogarszało jeszcze sprawę, a postękiwania, półsłówka i żałośliwe miny były wprost nie do zniesienia. Anetka trzęsła się od złości na tę jadowitą opinję, którą z pozoru ignorowała.
Będąc rozsądną, unikałaby przynajmniej starć. Ale była zbyt na to żywa, a zresztą stajemy się rozsądni dopiero po szkodzie. Podobnie jak wielu, pogardzając opinją, pożądała gorąco dowiedzieć się, co mówiono za jej plecami. Co rana drżała na myśl o świeżych wieściach, a gdy ich nie było, usiłowała wyjść naprzeciw nich. Uprzedzały ją jednak zazwyczaj. Otrzymywała pełne oburzenia listy i morały nicznośne od rodziny, kuzynów i kuzynek, z którymi ją łączyły luźne jeno stosunki. Narzucali się na sędziów i szampjonów honoru rodzinnego, a wszystko to powinno więcej śmieszyć, niż gniewać, tego kto, jak Anetka, od ojca wiedział dobrze, ile warta miara owych Arystarchów. Ale nie śmieszyło jej to, porywała pióro i kreśliła zjadliwe repliki, które dolewały oliwy do ognia i skutkiem urazy czyniły wyrok bezlitosnym.
Wszystkie te głosy potępienia, jakkolwiek samozwańcze i zbyt bezwzględne, miały za sobą jeszcze motyw pokrewieństwa, ale niewiadomo czemu padały one ze strony obcych, którym nie uczyniła żadnej krzywdy postępowaniem swojem? Pewnego dnia spotkała na ulicy miłą damę światową, w której salonie bywała dawniej, i przystanęła, by zamienić kilka słów kurtuazji. Dama wysłuchała, patrząc na nią ciekawie, i nie odpowiedziawszy niemal, odeszła po chłodnem pożegnaniu. Druga, zapytana o coś listownie, nie odpisała. W dalszym ciągu ankiety zwróciła się do dawnej przyjaciółki matki, osoby starszej, którą szanowała i która miała dla niej żywą sympatję. Zapowiedziała, że ją odwiedzi. W odpowiedzi dostała list, świadczący o zakłopotaniu, z wiadomością, że niestety opuszcza na pewien czas Paryż. Te ciągłe ukłucia podnieciły wrażliwość Anetki, zaczęła się bać nowych obelg, ale miast unikać, jęła je prowokować z nerwowego wzburzenia.
Tak się stało z Lucylą Cordier, dobrą przyjaciółką młodości. Anetka wyróżniała ją w towarzystwach, gdzie bywała, a chociaż nie żyły poufale, lubiły się wzajem. Anetka dowiedziała się od ciotki o małżeństwie siostry Lucyli, o czem jej nie zawiadomiono. Powinszowała listownie, Lucyla nie odpowiedziała, a Anetka powinna była nie nastawać dłużej. Ale uparła się, przez pęd do pewności, czy chęć cierpienia.
Poszła do Lucyli i to w dzień przyjęć, kiedy salon rozbrzmiewał licznemi głosami. Przypomniała sobie o tem dopiero wchodząc, to znaczy za późno na wycofanie. Około dwunastu osób, znajomych niemal dobrych, rozmawiało z ożywieniem. Na jej widok zapanowała cisza. Zawahała się na kilka jeno sekund, potem zaś uśmiechnięta, nie patrząc na nikogo, podeszła do Lucyli, która wstała zakłopotana. Była to szczupła blondynka, o małych oczkach, słodkich i wabliwych, małej, filuternej buzi, o wysuniętych nieco ząbkach, podobnych myszy. Sprytna, nie robiąca sobie nic z ludzi, ni idei, mimo pozorów sympatji, była rozsądna, trochę skryta, lubiła się podobać, niecierpiała sporów z nikim i szczędziła każdego. Postępek Anetki nie dotknął jej wcale osobiście, z przyjemnością węszyła przebieg skandalu szpiczastym noskiem, a ta głupia awanturka bawiłaby ją nawet, gdyby jej nie ambarasowała jednocześnie ze względów światowych. Otrzymawszy od Anetki wieść o powrocie, pomyślała:
— Fatalna historja! Cóż odpisać?
Nie chcąc dotknąć Anetki, nie chciała również narazić się na sąd ujemny, to też, odkładając z dnia na dzień, umyśliła pójść do niej potajemnie (kiedyś... to nic pilnego!). Nie przeszkadzało jej to kpić z Anetki i wraz z innymi przybierać miny oburzenia.
Nagłe zjawienie się przyjaciółki postawiło ją wobec konieczności natychmiastowego wyboru (straszna rzecz!). Wybaczała raczej to, że sobie dała zrobić dziecko, niźli, że jej w ten sposób zagrała na nosie (niechby miała nawet bliźniaki, byle mnie zostawiła w spokoju).
Zabłysła w jej oczach na moment wściekłość, przyjęła rękę Anetki i odpowiedziała uśmiechem miodowym, znanym dobrze, a nieodpornym. Trwało to krótko, bowiem oczy i uszy Lucyli spostrzegły natychmiast ironję towarzystwa. Zlodowaciała jej twarz, po kilku słowach powitania podjęła przerwaną rozmowę z pewną afektacją, w czem jej zawtórowali, jakby milczącą ugodą, wszyscy.
Wyłączona poza nawias tej konwersacji, uczuła się Anetka wyklętą. Ale znając słaby charakter Lucyli, podjęła walkę. Zbrojna w swój dumny uśmiech, siadła pośród grupy, która zdawała się jej nie widzieć, pochłonięta paplaniną pustą, choć żywą, i jęła wodzić oczyma po wszystkich. Unikali jej spojrzenia, jednej parze oczu tylko nie udało się to dość prędko i Anetka schwyciła na złość, na uczynku oczy Marji Ludwiki de Baudru, córki bogatego notarjusza, o okrągłej, nalanej twarzy, zamężnej z urzędnikiem, którego rodzina była oddawna w stosunkach towarzyskich z Rivière’ami, niecierpiąc ich jednak zasadniczo. Marja Ludwika de Baudru była uosobieniem silnych, solidnych cech wielkomieszczańskich, a więc porządku, uczciwości, obojętności, oraz oschłości serca i umysłu. Posiadała wszystkie cnoty legalne, silną wiarę słowną na pokaz, a także wątpliwości, obliczenia, oraz kult religijny własności i to każdej, rodzinnej, majątkowej, ojczystej, religijnej, moralnej, tradycyjnej, oraz własności swych negacyj. Jej osobowość była zwarta i twarda, jak słup zasłaniający słońce. Nie było obok niej miejsca na beczkę Diogenesa. Najbardziej niecierpieli Baudru samodzieiności w każdej formie, a więc religijnej, moralnej, umysłowej, politycznej, czy społecznej. Był to wstręt naturalny, wyrażali go zbiorową nazwą anarchizmu, a anarchizm ten wyczuwali zawsze u Rivière’ów. Instynktownie, podobnie jak reszta rodziny, Marja Ludwika podejrzewała Anetkę. Nie mogła jej przebaczyć swobody wykształcenia i życia panieńskiego, może też zazdroszcząc potrosze. Jedno jeno nie dozwalało jej przejawić tego uczucia, mianowicie majątek Rivière’ów. Bogactwo, jako jedna z najsilniejszych kolumn porządku społecznego, zmusza do poszanowania, ale jedynie pod warunkiem, by to nie nadwerężało jego podstawy, to jest legalnej rodziny. Czuwają nad tem męże, stanowiący ostoję społeczeństwa, i nie dobrze zadzierać z nimi. Anetka naruszyła zasadę kardynalną, a pies strażniczy zbudził się, milcząc jednak, gdyż nie wypada szczekać w salonie. Ale mówił spojrzeniem. Anetka dostrzegła w oczach Marji Ludwiki wzgardę i gniew. Popatrzyła spokojnie na miotającą wyrok potępienia i skinęła poufale, zmuszając ją do tego samego gestu. Parsknęła ze złości, ale oddała ukłon, mszcząc się jeno twardem spojrzeniem, ale oczy Anetki porzuciły ja już i, powędrowawszy po salonie, wróciły do Lucyli.
Bez wysiłku wmieszała się do rozmowy i przeciąwszy uwagą opowieść Lucyli, zmusiła ją do odpowiedzi. Musiano jej zrobić miejsce, wszyscy jęli słuchać grzecznie, ciekawie, a nawet nie bez przyjemności, gdyż miała dużo inteligencji. Tylko nikt nie odpowiadał, zapanowało ogólne roztargnienie i zmieniono temat. Rozmowa zagasła po kilku błyskach różnego rodzaju. Głos Anetki rozbrzmiewał pośród milczenia, słuchała go jak głosu obcego, mówiła swobodnie, ale będąc kobietą wrażliwą, rozumną i dumną, odczuwała każde upokorzenie zosobna. Nawykła od dzieciństwa odczytywać fałsz i władać kłamliwym językiem salonu, dostrzegała pod przysłoną umyślnej nieuwagi, dwuznacznych uśmiechów i obłudnej grzeczności ubliżającą intencję. Cierpiała z uśmiechem, mówiła dalej, a wszyscy myśleli:
— Cóż za pewność siebie ma ta mała!
Korzystając z odejścia jednej z dam, Lucyla podeszła z nią ku drzwiom, by się oddalić od Anetki, która została sama w grupie zdecydowanych zignorować ją. Rezygnując z dalszych prób, wstała, by wyjść, gdy nagle Marcel Franck przeszedł salon i zbliżył się do niej. Nie spostrzegła, że wszedł przed chwilą, zajęta wysiłkiem podtrzymywania słabnącej odwagi. Z sympatycznem politowaniem podziwiał przez chwilę jej zuchwalstwo, potem zaś powiedział sobie:
— Cóż zmusiło tę szaloną dziewczynę do jątrzenia tych wszystkich krasych byków? Niesłychana rzecz!
Zdecydował się rzucić jej linę ratunkową i pozdrowił uprzejmie, a wdzięczne oczy Anetki rozbłysły radością. Nastało wkoło nich milczenie, wpiły się w nich oczy wszystkich, a Marcel rzekł:
— Nakoniec wróciłaś, wielka podróżniczko, Czyż napatrzyła się pani dostatecznie lazurowi śródziemnomorskiemu?
Chciał podjąć temat niewinny, ale Anetka (porwana jakimś demonicznym pędem pychy, brawury, czy może samej jeno szczerości) odparła wesoło:
— Nie patrzyłam wcale na lazur morza, od kiedy patrzeć mogłam w lazurowe oczy mego dziecka!
Ironja przebiegła wiewem po zebranych, zamieniono dyskretne uśmiechy i spojrzenia. Ale Marja Ludwika wstała oburzona, odtrąciła z hałasem swe krzesło i czerwona, z piersią wezbraną popędliwą wzgardą, wyszła, nie żegnając się z nikim.
Temperatura salonu spadła o kilka stopni naraz. Odsunięto się od Anetki i Francka, którzy zostali sami w jednym kącie. Marcel szepnał:
— Co za nierozwaga!
— Czemuż to zwiesz pan nierozwagą? — spytała głośno.
Spuściła oczy, jakby szukając czegoś u stóp, potem zaś wstała spokojnie, złożyła chłodny ukłon i, odebrawszy takiż sam, wyszła.
Ktoby ją widział jak szła krokiem rytmicznym, z podniesioną głową, chłodna, poprawna i obojętna, nie domyśliłby się, że w zranionem jej sercu wre burza wzgardy. Ale po przybyciu na Quai de Boulogne, kiedy mogła zamknąć się w pokoju z dzieckiem, objeła je, wybuchła gorzkiemi łzami, potem zaś zaśmiała się na myśl o tej prowokacji swojej.




Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronach autora: Romain Rolland i tłumacza: Franciszek Mirandola.