Dusza Zaczarowana/II/Część pierwsza/3
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dusza Zaczarowana |
Podtytuł | II. Lato |
Część | pierwsza |
Wydawca | Wydawnictwo Polskie |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Drukarnia Concordia |
Miejsce wyd. | Poznań |
Tłumacz | Franciszek Mirandola |
Tytuł orygin. | L’Âme enchantée |
Podtytuł oryginalny | II. L’Été |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cała część pierwsza Cała księga II |
Indeks stron |
Z chwilą, kiedy stan Anetki stał się widocznym, za poradą Sylwji wyjechała z Paryża. Jesień nadciągała, znajomi mieli wrócić niebawem z wakacyj.
Pojechała bez oporu, nie przez obawę opinji, ale dlatego, że chciała w tym czasie uniknąć przykrości i nie narażać na szwank harmonji wnętrznej.
Sylwja wywiozła ją do jednego z uzdrowisk śródziemnomorskich, ale Anetka nie została tam. Przykrem jej było obcowanie z morzem, była w pełni słowa szczurem lądowym, podziwiała ocean, ale doń przywyknąć nie mogła. Dech jego gwałtowny budził skryte niepokoje, których uświadamiać sobie wcale nie chciała. Często nie kochamy kogoś z obawy, by go nie pokochać (czy dlatego może, że kochamy już...) Broniąc się morzu, broniła samej siebie przeciw osobie niebezpiecznej, której zejść chciała z drogi...
Ruszyła ku jeziorom sabaudzkim i osiadła w małej mieścinie, u stóp góry. Zawiadomiona już po dokonanym fakcie, a zatrzymana w stolicy zajęciem, Sylwja zrzadko jeno i na krótko mogła przyjeżdżać, niepokoił ją też ten samotny pobyt Anetki w zapadłej miejscowości. Ale pragnęła ona tego właśnie, pustelnia ta dawała jej atmosferę czystą i cichą, gdzie mogło kwitnąć w całej pełni bogate życie wewnętrzne. Nie bała się, jak Sylwja, obcych ludzi w stanie swoim. Hojną będąc w uczucie, nikogo nie uważała za obcego, że zaś sympatja wywołuje wzajemność, nikt się długo nie trzymał od niej zdala. Zresztą mieszkańcy prowincji są nader ciekawi, zaczęto się więc pozdrawiać, wymieniać mimochodem słowa, rozmawiać na progach domów, lub przez płot i zapanowała przyjaźń. Oczywiście, nie należało zbyt polegać na tem uczuciu, ale na codzień starczyło i skracało czas. Anetka wolała tę obojętną życzliwość obcych, od krępującej, tyrańskiej opieki rodziców, czy przyjaciół, roszczących sobie prawa osobiste.
W połowie listopada, szyjąc przy oknie, patrzyła na śnieg świeżo spadły, kryjący łąki i czuby drzew, a oczy jej wracały raz po raz na zawiadomienie o ślubie Rogera Brissot z pewną panną ze sfer politycznych. Panie Brissot, urażone wielce zniknięciem Anetki, pospiesznie skleiły nowy związek, zanim mogło zostać rozgłoszonem niepowodzenie pierwszego, a Roger przystał na ten wybór. Anetka nie dziwiła się, wmawiała sobie, że tak lepiej dla biednego Rogera, ale wieść ta poruszała ją bardziej, niż chciała sama przyznać. Ileż wspomnień drżało w duszy i ciele, w którem tkwiło życie przezeń obudzone. Z ciemności wyjrzały dawne niepokoje, ale nie zezwoliła im dobyć się na powierzchnię. Zmysłowość wszelka nużyła ją, napawała odrazą, pobudzała do buntu i tej przedwiecznej nienawiści, jaką żywi samica do samca, który ją zapłodnił. Tym razem uświadomiła to sobie i przyznała.
Szyła bez końca, pragnąc zapomnieć. Czasem uciekała się do młynka pracy w chwili, gdy nadciągały chmury. Szyła, a myśli wracały do porządku...
I dziś tak było, po półgodzinnem uporczywem szyciu znikła troska i uśmiech wrócił. Anetka podniosła czoło i rzekła:
— Niechże tak się stanie!
Oczy miała spokojne. Śnieg łyskał wesoło w słońcu. Anetka odłożyła robotę, ubrała się do wyjścia. Kostki i stopy napuchły jej nieco, ale postanowiła iść i znalazłszy się na dworze, doznała miłego wrażenia. Miała z sobą małego towarzysza, który już teraz przejawiał swą obecność. Wieczorami zwłaszcza nabierał wielkości jakby gniazdka, szukał wszędzie omackiem i zdawało się, że mówi:
— Jakże tu ciasno? Kiedyż się to skończy?
Potem zasypiał. Podczas przechadzek był zawsze grzeczny. Patrzył niejako oczyma matki, której wszystko wydawało się teraz nowem. Przyroda rzucała świeże barwy na płótno swoje, a rumieńce Anetki były równie piękne. Serce jej biło mocniej i krew pulsowała. Radując się zapachami i smakami rozmaitemi, brała, gdy nikt nie widział śnieg w usta. Coś wybornego! Wspominała, że to samo robiła dzieckiem, gdy nie patrzyła piastunka... Ssała też wilgotne, zmarzłe gałązki wierzbiny, doznając w gardle dreszczy upojnych łakomstwa, a nawet rozkoszy, gdy na języku czuła topnienie gwiazdek śniegu...
Po paru godzinach wędrówki śnieżystemi drogami, kędy szła samotna, a zdwojona, sama i zupełna, nakryta szarzyzną zimowego nieba, wsłuchana w świegot wiosny w swem łonie, wracała do miasteczka, mając policzki różowe od ostrego wiatru. Dawała się uwieść ponętom cukierni, urokowi łakoci, czekolady, czy miodu... (malec był takim łakomcem!) Potem, o zmierzchu siadywała w kościele, przed ołtarzem, jak miód, ciemno złotym. Nie wierząc dotąd, nie pełniąc praktyk religijnych, siedziała teraz aż do zamknięcia, zatopiona w marzeniach, modlitwie i upojeniu miłosnem. W ciemni, chwiejące się zlekka lampy słały ostatnie błyski światła, a Anetka skupiona, przeziębła trochę mimo wełnianego płaszcza, grzała się w nich, rojąc dla swego malca życie słodkie, ciche i objęte ramionami miłości.