<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


LV.

W Karlinie dnia tego daleko było weseléj, a choć Annie przypominała się towarzyszka lat dziecinnych na każdym kroku, ludzie, co ją otaczali, goście, gwar, rodzina wreszcie, nie dali nawet po cichu zapłakać. Może téż i Albert Zamszański przyłożył się do rozweselenia jéj, gdyż od tych drugich odwiedzin, z widoczném staraniem przypodobania się, na chwilę nie opuszczał Anny. Jego łatwa rozmowa, dowcip i giętka umiejętność zastosowywania się do tych, do których się zbliżał, coraz go milszym czyniły. Z Aleksym, jakkolwiek go ceniła, nigdy nie była tak swobodną, ani tak dobrze zrozumianą, on nie wahał się sprzeciwiać, sprostować, i nie uginał do wyobrażeń Anny. Często różnili się w zdaniach, a ogromna dzieląca ich przestrzeń wszędzie się uczuć dawała. Jakkolwiek święta, Anna miała niektóre pojęcia tego kółka społeczności, w jakiém zrosła, i ciężko jéj było rozstać się z niemi. Dla niéj Aleksy często wydawał się zbyt śmiałym, zuchwałym prawie, gdy z wielkich prawd wiary snuł przędzę wniosków, nigdy myślą dziewczęcą niedosięgnionych — szanowała go i obawiała się razem... Surowość jego odstręczała i zastraszała; miłym był wreszcie, ale zawsze w nim czuła jakby przybylca z innéj sfery, noszącego piętno pochodzenia na sercu i myślach.
W Albercie, który miał nadewszystko wielką zręczność przedstawiania się, jak chciał, nic nie było rażącego; a że jak gąbka rozsądna nabrał w siebie wszelkiego rodzaju zapasów, które wiedział, gdzie wylewać, że wybór myśli cudzych umiał uczynić dobry, że myśl każdą przystrajał i dowcipem ożywiał, może się wyższym wydał Annie pod tym względem od Aleksego. Szczęśliwa powierzchowność, ładna twarzyczka, szykowny ruch i zręczność postaci, nic tu także nie przeszkadzały... Są ludzie tak szczęśliwie obdarzeni, że fałsz dla nich nie istnieje, nie pojmują go, bo nie mają w sobie, potrzeba, by im ktoś oczy otworzył, sami zawsze będą ślepi. Anna dobrocią swą i czystością była taką właśnie istotą, dla któréj wszystko było prawdą, co się nie chciała i nie mogła nigdzie sama domyślić fałszu. Dlatego i Albert, wyrób sztuczny, świecący blaskiem pożyczanym, nic z siebie dobyć nie umiejący, dla niéj był cudném zjawiskiem pełném uroku. Może i serce, co kochać pragnęło, chwyciło się tego widma, cienia ideału i przylgnęło do niego.
Aleksy z boleścią w sercu ujrzał ją pierwszy raz mieszającą się od wzroku młodego gościa, zarumienioną, wesołą, zalotną prawie, i te symptomata rodzącego się uczucia nie uszły jego oka. A! gdyby był mógł choć powiedziéć sobie, że ten, który je obudził, był ich godnym? Niewypowiedziany ucisk i boleść przejęły mu serce, widział ideał swój rzucony na pastwę najpospolitszemu z ludzi, i drżał odgadując całą jego przyszłość. On, co nie śmiał na nią podnieść oczu, co byłby na klęczkach przepędził życie, patrząc tylko zdaleka na zjawisko niebieskie, ujrzał je spływające na ziemię ku stworzeniu, którego nicość wzbudziła w nim pogardę.
Patrzał i patrzał zdziwiony, rozbierał w sobie ten fenomen moralny i pojąć go nie mógł. Rzecz jednak była nietylko do wytłómaczenia łatwą, ale bardzo pospolitą; w sferze, w któréj forma jest prawie wszystkiém, gdzie się tak przywiązują do niéj, że jéj poświęcają głąb’ i treść człowieka, co chwila spotykamy oszukaństwa tego rodzaju. Ludzie uczą się prędko odgrywać pewną rolę i najpoziomsza zdatność małpiarska na wydołanie temu zadaniu wystarcza. Instynkt wiedzie do wyboru wzorów, do ich użycia, a najmierniejsze z istot mogą przybrać kształt najwytworniejszych. Społeczność, wśród któréj się obracają, czyni tę komedyę długotrwałą; tu nigdy nie wolno zajrzeć w głąb’ i śledzić istoty; wszyscy są równi wobec form pewnych, poza które wyjść nie wolno; trzymając się w nich, niéma się co obawiać zdemaskowania.
Albert nie wart był Aleksego, ale umiał się popisać z tém, czego mu brakło, gdy tamten krył się prawie z tém, co posiadał; pierwszy wszystko miał pożyczane, zrobione, gotowe i w nim praca myśli, usiłowanie nigdy nie było widoczne; pamięć przynosiła, co kazał; Aleksy zastanawiał się, myślał, dobywał z serca i duszy, i często nie miał czasu nadać postaci wdzięcznéj temu, co tworzył. Wielka znajomość świata i zagadnień czasowych wyższość nadawała Albertowi; rozwiązywał je wszystkiemi kluczami, jakich mu dostarczało doświadczenie... Zawsze był gotów z odpowiedzią, z zarzutem i odbiciem jego, gdy Aleksy myśléć musiał i mozolić się nad wszelkiém nowém dla siebie zadaniem. Stąd jeden zdawał się ociężałym i ograniczonym prawie, gdy drugi lotny jak myśl, przyswoiwszy cudze, szafował niém z rozrzutnością bogacza.
Zniósłby był może Drabicki mężnie, gdyby się widział poświęconym równemu sobie; zabolało go, gdy ujrzał taką mierność zuchwale posuwającą się tam, gdzie on myślą nawet zajść nie śmiał.
Prezes i Julian zobaczyli wprędce zmianę w Annie, dostrzegła jéj pułkownikowa i jak tylko przypuścić mogła rodzące się przywiązanie, widząc w niém już szczęście córki, postanowiła, pamiętna zawodów całego życia, dać jéj to, czego pragnęła, gdyby najsroższą walkę o dziecię stoczyć przyszło. Julian wcale się nie zdziwił; obojętném mu to było; zresztą Alberta ocenił jak Anna, łudząc się jego powierzchownością; prezes tylko chmurno to przyjął i z pewnym niepokojem. Kochał Annę jak dziecię własne, obawiał się o nią, a zawsze na pierwszém miejscu i jako pierwszy warunek kładąc dostatek, zląkł się o przyszłość, nie znając Zamszańskich tylko z pana Piotra...
Patrzał prezes dni kilka, wreszcie widząc, że Anna codzień jest lepiéj i bliżéj z Albertem, który nie tai uczucia, jakie dla niéj powziął, uczuł potrzebę wybadania trochę starego kuzyna. Dotąd łapiąc z mowy młodego człowieka, co tylko było można, nic jednak nie schwytał objaśniającego; wiedział, że podróżował, że miał rodziców w Poznańskiém i dosyć liczne rodzeństwo, że ich poufałe stosunki łączyły z pierwszemi domami w księstwie, ale nic więcéj. Resztę, domyślając się, potrzeba było odgadnąć jak najkorzystniéj dla młodego człowieka, który te drobne rysy puszczał umyślnie tak ułożone, by z nich pewne wnioski same się wywiązywały, i obraz stworzył, jak go osnuł artysta.
Zapalili cygaro po obiedzie, i pan Piotr miał już coś mówić o Loli, gdy nagle prezes odwrócił się do niego i zapytał:
— Miły to człowiek Albert... w jakim to stopniu pański krewny?...
— Stryjeczny! stryjeczny! — rzekł pan Piotr zmieszany trochę natarczywością — otóż nieporównana Lola...
— Mieszka w Poznańskiém? — spytał, nie dając się zbić prezes.
— W Poznańskiém, koło Kościana...
— Bogaci być muszą ludzie?
— Majętni — odparł przyciśniony pan Piotr — ale liczne rodzeństwo, a tam majątki nie tak dają, jak u nas...
— A! — mruknął prezes — bardzo miły chłopiec, co za wychowanie! Pan powinienbyś go tu wstrzymać; szkoda nam go będzie stracić...
— Chybabyśmy go tu ożenili — rzekł pan Piotr, mrugając okiem jedném — ja nawet mam projekcik!
— Doprawdy? — spytał prezes, bojąc się, by nie wpadł w nastawioną łapkę.
— Zeni Gerajewiczówna! — szepnął Zamszański.
Karliński porwał się jak oparzony, nie poznał się nawet, że to był tylko manewr pana Piotra, który dobrze wiedział, że prezes czatuje na Gerajewiczów dla Juliana i że strach może ułatwić staranie o pannę Annę. Byłby wprawdzie wolał Zeni i jéj miliony od Karlińskich, ich imienia i skromnego posagu Anusi; ale wiedział dobrze pan Piotr, że Gerajewicze za przybysza lekko córki jedynaczki nie dadzą. Puścił więc tę racę tylko dla prezesa na wszelki wypadek. Jakkolwiek zręczny i domyślny, Karliński nie postrzegł wybiegu i przeląkł się zrazu.
— Doprawdy? — zawołał — a! śliczna téż to partya, i możnaby jéj powinszować; przyznam się nawet panu hrabiemu, że dla Juliana snuło mi się to po głowie.
— A! nic-em o tém nie wiedział — rzekł pan Piotr — ale jak pan tak ja nie jesteśmy wcale intryganci; siłą i chytrością brać panny nie myślimy, a zatém komu Pan Bóg da szczęście!...
Prezes usiadł uspokajając się potrosze dla oka, ale zawsze widno było, że go to nastraszyło.
— Ba! — rzekł — Gerajewicz jak nudny tak rachmistrz wielki! Będzie, zdaje mi się, za córkę rachował, i nie da się jéj pokochać, póki nie obliczy narzeczonego!
— Byliśmy u Gerajewiczów — przerwał pan Piotr — i naturalnie oglądaliśmy wszystkie osobliwości, słuchaliśmy muzyki, a ten łotr Albert chwalił, że nigdy nic za granicą podobnego nie widział i nie kosztował. Gerajewiczowi nadzwyczaj to pochlebiało, że jego bric-à-brac porównywał z gabinetem ks. de Ligne w Belgii... a grę jego do Vieuxtempsa... Filut chłopiec!... o! filut!
— Filut? — pomyślał prezes — dobrze to wiedziéć — a głośno się odezwał: — I myśmy niedawno mieli to szczęście być na koncercie i ekspozycyi w Sytkowie...
— Ale powiem ci, mój prezesie — dodał poprawiając się pan Piotr — że mój Albertek niebardzo zasmakował w pannie, nie lubi blondynek, przytém to wypieszczenie i bałwochwalstwo rodziców dla niéj przestraszyło go...
— I nas to zraża — rzekł prezes — to pewna, że za te miliony Gerajewiczów przypłacić będzie dobrze potrzeba, a w dodatku czekać na nie, bo starzy nic nie dadzą prócz córki, a sami pożyć mogą minimum lat trzydzieści; uprawa sztuk pięknych konserwuje...
Rozśmieli się, ale Karliński nie przerwał wątku myśli, i dorzucił:
— Taki młody człowiek, jak pan Albert łatwo sobie znajdzie partyę... niezmiernie dystyngowany...
— A co za takt! — dodał pan Piotr — a co za smak! nawet w drobnostkach... wystaw sobie, że cygara ma takie... prosto z Hamburga! I przywiózł mi machinkę do suszenia ich, wynalazek, na jaki chyba wiek XIX mógł się zdobyć; cuda dokazuje! Ja to wyżéj kładę machin parowych i elektrycznych telegrafów.. na to może większego potrzeba było wysiłku nauki i rozumu niż na zastosowanie pary!
Prezes się rozśmiał; a wtém zawołano ich na herbatę.
Anna wyręczając matkę, zajmowała się gospodarstwem około stolika, Albert jéj pomagał, i łatwo było dojrzéć między niemi téj poufałości, która jest pierwszym szczeblem ściślejszych serdecznych stosunków.
— Co za śliczna para! — rzekł po cichu pan Piotr do prezesa, wskazując Alberta i Annę.
Karliński trochę się skrzywił i pod nosem odpowiedział słowami Fredry:
— Gdzie dwoje, tam para!
W salonie tylko ich dwoje śmiało się i bawiło wesoło; pani Delrio patrzała na nich przechodząc swoje życie zwiędłe i zmarnowane, Julian wielkiemi krokami przebiegał milcząc salon pusty dla niego i obudzający wspomnienia niezatarte, Aleksy patrzał oknem, nie mogąc znieść widoku spoufalenia ze swoim ideałem tego zręcznego komedyanta, w którym serca ani duszy dotąd się nie dopytał.
— Dobry to staropolski nasz zwyczaj — mówił Albert — że u nas same panie robią herbatę... to jéj ceny i smaku dodaje... W Paryżu...
— Dlaczego pan tak często Paryż wspominasz? — spytała Anna.
— Bo jakkolwiek nań u nas modą dzisiaj hałasować i dziwne rzucać potwarze, jest to może jedyne miejsce, gdzie wyższe towarzystwo żyć umié i gdzie życie jest najmilszém.
— Milsze niż u nas? wszakżeś pan chwalił nasz stary zwyczaj?
— I cenię wysoko wszystkie stare zwyczaje, ale raz przypuściwszy życie dla życia, życie samo sobie będące celem, nigdzie go tak nie rozumieją jak w Paryżu... Nie widać sprężyn, które poruszają tę sztuczną machinkę: wszystko idzie czarownym sposobem łatwo, lekko w swojéj porze przychodzi, mienia się... mija... sensacye tak są obrachowane, przyjemności taką idą koleją misterną, że ani się człowiek postrzega, że gdzieindziéj życie być może ciężarem... O! życie jest wielką sztuką, umiejętnością prawie.
— Ale pan mówisz o życiu, którego nie rozumiemy; takie jest anomalią wśród świata... żyć, by się zabawić i użyć?...
— Naturalnie ze stanowiska moralnego — rzekł Albert — to co innego.
— Ale nawet dla serca! dla duszy!
— Przepraszam panią, w téj umiejętności życia, jak te tam pojęto, wszystko wchodzi w rachunek: jest trochę dla serca, jest dla duszy, dla uczucia piękna, dla ideału, dla wszystkich potrzeb człowieka, dusznych, cielesnych...
— Ja sądzę, że najwięcéj dla egoizmu...
— Ale dobrze zrozumiany egoizm nie jest bo tak straszny — podchwycił Albert lubiący paradoksa — nie jest tak ohydny, jak się wydaje. Dobrze pojęty mieści w sobie filantropię rozumowaną i nie przeszkadza nikomu...
— To całkiem dla mnie nowe — odpowiedziała Anna.
— Wstręt do egoizmu jest przesądem — rzekł śmiejąc się młody człowiek — jest to przecie siła spójna, bez któréj świat-by się nie utrzymał, ale tą siłą rozum musi kierować jak innemi. W stanie barbarzyńskim egoizm burzy i wywraca, bo nie ma jutra, w cywilizowanym staje się konserwatorem.
Aleksy słuchając zdaleka ruszył ramionami, ale nie śmiał się odezwać; Anna w duszy nie podzielając sposobu widzenia Alberta, wzięła to za pomysł bardzo głęboki.
— Co to za dowcip! — mówiła w duchu. I oczy jéj spotkały się ze wyrokiem Alberta, szukającym już wieńca za ten wysiłek.
Rozmowa w tym sposobie trwała między Anną i Zamszańskim swobodna i nikt jéj nie przerywał. Aleksy smutny, patrzał i słuchał upokorzony niemal tém, co zwał upadkiem Anny.
— Biedne kobiety! — mówił sobie — zawsze być muszą pastwą ludzi, którzy nie są ich warci; najdziwniejszym losem najpoetyczniejsza z niewiast musi paść ofiarą szyderskiego jakiegoś sceptyka, który przed nią błyśnie dowcipem, lub westchnieniem w niéj litość obudzi, najświętsza da się złudzić najzepsutszemu, najłagodniejszą opanuje ten, co jéj da uczuć swą siłę. Prawo sprzeczności wzajem się pociągających i dopełniających tu wyraźniejsze niż gdzieindziéj: obok niego, przemoc prawie zawsze kojarzy serca, gwałt je porywa, a miłość cicha i do poświęceń gotowa usycha niepostrzeżona; nikt jéj się nie domyśli, nikt tego kwiatu nie zerwie wśród chwastów!
Ból, którego doznawał Aleksy, przeczucie losu, jaki miał spotkać biedną Annę, zajął go tak mocno, że nie postrzegł prezesa, który grzecznie zbliżył się do niego, i z cicha mu szepnął, że jutro chce mieć sobie przedstawionym ogólny stan interesów i rachunki.
— Jestem zawsze w gotowości — odpowiedział Aleksy — i w każdéj chwili mogę wskazać, co się panu podoba...
— Bardzo dobrze, zobaczymy — rzekł prezes obojętnie — potrzebuję wejrzéć wedle mego zwyczaju w ogół i obmyśléć środki na przyszłość; naradzim się wspólnie z Julianem...
Aleksy nic nie odpowiedział, ale go uderzył ten nagły pomysł wejrzenia w to, co prezes znał doskonale i rozpatrywał co kilka tygodni; w istocie zamiarem było starego opiekuna tak nakierować rzeczy, żeby się w zdaniu poróżnić z Aleksym i zmusić go do porzucenia ich domu. Nie chciał tego sam uczynić, postanowił dla Anny i Juliana skłonić Drabickiego zręcznie, żeby on z własnéj chęci ich opuścił.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.