<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa światy
Pochodzenie Powieści szlacheckie
Wydawca S. Lewental
Data wyd. 1885
Druk S. Lewental
Miejsce wyd. Warszawa
Źródło Skany na Commons
Inne Cały tekst
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Cały zbiór
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


XVI.

Chociaż prezes, zmiękczony przez Juliana i Annę, wyjazdem swoim upoważnił niejako panią pułkownikową do pozostania na jakiś czas w Karlinie, obawiał się jednak, żeby powoli pan Delrio tam nie zamieszkał i parę dni przeczekawszy, przyjechał znowu. Oboje pułkownikowstwo byli tu jeszcze, ale sama znacznie już pozdrowiała, Greber powrócił do swoich miejskich pacyentów, życie zaczynało się tak jakoś układać, jakby goście ci na dłużéj pozostać chcieli. Prezes dostrzegł tego na wstępie, zmarszczył się, widząc, że pułkownik trochę rolę gospodarza przybiera i bez ceremonii zdziwił się, że tu ich zastał jeszcze.
— A! państwo tu dotąd! — zawołał na wstępie — bardzo mnie to smuci, widzę w tém dowód, że się zdrowie pani pułkownikowéj nie poprawiło.
— Owszem — rzekł, chcąc nadrobić fantazyą pułkownik — dosyć zdrowa, ale ją dzieci wstrzymały.
Przycisnął na dzieciach, w nich widząc prawo pozostawania w Karlinie; prezes zrazu nic nie odpowiedział, skłonił głowę i rozkazał tylko znosić rzeczy swoje...
— Wybornie — dodał — żem tu państwa zastał; znudziłem się sam jeden w domu, w kupce istotnie lepiéj i weseléj nam będzie.
— Stryj zabawi u nas? — zapytał ochoczo Julian, całując go.
— Zabawię, zabawię, zatęskniłem za wami; jakże się ma Anna? Anusia wbiegła właśnie na te słowa.
— Dzień dobry, stryjaszku... dzień dobry... jakżeś łaskaw, że o nas nie zapominasz...
— Muszę ja o was pamiętać, kiedy wy o mnie nie chcecie; do Zagórza was zwabić trudno, tybyś się nieustannie o Emila niepokoiła, a więc ja tu posiedzę i trochę się wami nacieszę...
Pułkownik dosłyszawszy tych wyrazów, uczuł, że były do niego i żony wymierzone i niezręcznie bardzo, zaraz się wyrwał do niéj z doniesieniem. Pani Delrio trochę była do tego przygotowana; nie zdziwiło ją wcale ani przybycie prezesa, ani zamiar pozostania w Karlinie.
— Więc my wyjedziemy jutro — odezwała się do męża.
— Dlaczego, cher ange? a gdybyśmy właśnie na przekór temu staremu galantowi pozostali? ot toby dopiéro był figiel przedziwny. Jużciż nas wypędzićby nie śmiał, i dzieci-by mu na to nie pozwoliły....
— Zostałabym zapewne, gdyby mi się tak podobało — odparła pułkownikowa — alebym to przepłaciła mojém zdrowiem, Wiktorze... ja nie mam sił na taką nieustanną walkę...
Delrio ruszył ramionami i podał, nie sprzeczając się, rękę żonie, która na spotkanie prezesa wyszła do salonu.
Jakkolwiek się nienawidzili i z uczucia swego, aż nadto widocznego w czynnościach, spowiadać nie potrzebowali, prezes i pułkownikowa, jak ludzie dobrze wychowani i przywykli zachowywać się przedewszystkiém przyzwoicie, nie okazywali po sobie niechęci wzajemnéj; owszem, obsypywali się grzecznościami, zastępującemi niedostatek przychylności, monetą powszednią, która dla ogółu często miała inne, dla interesowanych tylko znaczenie uszczypliwe i przykre. Prezes naprzykład dobierał zawsze z pułkownikiem i jego żoną przedmiotów rozmowy, najboleśniéj ich dotykających, upokarzał ich wspomnieniami swéj rodziny, przymówkami do ich wieku, drażnił uczucie macierzyńskie, odmawiając mu prawa czuwania i kierowania dziećmi i t. p.
Ale pomimo to usposobienie, wchodzącą pułkownikową powitał z nadskakującą grzecznością, z uśmiechem galanta staréj szkoły, z komplementami stereotypowanemi na podobne okoliczności. Pułkownikowa choć bardzo przyzwoita, panować tak nad sobą nie umiała i była nieco zimną, pułkownik zakłopotany tak, że dowcipkować i żartować nie czuł w sobie ochoty.
Dzieci starały się tylko zbliżyć ku sobie istoty na wieki rozdzielone niechęcią niepokonaną, a Anna każde ostre słowo chwytała po drodze, by je dodatkiem jakimś osłodzić i przytępić. Pomimo to, towarzystwo karlińskie, ilekroć całe zebrać się musiało w salonie, sztywne było, zimne, niespokojne i zdawało się tylko wyglądać chwili oswobodzenia i rozejścia — wszystkim, nie wyjmując prezesa, trudno tak wyżyć było... długo; wszyscy rozchodzili się zmęczeni, rozgniewani w duszy, z przekleństwem lub łzą boleści przytrzymywaną, by jéj wraże oko nie postrzegło.
Jeśli kogo, to Annę i Juliana bolał najsrożéj ten stan rzeczy; nigdy sobie nie powiedzieli, jak na tém cierpieli, ale wejrzenie często dawało im poznać, co się działo w duszy. Anna, któréj całe życie było poświęceniem bez granic, posłannictwo swe anioła pokoju, pociechy i miłosierdzia przyjąwszy z zapałem męczennicy, mniéj już każde drobne, pojedyńcze uczuwała zadraśnięcie, gdy Julian słabszy, bardziéj ceniący spokój, gryzł się niém niewymownie, zmuszony w głębi serca taić to, czego doznawał. I czoło jego osłaniały téż chmury, a siostra często go znajdowała bezsilnym, z oczyma zwilżonemi, siedzącym jak posąg zamyślenia na grobowcu Medyceuszów. Ciągłe wpatrywanie się w Emila, którego stan zatruwał Julianowi prawie każdą życia godzinę; uczucie niepokoju, rodzące się z tych niechęci codziennych, wlewało w jego duszę tęsknotę i smutek, któréj nic rozerwać nie mogło. Uboczna téż może jeszcze jedna przyczyna usposabiała go także do tego smutku, który prezesa codzień czynił oń troskliwszym.
Opisując mieszkańców Karlina, nie wspomnieliśmy jeszcze o jednéj zamieszkującéj tu istocie, która na oko niewiele zajmując miejsca, ważną przecie w życiu codzienném Anny i Juliana odgrywała rolę... W roku urodzenia Anny trafiło się, że na jednym z folwarków Karlina gospodarujący ekonom ożenił się był z garderobianą pani chorążycowéj; małżeństwo trwało krótko bardzo, i dając życie córce, biedna kobieta sama je utraciła. Wkrótce potém mąż, który szalenie był przywiązany do niéj, sierotę odumarł. Państwo Karlińscy z politowania wzięli dziecię do dworu i zajęli się jego wychowaniem; nie myśleli wcale wysilać się na nie i poczęli jak zwykle z wychowankami tego rodzaju, które muszą w dzieciństwie znosić dziwactwa sług wszystkich, dopóki same na niezawiślejszą służbę nie wyjdą. I byłaby się może mała Apolonia sponiewierała, gdyby zawczasu nadzwyczajna żywość, dowcip, ładna twarzyczka i niesłychana łagodność charakteru nie uczyniły ją ulubienicą pani i pana. Bawiono się śliczną Polą (bo tak ją przez skrócenie zwano), dozwalano jéj bawić się z Anną; Anusia przywiązała się do niéj całą duszą i z garderoby przeszła sierotka do pokoju, a gdy przyszedł czas wychowania i nauki dla córki domu, Pola pozostając z nią razem, równie staranną odebrała edukacyę i tyle co ona, może więcéj, potrafiła z niéj korzystać.
Wprawdzie pokilkakroć robiono sobie uwagi, że dla ubożuchnéj i tak poziomego pochodzenia panienki, świetne talenta i nauki wyższe niekoniecznie były stosowne i nietylko w przyszłości nie będą pomocne, ale los jéj skrzywić mogą; lecz gdy Pola chciwie chwytała wszystko, nadzwyczajną będąc obdarzona zdolnością, gdy Annie trudniéj co dzień rozstać się z nią było, gdy wreszcie powiedziano sobie, że zostawszy guwernantką, byt niezależny wypracować może — Pola pozostała z Anusią i wyszła na prawdziwie zachwycającą dzieweczkę, z któréj twarzy, obejścia, mowy, jużby nikt pochodzenia nie mógł się domyślić.
Natura téż szczodrą była dla tego dziecięcia, któremu los zabrał razem prawie ojca, matkę i przyszłość. W swoim rodzaju była to urocza istota. Malutka, zręczna, jak laleczka, zwinna, wesoła, z włosami jasno-blond złotego koloru, z ślicznemi niebieskiemi łzawemi oczkami, z okrągłą, świeżą i ożywioną twarzyczką, Pola zachwycała każdego, kto spojrzał na nią. Dowcipna, często nawet trochę złośliwa, ale pomimo to najlepszego i namiętnego serca, w wejrzeniu, ruchu, mowie, uśmiechu zdradzała się z rozdrażnioném uczuciem, które tylko szukało przedmiotu, by wybuchnąć nieugaszoném płomieniem. Twarzyczka jéj nie miała nic arystokratycznego, ale to był typ czysto słowiański w jednym ze swych najwdzięczniejszych objawów: oczy mówiące do duszy, zawsze prawie łez pełne nawet przy uśmiechu, usta najprześliczniéj wygięte, różowe, jak dwa listki kwiatu i trochę podniesione namiętnie; nosek kształtny, odrobineczkę zadarty, owal okrągławy, ale przedziwnéj linii, przypominającéj twarze aniołków i dzieci... a przytém nóżka, rączka, kibić, warkocz, wszystko tak harmonijnie piękne, tak wypełniające całość, że przy niéj gasły i piękniejsze, a nie tak szczęśliwie obdarzone panie. Przy téj powierzchowności tak wdzięcznéj, ileż znowu dodających jéj uroku przymiotów! jaka dobroć serca niczém się nie umiejąca hamować i wybuchająca naiwnie, ile żaru w duszy, ile zapału, dowcipu, jak dziwnie spleciona melancholia i wesele! Wrażliwa, jak listek mimozy, z niczém się nie taiła, kochała gwałtownie, nienawidziła śmiertelnie; każdą myśl i uczucie objawiała mimo wiedzy swéj z całą szczerotą poczciwą, do któréj się czuła jakby ślubem obowiązaną. Nie kryjąc swojego pochodzenia, dziecię ludu, chlubiła się niemal z sieroctwa i urodzenia w ubóstwie, może za często, może za dumnie nawet wspominała o tém przy każdéj podanéj zręczności. Na pierwszy rzut oka, jéj żywość, dojmujący dowcipek, który rzadko poszanował kogo, złośliwe często przekąsy, czyniły ją straszną, gdy tymczasem pod uśmiechem jéj szyderskim, pod namiętną tą ironią kryło się serce złote... I umysł mu odpowiadał. Pola nic przez pół i na chłodno czynić nie umiejąc, uczyła się z gorączką i pragnieniem wiadomości, połykała książki, sięgała poza granice kobietom zakreślone, z chciwością niejednego ukąsiła zakazanego owocu; i płomieniem, który objął jéj główkę, gorzéj jeszcze rozpaliła niespokojne swe serce. Oprócz tego, nadzwyczajnym do muzyki obdarzona talentem, mając zręczność w nim się wydoskonalić, doszła do znakomitéj na fortepianie biegłości, a z ksiąg teoretycznych wyuczyła się muzyki daleko więcéj, niż jéj pospolici amatorowie umiéć zwykli.
Pola była nieodstępną Anny towarzyszką; oddawna czas był pójść na chleb własny i na przyszłość pracować; trafiały się jéj świetne bardzo miejsca, ale dwie przyjaciółki rozstać się nie mogły i Pola ochotnie poświęcała się téj, która ją uczyniła, czém była. Jedna téż, powiedziéć można, dopełniała drugą, jedna drugą podtrzymywała; coby poradziła Anna zostawiona sama sobie? gdzieby Poli lepiéj być mogło, jak tu, gdzie prawie rodzicielski dom znalazła? Żywość sieroty, jéj udane, czy prawdziwe, naturalne, czy gorączkowe wesele, wstrzymywało Annę od smutku i melancholii, w którą łatwo wpaść mogła. Obie były piękne, obie ponętne, ale jak wielka była różnica ich wdzięku, tak wielka różność charakterów. W Poli drgało życie świeżo z łona ludu wytrysłe; w Annie skupiły się wszystkie cnoty przeszłości, odziane szatą ideału i obleczone tęsknotą. Dla Anny świat był żelaznemi drzwiami obowiązków zaparty; przywykła do poświęceń, nie rachowała już i oddała się cała na ofiarę rodzinie. Pola, choć chętnie zapiérała się przyszłości, wzdychała do wszystkiego, co ułudna obiecuje młodość, a czego całe nie dotrzyma życie; pragnęła uczucia, walki, boju, dramatu i rwała się z tego kółka, w jakiém była zamknięta, całą siłą namiętności, niepohamowanych nawet modlitwą i chłodną atmosferą otaczającą.
Wspomnieliśmy już w rozmowie Juliana z Aleksym, że młody Karliński całe życie za takim właśnie ideałem kobiety się upędzał, jaki tu traf postawił u jego boku. Natura wszędzie dopełniająca się kontrastami, zrodziła w nim pragnienie czegoś, jak najmniéj arystokratycznego, a pełnego siły i drgającego żywotem... dla niego Pola była istotą jego marzéń...
Wyjeżdżając do miasta dla skończenia nauk, rzucił ją Julian dzieckiem prawie; powróciwszy, znalazł do niepoznania wypięknioną, dojrzałą, ponętną — i... a!... trzebaż dopowiedziéć, że się w niéj szalenie zakochał! Domyślicie się tego bardzo łatwo — inaczéj być nie mogło; ale Julian był człowiekiem uczciwym i pierwsze drgnienie serca wstrzymał dłonią, zastanawiając się nad jego skutkami. Nie pomyślał nawet, by podle uwieść biedne dziewczę, które z naiwnością dziecięcia nastręczało się same, szukało niebezpieczeństwa, goniło za niém... wiedział, że ożenienie było dlań niepodobieństwem; cała rodzina byłaby wszelkich możliwych użyła środków, aby mu je utrudnić, by je niepodobném uczynić; postanowił zwyciężyć się, pokonać i rozczarować.
Ale miłość, to uczucie niepojęte, nie rządzi się żadném prawem stałém, niéma nań przepisanych leków. Co jednę zabija, to drugą żywi, często sama walka z nią wyrabia w niéj siły nowe... Julian zmuszony widziéć ją codzień, żyć obok niéj i wytrzymywać napady Poli, która kochała go nie wiedząc, co się z nią działo i paliła słowy, wejrzeniem, westchnieniami, — przyszedł do tego stopnia namiętności, który graniczy z szałem i rozpaczą... Pola nie wiedziała sama, jakiéj natury było uczucie jéj dla Juliana, nie zaglądała w głąb’ serca swego, a jeśli kiedy przeleciało jéj przez myśl, że to miłość być mogła, ledwie nie radowała się pożądanemu gościowi, który jéj upragnione łzy, męczarnie i cały świat nowy, choć świat boleści przynosił. Nieraz śmiejąc się z siebie, z bijącém sercem pytała się — coby to było? i wśród uśmiechu łzy potoczyły się po twarzyczce rumianéj...
— Trochę pokochać i umrzéć! — mówiła w sobie — alboż nie dosyć? Z czegoż się składa życie, jeśli nie z łez i miłości? Nie jest-że to szczęście być tak nieszczęśliwą, i wypić kielich żywota cały w jednéj kropli trucizny, i położyć się w białéj trumience, z wiankiem na skroni na wiekuisty spoczynek? czegoż więcéj spodziewać się mogę?
Tak czasem w chwilach samotnéj tęsknoty marzyło dziewczę, i choć nie było pewne ani swojego uczucia, ani miłości Juliana, który nadzwyczaj zimno się z nią obchodził, ledwie nie więcéj obawiało się spokojnego, długiego żywota pospolitych skorupiaków, niż boleści i szczęścia, jakie chwila burzliwéj miłości dać jéj miała. O szalona była Pola! szalona!
Anna, w prostocie ducha, chłodniejsza od swéj towarzyszki, ani się domyślała jéj uczuć, ani je przypuścić mogła — śmiała się z niéj, jak z roztrzepanéj głowy, czasem uśmierzyć starała się wybuchy jéj dowcipu, wesela lub smutku, ale nie widziała w tém żadnego niebezpieczeństwa. W niéj téż serce zawczasu dojrzalsze, szczelniéj zamknięte, oczyszczone z ziemskich namiętnych zachceń i pożądań, spało błogim snem dziecięcia w kolebce... Była kobietą, ale skarby miłości, w jakie je Bóg uposażył, oddała całe rodzinie, i jak siostra miłosierdzia służyła tylko drugim, nie pomnąc na siebie. Miłość zdawała się jéj dzieciństwem, igraszką, czemś zbyt ziemskiém i poziomem, żeby na nią skarby duszy i serca szafować przystało... Polę, mówiącą o niéj z zapałem strofowała, jak dziecię za łażenie po drzewach, nie widząc winy w swawoli, ale przeczuwając w niéj niebezpieczeństwo.


Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.