Dwa Bogi, dwie drogi/Tom I-szy/V

<<< Dane tekstu >>>
Autor Józef Ignacy Kraszewski
Tytuł Dwa Bogi, dwie drogi
Podtytuł Powieść współczesna
Tom Tom I-szy
Wydawca Zofia Sawicka
Data wyd. 1881
Druk Drukarnia J. Sikorskiego
Miejsce wyd. Mińsk
Źródło Skany na Commons
Inne Cała powieść
Pobierz jako: EPUB  • PDF  • MOBI 
Indeks stron


Kwiryn, którego obowiązki nauczyciela powołały na wieś, niedając mu nawet odwiedzić matki, przyjął je nie z dobrej woli, lecz zmuszony, starając się nie być ciężarem dla Żulina. Wiedział on, że brat jego potrzebować będzie ztamtąd pomocy, i że matka nie poskarżywszy się odda od ust ostatek, aby dzieciom nie odmówić. Nie miał wyboru, bo trafiało mu się tylko jedno miejsce u państwa von Kellner’ów, majętnych właścicieli ziemskich, którzy wyższą niż zwykle pensyą prywatnemu nauczycielowi ofiarowali, łącząc z obowiązkiem dawania lekcyj nadzór nad kilkunastoletnim synem, którego wychowanie dosyć było zaniedbane.
Dom to był w swoim rodzaju oryginalny, bo kosmopolityczny.
Sam pan, który o swojém pochodzeniu mówił mało i nie jasno, nazwisko miał niemieckie, chociaż długim pobytem na Litwie i na urzędzie oswoił się z wszystkiemi językami miejscowemi i mówił niemi dosyć znośnie. Polityk w swoim rodzaju dosyć zręczny, przyznawał się do takiej narodowości, jaka mu bywała najdogodniejszą. Z Niemcami był gorącym patryotą niemieckim, z urzędnikami, mówił po rosyjsku i ręczył że do nich duszą i ciałem należał, z obywatelstwem umiał się sprzedać jako potomek rodziny gdzieś w Kurlandyi czy Inflantach polskich, zdawna osiadłej i nie obcej losom państwa, którego one część stanowiły.
Gdy przychodziło wszakże do bliższego wyjaśnienia rodowodu, pan Kellner starał się wymijać pytania i odwracać rozmowę, a byli ludzie starzy którzy zaręczali, że znali go bardzo nędznym pisarkiem w jakiejś kancelaryi, drudzy szeptali że wprzód jeszcze był w sklepie korzennym komisantem.
Nie czyniłoby mu to ujmy, gdyby się tak starannie nie taił z swą przeszłością, w której ciemnościach można się było czegoś nieczystego domyślać.
Jak przyszedł do znacznej majętności, nabytej z licytacyi a do któréj potém przykupił coś jeszcze, zkąd się wzięły w jego ręku kapitały, jak się dorobił tyle grosza, było również nierozwikłaną tajemnicą.
Żona pana von Kellnera była francuską — szwajcarką, i wszyscy wiedzieli, że mu nic nie wniosła, oprócz młodości i wdzięków, których już teraz śladów nie było. Do składu domu naostastatek należała kuzynka samej pani, włoskiego pochodzenia i nazwiska, panna Lorici. Sam gospodarz był, jak powiadał, wyznania ewangielickiego, pani liczyła się do innej jakiejś gałęzi reformowanej, a panna Lorici powiadała że jest katoliczką. Co do młodzieńca, jedynego syna pana Radcy von Kellnera, ten wychowywał się dotąd tak, że mógł wedle okoliczności zaliczyć się późniéj do wyznania jakieby sobie obrał, wychowanie bowiem religijne jego, całkiem zostało pominięte i zostawione przyszłości.
Sam pan Fryderyk August von Kellner, mały, dosyć otyły, dobrze łysy, z oczyma wypukłemi, z twarzą okrągłą do włoska wygoloną, z wargami oddętemi, z nosem orlim, przedstawiał typ, w którym semityckiego protoplasty złośliwi domyślać się mogli, choć nic tych posądzeń nie usprawiedliwiało.
Coto był za człowiek, jakie miał upodobania, jaki charakter, sposób myślenia, co ukrywało się w głębi tej dosyć dobrodusznej postaci, nikt powiedzieć nie mógł stanowczo, bo nikt go nie znał. Jak są ludzie, co zawsze stają tak, aby ich tylko z profilu widzieć można, tak samo Fryderyk August przedstawiał się jedną jakąś stroną i coraz różnie. Z każdym był inny i nie zdawało go się to nic kosztować.
Zdaje się że za zadanie życia postawił sobie aby przejść drogę jego wygodnie, spokojnie, garnąc pod siebie, co się tylko dało gdzie pochwycić. Naprzemiany surowy do zbytku, pobłażający do ostatecznej granicy i ślepoty, skąpy obrzydliwie i rozrzutny śmiesznie, Kellner wychodził z najtrudniejszych położeń zwycięsko.
W salonie, choć dawało się po nim czuć, że nie był z niego rodem, umiał się znaleźć przyzwoicie: w towarzystwie męskiém zamaszysto i po hulacku — z duchownymi był niemal pietystą, z niedowiarkami ateuszem.
W tém stadyum życia jego, w jakiém my go znajdujemy, zaparłszy się innych marności światowych, robił zapalczywie majątek. Pozycyą w społeczeństwie miał już zdobytą, po wysokim urzędzie jaki piastował zostały mu stosunki, ranga, pensya i ta atmosfera, która otacza wysłużonych i ochrania ich od napaści. Z tej więc strony nie miał już nic do pozyskania. Majątek jakkolwiek znaczny, bo kupiony bardzo tanio, nie starczył mu dla syna Ottona Fryderyka, którego chciał uczynić bardzo bogatym i — jak mówił, przeznaczał go do dyplomacyi.
Syn jednakże wcale dotąd nie okazywał usposobienia do tak trudnej karyery. Był przez matkę rozpieszczony trochę, zawcześnie rozwinięty, chciwy życia, głowę miał nabitą ogromną fortuną która go czekała, i zamiast o dyplomacyi, myślał jak pięknie używać potrafi majątku.
Jedyną może rzeczą, która się w życiu panu Kellnerowi nie powiodła, było wychowanie syna. Przeszkadzała mu do tego żona; ciągle się z nią spierać musiał o to, a zrzędna, wygadana i uparta jejmość w jakikolwiekbądź sposób nad mężem odnosiła zwycięstwo.
Kwiryn może temu winien był wybór swój na nauczyciela w tym domu, iż z taktem wielkim postępując, umiał sobie jeśli nie pozyskać, to znośnym się uczynić panu Radcy, żonie jego i chłopcu. Nie ulegał on żadnemu z nich, owszem opierał się często; lecz na poparcie swego postępowania miał zawsze tak silne, chłodno i rozumnie wypowiedziane pobudki, że uledz im było koniecznością.
Wyższością charakteru i umysłu kazał się szanować; a nie wbijało go to w próżność, był owszem skromnym i nieszukającym z niczego chluby.
Najprzód powolnie, łagodnie, z zepsutym chłopcem postępując sobie, budząc w nim szlachetniejszą miłość własną, wskazując mu w życiu cele piękniejsze, potrafił go do siebie przywiązać, natchnąć wiarą, rozbudzić w nim ochotę do pracy. Zyskawszy Ottonka, miał matkę za sobą, a ojciec był nadto roztropny, ażeby widząc korzystną w dziecku zmianę, nie poznał czyim była dziełem i nie ocenił nauczyciela.
Kwiryn z pozoru był bardzo chłodnym, choć ta powierzchowność kryła serce najczulsze; ale jak wszyscy co czują głęboko i uczucia swe szanują a lękają się ich na pastwę ludziom wystawić — osłaniał je tym lodem.... Uczucie, które się z sobą popisuje, które się głosi i opowiada, jest najczęściej udaném lub mieszka w głowie, nie w piersi, jest fantazyą tylko — gdy prawdziwe ma swój wstyd i instynkt zachowawczy, nie objawia się, lękając aby nań nie rzucano pocisków, aby go nie nadwerężono.
Kwiryn miał taką powierzchowność nad wiek swój poważną i zimną — twarz jego dosyć dobrze oblekała się obojętnością, młode tylko oczy czasem go zdradzały.
Dom, w którym już od kilku miesięcy przebywał, nie smakował mu wcale. Trzymało go tu dosyć znaczna pensya, której potrzebował, i rzeczywiste współczucie dla Ottonka, który był w tych latach stanowiących o przyszłości i mógł albo się stać sobie i drugim pożytecznym, lub lekkomyślnym marnotrawcą. Gorący temperament potrzeba było studzić, hamować i siły jego pokierować ku temu, co mogło przyszłość zabezpieczyć.
W mieście dom państwa Kellnerów, w którym zbierano się na wieczory, miewał fizyognomie najrozmaitsze, stosownie do towarzystwa jakie doń napływało i przeważało chwilowo. Sąsiedzi wiejscy Kellnera, wiedząc o jego stosunkach z dawnych czasów urzędowania, odwiedzali go potrzebując pośrednictwa i wpływu, koledzy niegdyś pozostali w służbie przychodzili także. Niemcy, uważając go za współrodaka, szli doń po radę i dla obcowania z nim. Oprócz tego zabiegły Radca a dziś obywatel miał rozgałęzione interesa, które doń wielu sprowadzały. Dom prawie zawsze bywał pełny, a przyjęcie w nim, pańskie na oko, skąpe rzeczywiście, wyjątkowo tylko było czasem okazałe i wykwintne. Pod powłoką dosyć pokaźną, przebijało się sknerstwo wstydliwe.
Sama pani, która źle bardzo mówiła po niemiecku, gdy mąż jej niegodziwie po francusku szwargotał, rozmawiała z nim mięszaniną dwóch tych języków, na specyalny ich obojga użytek stworzoną.
Tak samo jak języki państwa, pojęcia ich były różne, a potrzeby życia robiły z nich mieszaninę stanowiącą coś — barwy nieokreślonej.
Pani Kellner miała w sobie wiele z charakteru francuskiego i nieco Szwajcarki. Żywa, szczebiotliwa, oszczędna, zgryźliwa, mięszająca się do wszystkiego, nie miała w życiu żadnych upodobań, żadnego celu, któryby je osładzał, oprócz przywiązania do syna.
Czy się ci państwo kiedy bardzo kochali i dla czego się pobrali, trudno teraz osądzić było. Czułości dla żony nie okazywał pan Kellner, ona ku niemu czasem wstręt prawie. Robiło jéj przyjemność sprzeczać się z nim i na przekorę mu coś utrzymywać.
Dawniej zapewne ładna, z czego jej tylko czarne oczy wielkie i ogniste pozostały, była pani Radczyni chudą, żółtą i nie zdawała się dbać wiele o powierzchowność swoję. Dobroci kobiecej, pobłażania, czułości dostrzedz w niej nie było dziś można. Odpowiadała ostro, kłóciła się chętnie, mówiła dużo, a gdy jej brakło powodów do spierania się i gorączkowego krzątania, nudziła się śmiertelnie, wpadała w apatyą chorobliwą, stawała się drzemiącą. Kellner starał się jej jak najmniej dawać do kłótni pobudek, wiele rzeczy przysłaniał milczeniem, czasem prawdę ukryć się starał, lecz bystre oko i instynkt uczyły zawsze panią jego, gdzie miała uderzyć.
Dosyć znaczącą rolę w domu grała kuzynka samej pani, panna Lorici, pół włoszka, pół francuska, istota zagadkowa, pośredniczka między mężem a żoną, panna mogąca mieć lat około trzydziestu, słuszna, zręczna, niebrzydka, mająca w fizyognomii coś tak oryginalnego, że choćby się nie podobała komu, każdego oczy ciągnęła ku sobie. Rysy twarzy były kształtne ale niezastanawiające pięknością, trochę za wysokie czoło, a nad oczyma duże, mocno zarysowane brwi czarne, szpeciły ją. Panna Lorici zwykle była milczącą i poważną, lecz gdy została zmuszoną z czém się odezwać, mówiła rozumnie i przekonywająco.
Prawie zawsze ton jej był szyderski. Pomimo młodości i tego wdzięku, jaki jej oryginalna fizygnomia nadawała, Lorici nie była wcale zalotną, zdawała się wcale nie dbać o to czy się komu podoba. Ubierała się skromnie, czysto, lecz unikając wszystkiego coby w oczy biło.
Kellner szanował ją, ale unikał trochę; sama pani potrzebowała nieustannie, radziła się, posługiwała i miała w niej zaufanie największe. Ottonek się jej obawiał.
Kwiryna szczególną protekcyą zaszczycała. W gospodarstwie domowém, w którém więcej zamętu niż ładu przyczyniała sama pani, kuzynka była duchem przewodniczym. Słudzy téż na nią się więcej oglądali niż na państwo.
Naostatek w skład tej familii, z tak różnorodnych części złożonej, wchodził rodzaj rezydenta prawie niemego, który czasem się pokazywał, niekiedy niknął i siedział w kącie.
Byłto człek już bardzo stary, zgarbiony, brudny, z włosami siwemi pokręconemi dziwacznie i składającemi się w pukle, z nosem nadzwyczaj kabłąkowatym, bezzębny, straszny jak jakiś karzeł z bajki, mruczący więcej niż mówiący. Ten rezydent w domu nie miał żadnego zajęcia, żadnego tytułu; nic robił nic, siedział w jakiejś izdebce, a czasem gdy państwo byli sami, na obiad przychodził.
Zwano go konsyliarzem Hirszem, i zdaje się że niegdyś być musiał doktorem, bo w razach nagłych przywoływano go do rady, którą dawał niechętnie, w języku niemieckim, połamanym i tylko Kellnerowi zrozumiałym.
Jaki tego starca węzeł łączył z gospodarzem, nikt nie wiedział, ale szanował go on i wszyscy znosili. Niedawał też żadnego powodu do sporu nikomu, bo nie mówił prawie, a najczęściej siedział u siebie zamknięty.
Przy gościach nie pokazywał się nigdy. Kellner czasem go odwiedzał i siadywał u niego. Pamiętano o nim, aby mu na niczém nie zbywało. Nie był téż własnych środków utrzymania pozbawiony, bo często kupował sobie czego potrzebował, a na urodziny Ottona (byłato jedyna istota, do któréj się uśmiechał), czasem nawet dosyć drogie przynosił mu podarki.
Chociaż milczący konsyliarz Hirsz, gdy drudzy mówili, słuchał bacznie i widać było że żadnego słówka nie stracił, a wszystko rozumiał. Wejrzenie jego przenikające jakby mimowolnie kierowało się na mówiącego i natychmiast uciekało pod powieki. W mieście i na wsi u państwa Kellnerów miał zawsze dobre mieszkanie, chłopca do posługi i z kuchni co zażądał. Postawa jego i obejście się nie zdradzały człeka na łasce, ale jakby kogoś co mieszkał tu i żył, bo miał prawo do tego. W różnych roku porach konsyliarz wydalał się czasem, nie było go przez parę tygodni, poczém na swe miejsce powracał.
Z obejścia się pani z nim widać było że go nie lubiła, że jej ciężył, lecz że znosić go musiała.
Ottonek przezywał go starym cérulikiem, to gorzej jeszcze.
Z tego cośmy o domu państwa Kellnerów mówili, wnieść łatwo, że pobyt w nim dla Kwiryna bardzo miłym być nie mógł. Na wsi ekscentryczność tej rodziny wśród innych miejscowych, zrosłych z ziemią i obyczajem, jeszcze się mocniej uwydatniała.
Kellner na wsi radby był żyć po obywatelsku, a nie umiał jakoś. Wszelkie tradycye i formy, o których głucho tylko był uwiadomiony — obce mu były. Pomimo to zapraszano na zapusty, sprawiano święcone, ale ktokolwiek przyjechał, czuł że to nie po naszemu jakoś się robiło i bez świadomości znaczenia naszych obrzędów, bez namaszczenia i miłości. Musiano się posługiwać w tém klucznicą i ekonomem.
Panna Lorici, choć katoliczka, znajdowała że u nas katolicyzm przybrał jakieś własne formy, i miał charakter odrębny od tego, jaki ona gdzieindziej znała.
Miała w tém słuszność wielką.
Barweniszki, niegdyś siedziba bogatej i starej rodziny, które z licytacyi nabył pan Kellner, miały wszystko, co u nas pobyt na wsi uprzyjemnić może. Dawni panowie kochali to swoje gniazdo, widać to było po staraniu z jakiém je niegdyś zabudowywano, obsadzono, strojono. Pomiędzy ruiną familii co je posiadała, a kupnem przez Kellnera, majątek pono lat kilkanaście był w administracyi i podupadł wielce. Został zniszczony i zaniedbany, nie stracił jednak swej dawnej fizyognomii wspaniałej rezydencyi. Zostały mu staremi drzewami wysadzane aleje wiodące do dworu, mury otaczające dziedziniec i część ogrodu, ogród wielki staroświecki z kondygnacyami, tarasami, sadzawkami i świérkami dawniej kwadratowo ostrzyganemi; naostatek piętrowy dom, na fundamentach daleko obszerniejszego zamku odwiecznego wzniesiony, z lochami napół zamurowanemi. Byłoto coś nakształt starego klasztoru: na dole izby i izdebki sklepione, mury niezmiernie grube, na górze cokolwiek nowsze apartamenty, dosyć obszerne, ale smutne.
Jedyną pociechą było to, że dwór na pałac wyglądał, że miał pozór rezydencyi i słynął jako gniazdo stare. Dla państwa Kellnerów był on i niemiły i niewygodny, cudze pamiątki nie miały dla nich żadnej ceny....
— Staroświecczyzna! Rokoko! mawiał Kellner. Gdyby to tyle nie kosztowało, kazałbym zwalić i z tego materyału piękny nowy pałacyk postawić. Mury tak grube, że stałoby go i na dwa! Tylko pieniędzy szkoda....
Na górze, gdzie trochę było weselej, mieścili się niemal wszyscy: pan, pani, panna Lorici, Ottonek; sam tylko Kwiryn zgodził się chętnie zamieszkać na dole i konsyliarz Hirsz nie wzdragał się także.
Kwiryn miał tu zadanie daleko trudniejsze jeszcze niż w mieście, bo Ottonek chciał bujać i korzystać z wiejskiej swobody, w sposób wiekowi swemu niewłaściwy. Krok w krok śledzić go było potrzeba, prawie niepodobna utrzymać. Jak wszystkie rozpieszczone dzieci, które się czują najwolniejsze ze służbą, Ottonek był najczęstszym gościem w stajni, w ogrodzie, w kuchni nawet i praczkarni....
Z cierpliwością bohaterską Kwiryn go wynajdywał, śledził i odprowadzał albo do siebie lub na górę. Pomocą w tém była surowa panna Lorici. Matka pobłażała jedynakowi, Kellner znajdował to życie kipiące bardzo naturalném.
Pozbawiony wszelkiego towarzystwa prawie, znużony nieustannym nadzorem nad rozpuszczonym chłopcem, który choć go całował i ściskał, ale nie słuchał i oszukiwać się starał — Kwiryn jednak w tej starej szlacheckiej siedzibie, mówiącej o przeszłości, pełnej podań, które były w ustach ludu, nie nudził się wcale.
Przywiózł z sobą książki do dalszych studyów filologicznych, a w dodatku odkrył na strychu zrzucony cały stos starych foliantów, nadjedzonych przez szczury, okrytych ptasiemi brudy, ale jeszcze szczątki ciekawe zawierający. Gdy o nim dał znać Kellnerowi, baczny na wszystko dziedzic pobiegł tani sam, spodziewając się może dokumentów.... Gdy się przekonał, że nie było nic, oprócz zbutwiałych i poszarpanych ksiąg, wspaniałomyślnie zrobił z nich ofiarę Kwirynowi. Ściągnąwszy na dół co na ocalenie zasługiwało, miał zabawkę i uciechę młody uczony, znalazłszy dzieła rzadkie i ciekawe....
Gdy Ottonek szedł spać lub był przytrzymany robotą zadaną na górze, Kwiryn kopał się w tych szpargałach, a z zajęcia niemi Kellner się uśmiechał. Konsyliarz Hirsz zaciekawiony nieco, raz przyszedł przedrabować te cuchnące wilgocią karty, i nic w nich zapewne nie znalazłszy, więcej już nie tykał.
Czas więc schodził znośnie wygnańcowi, gdy jednego rana z poczty list mu przywieziono, od matki.
Z radością wielką rozłamał pieczęć Kwiryn: spodziewał się odżyć i odświeżyć tém tchnieniem posłaném mu z Żulina, lecz od pierwszych słów, pobladł. Matka donosiła mu o postanowieniu Rajmunda, które ją do rozpaczy przywodziło; pisała że wyjechał z Żulina mimo jej woli i wiedzy, oddając się w ręce intrygantów. Zrozpaczona zaklinała i wzywała Kwiryna, aby w pomoc jej przybywał, i starał się ratować brata.
Kwiryn od razu poczuł, że powinien biedz na pomoc matce, lecz ani wiedział jak to miał uczynić. Był tu potrzebnym, zobowiązał się, a wiedział że Kellner jest nieubłagany i litości mieć nie będzie.
Niczyjego pośrednictwa użyć nie mógł.
Pomyślawszy krótką chwilę, zabrał list i poszedł zastukać do kancelaryi pana Radcy. Kellner, który miał interesa różnorodne i mnogie, pół dnia pisywał listy, do których nigdy się nikim nie posługiwał.
Stół był zarzucony papierami, rachunkami, rejestrami, pokój zresztą ledwie opatrzony w to co dlań było niezbędném.
Na widok wchodzącego guwernera, Kellner, który się domyślał, że że skargą na Ottona udawał się do niego, wstał prędko od stołu, wołając.
— Już coś zbroił?
Trzymał pióro w ręku, jakby spodziewał się, krótko zbywszy Kwiryna, powrócić natychmiast do roboty.
— Ja do pana Radcy we własnym interesie przychodzę i z wielką prośbą.
Kellner usta zakąsił, nie był w ogóle uczynnym.
Dobywszy list matki, opowiedział w krótkości Kwiryn o co chodziło, i że był zmuszony prosić choć o urlop kilkotygodniowy.
— Ani pan myśl! zawołał Radca. To rzecz niemożliwa! Ja pana wziąłem dla dozoru Ottonka, zastępcy na wsi nie znajdę, dziecka tak samego porzucić nie dam. Matka znajdzie sobie kogoś co się nią zaopiekuje. Pan nie jesteś swobodnym, zobowiązałeś się kontraktem, ja pana zwolnić nie mogę!!
— Panie Radco, jako człowiek racz wejść w położenie moje....
— Chciej pan moje uwzględnić! odparł Kellner. Ja też zasługuję na współczucie....
— Ale Ottonkowi pod dozorem pilnego człowieka nic się nie stanie.
— On nikogo słuchać nie zechce...
— Na głos matki, ja głuchym być nie mogę — zlituj się pan.
— Niezmiernie mi go żal — odparł zimno Kellner, ale pan wiesz, służba zmusza do wyrzeczenia się swobody. Uczciwy człowiek do czego się zobowiązał, to spełnia....
Ze spuszczoną głową, zarumieniony, nie mówiąc już słowa, Kwiryn wrócił na dół.
Siadł zrozpaczony głowę zakrywszy rękoma, nie wiedząc czy ma wszystko porzuciwszy uciekać, czy prosić jeszcze, czy... Najdziksze myśli chodziły mu po głowie, gdy poczuł że ktoś ręce mu ściśnięte stara się rozpleść.
Byłto Ottonek, czerwony ze zmęczenia, na pół śmiejący się, pół przestraszony stanem w jakim znalazł nauczyciela, do którego był przywiązany.
— Co panu takiego? zawołał pośpiesznie.
— Daj mi pokój! jestem nieszczęśliwy!
Ottonek napróżno go całował, pieścił, prosił, nic mu Kwiryn nie mógł powiedzieć, oprócz tego że jest nieszczęśliwym, i że się im może na zawsze rozstać przyjdzie.
Chłopak który już kilku nauczycieli próbował, a żadnego nie miał tak do serca jak ten, przelękniony pobiegł z doniesieniem do matki.
Lekko to w początku wzięła sama pani, ale gdy Ottonek zaczął opisywać co się działo z jego kochanym preceptorem, a na to nadeszła panna Lorici, po krótkiej naradzie chciano Kwiryna wzywać na górę — gdy nadszedł Radca.
Ten właśnie żonie przynosił wiadomość o — głupiém żądaniu bakałarza. Draźniło go to już samo, że śmiał do niego przyjść z takiém żądaniem.
Pani, lubiąca się sprzeczać, zarzuciła mężowi, że nie można być nieludzkim, że są wyjątkowe wypadki, i że wreszcie Kwiryn postawiony między obowiązkiem względem matki a zobowiązaniem względem nich, — gotów jest ich porzucić.
Ottonek krzyczeć zaczął na samo to przypuszczenie.
Wszczął się spór na dobre, choć pani nie byłaby mogła wytłómaczyć, jak chciała kwestyą rozwiązać.
Dowodziła jednak na przekorę mężowi, że Ottonek gdy da słowo, potrafi parę tygodni zachować się przyzwoicie, niechodząc ani do stajni, ani do praczkarni, ani do kredensu i folwarku. W zapale Otton dawał słowo honoru.
Radca ruszywszy ramionami wyszedł.
Proszono na obiad nauczyciela, który się od niego wymówił: posłany Ottonek, znalazł go znowu z głową w dłoniach i oczyma łzawemi. Kellner obojętnie słuchał, jakby go to bynajmniej nie obchodziło.
Panna Lorici zrobiła uwagę, że gdyby była na miejscu Kwiryna, wszystkoby porzuciła i uciekła. Matka stawała w obronie dziecka, a konsyliarz Hirsz siedzący u stołu zżymał się, i poznać nie było podobna na kogo, ani kilku słów szwargotu niemieckiego, którym się rozmówili z Radcą, zrozumieć.
Nad wieczorem Ottonek, który ciągle biegał do Kwiryna, szepnął matce że widział maleńki tłómoczek przygotowany jak do drogi. Doniesiono o tém Radzcy, który rzekł z flegmą, że pilnować każe, a jeśliby się ważył uchodzić, policyi ścigać go poleci.
Kwiryn miał niezmienne postanowienie rzucić wszystko i uciekać. Tymczasem niezmiernie zajętemu całą tą sprawą Ottonkowi, który się nudził w Barweniszkach, przyszła myśl gienialna. Powiedział matce, że jeśli ojciec mu nie ufa, to on gotów z Kwirynem jechać, byle jemu tę podróż ułatwić. Myśl była poczciwa, choć wcale nie praktyczna. Mógłże się podjąć nadzoru chłopca w drodze Kwiryn, i dopilnowania go w miejscu, gdzie ciągle mieć przy sobie ucznia było niepodobieństwem! Ottonek potroszę narzucał swą wolę wszystkim, niekiedy nawet ojcu. Rozśmiała się matka z początku, lecz Lorici uznała że chłopiec miał i dobre serce i myśl niepospolitą.
Dziecku podróż się uśmiechała, pobiegł do ojca.
Radca, który rad był wyjść bez awantury z tego zawikłania, nie tylko że nie odrzucił projektu Ottona, ale znalazł go nie głupim!
— Idź z tém do Marwicza! rzekł, zechce cię wziąść i pilnować w drodze, dam sługę i konie — jedźcie! Niech go licho porwie.
Zwycięskie chłopię wpadło z trzaskiem na dół do izby i rzuciło się Kwirynowi na szyję.
— Słuchajże pan — zawołało — słuchaj — chcesz mnie pan z sobą wziąść? Daję słowo honoru, będę słuchać i powodować się! Nic nie zbroję! Chcesz mnie pan wziąść z sobą? No, to ojciec da panu konie i pojedziemy do pańskiéj matki. A kto to skomponował? otóż ja! Widzi pan! Bo ja pana kocham!!
W rozpaczy Kwiryn gotów był już chwycić się tej deski, chociaż Ottona mieć na głowie przy innych kłopotach, było rzeczą za prawdę straszną: ale chłopiec ciągle się przysięgał, że pokaże iż nie jest takim za jakiego go mają. Marwicz pomyślał, że pod dozorem matki, sióstr i starego Gierstuta będzie go mógł przecie zostawić. Ottonek zaś przystawał na wszystko, byle jechać. Wymówił sobie z góry, że siądzie z furmanem na koźle i będzie się uczył powozić, co nader mu się uśmiechało. A potém, nowy kraj! ludzie, noclegi, popasy! Wreszcie położenie w jakiém nie był! którego nie kosztował! w jego życiu — przygoda!!
Stało się więc że kwestya niedająca się rozwikłać, przez dziecko rozwiązaną została.
Wybór w drogę wymagał pewnych przygotowań, tak że dopiéro nazajutrz rano wyjechać mieli. Ottonek szeptał, że potém koni żałować nie będą i pojadą bardzo prędko. Nim się ludzie pobudzili, już chłopak był na nogach i latał po starym dworze, nagląc i przyśpieszając wyjazd, na który się wszyscy teraz zgadzali i znajdowali go na czas wakacyjny bardzo właściwym.
Radca nawet powiadał, że nie szkodzi aby chłopak trochę niewygody zażył i trudu poniósł. Matka poleciła go Kwirynowi; wyprowadzono ich do ganku, i bryczka czterma dobremi końmi zaprzężona ruszyła w świat z Ottonem na koźle, a Kwirynem na siedzeniu..
Nie pomyślał nawet Marwicz co powie matka i siostry, gdy im gościa tak osobliwego przywiezie.






Tekst jest własnością publiczną (public domain). Szczegóły licencji na stronie autora: Józef Ignacy Kraszewski.