<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LI.

W przeciągu kilku następujących tygodni, Justyn rozmarzony wędrował pieszo do Szury podwakroć i powracał do Karlina; przyznał się odrazu staremu opiekunowi swemu, że szalenie kocha się w Poli, a starzec nie zdawał się temu ani dziwić, ani być przeciwnym.
— Prędzéj-późniéj — rzekł — spodziewałem się tego; rad jestem, że nie w prostéj wiejskiéj pokochałeś się dziewczynie, bom się tego obawiał... Słuchaj-że, Justynie... wybadaj dobrze serce swoje: jesteś poeta, czujesz żywo, możesz się mylić... jéj i sobie nieszczęście zgotujesz... Nie powiem, żeby ci jako poecie żenić się było potrzeba, owszem zda mi się, że wyrzec-byś się tego powinien.
— Dlaczego? — podchwycił Justyn.
— Dlatego, że jeszcze się musisz kilka razy kochać, biedny szaleńcze, kilka razy przeboléć na chorobę ideału! Wolałbym, żebyś cierpiał sam i wolny... mniéjby ci dolegało.
— Ja! kochać inną! drugi raz w życiu!
Rozśmiał się powolnie starzec z litością.
— Nie kobiety kochacie — rzekł — ale w nich blask doskonałości, który przez nie wam świeci... Dziś cię zachwyca iskierka, jutro może spotkasz gwiazdkę jaśniejszą i przed nią będziesz musiał poklęknąć... Miłość jest przeczuciem niebios i zjednoczenia duchowego z przedwieczną doskonałością, jest to uczucie ułomne, będące przepowiednią potrzeby, jaka nas ciągnie ku Bogu. Wszyscyśmy na obraz i podobieństwo boże stworzeni; ale nie wszystkim dana równa miara bożego podobieństwa; kochając się w sobie, miłujemy obraz boży...
— Cudnieś to powiedział, ojcze — odezwał się Poddubiniec — ale ja ją kocham nad wszystkie objawy piękności i błagam cię, żebyś mi błogosławieństwa nie odmawiał; bez niego nie śmiem się zbliżyć do niéj z ofiarą podziału mojego losu!
Starzec głowę jego w milczeniu przycisnął do piersi.
— Błogosławię ci — rzekł — błogosławię, ale zaklinam, nie szukaj szczęścia, gdzie go niéma, nie spodziewaj się go i nie pożądaj!... Błogosławię ci na cierpienie, bo inaczéj nie umiem... daj ci Boże kroplę słodyczy na brzegu kielicha, a resztę niech ci osłodzi poezya, zachwyty... szał święty tych, co kochają dzieło Stworzyciela i wpatrywać się w nie umieją sercem i okiem!
— Ale, nieopatrzne dziecię — przerwał stary — nim na wieki zawiążesz los swój z kobietą, pomyślałżeś o tém, gdzie ją zaprowadzisz? czém nakarmisz? i jaką dla niéj przyszłość zgotujesz?
Poddubiniec zdawał się naiwnie zdziwiony tém zapytaniem.
— Nigdym się o to nie troskał — rzekł — bo nam niewiele potrzeba; dasz nam, ojcze, kawałek gruntu i chatę, będziemy siali, zbierali i Bóg pobłogosławi pracy... Ja sam wybiorę sobie sadybę u brzegu rzeki, w starych dębach... sam dopilnuję budowania... ty mi pomożesz... trochę...
— Daléj-że, daléj, mów, jak sobie układasz życie? — z ciekawością rozczuloną rzekł pan Atanazy.
— Ja nie wiem — odpowiedział Justyn — czyby nam co więcéj potrzeba? kilkoro bydełka, owiec kilkoro i pastuszka... trochę prostego sprzętu... a szerokiego widoku na świat, a ciszy leśnéj i leśnéj woni, a wody mruczącéj i zieleni coby rozweselała oczy!
— I żyłbyś tak po wieśniaczemu? a ona?
— Wiem, że nie postrzegłaby nawet tego, co ją otacza... jeśli tak kocha jak ja...
— Przerażasz mnie, dziecko moje! — przerwał pan Atanazy — ty nic jeszcze życia nie rozumiesz...
— Życie wielkie pojmuję... drobnostek jego... możem nie zrozumiał jeszcze, ale ich nigdy nie pojmę!
— Łaska boża, że jeszcze nad sobą masz opiekę moję... zginąłbyś! zginął! Tak! potrzeba ci Ewy do twego raju, któraby za was dwoje myślała o powszednim chlebie. Ale nie obawiaj się; od dawna przeznaczyłem ci Hory; jest tam dworek, jest sad i rzeka i nie zabraknie wam chleba!
Justyn nie zrozumiał.
— Ta wieś twoja — dodał pan Atanazy.
— Na cóż mi wieś? — spytał Justyn — i jak mi ją dać możesz?
— Nie pytaj, nie dziękuj, nie sprzeciwiaj się; w Horach przygotowałem ci mieszkanie, tam lepiéj będzie niż w chacie wśród lasu, gdziebyś umarł z głodu, szaleńcze... Bodajby Bóg dla ciebie zrobił resztę, ja spełniłem, co mogłem! A teraz czyń, jak ci powie serce, a błogosławieństwo Przedwiecznego niech będzie z tobą...
Odwrócił się szybko pan Atanazy, wziął słomiany kapelusz, kij i książkę i poszedł w ogród unikając podziękowań zdumionego wkchowańca. Justyn poleciał do Karlina; niedobrze pojmował swój dostatek, ale się nim cieszył dla Poli; świat mu się wydawał tak piękny, życie tak słodkie, przyszłość tak jasna, a młodość tak skrzydlata! Myśl jednym hymnem dziękczynnym lała się z jego piersi; słał gniazdo szczęściu swojemu, kołysał marzenie, płakał i uśmiechał się naprzemiany... Dlaczegoż zamiast radości na twarzy Poli ujrzał tylko przestrach jakiś i bladość, gdy go zobaczyła? czy wzruszenie tak ją przejęło, czy przeczuciem anioł stróż wionął na nią? Justyn pobiegł ścisnąć jéj ręce i chwilę niemy przy niéj pozostał.
— Wiesz pani — rzekł po chwili — z czém ja tu przyszedłem?...
— Nie domyślam się doprawdy... — odpowiedziało biedne dziewczę.
— Z prośbą... nam tu źle, ciasno i smutno, zbyt wiele oczów na nas pogląda, nadto mamy świadków szczęścia... weźmy się za ręce i chodźmy...
— Dokąd?
— A! mamy pójść gdzie, nie obawiaj się — odparł Justyn zwycięsko — naprzód do Szury, żeby nam stary święty nasz ojciec pobłogosławił; potém do Hor; Hory są moje... mamy dom, cień, rzekę, ciszę... wszystko...
Pola uśmiechnęła się smutnie.
— Chciałżebyś — rzekła — podzielić życie zatrute i łzami oblane, jak moje?...
Wstała z jakąś gorączkową odwagą, podała mu rękę i wyprowadziła go do ogrodu umyślnie czy przypadkiem wiodąc na to miejsce, gdzie tak była szczęśliwa z Julianem, aby tu wypić kielich goryczy do dna.
Justyn patrzał na nią niespokojnie; na twarzy jéj malowała się walka, jaką wewnątrz staczała.
— Mówmy — rzekła — mówmy szczerze o przyszłości...
— Nie, ja mówić nie umiem, gdy czuję głęboko — odparł poeta podając jéj rękę — oto dłoń moja i przysięga, że cię nie porzucę do śmierci...
— Posłuchaj wprzódy — drżącym głosem przerwała mu Pola. — Ta, któréj dałeś serce i rękę, nie warta ciebie; znasz ty jéj przeszłość? znasz głębię serca?...
— Przeszłość do mnie nie należy... a serce... mojém... nie prawdaż?...
— A! trzeba nareszcie prawdę ci odsłonić, biedne dziecię! — zawołała sierota oczy łez mając pełne — choć mnie to kosztuje wiele, nic taić przed tobą nie będę... nie chcę, byś był niewinną ofiarą cudzych błędów... Ja kochałam i kocham innego... ja do innego należę; ja ci nic dać nie mogę, prócz zimnéj dłoni i piersi wystygłéj, myśli przykutéj do tych miejsc, zgryzot i łez...
Justyn zbladł i zadrżał.
— Nie rozumiem cię... — zawołał — więc oszukiwałaś mnie?...
— Oszukiwałam ciebie, byłeś ofiarą... jak ja... potrzeba było odepchnąć tego, któregom kochała, zmusić go, by mną pogardził i odszedł tą wzgardą uspokojony... Zmyśliłam miłość ku tobie...
Groźno na nią spojrzał młody człowiek.
— Kobieto! — zawołał — masz-że ty serce?...
Ale gniew rozbił się o wejrzenie pokorne i błagające Poli; łza stanęła mu w oku.
— Cóżem ci zawinił?... — zapytał — a! ciężko mnie ukarałaś za to, żem śmiał oczy podnieść na ciebie...
— Pogardź mną z kolei i odepchnij — zawołała Pola — nie jestem warta czystego serca twojego, świętej miłości, którą obudziłam w tobie... nie przyjmę ofiary, a ty przebaczysz...
— Przebaczyć! — zawołał Justyn — mógłżebym cię winić, gdy boleję nad tobą? ja cię kocham i wszystko podzielę... pójdziemy razem i płakać będziemy wspólnie... Nie chcę znać i wiedziéć przeszłości... nie proszę cię, byś mnie kochała; pozwolisz mi tylko kochać ciebie i patrzéć na ten smutek, który może Bóg, cisza i moje starania uleczą...
I znowu podał jéj rękę, którą Pola uścisnęła w milczeniu.
— Nie gardzisz mną? — spytała pocichu.
— Lituję się i boleję — rzekł poeta — chodź i nie mówmy o tém... jutro oświadczę się pannie Annie i Julianowi, poprowadzę do ołtarza i uciekniem do Hor...
— Tak! uciekniém... — z drżeniem powtórzyła jak obłąkana Pola — tu zatrute powietrze, tu żyć nie można... tu wszystko kłamie... tu nie nasz świat i ludzie... Ale kto mi da odwagę zostać twoją, gdy mi serce mówi, żem ciebie nie warta?
— Niech serce ci powie, żeś do mojego szczęścia potrzebna... A! nie myśl, żeby i w mojéj piersi nie było sadzy, którą wypalają lata... która zostaje po każdém życiu... anioły tylko czyste są przed Bogiem, bo stoją pod okiem bożém i w jego patrzą oblicze...
W milczeniu skierowali się ku domowi... a Pola padła na krzesło z bijącém sercem, ujrzawszy oczy Juliana skierowane na siebie... Wzrok jego zmienił się teraz, zimny był, badający, bojaźliwy więcéj niż płomienny; obawiał się zbliżyć do niéj, nie szukał jéj, unikał raczéj. Pola dopięła celu, ale krwią zachodziło jéj serce; tak go to niewiele kosztowało, tak łatwo przyszło zapomniéć, wyrzec się, pogardzić; miłość jego tak była przelotną i słabą, gdy ona czuła jeszcze, że życia-by jéj na nią nie wystarczyło!
Anna z radością przyjęła oświadczenie Justyna i pobiegła z niém do Poli, jak z najszczęśliwszą nowiną.
— Idziesz za mąż — zawołała — kryłaś się przede mną, niegodziwa! Justyn cię kocha, ty kochasz Justyna... stryj Atanazy błogosławi... pozwól i przybranéj siostrze podzielić się szczęściem swojém.
Spojrzała na twarz biednéj Poli i zdziwiona cofnęła się; blada była jak trup i drżąca, a oczy łez miała pełne.
— Co tobie?... — zapytała.
— Nic mi... taki skutek robi szczęście!... — odpowiedziała sierota z goryczą, i rzuciła się Annie na szyję.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.