Dwa a dwa cztery czyli Piekarz i jego rodzina/II
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa a dwa cztéry czyli Piekarz i jego rodzina |
Wydawca | A. Marcinowski |
Data wyd. | 1837 |
Miejsce wyd. | Wilno |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Brody stuknęły o się i nos w nos uderzył.
Bezimienny.
Na tém to miejscu, o którém tylko co mówiłem, w godzinę po zwadzie ukazało się dwie naprzeciw siebie idące osoby. Jedną był człowiek podeszły w bajowej węgierce i czapce z uszami, z laską w ręku, zgarbiony jakby niósł ciężar jaki, w bótach ze sztylpami, i chustką grubo koło szyi podwiązaną. Na jego twarzy wszystkie cierpienia starości piętna pokładły: brwi miał siwe i opuszczone, oczki małe, otoczone smarszczkami, nos wychudły i tępo zakończony, usta sinie, policzki zapadłe, a włosy opuszczone na czoło. Pomimo powolnego kroku i schylenia głowy, niebyło okna po drodze, w któreby z satyrycznym starego rozpustnika niezajrzał wzrokiem. Suchy jego kaszel musiał bydź mieszkańcom tego miasteczka znajomy, bo umykali, posłyszawszy go, od okien. Z drugiej strony średniego wieku męszczyzna, szedł patrząc uważnie bardzo pod nogi, aby się błotem nie obryzgać, przeskakiwał małe kałuże i starannie suche miejsca wybierał. Postawa jego zasługiwała na trochę uwagi — był to człowiek suchy w sobie, ale na twarzy rumiany, rysy twarzy miał grube i twarde, oczy jego zdawały się jedném wejrzeniem obejmować wszystko, usta wznosiły się i rozszérzały co chwila, nos miał spory, a na wierzchniej wardze nosił wymuskany wąsik. Cératowa czapka okrywała mu głowę, nie zatrzymując jednakże długich kręconych włosow opadających, aż na kołnierz od płaszcza; był w surducie kratkowanym merynosem podszytym, a pliuszowy kołnierz zakrywał mu część twarzy. Jasny jakiś kolor migał na podszewce hiszpańskiego ciasnego płaszcza, a na nogach utrzymywały się kalosze przestronne i niezgrabne. Tacy to byli dwaj wspomnieni, przeciw sobie postępujący ludzie, aże jeden patrzył w okna, a drugi pod nogi; nie spostrzegli się wcale, jak nastąpił krytyczny dla obydwóch karambol. Stuknęli się głowami i brzuchami, cofnęli się na parę kroków, starszy zrobił minę złośliwą i zagniewaną, a młódszy na wpół się śmiejąc, wpół ubolewając stanął wryty.
— Ale jakże bo to można niepatrzyć przed siebie.
— Czyż Pan nié masz oczu.
— Radziłbym mu uczyć się chodzić.
— Włóż waść drugi raz okulary!
Tak odzywali się trąc guzy na czele, aż nakoniec staruszek ochłonął i podał rękę młodemu, mówiąc.
— Obaśmy temu winni, ale drugi raz będę ostróżniejszym, jak dwa a dwa cztéry, spodziewałem się kiedykolwiek takiego wypadku.
Młódszy nie musiał bydź rad z pojednania, bo z kwaśną tylko miną dodał:
— Potrafię drugi raz uniknąć tej katastrofy.
— Zkądże to Pan idzie?
— Ja? z bilardu pod Słońcem; — a Pan.
— Z Cukierni pod Czarnym Kozłem.
— Cóż tam słychać.
— Mówiono tam, że przed Pańskim sklepem ważna dziś zaszła utarczka.
— Co? jak? przerwał z nieumiarkowaną niecierpliwością Pan Mączka.
— Pokłócili się tu dwaj jacyś rywale.
— Jak Pan mówisz?
— Rywale.
— Niemogę przypomnieć sobie, odpowiedział piekarz, jaki to urząd, o kim to Pan mówisz?
— O dwóch kochankach córki Pańskiej.
— Bredzisz waść — odpowiedział stukając laską po bruku zniecierpliwiony piekarz — mów mi z łaski swojej okrągło i wyraźnie.
— Powiadam więc okrągło i wyraźnie że Pan Talarko z Panem Puszyńskim mieli zwadę przed drzwiami jego sklepu.
— I o cóż chodziło?
— O ustąpienie z drogi — Pan Talarko, który się w córce jegomościnej kocha, gruntując się na pełnej szkatule swoich imienników chce grać po nosie, każdemu kto mu zastąpi drogę.
— Ma racyę — odpowiedział piekarz ze złośliwym uśmiechem stukając laską.
— Otóż on to, dla prawienia córce Pańskiej czułostek, chciał się pozbyć Puszyńskiego; aże ten nie w ciemię bity, więc się uparł, i tak długo się wadzili, aż nareście oba uszli z placu.
— Niegodziwiec!
— Mojém zdaniem, mówił dalej opowiadający, Pan Puszyński źle bardzo sobie postąpił, iż tak łagodnie.
— Łagodnie? pięknie mi łagodnie?! wygnać kogoś z przed mego domu ręczę że mu tego nie daruję.
— Oba przecie byli winni, a więcej od drugiego Pan Talarko!
— Proszę tak o nim niemówić, przerwał starzec, wielki to mój przyjaciel, a ja z niego żartować niedozwolę. Gdy to kończył z trudnością ominąwszy się z przeciwnikiem, stukając laską i burcząc pod nosem, poszedł do siebie.