Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/IV

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Szambelan nie był złym człowiekiem, lecz, jakeśmy już powiedzieli, niewolnikiem namiętności swych, z któremi przed oczyma ludzi taić się i wstydzić ich musiał. Lubiono go, litowano się nad nim. wielu miało dlań wdzięczność, gdyż rad służył gdy mógł i serce miał miękkie, ale szacunku dlań trudno było powziąść.
Upadlająca go słabość, z którą przeszedł do lat już nie mogących nawet dać jej łagodzących okoliczności, — wpędzała nieraz Szambelana w kłopoty, zawikłania, na których honor i powaga jego cierpiała. Był męczennikiem swoich nałogów, które wyzyskiwali źli ludzie. Staremu zdawało się może, iż historya skandaliczna j ego życia jest tajemnicą dla ogółu, gdyż on starał się swe ułomności pokrywać niby i osłaniać jakiemiś pozorami; tymczasem począwszy od żony aż do sług wiedzieli wszyscy o każdym jego kroku. Śmiano się, ruszano rumianami, a czasem ktoś niepoczciwy za tajemnicę, której nie dochowywał, płacić sobie kazał.
Postępowanie jego zupełnie uniewinniało Szambelanowę, która wstępowała w ślady męża, lecz zachowując pewne pozorne decorum, z obojętnością kobiety znudzonej, nie wierzącej już w nic na świecie i starającej się życie sobie uczynić znośném. Mąż, który jej był winien ratunek w wielu razach, z wielkiém poszanowaniem, uległością niemal się z nią obchodził.
Dom na wsi i w mieście, pomimo pańskiej stopy, na którą nie zawsze starczyło, mimo uprzejmości wielkiej obojga gospodarstwa, nie wiele przywabiał gości. Drobna szlachta miała Szambelana za arystokratę, panie się krzywiły jakoś na Szambelanowę i nie jeździły do niej chętnie; najwięcej bywało mężczyzn i urzędników, czasem krewni obojga państwa, wypatrujący czy ze spadku po nich ocalić się co nie da.
Na ten trudno było rachować, bo oboje żyli niepomni jutra, a sam pan chciał tylko coś ocalić dla Różyczki, którą kochał coraz bardziej. Zdawało mu się że była do niego podobną i — niestety — w temperamencie i charakterze znajdowały się analogie niezaprzeczone. Zimę zwykle spędzali państwo Szambelaństwo w mieście, dla obojga było to potrzebą, warunkiem życia: latem przesiadywali albo w odłużonych dobrach znacznych na Białorusi, lub niniejszych a nie mniej obciążonych w Kobryńskiém.
Bardzo rzadko tu przyjeżdżali; majątek był w dzierżawie, a rachunki z posesorem tego rodzaju, że od niego się nic spodziewać nie było można, oprócz pretensyj i likwidowania ich. Lecz dwór stary był ekscypowany, na wszelki wypadek, i tego roku przybył Szambelan jedynie dla zbliżenia się do Różyczki, i postanowienia o jej losie.
Dzierżawca Korznicy pan Misiurowicz, zabiegliwy szlachcic, który, jak mówiono, wyszedł z ekonoma u Pusłowskich na posesyą, — człekiem był bardzo prostym, bez żadnego innego wychowania nad to jakie mu dało doświadczenie.
Szambelaństwu obojgu niezmiernie się nisko kłaniał, wyzyskiwał ich bez litości, cynicznie i wyśmiewał się po cichu. Gdy przybywali, choć miał z nimi dosyć kłopotu, starał się wysługiwać na wszelki sposób, zabiegał, pochlebiał, a w ostatku umiał to wszystko — zlikwidować.
Człek był do tego stopnia chytry, że znając słabość Szambelana dla osób młodych, córce osiemnastoletniej, dziewczynie hożej i sprytnej, kazał się do starego uśmiechać.
— Co cię to kosztuje, mówił, wyszczerzyć ząbki do dziada tego.... On jest tak głupi, że mu się zaraz śnić będzie, iż się w nim kochasz... no — i ja to sobie w rachunku zlikwiduję, bo on na miłość łakomy.
Panna Telesfora śmiała się do rozpuku i drwiła ze starego „pana Chrabiego“ wyciągając go na prezenciki.
W starym bardzo i nadrujnowanym dworze w Korznicy, który niegdyś mógł za pałac uchodzić, nudno było bardzo, ale dosyć wygodnie. Pokoje po staroświecku jeszcze miały lamperye i obicia, poza któremi myszy gospodarowały, w podłogach były źle połatane dziury, okna wiele zostawiały do życzenia, drzwi się żadne nie domykały dobrze, lecz zawsze byłato, rezydencya pańska, sale duże, mieszkania aż nadto i z dawnych szczątków sprzęt nawet nie bez pewnego trochę przestarzałego wdzięku. Ogród dawny, zapuszczony bardzo, miał i szpalery i aleje i wyschłe sadzawki i obaloną w gruzach oranżeryą....
W czasie niebytności Szambelaństwa gospodarowali tu Misiurowiczowie i spraszali na zapusty bracią szlachtę do tych ogromnych sal, w których żydowska muzyka i pączki na szmalcu wesołość wrzawliwą nie wielkim kosztem utrzymywały.
Panna Telesfora panowała w ogrodzie, po którym, z urzędnikami przybywającemi z Kobrynia, odbywała „promenady“ — przybycie dziedziców spędzało państwa Misiurowiczów do oficyn, a pannę Telesforę wyganiało z ogrodu, chociaż Szambelan radby ją tam spotykał, mimo że mu czasem w oczy parskała.
Szambelan nudziłby się tu niezmiernie, gdyby nie to, że pod pozorem mnogich interesów ciągle jeździł do państwa Okułowiczów; sama pani gdy nie było Rajmunda, którym się posługiwała i po całych dniach spowiadała się przed nim z życia swego — kładła pasyans, czytała stare książki, chodziła po ogrodzie, a niekiedy nawet kazała Telesforze przychodzić do siebie z robotą.
Naówczas w rozmowie z nią robiła studya nad wiejską prostotą i przebiegłością — którą ona okrywa.
Po wyjeździe Rajmunda, który potrzebował choć spróbować czy matki zezwolenia nie pozyska, oczekiwano go w Korznicy niecierpliwie. Szambelan miał jakieś przeczucie, że dla Różyczki nie było męża nad Rajmunda. W szczególny go zachwyt wprawiła ta gienjalna myśl usadowienia się w Petersburgu jako plenipotenta; niezmiernie wiele sobie z tego obiecywał. Bystrość, energia, śmiałość Rajmunda wprawiały go w zachwycenie. Różyczka z takim mężem miała przyszłość zapewnioną. Szło mu o to aby ją wydać za niego, silnie go popierał u pani Adeli, u Okułowicza i u Różyczki, która go pojęła najlepiej i okazała gotowość do posłuszeństwa.
Pani Adela nie była przeciwną, dała się przekonać, ale w duszy uważała to za bardzo nieosobliwą partyą. Jedno ją pocieszało, to spryt córki i zasady w których ją wychowała.
Powtarzała bardzo często:
— Przecież są na świecie rozwody i sposoby pozbycia się niedogodnego męża, gdy się znajdzie co lepszego.
Nie miał więc już trudności żadnych z tej strony do zwyciężania pan Rajmund, szło tylko o matkę. Okułowicz pessymista prorokował z góry i wyraziście, że Marwicze się będą opierać.
— Szelma jestem, mówił uderzając się w piersi, gołe to, odłużone, ale tak harde, że będą nosami kręcić — zobaczycie!
— No to co? odpowiedziała Adela, Szambelan sobie tego życzy, my zezwalamy, czy koniecznie ma się pełnoletni pytać matki o pozwolenie! Jak nie zechce go dać, to się obejdziemy!!
Różyczka także niewiele dbała o stosunki z Żulinem, bo widywała panny w kościele.
— Takie parafianki, że i ekonomówny lepiej się ubierają. Jednej niedzieli jak włożyły kapelusze własnej roboty, myślałam że skonam ze śmiechu.
Oczekiwano na powrót Rajmunda, a Szambelan wyszedł był wieczorem na przechadzkę jakby przeczuciem, gdy nieopodal od bramy spotkał jadącego.
Zatrzymano bryczkę, stary popatrzał w oczy przybywającemu i odgadł, że z matką źle pójść musiało.
— A cóż? spytał — źle tam bardzo?
— Ze staremi, panie Szambelanie, sprawa nie łatwa — rzekł Rajmund. Matka moja pamięta lepsze czasy. Powszechny u nas jest..... wstręt i obawa urzędników, Okułowicz....
— A no! rozumiem! rzekł Szambelan, uzyskuje niedoimki, trudno aby go lubiono.
— I imponować lubi! dodał Rajmund.
— Cóż tedy będzie? spytał stary.
— Myślę że ja dziś — zdaje mi się, o pozwolenie nikogo się dopraszać nie potrzebuję, a matka, gdy się wszystko ułoży, zezwoli.
— Zapewne, fakt spełniony!! To się i w polityce i w życiu szanuje — odezwał się Szambelan. Lękam się tylko aby waćpanu nie robiło to przykrości.
— Coś poświęcić potrzeba! westchnął Rajmund.
— Tak, tak! potwierdził biorąc go poufale pod rękę Szambelan, a, słowo ci daję, cher Raimond, Różyczka warta ofiary. Dziewczę jak pączek śliczne! Coś tak dystyngowanego w niej jest; dowcipu pełne, główka otwarta.... Na ostatek co ja dla niej i dla was będę mógł uczynić — wierz mi, zrobię — do granic możliwości posunę.
Otwarcie powiem, jeśli nie znajdę kredytu, sprzedam kawał lasu w puszczy Kobryńskiej, a dam. Słowo honoru... dam.
Tak rozmawiając, podchodzili ku staremu dworowi; pani Szambelanowa siedziała w oknie z książką, a że zdala źle widziała, a twarzy Rajmunda była ciekawa, patrzała nań przez lornetkę, uśmiechając się szydersko. Czułość męża dla Rajmunda wzbudzała w niej tę wesołość smutną. Przy mężu o tej sprawie nie mówiła, odkładając rozpytanie się na tę chwilę gdy mieli być sami. Po herbacie zwykle Szambelan wychodził na ganek, naprzeciw w oficynie siadała panna Telesfora, aby sobie ze starym pobaraszkować.
Zaczynało się od tego, że on ją zdala pozdrawiał, potém zwolna podchodził do ganku Misiurowiczów i tu stanąwszy, wieczorną konwersacyą prowadził z panną posesorówną.
Między starym bałamutem, który należał do lepszego towarzystwa i był do pewnego stopnia wykształconym, a panną, która nigdy guwernantki nie znała i matce naturze wszystko była winną, — nie było na pozór nic coby zbliżać ich mogło. Szambelana jednak tak wabiła młodość, głosu dźwięk, urok zdrowia i życia, że godzinę czasem sparty o balaski, przetrwał na gawędzie żadnego nie mającej znaczenia.
I tego dnia poszedł jak zwykle na ganek, a po wyjściu jego, oczy podnosząc na Rajmunda, spytała ze swą obojętnością szyderską Szambelanowa.
— No cóż? mam powinszować?
— Jeszcze niema czego!
— A matka..?
— Będę musiał pójść wbrew jej woli, ona sobie nie życzy.
— O! byłam tego pewną! Okułowiczowa jest dumna, imponująca i trudno ją polubić. Będziesz pan miał kłopot, bardzo mi go żal....
Rajmund szczerze się przed swą dobrą przyjaciółką wyspowiadał, narzekał trochę na matkę. Słuchała go cierpliwie, a choć dosyć lubiła pana Rajmunda, widać było że matce słuszność przyznawała. Zmilczała jednak.
Szambelanowa oddawna była w tym stanie ducha, który jej nie dozwalał do niczego wielkiej przywiązywać wagi.
Nazajutrz zrana Szambelan wiózł protegowanego do państwa Okułowiczów. Postanowiono było, że się miał oświadczyć.
Tam też spodziewano się tego, a hrabia wieczorem jeszcze dał znać umyślnym że przyjadą. Rajmund miał najmocniejsze postanowienie popełnia czynu tego, który go miał wiele kosztować; teraz jednak gdy już nieodwołalnie trzeba było wyrzec wielkie wiążące słowo — uczuł się zrana onieśmielonym, wahającym. Szambelan to postrzegł, lecz znając ludzi nie strwożył się. Był to ostatni głos sumienia w przywiązaném dziecku.
W czasie jazdy do miasteczka, stary umyślnie począł mówić o ożenieniu, które chciał doprowadzić do skutku, w czasie swojego pobytu na wsi. Kładł za warunek aby nie zwłóczyć, bo się obawiał niespodzianej jakiej przeszkody.
Prawie gorączkowo go to zajmowało. Oznajmił że kupca na las już miał, i że ten gotów był dać zadatku dziesięć tysięcy rubli, z których połowę ofiarował jako zaliczkę na posag Różyczce.
— Trzeba się uwinąć — dodał, indult możesz dostać. Wesele u nas w kaplicy w Korznicy odbyć się może: aby Okułowiczowie kosztów nie ponosili. U nas zabawicie parę dni, a potem — vogue la galère! jedźcie z mojemi listami do Petersburga, poco czas marnować.
Uśmiechało się to Rajmundowi — ale — matka!!
W myśli powiadał sobie, że żonę skłoni do tego, aby z nim do Żulina pojechała i do nóg jéj padła. Mylił się tylko wielce w tém, że sądził jakoby Różyczka komukolwiekbądź mogła do nóg upaść. Stworzeńko było tak dumą wszelaką przesiąkłe — iż padanie przed sobą znajdowało naturalném, obowiązkowém, a schylenie się przed kimkolwiekbądź — potworném!!
Któż wie, Rajmund może sam się oszukiwał, czyniąc przypuszczenie że ona się na to zgodzi.
W dworku Okułowiczów widać było pewne przygotowanie znowu: Kaznaczej siedział w ganku, panie wyglądały z za firanek, służba która przelatywała i nikła, świątecznie była postrojoną.
Gdy do saloniku weszli, Szambelan po cichu coś poszeptał z panią Adelą, która wzrokiem dosyć ostrym zmierzyła młodzieńca.
Postępowy program oświadczenia nakazywał rozpoczynać od panny.
Po krótkiém preludyum, pani Adela z Szambelanem ustąpiła do gabinetu obok, Okułowicz poszedł naprzeciw do kancelaryi, panna została z kawalerem, zarumieniona nieco, ale w gotowości wysłuchania prośby jego i z podyktowanym programatem odpowiedzi przez matkę.
Patrzała śmiało i wyzywająco.
Poprzedzające odwiedziny już ich oboje zbliżyły i zawiązały pewną poufałość między niemi.
Trzymając kapelusz w ręku, zbliżył się Rajmund.
— Pani się nie domyśla, z jaką ja zuchwałą prośbą dziś tu przybyłem? odezwał się.
— Jakże ja się mam domyśléć tego? śmiejąc się odpowiedziała panna, któréj oczy mówiły że wiedziała doskonale o co chodziło. Naprzykład?
— Nie będzie się pani gniewała?
— Jeśli pan nie powiesz jakiéj niedorzeczności.
Wejrzenie jéj zarazem zdało się powiadać. —
— Nie nudźże i mów... boć ja dobrze wiém czego chcesz.
Rajmund wyciągnął rękę....
— Pani, o tę śliczną rączkę jéj chcę prosić!
— A ona panu na co?
— Pani się nie domyśla?
— Chcesz ją pan pocałować? tłumiąc śmieszek odezwała się panna.
— Pocałować — i zatrzymać.
Tak pani — dodał z ukłonem Rajmund — od pierwszego wejrzenia stałem się jej wielbicielem. Chcesz mnie pani uczynić najszczęśliwszym z ludzi?
Różyczka zapatrzyła się na bukiet, który trzymała w ręku, ostatnich słów już w żart nie można było obrócić.
— Pan to mówisz — na seryo?
— Możeszże pani posądzać..
— Ja — zależę od Mamy i od opiekuna mojego hrabiego.
— A jeśli oni zgodzą się na to?
Nastąpiła pauza.. Twarzyczka panny przybrała wyraz dziwny, bardzo seryo, wymuszony i fałszywy.
— Niech pan tylko sobie nie wyobraża — gdyby to nastąpić miało, co sobie życzy, żebym ja jakąś niewolnicą być miała. O! już co to, to nie! Chcę zawsze mieć swoję wolę.
Rajmund pośpieszył zapewnić, iż spełni wszystko co tylko będzie w jego mocy.
— Niechże pan pamięta! szepnęła Różyczka, podając mu rękę trochę drżącą.
Spojrzeli sobie w oczy, a co w nich wyczytali, powiedzieć nie umiemy.
Rajmund pocałował pulchną łapkę, panna pierzchnęła. Poszedł teraz do gabinetu, w którym nań oczekiwała z przybraną powagą wielką pani Adela — i Szambelan niespokojny. Umówioném było, że on w imieniu Rajmunda miał się oświadczyć. Na dany znak począł po francusku.
Nadąsana słuchała pani Okułowiczowa i po chwili dopiéro podniosła oczy groźne na młodzieńca.
— Tak ważnemu dla mnie głosowi pośrednika, który jest razem mojéj sierotki opiekunem, ja odmówić nie mogę, jeśli ona się na to zgadza, lecz muszę to sobie zawarować, jako przybrana jej matka, aby znalazła w panu delikatność i względność jakie się jej należą. Żadnego despotyzmu ona nie ścierpi, ja nie zniosę. Przytém potrzeba to z góry zapowiedzieć, że ona do wygód przywykła i do porządnego domu, żeby jej na niczém nie zbywało.
Pani Adela, puściwszy się tak w wyliczenie warunków, nie rychłoby może skończyła, gdyby Szambelan hurtem nie dał poręki, że jego protegowany spełni wszystko, cokolwiek do szczęścia Różyczki będzie potrzebném.
Nastąpiło ucałowanie rąk i dzięki, na które wszedł właśnie w porę Okułowicz. Trzeba i jego było prosić dla formy, i on też oświadczył że nic nie ma przeciw, że się cieszy i winszuje.
Uściskano się.
Hrabia zdjął z palca piękny pierścień, który do natychmiastowych zaręczyn ofiarował. Musiano więc przywołać Różyczkę, która przyszła nadąsana, kwaśna, chcąc płakać a niemogąc. Rzuciły się sobie w objęcia z matką, po czém zamiana pierścionków uroczysta nastąpiła, a naglący Szambelan ofiarował się sprawić u siebie wesele, jeśliby niepotrzebne przygotowania się nie przeciągały.
Okułowicz, człek praktyczny, wnioskował, że pan Rajmund może po obiedzie pójść dla wysondowania do proboszcza księdza Gawryłowskiego.
— Pan zna księdza Gawryłowskiego? zapytał Rajmunda.
— Bardzo mało.
— No — to trzeba się na to najprzód przygotować, odezwał się Kaznaczej, że to człek kwaśny jak ocet i rygorysta!
To tylko szczęście, że panów i stare familie szanuje, więc pan hrabia może wpłynąć na niego.
Ale niech pan idzie.
— Pójdę, — odezwał się Rajmund.
Chwilkę przed obiadem zużytkowali zaręczeni do rozmowy na osobności. Panna zapowiedziała, że ma mnóstwo rzeczy, o których chciała pomówić i posypały się najrozmaitsze żądania i fantazyjki tak bez ceremonii żadnej, iż Rajmund w końcu, potakując zadumał się.
Myślał że między obietnicą a spełnieniem zawsze różne okoliczności uniewinniające go zajść mogą.
Okułowicz zbyt sam lubił szampana, by nie korzystać z tak dobrej zręczności i nie wypić zdrowia przyszłej pary, jej protektora, a kilku kieliszków anonime.
Zaledwie czas miał poparzyć się czarną kawą Rajmund, gdy Szambelan go wyprawił do księdza Gawryłowskiego.
Bosy chłopak spotkany w ulicy ofiarował się niebardzo z miasteczkiem oswojonego Rajmunda na probostwo zaprowadzić.
Byłto naówczas dom stary i dosyć licho wyglądający. Ksiądz Kanonik Gawryłowski, który tu mieszkał, podstarzały człowiek, słynął zarówno z bogobojności jak z cierpkiego charakteru i dosyć szorstkiego obchodzenia się z ludźmi.
Przygarbiony, siwy, w mosiężnych wielkich okularach na nosie albo w ręku z niemi, staruszek zaniedbany był wielce w ubraniu, i dla świata powierzchowności swej nie przystrajał. Czy zdrowia, czy humoru, czy zasad skutkiem, Kanonik do wszystkich zawsze ostro zwykł był przemawiać, jak gdyby w konfesyonale siedział i miał obowiązek karcenia.
Gdy pan Rajmund wszedł — zajęty był odmawianiem brewiarza, musiał więc do skończenia modlitwy poczekać. To jeszcze złe usposobienie księdza zwiększyło. Zdjął okulary i począł się przypatrywać mrucząc.
— Kto waćpan jesteś?
— Rajmund Marwicz.
— O! o! a zkądżeś się tu wziął?
— W Wilnie kończyłem nauki...
— Matka zdrowa? zapytał Kanonik z głębokiém westchnieniem. Co ona tam biedna porabia?
— Dziękuję księdzu Kanonikowi, rzeki Rajmund, zdrowa dosyć...
Ksiądz patrzał niecierpliwie, jakby się odwiedzającego rad był pozbyć co prędzej i powrócić do brewiarza. Rajmundowi nie łatwo przychodziło wystąpić z prośbą, którą przyniósł z sobą.
— Ja tu, z wielką prośbą przybywam do ks. Kanonika, odezwał się dosyć nieśmiało.
— Cóż to za prośba?
— Mam myśl ożenienia się — rzekł Rajmund.
— Pch! pch! Cóż to się tak śpieszysz? Z kim? co?
— Z siostrzenicą pani Okułowiczowej! odparł Rajmund.
Ksiądz żachnął się i na krok odskoczył.
— Marwicz? ty? syn pana Justyna Marwicza z siostrzenicą..
Acan myślisz że to siostrzenica?
— Ja w to nie wchodzę — rzekł cicho Rajmund.
Rozśmiał się gorzko Kanonik.
— Cóż na to matka asindzieja? zapytał.
— Moja matka się zapewne zgodzi na to... odparł Marwicz — chociaż nie bardzo sprzyja mojemu....
— A! a! a! zawołał ksiądz — nie bardzo sprzyja! hm! a waćpan myślisz, że gdy ona jest przeciwną, ja pomimo to ślub dam!!
Począł się śmiać szydersko.
— Ale! będziesz go widział! dodał.
— Ja jestem pełnoletni! rzekł Rajmund po chwili.
Kanonik krzyknął tak posłyszawszy to, że młody panicz aż się cofnął przestraszony.
— A! to tego was w Wilnie uczyli — wołał, żeby rodziców nie szanować i iść przeciw ich woli!! Pięknie skończyłeś waćpan nauki. Winszuję mu, a płaczę nad matką! Ale gdybyś waćpan był starszy pełno i przepełnoletni, ja bez błogosławieństwa macierzyńskiego ślubu nie dam; bo przez ręce rodziców błogosławi sam Bóg, ani kapłańskie błogosławieństwo przemoże klątwę tej co ci życie dała....
Oburzony Kanonik biegał po pokoju, panu Rajmundowi na twarz wystąpiła krew. Nienawykły do takiego obchodzenia się z sobą, zaczynał także czuć się obrażonym.
— Jeżeli ks. Kanonik nie zechcesz nam dać ślubu, odezwał się, toć łatwo gdzieindziej zasiedzieć parafią i ślub dostać...
— Akademik Wileński! zawołał ksiądz — jak on to wie wszystkie drogi. Czasu nie straciłeś! Ślicznie! Ruszajże do drugiej parafii i zamykaj drzwi za sobą.
To mówiąc kładł już rękami od gniewu drżącemi okulary na nos, gdy Rajmund dodał pokorniej.
— Nie spodziewałem się od przyjaciela nieboszczyka ojca, ni takiego przyjęcia, ani takiej odprawy.
— A właśnie że byłem przyjacielem zacnego, poczciwego ojca waszego, dla tego ci powinienem nie folgować, gdy chcesz zrobić głupstwo — rzekł Kanonik. Nie sądzę ja tam ludzi, niech ich Bóg sądzi: ale panna — niepewnego pochodzenia — trzpiot, w kościele mi chichocze i rzuca się jak farmazonka; matka niewiadomo zkąd i co.... Czy to żona dla ubogiego uczciwego szlachcica?
Rajmund milczał długo.
— Jestto mojém nieodmienném postanowieniem — dodał.
— Idźże sobie z niém gdzie chcesz, zakończył Kanonik — bo u mnie tu co robić nie masz.
Kłaniam się.
Nałożył okulary i głośno począł.
Omnipotens Deus..
Rajmund postał chwilkę i skłoniwszy się wyszedł, a za drzwiami otarł z potu czoło, bo pod wrażeniem jakiego doznał, oblał się nim cały.
Wolnym krokiem udał się napowrót do dworku, gdzie w salonie wszystkich zastał, nie wyjmując Różyczki, która zawodziła fałszywie ale nadzwyczaj śmiało:
Si tu m’aimes.
Szambelan się rozpływał, bo na muzyce tak znał jak na chemii i nie lubił jej, ale nie wypadało mu się z tém zdradzać.
— A cóż? spytał go po cichu, podchodząc — zastałeś go?
Rajmund głową potwierdził.
— I — cóż?
— Z nim niema co i gadać — szepnął młodzieniec — Dziwak.
Szambelan radby się był czegoś więcej dopytał, z Rajmunda jednak dobyć nie mógł nad to — ani z nim gadać!
— No — to ja sam jutro będę u niego — rzekł hrabia. Znam go, i miałem u niego dawniej względy.
— A cóż? zapytał z kolei przystępując Okułowicz.
— Niepodobieństwo ze starym dziwakiem przyjść do ładu — rzekł Rajmund. — Zaczyna od łajania i na łajaniu kończy.... Zły!
— Nie mówiłem? odparł Okułowicz. Raz mi się trafiło go prosić na śniadanie, cóż, myślicie państwo, odpowiedział mi? — Albo ja u siebie kawałka chleba razowego nie mam, żebym waszych pulpetów pragnął?
Czasem u konfesyonału jak zacznie burczeć — aż strach!!
— A, jużto że delikatny nie jest! poprawił hrabia — to pewno — ale — ciszej dodał — est modus in rebus!
Okułowicz głową potrząsnął!
Szambelan uśmiechnął się. — Nie tu, to gdzie indziej księdza znajdziemy! dodał.
Dnia tego bytność u państwa Okułowiczów przeciągnęła się do późna, bo Szambelan był szczęśliwy sam i chciał aby zaręczeni dłużej pobyli z sobą. Zostawiono ich samych w gabinecie i czas nie był stracony. Panna raz z myślą zamążpójścia oswoiwszy się z przyszłym mężem swoim — śmiało się rozgadywała o wszystkich desideratach swoich. Rajmund zaś z jej zajęcia temi marzeniami korzystał, coraz się stając poufalszym i natarczywszym. Sprowadzało to dosyć głośne konflikty, na które w salonie nie zważano, a które się kończyły zwycięstwy i klapsami. Harmonia panowała jak największa. W końcu nawet panna usiadła tuż na krześle przy narzeczonym i nie zdawała się uważać na to, że ją wpół ręką obejmował. Szeptano cicho.... Czy się tak rodziła nareszcie miłość, której dotąd nie było, czy coś do niej podobnego, a niedającego się na pierwszy rzut oka odróżnić? O tém sądzić nie śmiemy. Rajmund wyszedł z posiedzenia upojony, rozmarzony i może na chwilę zapomniał o wielkich widokach przyszłości dla tej świeżuchnej Różyczki. Czy ona również czuła dla narzeczonego choćby chwilową skłonność, o tém wiedzieć tylko mogła pani Adela.
Po wyjeździe Szambelana z Rajmundem, zapytała Róży.
— Coście to tak tam szeptali i bardzo czule się zbliżali do siebie?
— Czarowałam go! — rozśmiało się roztropne nad wiek dziewczę. Powiadam Mamie, był tak jak pijany, cały drżący — nie wiedział co mówił! Chwytał mnie za ręce, chciał wpół objąć — a taki śmiech z niego brał! bom jeszcze ani jego, ani nikogo takim nie widziała.
Ja myślałam że on jak lód zimny! Gdzie tam! Tylko trzeba umiéć go jak ja oczarować.
— Nie nadto! nie nadto! odezwała się pani Adela kwaśno, proszę cię nie pozwalaj mu do zbytku.
— O! już niech Mama będzie spokojna — ja wiem że przed ślubem trzeba być bardzo reservée.
Rzuciła się matce na szyję.
— Dla tego czarować go trzeba, dodała — żeby mnie lepiej słuchał.
Uśmiechnęła się matka. Różyczka poszła śpiewając do fortepianu, i uderzywszy z całych sił w klawisze, poczęła jakąś brillante fantazyą z takim hałasem, że Okułowicz w ganku sobie uszy zatknął.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.