Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej (1924-1925)/I/Rozdział 34
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwa lata pracy u podstaw państwowości naszej (1924-1925) |
Wydawca | Księgarnia F. Hoesicka |
Data wyd. | 1927 |
Druk | Drukarnia Narodowa w Krakowie |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tekst |
Indeks stron |
Rozdział XXXIV.
Ostatnie spotkanie w Sejmie i moje ustąpienie z rządów.
Myśl moja, żeby te stronnictwa Sejmu, które odrzuciły zwartą ławą aż trzy wnioski, dążące do obalenia mnie, weszły ze sobą we wzajemne porozumienie w celu objęcia po mnie spadku sprawowania rządów, zaczęła kiełkować wśród tych stronnictw. Dawało to mnie moralne prawo do tego, by nie uważać już więcej rządów moich za konieczność państwową i by szukać chwili odpowiedniej dla odejścia.
Dłużej bowiem dźwigać na swych barkach kierownictwa nawą państwa wobec kampanji przeciwko mnie prowadzonej nie czułem się na siłach. W czasie debaty Sejmowej widziałem tyle namiętnej nienawiści, tyle już nieukrywanych złośliwych zamiarów! W społeczeństwie naganka niektórych organów prasy trwała w całej pełni. Wśród wielu kół panował nastrój ponury. Argumenty przeciwko reformie walutowej, które dawniej odpierałem łatwo, uporczywie torowały sobie coraz więcej drogę. Domagano się niskiego bardzo budżetu. Marszałek Rataj wytwarzał opinję, że na to by w Polsce nastały lepsze czasy, trzeba doprowadzić budżet do 1½ miljarda zł., nie więcej. Wiedziałem, że jest to absurd, że opinja taka jest absolutnie nieziszczalna, że przez nikogo nie będzie wykonana. Minister Zdziechowski istotnie zmniejszył mój budżet zaledwie o 117 miljonów, czyli o 5,5%. Budżet półtoramiljardowy było to, jako hasło, podstępny manewr taktyczno-parlamentarny. Hasło to na niczem realnem nie było oparte, a nęciło wielu parlamentarystów. Czułem, że wielu mnie wini za to, że takiej niemożliwej sztuki, by budżet skrócić do rozmiarów półtoramiljarda się nie podejmuję dokonać.
Sytuacja skarbowa pogorszyła się. Październik, który w 1924 roku był jednym z najlepszych miesięcy i dał 157,1 milj. zł. dochodów zwyczajnych, w 1925 roku dał ich zaledwie 136,8. Wziąłem się do znacznego ściśnienia wydatków miesięcznych i w październiku ograniczyłem wydatki zwyczajne i nadzwyczajne razem do sumy 133,9 miljonów, przez co osiągnąłem to, że znów budżet miesięczny był zrównoważony. Ale zrobiłem to kosztem ciężkiej ofiary, gdyż wielka ilość zamówień uskutecznionych musiała zostać niezapłaconą. Oczywiście takie wstrzymanie wypłat było tylko chwilowem, gdyż psychika antypodatkowa, która wstrzymała dopływ dochodów do skarbu musiała ustać, co się zresztą zaraz w grudniu okazało. Ale nie mniej trudności w październiku i listopadzie były coraz większe. Sejm zwlekał z udzieleniem funduszu 100 miljonowego, a ja już na to konto wydałem dla ratowania banków 30 milj. zł., a dla przemysłu zacząłem też już udzielać niezbędne kredyty.
Bank Polski walczył z trudnościami dzięki temu głównie, że widział pomoc Ministerstwa Skarbu, wyrażającą się w uzyskiwaniu pożyczek interwencyjnych. Ale pomoc ta stawała się coraz bardziej nikłą i problematyczną, gdyż, wobec naganki w Sejmie na te kredyty, trudno było rachować na to, by mogły one być Polsce nadal udzielane. Nie tem czułem się zgorszonym, że znaleźli się ludzie, którzy na te kredyty napadali, bo ludzi skłonnych do złych dla państwa czynów nie brak, ale że ogół dobrze życzących państwu posłów i obywateli, tworzących opinję publiczną, na te napaści nie reagował należycie.
Z drugiej strony banki prywatne, zarywając bez ceremonji szereg firm cudzoziemskich, wytworzyły nam fatalną markę zagranicą. Wroga nam propaganda rozdymała fakty i tworzyła nastrój zupełnie uniemożliwiający prolongowanie i wzmacnianie kredytów interwencyjnych. Z kół zagranicznych przychylnych Polsce radzono mnie, by przynajmniej rząd polski silnie zareagował na fakty niedopuszczalnego naruszenia przez banki prawa cudzej własności. Poruszyłem tę sprawę z Ministerstwem Sprawiedliwości i postawiłem swoje postulaty. Okazało się, że nasze prawodawstwo jest za łagodne dla faktów dysponowania cudzym inkasem, nie uważa tego za takie przestępstwo jak w innych krajach, a o szybkiej zmianie odnośnych ustaw nie mogło być mowy. Wiedziałem zresztą, że nasi prawnicy nie sprzyjali temu, by wzmocnić nasze rygory prawne w duchu zabezpieczenia inkasa przed skutkami ogólnemi zawieszenia wypłacalności, o co finansistom zagranicznym głównie się rozchodziło. Ostatecznie zatem wysuwano propozycję, by rząd, w interesie kredytu Polski i dobrej opinji o niej, wziął na siebie regulowanie zobowiązań prywatnych wobec zagranicy. Tak samo proponowano, by rząd wziął na siebie wypłatę robotnikom polskim we Francji za oszczędności, które oni złożyli jednemu bankowi polskiemu, który okazał się niewypłacalnym.
Przedemną stawał obraz społeczeństwa, którego znaczna część nie tylko nie płaci rządowi należnych podatków, ale nie płaci bliźnim swoim i bliźnim obcym tego co się komu należy, a swoi i obcy, będąc na tem stratni, nie znajdują w takich chwilach nie innego, jak radzić rządowi i domagać się, by on tych pokrzywdzonych bliźnich ze swoich środków zaspokoił. Rząd miał wyręczać część społeczeństwa w jego własnej niemocy i ratować tych, co się czuli tą niemocą dotknięci, a któż miał ratować rząd?
W Sejmie znajdowały się trzy moje ustawy sanacyjne. Stosunek Sejmu do tych ustaw, które wniosłem dnia 6 października, był wyraźnym sabotażem. Zaledwie jeden z nich gotów był na plenum na początek listopada, podczas gdy nosiły one wszystkie trzy charakter bardzo pilnych. Nad tą jedną najważniejszą, bo zawierającą upoważnienie do zaciągnięcia pożyczek zagranicznych, oraz do użycia biletów zdawkowych i skarbowych na pomoc bankom i przemysłowi, rozpoczęła się wreszcie dnia 7 listopada w Sejmie dyskusja, która trwała pełnych cztery dni, w ciągu których ustawa przeszła zaledwie w drugiem czytaniu i po 12 listopada czekało ją jeszcze trzecie czytanie. Było to wyraźne stosowanie przez opozycję obstrukcji. Występowali posłowie Wyrzykowski, Byrka, Socha, Smoła, Sanojca, wszyscy w tonie namiętnym. Ja replikowałem w sposób spokojny, pełen wyrozumiałej ironji w stosunku do zaślepionej złej woli przeciwników. Wciąż wracano do pytania: co się stało z pożyczką amerykańską, chcąc insynuować, że została zmarnowana. Cytowałem cyfry: 24,800.000 zł., poszło na budowę linji kolejowej ze Śląska, 9,079.000 zł. na pożyczki dla samorządów dla prowadzenia robót dla zatrudnienia bezrobotnych, a 100,067.000 zł. poszło na fundusz gospodarczy, którym dysponował Bank Gospodarstwa Krajowego. Ponieważ poseł Wyrzykowski napadał, że Bank Gospodarstwa Krajowego jest to coś podejrzanego, bo on nie mógł znaleść jego bilansów, więc przyniosłem i pokazałem z katedry sejmowej numer Monitora z bilansem miesięcznym tego Banku, co miesiąc ogłaszanym, w którym fundusz gospodarczy był uwidoczniony i wyszczególniony. Tłumaczyłem jak najbardziej szczegółowo, co to są pożyczki interwencyjne i starałem się każdy zarzut rzeczowy wyjaśnić. Ale wiedziałem, że to jest rzucanie grochu o ścianę. Po mnie poseł Socha aż 4 razy zapisywał się do głosu. Była to formalna kampanja, w której napastujący czuli się w swoim żywiole. Nie siedziałem do końca dyskusji w Sejmie. Miałem dosyć. Obrzydzenie moralne do tej atmosfery dostatecznie mnie się dawało we znaki.
Byłem zupełnie zdecydowany odejść. Poseł Poniatowski postawił wniosek, by wobec mojej nieobecności nie głosować. Wniosek jego upadł, tak samo jak wnioski Byrki i Sanojcy, wymierzone przeciwko mojej ustawie sanacyjnej. Większość była ta sama, co i przy głosowaniu nad ekspose budżetowem: 180 głosów przeciwko 157. Obydwie strony były zmobilizowane. Ustawa w drugiem czytaniu w redakcji uzgodnionej ze mną przeszła.
Opozycja nie ustępowała z placu. Na posiedzeniu 12 listopada były przedstawione dwie ustawy rządowe w pierwszem czytaniu. Takie ustawy zwykle odsyła się do komisji. Ale poseł Byrka zabrał głos właśnie przy pierwszem czytaniu jednego z tych projektów, by wypowiedzieć się przeciwko ustawie o pożyczce zapałczanej: Sejm przez odesłanie mojego projektu do Komisji dał wyraz temu, że akceptuje moje stanowisko, które wypływało z tego, iż, otrzymawszy pożyczkę jako krótko terminową, zwróciłem się do Sejmu o zamianę jej na długoterminową. Wiadomo, że sprawę tę, już raz przez Sejm przesądzoną, później jeszcze poseł Byrka po mojem odejściu próbował zaczepiać, choć bezskutecznie, gdyż ustawa, wtedy przezemnie wniesiona, została następnie przez Sejm po mojem odejściu przyjęta.
Drugi projekt, wniesiony przezemnie przed samem odejściem, była to nowelizacja podatku majątkowego. Przy tej sposobności wypowiedział ordynarną mowę Sanojca. Używał on epitetów pod moim adresem nieparlamentarnych. Jest to ostatnie przemówienie w Sejmie przed mojem odejściem do mnie skierowane, a jest przytem niezwykle charakterystyczne.
Sanojca grzmiał na cały Sejm, parokrotnie wykrzykując, że skłamałem, bo obiecałem, że będę zabierał ziemianom majątki za podatek, a tymczasem porobiłem im ulgi. Dalej wypominał mnie, że złamałem ustawę, bo przyznałem ulgi które się nie należały. W zapędzie wojowniczym krzyczał: „Premjer musi być pociągnięty do odpowiedzialności”, „powinien być ukarany”, a to wszystko za te ulgi, dane ziemianom.
Jakże mizernie wygląda ten trybun ludu w oświetleniu dzisiejszych stosunków. Przecież przy racie jesiennej podatku majątkowego w 1926 r., za rządów popieranych przez Sanojcę i jego kolegów, ziemianie otrzymali większe ulgi niż za mnie w 1925 r., bo zostali zwolnieni zupełnie od płacenia jakiejkolwiek nadwyżki ponad wymiar uskuteczniony, bez jakiegokolwiek mnożnika kontyngentowego. Jest to wyraźny skutek tego wrzasku jaki nieopatrznie ludowcy różnych odcieni podnosili na temat podatku majątkowego. Najlepiej na tej demagogji lewicowej wyszli właśnie ziemianie.
W dyskusji nad ustawą sanacyjną ciężkie też na mnie zrobiło wrażenie przemówienie Ks. Kaczyńskiego. Poparł on rząd w imieniu swego klubu, ale z jednej strony wyniósł wgórę autorytet Jounga, chcąc czerpać z jego memorjału natchnienie dla udzielania rządowi rad po niewczasie, a z drugiej wymienił, choć z zastrzeżeniem, że ich nie podziela, potworne zarzuty, jakie w prasie zaczęły się pojawiać o tem, jakoby Najwyższa Izba Kontroli Państwa wykryła nadużycia w Ministerstwie Spraw Wojskowych na 150 milj. zł., a na kolei na 200 miljonów.
W momencie, gdy jest źle, gdy szerzy się bezrobocie, gdy złoty się chwieje, takie zarzuty (mówię o tem, co pisała nasza prasa, a nie co mówił Ks. Kaczyński) to wyraźna antypaństwowa niecna robota. Boć jasnem dla każdego rozumnego człowieka musi być zgóry całe nieprawdopodobieństwo czegoś podobnego. Sprawozdanie Najwyższej Izby Kontroli Państwa wykazało, że na 100 miljonów rozpatrzonych kredytów Ministerstwa Spraw Wojskowych 20 miljonów nie miało należytego usprawiedliwienia. Minister Sikorski dał co do tego na komisji sejmowej zupełnie wystarczająco uspokajające wyjaśnienie.
Od faktu 20 miljonów kredytów, nie usprawiedliwionych z tych lub innych względów faktycznych czy formalnych, do faktu nadużyć na 150 milj. zł., jest taka przepaść w rozumowaniu, że w normalnym stanie opinji społeczeństwa sformułowanie takiego zarzutu byłoby czemś zupełnie niemożliwem. Tego, kto by coś podobnego powiedział, nazwanoby wrogiem Ojczyzny. U nas niestety na jesieni 1925 r. podobne ohydne zarzuty stały się psychologicznie dopuszczalnemi. O nich musiał mówić Minister w komisji. O nich wspominał, nie podzielając ich, poseł z trybuny.
Ale stan naszego społeczeństwa od czasu spadku złotego coraz bardziej ulegał nienormalnemu podnieceniu. A wtedy baśniom się daje wiarę, byleby znaleźć argument na wytłómaczenie, czemu jest źle. A więc zaczęto urabiać opinję, że nic dziwnego, że jest źle w Polsce: bo kradną.
Od tego czasu tyle zmieniło się rządów, tyle ludzi studjowało sprawozdania Najw. Izby Kontroli Państwa i cóż oni w nich znaleźli? Nic, coby w setnej części usprawiedliwiało te potworne wieści, jakiemi starano się w listopadzie 1925 r. nastroić opinję przeciwko rządowi.
Cała ta kampanja oszczercza wyrządziła wielką szkodę Polsce. Naganka na kredyty interwencyjne i wogóle zagraniczne miała ten skutek, że gdy na jesieni 1925 r. mogłem jeszcze skutecznie pomagać Bankowi Polskiemu w walce o kurs złotego, przy pomocy kredytów, to w listopadzie wiedziałem, że na żadne nowe kredyty rachować nie mogę. Sejm uchwalił potrzebną do tego ustawę po zbyt długiem jej sabotowaniu, ale wogóle było to już za późno. Kredytów się nie daje, gdy przeciwko nim idzie otwarta walka.
Druga szkoda państwowa, jaką cała ta agitacja wywołała, to wstrzymanie się płatników w płaceniu podatków. Poseł Wiślicki dnia 11 listopada z trybuny mówił, polemizując z Wierzbickim, że „gdy będzie inny rząd, to kasy nie będą puste”.
Istotnie tak się stało. Podczas, gdy w listopadzie dochody skarbowe zwyczajne wyniosły 125,6 miljonów złotych, w grudniu skoczyły one na 183,1. Takiego skoku nie było w 1924 roku, ani nie okazał się on w 1926 r. z miesiąca na miesiąc. Najwidoczniej w listopadzie, pod wpływem walki sejmowej z rządem, wstrzymywano się z płaceniem podatków. Walka ta w ten sposób przybrała charakter wyraźnego podkopywania państwa.
Trzecia szkoda z kampanji przeciwko mnie prowadzonej to zaszczepienie niewiary i niechęci do Polski, jako państwa, na gruncie zwątpienia w uczciwość sług jego. — Wyrządziło to wielką krzywdę ludziom służącym Polsce uczciwie, a złych sług państwa wcale do naprawy nie skłaniało, tylko do politycznej układności, jako do sposobu zabezpieczenia się od wszelkich ataków i dochodzeń.
Dla linji rozwojowej państwa naszego ta psychika dużo złego zrobiła i ślady tego zła jeszcze w całej pełni się uwidoczniają.
Zdecydowany na odejście, czekałem jeszcze tylko na przejście w Sejmie choć tej jednej z ustaw sanacyjnych, która przeszła przez komisję. Ale zaszły okoliczności, które przyspieszyły moją decyzję.
Złoty polski w połowie września został z wielkim trudem ustabilizowany na poziomie 5,98 zł. za dolara. Kurs ten przetrwał cały październik bez drgnięcia aż do 12 listopada. Jeżeli co mnie utrzymało w gotowości dalszego sprawowania władzy, mimo tych trudnych dla mnie warunków to to, że czułem swoją niezbędność dla utrzymania tego kursu 5,98, który uważałem za najlepszy, po zachwianiu się kursu jakie już poprzednio nastąpiło, gdyż kurs ten zabezpieczał premję eksportową, a jednocześnie zapobiegał wzrostowi drożyzny. Istotnie wskaźnik cen hurtowych w październiku 1925 wynosił 127,2, a więc bardzo mało co więcej niż w lipcu (116,6), wskaźnik kosztów utrzymania wynosił 152,0, czyli prawie to samo co w lipcu (151,6). Były to wielkie dobrodziejstwa sytuacji, które należało strzedz, jak oka w głowie. Z prezesem Banku Polskiego Karpińskim ułożyliśmy się, że powyżej 6 zł. za dolara kursu opuszczać nie można.
Dnia 11 listopada dowiedziałem się, że Bank Polski szykuje się do tego, by nie pokrywać nadal zapotrzebowania walut i że gotów jest dopuścić do spadku kursu. Istotnie rezerwy walutowe Banku były bardzo małe. Ale bądź co bądź sytuacja nie była przymusowa. Bank jednak uznał, że utrzymać kursu nie zdoła.
Decyzja Banku była przygotowana przez opinję publiczną pewnych kół ekonomiczno-politycznych. W Kurjerze Warszawskim w dniu 6 listopada pojawił się artykuł nie podpisany, na który powoływano się w Sejmie i w którym wyraźnie krytykowano politykę rządu, dążącą do utrzymania kursu złotego przed dalszym spadkiem.
Kurjer był organem, na który zwykle rachowałem, że popiera moją politykę. Zacząłem się orjentować, że w dążeniu mojem do ochrony kursu złotego brakuje mnie towarzyszy broni. Nie mogłem się pogodzić jednak z myślą, by można było odpowiadać za dalsze następstwa dla rządu i kraju, o ile się kursu złotego nie utrzyma na poziomie nie niższym jak 6 złotych za dolara.
Widząc, że sytuacji nie opanuję, postanowiłem niezwłocznie ustąpić i uprosiłem Prezydenta Rzeczypospolitej, by moją rezygnację przyjął. Nastąpiło to dnia 13 listopada. Kurs dolara tego dnia notowany był 6.20 — 6.50.
Rezygnacja moja była skutkiem głębokiego przeświadczenia, że krajowi potrzeba czegoś nowego i że moja osoba nie stanowiła już siły, mogącej oddziaływać na sprawy państwowe w duchu dodatnim, a przeciwnie, skupiła na sobie zbyt dużo takich sił, których ataki zwracały się na szkodę Polski.
W wywiadzie prasowym, udzielonym w dniu mojej dymisji, zakomunikowałem treść mojego pisma do Pana Prezydenta z prośbą o przyjęcie mojej rezygnacji.
„Nowy spadek złotego, pomimo zrównoważonego już trzeci miesiąc bilansu handlowego, oraz nieustanny wzrost bezrobocia, stanowią objawy, wymagające bezwzględnie porozumienia wszystkich czynników życia politycznego kraju, dbałych o los Państwa Polskiego, w celu zaprzestania walk politycznych i parlamentarnych i stworzenia dla Rządu podstawy niezbędnego w takich chwilach dziejowych autorytetu. Ponieważ moja osoba na stanowiskach urzędowych stanowi ku temu przeszkodę — jak to się okazało — czuję się zmuszonym prosić Pana Prezydenta o zwolnienie mnie z piastowanych urzędów natychmiastowo, bez pozostawiania mnie nawet przejściowo na moich stanowiskach, a to w celu, ażeby, aż do chwili utworzenia się nowego Rządu, opartego na dużej większości parlamentarnej, co może wymagać dłuższego czasu, moja osoba nie była czynnikiem utrudniającym współdziałanie pomiędzy Sejmem, jako całością, a Rządem, co dziś już jest naczelną koniecznością państwową”.
Do tych motywów, wyrażonych w piśmie dymisyjnem, dodałem dodatkowo dla prasy parę wyjaśnień co do ostatniego zdania swego pisma:
„Zdaję sobie sprawę z tego, że te wszystkie animozje, które są skierowane do mojej osoby, jednocześnie są skierowane przeciw Rządowi, jako takiemu, gdyż ci, którzy się starają mnie skompromitować, jednocześnie starają się skompromitować Rząd wogóle, a w takich ciężkich chwilach jak obecna, Rząd bez autorytetu nie sprosta zadaniu. Ażeby więc nikt nie potrzebował obawiać się mojego powrotu, czy pozostania, ażeby zniknął ten cel, do którego się strzela (bo strzela się do mnie, a trafia w Rząd, i w interes państwowy), dlatego chcę się usunąć”.
Zasadnicze te motywy, przezemnie sformułowane, zostały przyjęte przez P. Prezydenta Rzeczypospolitj i podzielone przez Radę Ministrów. Ministerstwo Skarbu w okresie przejściowym do utworzenia nowego rządu objął minister Klarner, przewodniczenie zaś w Radzie Ministrów — tak jak zwykle w takich razach — Min. Spraw Wewnętrznych Raczkiewicz, który, z natury rzeczy, był moim zastępcą.
W dziesięć dni później sformowany został rząd koalicyjny Skrzyńskiego.
Ustępując byłem przekonany, że sformowanie nowego rządu nastąpi dużo prędzej i łatwiej, niż to się stało. Nie przewidywałem również, że w czasie wielkiej chwiejności, jaką stronnictwa przy tem formowaniu rządu okazały, nastąpi interwencja Marszałka Piłsudskiego u Prezydenta Rzeczypospolitej, która nosiła w sobie zaczyn późniejszego rozwoju wypadków.