Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/4
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
W pierwszych dniach roku przyszedł na świat... syn. Sylwja zdążyła w sam czas, by go wziąć na ręce. Ból wyrywał czasem z piersi Anetki jęk, łez atoli nie miała na twarzy. Uważna, baczna ciągle, trochę rozczarowana była chwilami tem, że nie tyle jest sprawczynią faktu, co jego świadkiem tylko. Nie doznała oczekiwanych, wielkich wzruszeń. Od początku uczuła się w pułapce bez wyjścia, zrezygnowawszy tedy, zebrała wszystkie siły, by dotrzeć jak najrychlej do końca. Umysł zachowała bystry, ale zajęta w zupełności energicznem znoszeniem bólu, nie myślała o dziecku, nie było w niej miejsca na czułość i egzaltację. Poprzednio żywione, znikły. Szło teraz o pracę twardą, wyłącznie fizyczny wysiłek mięśni, bez wszelakiego piękna, ni złud... aż do wybawczego momentu, kiedy uczuła, że małe ciałko wysuwa się z niej... nakoniec!
Zaraz też rozbłysła radość. Szczękająca zębami, wyczerpana, napoły zatopiona w oceanie arktycznym, wyciągnęła zlodowaciałe ręce po umiłowanego, by go przycisnąć do serca!
Teraz była zdwojona naprawdę, nie jak przedtem podwójna. Miała obok siebie fragment własnego ciała, małego satelitę grawitującego do gwiazdy macierzystej, wartość dodatkową, arcyważną w psychicznej atmosferze. Dziwna to rzecz, ale w nowym zespole, wytworzonym przez rozszczepienie jednej istoty, większa opiera się silniej na mniejszej. Słabość dziecka jest dla matki siłą. Istota ukochana, niezdolna obejść się bez nas, jest nam skarbem niezmiernym. Wezbrane piersi Anetki, ssane chciwie przez małe zwierzątko, wlewały w niemowlę mleko i pełniącą je nadzieję.
Zaczął się pierwszy pełen wzruszeń cykl, vita nuova, odkrywanie świata, jak świat starego, co czyni na nowo każda, pochylona nad kolebką matka. Czuwając bez znużenia, śledziła bicie serca śpiącego dziecka, przeglądając się w oczach szafirowych, ciemnych jak fiołki, błyszczących, niby zwierciadło. Cóż dostrzegały te oczy nieokreślone, wielkie niby niebo, o którem nie wiemy, czy puste jest, czy głębokie, ale wiemy, że mieści światy w błękitnej toni...? Przelotne cienie rzucają na czystą ich płaszczyznę mgły cierpień nagłych, niedostrzegalne odruchy gniewu i namiętności nieznanych, co płyną niewiadomo skąd! Idą od strony przeszłości matki, czy też od przyszłości dziecka? Któraż to strona tego samego medalu? Jesteś, czem byłam, jestem czem będziesz, ale czemże będziesz i czem jestem ja sama dziś? Wszystko to śledziła Anetka w oczach swego sfinksa. Badając z godziny na godzinę wyłanianie się świadomości z nieznanych głębi, przeżywała, nie wiedząc o tem, w tym homunkulusie narodziny ludzkości.
Mały Marek otwierał jedno po drugiem okno na świat. Na powierzchni jednostajnej spojrzenia zamigotały błyski bardziej określone, niby ptaki, szukające gdzieby siąść. Po kilku tygodniach wystrzelił na żywym krzewie kwiat uśmiechu. Potem jeły tam świergotać ptaki, Znikły tragiczne zjawy pierwszych dni, strach nieznanej ziemi, żałosne skargi istoty wyrwanej brutalnie z pod kory matczynej i rzuconej bezlitośnie na okrutną światłość... Mały człeczek nabrał pewności siebie i wziął w posiadanie życie. Uznał je za dobre i jął badać, macać, smakować chciwie ustami, oczyma, nogami, rękami i pośladkami. Ogłosił się triumfalnie zwycięzcą i wpadł w zachwyt, słysząc tony, dobywane z własnego fletu. Ale większy był jeszcze zachwyt i upojenie Anetki. Topniało jej wprost serce, a nawet przenikliwe piski napawały ją niesłychaną rozkoszą.
— Krzycz, malcze! — mówiła. — Stwierdzaj swe prawa do życia!
Czynił to z energją nie wymagającą zachęty. Krzyczał z radości, z gniewu, przez kaprys, słowem na różne sposoby. Jako matka nowicjuszka i nader licha wychowawczyni, uznała to wszystko za rzecz niesłychaną i nie była w stanie oprzeć się tyrańskim wołaniom. Wolała raczej wstawać po dziesięć razy w nocy, niż słuchać płaczu dziecka. Od rana też do wieczora ssała ją ta nienasycona pijawka, co nie wychodziło na dobre karmicielce.
Sylwja, przybywszy z wiosną, znalazła ją wychudłą i zaniepokoiła się. Anetka była ciągle równie szczęśliwa, ale przejawiała to nieco gorączkowo i za lada serdecznem słowem popłakiwała. Przyznała się, że sypia za mało, że nie ma siły wyręczyć się kimś drugim i staje często wobec wielkich trudności, gdy idzie o pielęgnację, czy zdrowie dziecka. Mówiła to, niby drwiąc ze swej małoduszności, ale znikła wyraźnie uprzednia pewność siebie i spostrzegła, iż przeceniła swe siły. Nie chorując nigdy, sądziła, iż ma niewyczerpane zapasy zdrowia, teraz zaś dostrzegła te granice, dość szczupłe, których przekroczyć bezkarnie nie można. Jakże kruchem jest życie? W innych okolicznościach nicby sobie nie robiła z tego, teraz jednak zdwoiła się i na jej kruchem życiu spoczywało drugie, kruchsze jeszcze. Cóżby się stało, gdyby zginęła? Anetkę często trapiły te obawy w bezsenne noce. Nasłuchiwała oddechu dziecka, a każda zmiana, spóźnienie, czy przyspieszenie jego, kwilenie malca lub milczenie wstrzymywało bicie jej serca. Niepokój ten przeszedł w stan stały, a Anetka przestała już odczuwać ów bezwład dostojny w godzinach nocnych, kiedyto, nie śpiąc i nie myśląc, dusza pływa jak kwiat po ciemnej toni, Poznała teraz po niewczasie, że utraciła ów elizejski spokój, ustawicznie żyła w niedowierzaniu co do chwili następnej i w każdym jej najpewniejszym odruchu wibrowało drżenie.
Zrozumiała to Sylwja. Odkryła pod żartobliwym uśmiechem siostry, drwiącym z własnej słabości, rozstrój fizyczny i konieczność, animalną wprost, powrotu do trzody. Postanowiła, że Anetka porzuci pustelnię swoją i zamieszka pod Paryżem na wsi, gdzie Sylwja codziennie ją niemal będzie mogła widywać, a pobyt tam nie rozgłosi się w stolicy. Anetka przystała na powrót, ale wprost do swego mieszkania w Paryżu, nie bacząc na przedstawienia siostry, dowodzącej, iż nadweręży to jej spokój. Była zbyt dumna, by uciekać przed opinją. Przez ciąg karmienia dziecka zapomniała o świecie, szczęście obcowania z niem sam na sam nie znosiło obecności osób trzecich, teraz jednak, choć nie mniej szczęśliwa, zapragnęła oznajmić to ludziom i znieść nie mogła ukrywania syna. Dumając nad tem, uczuła się niemal dotkniętą. Czyż miał taić ten skarb, będący jej dumą, niby rzecz hańbiącą? Znaczyłoby to tyle, co zaprzeć się go!...
— Zaprzeć się ciebie, jedyny mój? — zawołała,
całując namiętnie dziecko. — Powinnam była zostać i pokazać się wszystkim od pierwszego zaraz dnia! Dość skrytości! Pokażę cię i powiem: — Oto moje śliczne dziecko! Czyż macie równie piękne, powiedzcież inne mamy?