Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XVIII
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Powody, które zmusiły d‘Artagnana do nagłego powrotu do Paryża, były następujące.
Pewnego wieczoru Mazarini — według zwyczaju — udał się do królowej w chwili, gdy wszyscy od niej odeszli. Minął salę gwardyjską, z której drzwi prowadziły do przedpokoju, lecz usłyszał głośną rozmowę i, chcąc się dowiedzieć, o czem żołnierze gawędzą, zbliżył się na palcach, jak to zwykł był czynić, uchylił drzwi i przez szparę wysunął głowę.
Jakaś rozprawa toczyła się pomiędzy gwardzistami.
— A ja ci ręczę — mówił jeden z nich, że, jeśli to Coysel przepowiedział, rzecz jest tak pewna, jak gdyby już się stało. Nie znam go wprawdzie, lecz słyszałam że jest nietylko astrologiem, lecz i czarnoksiężnikiem.
— Strzeż się, do licha, jeśli do przyjaciół twoich należy! Nie tęgą wyświadczasz mu przysługę.
— A to czemu?...
— Bo mogą mu proces wytoczyć.
— E! dziś już czarnoksiężników nie palą.
— Nie?! zdaje mi się jednak, iż niedawno nieboszczyk kardynał kazał spalić Urbana Grandiez. Wiem ja coś o tem. Stałem sam na straży przy stosie i widziałem, jak się biedak smażył.
— Mój drogi, Urban Grandiez nie był czarnoksiężnikiem, tylko uczonym, a to wcale co innego. On przyszłości nie przepowiadał. Znał przeszłość, a to czasem daleko gorzej.
Mazarini pokiwał głową, na znak potwierdzenia; lecz, pragnąc poznać przepowiednię, o której rozprawiali, pozostał ma miejscu.
— Nie uwierzę — ciągnął dalej gwardzista — aby Coysel nie był czarownikiem, mówię tylko, że jeżeli przepowiednię swoją naprzód rozgłosi, to pewne, że właśnie się nie spełni.
— Dlaczego?
— Bezwątpienia. Jeżelibyśmy bić się z sobą mieli, a jabym ci powiedział: „ugodzę cię z lewej lub z prawej“, będziesz wiedział, jak się zasłonić. Otóż, jeżeli Coysel dość głośno powie tak, aby kardynał usłyszał: „Zanim ten a ten dzień nastanie, więzień ucieknie“, jasna rzecz, że kardynał przedsięweźmie ostrożności, aby więzień nie uciekł.
— E! mój Boże — odezwał się inny, który, leżąc na ławie, zasypiał napozór, lecz pomimo to ani słówka z rozmowy nie stracił; — e! mój Boże! czy myślicie, że człowiek może ujść przeznaczeniu swemu? Jeżeli napisano z góry, że książę de Beaufort ucieknie, to ucieknie, i nie pomogą wszelkie kardynalskie ostrożności.
Mazarini zadrżał. Był Włochem, a zatem był przesądny; wszedł z pośpiechem pomiędzy gwardzistów, którzy, spostrzegłszy go, urwali rozmowę.
— Wszak panowie, mówicie — począł z minką słodziutką — o ile mi się zdaje, że pan de Beaufort uciekł.
— O! nie Ekscelencjo, — odparł żołnierz niedowiarek, — jeszcze nie! Mówiono tylko, że ma się wymknąć.
— A kto mówi o tem?
— Dalejże, powtórz swoją historję, Saint-Laurent, — rzekł gwardzista, zwracając się do tego, który opowiadał.
— Ekscelencjo — odezwał się tenże — poprostu mówiłem tym panom, co słyszałem o przepowiedni niejakiego Coysel, który utrzymuje, że pan de Beaufort, jakkolwiek strzeżony, przed Zielonemi Świątkami ucieknie.
— To szaleniec z tego Coysela! — odparł kardynał, wciąż uśmiechnięty.
— Wcale nie — odparł gwardzista z uporczywą wiarą — przepowiedział on wiele rzeczy, które się ziściły, naprzykład że, królowa powije syna, że pan de Coligny zostanie zabity w pojedynku z księciem de Guise, nareszcie, iż koadjutor mianowany zostanie kardynałem. Tak się też stało! Królowa nie tylko jednego, lecz we dwa lata drugiego syna powiła, a pan de Coligny zabity.
— Tak — rzekł Mazarini — ale koadjutor nie jest kardynałem.
— Jeszcze nie ekscelencjo, ale nim będzie — odparł gwardzista.
Mazarini skrzywił się, jakby chciał powiedzieć: nie dostał jeszcze biretu. Potem dodał:
— Więc przekonany jesteś, przyjacielu, że pan de Beautorf musi być wolny.
— Tak przekonany, ekscelencjo — odparł żołnierz, — że, gdyby Wasza Eminencja ofiarował mi w tej chwili miejsce parna de Chavigny, czyli gubernatora zamku Vincennes, nie przyjąłbym. Po Zielonych Świątkach to co innego!
Niema nic tak przekonywającego, jak przekonanie głębokie, oddziaływa ono na niedowiarków nawet; a kardynał daleki był od niedowiarstwa, powiedzieliśmy przecie, że był przesądny. Odszedł pogrążony w zamyśleniu.
— Kutwa! — odezwał się ten gwardzista, który był oparty na ławie — udaje, że nie wierzy w czarnoksiężnika twego, Saint-Laurent, ażeby ci nic nie dać; lecz niech tylko powróci do siebie zaraz z twojej przepowiedni skorzysta.
W istocie, zamiast pójść, jak miał zamiar, do królowej, Mazarini powrócił do swego gabinetu i, wezwawszy Bernouina, rozkazał mu, aby nazajutrz, skoro świt, posłano po oficera służbowego, którego umieścił przy panu de Beaufort, a skoro tylko się stawi, by go obudzono natychmiast. Gwardzista bezwiednie dotknął krwawiącej rany kardynała.
Od lat pięciu, odkąd pan de Beaufort siedział w więzieniu, nie było dnia, w którymby Mazarini nie myślał, że lada chwila wydostanie się z niego. Niepodobieństwem było więzić całe życie wnuka Henryka IV-go, zwłaszcza że miał on zaledwie lat trzydzieści. Lecz w jakibądź sposób wyszedłby on stamtąd, jakaż straszna nienawiść zebrać się musiała w sercu jego w ciągu tej niewoli przeciw temu, któremu ją zawdzięczał, który go zamknął, bogatego, dzielnego, świetnego, kochanego przez kobiety, będącego postrachem mężczyzn, by z życia jego najpiękniejsze lata wykreślić, bo życie w więzieniu nie jest istnieniem!
Tymczasem Mazarini podwajał swoją czujność nad Beaufortem. Ale na podobieństwo owego skąpca z bajki, sen stracił przy skarbie swoim. Niejednokrotnie mocą zrywał się nagle, śniąc, że mu go wykradziono. Wtedy dopytywał o niego, a za każdą wiadomością, doznawał ciężkiego bólu, słysząc, że więzień bawi się, gra, pije i śpiewa przecudownie, a gry, pijatykę i śpiewy przerywa po to tylko, aby kląć na wszystkie świętości, że Mazarini drogo mu zapłaci za przyjemność, jaką sobie sprawił, zamykając go w Vincennes.
Myśl ta psuła sen ministrowi; kiedy więc o siódmej rano Bernouin przyszedł go obudzić, pierwsze, co rzekł, było:
— Co się stało?... Czy pan de Beaufort uciekł z więzienia?
— Nie sądzę, monsiniorze — rzekł Bernouin, którego nie opuszczał nigdy spokój urzędowy — w każdym razie będą wiadomości, bo oficer służbowy La Ramée, po którego dziś do Vincennes posłano, oczekuje rozkazów Waszej Eminencji.
— Otwórz i wprowadź go tutaj, — rzekł Mazarini, układając poduszki, aby mógł go przyjąć w łóżku.
Oficer wszedł. Był to mężczyzna wysoki, tęgi, pucołowaty o miłej powierzchowności. Minę miał tak obojętną, że zaniepokoił tem Mazariniego.
— Wygląda mi na głupca ten nicpoń, — mruknął do siebie.
Oficer stanął we drzwiach — milczący.
— Zbliż się pan! — rzekł Mazanini.
Oficer spełnił rozkaz.
— Czy wiesz, co tu gadają?
— Nie, Eminencjo.
— Otóż mówią, że pan de Beaufort ma uciec z więzienia.
Najwyższe osłupienie odmalowało się na obliczu oficera. Jednocześnie otworzył maleńkie oczy i wielką gębę, aby tem łatwiej wciągnąć w siebie żarcik, jakim Jego Eminencja raczył go zaszczycić; nie mogąc nareszcie zachować powagi wobec tego przypuszczenia, parsknął takim śmiechem, że od wielkiej wesołości wszystkie jego członki trzęsły się, jak w febrze.
Zachwycony był Mazarini tym wybuchem, choć uchybiał on winnemu mu uszanowaniu; jednakże zachował całą swoją powagę.
Gdy La Ramée wyśmiał się do syta, otarł oczy, czując, że wypada usprawiedliwić się z wesołości, niezbyt stosownej.
— Uciec?... monsiniorze, on ma uciec?... Czyż Wasza Eminencja nie wie, gdzie pan de Beaufort się znajduje?
— I owszem, mój panie, wiem, iż siedzi w wieży Vincennes.
— Nieinaczej, monsiniorze; a przytem w celi, której mury mają siedem stóp grubości, a okna w niej podwójnie zakratowane sztabami, jak moje ramię.
— Mój panie — odparł Mazarini — cierpliwością wszelki mur przewiercić można, najgrubszą sztabę przepiłować sprężyną od zegarka.
— Wasza Eminencja i o tem wie zapewne, iż pilnuje go ośmiu ludzi, czterech w korytarzu, a drugie tyle w samej celi i że straż ta ani na chwilę go nie opuszcza.
— Ale wychodzi, bawi się, gra w piłkę!
— Monsiniorze, rozrywki podobne dozwolone są więźniowi. Wszelako, gdy Wasza Eminencja rozkaże można mu ich zakazać.
— Ależ nie, wcale nie — zawołał Mazarini obawiając się, że, gdyby pozbawił go wszelkich przyjemności, więzień więcej jeszcze rozwścieczony byłby przeciw niemu — na wypadek, gdyby wyszedł z Vincennes. — Pytam jedynie z kim grywa?...
— Z oficerami straży, monsiniorze, ze mną, lub z innymi więźniami.
— A może wśród gry zbliża się do murów zbytecznie.
— Czyż Wasza Eminencja nie zna murów tamtejszych?... Mają one sześćdziesiąt stóp wysokości, a wątpię, aby panu de Beaufort tak sprzykrzyło się życie, iżby chciał skręcić kark, skacząc z nich do fosy.
— Hm!... — chrząknął kardynał, czując pewne uspokojenie. — Więc powiadasz, kochany panie la Ramée...
— Że jeżeli pan de Beaufort nie potrafi przemienić się w ptaka, ja za niego ręczę.
— Strzeż się! nie ufaj sobie zbytecznie — mówił Mazarini. — Pan de Beaufort do straży, która go prowadziła, powiedział, że często o uwięzieniu swojem myślał i na ten wypadek znalazł czterdzieści sposobów wymknięcia się z pod klucza.
— Monsiniorze — odrzekł La Ramée — gdyby z tych czterdziestu sposobów jeden tylko był dobry, dawno już byłby na swobodzie.
— No, no, nie taki on głupi, jak sądziłem — mruknął Mazarini.
— Wasza Eminencja zapomina zresztą, że gubernatorem Vincennes jest pan de Chavigny — ciągnął dalej La Ramée — a on nie należy do przyjaciół pana de Beaufort.
— Tak, ale pan de Chavigny często wyjeżdża.
— Jak wyjeżdża, to ja jestem.
— A jak ty się sam wydalasz?
— O!... to mam w mojem zastępstwie takiego zucha, który dąży do stopnia oficera służbowego Jego Królewskiej Mości i ręczę za niego, że strzeże należycie. Trzy tygodnie temu wziąłem go do służby, a jedyny zarzut, jaki mógłbym mu uczynić, jest ten chyba, że za srogi dla więźnia.
— Któż jest tym cerberem?... — zapytał kardynał.
— Niejaki pan Grimaud, monsiniorze.
— Czemże on był, nim dostał się do Vincennes, do ciebie?
— Mieszkał na prowincji, jak opowiadał ten, co mi go polecił; przeskrobał on tam w czemś z powodu swojego zuchwalstwa i uporu i radby ujść kary pod osłoną munduru królewskiego.
— A kto to taki polecił ci tego człowieka?
— Intendent księcia de Grammont.
— Można mu więc, twojem zdaniem, zaufać?...
— Tak, jak mnie samemu, monsiniorze.
— Czy nie jest gadułą?...
— Panie Jezu!... Monsiniorze, myślałem zrazu, że jest niemową, pytał i odpowiadał tylko na migi; pan jego dawny tak go wytresował widocznie.
— Skoro tak, powiedz mu, kochany panie La Ramée — ciągnął dalej kardynał — że, jeśli będzie nam wierny i czujny, zamkniemy oczy na jego wybryki prowincjonalne, damy mundur, w którym szanować go będą musieli, a w kieszeniach tego uniformu znajdzie kilka pistolów na wypicie za zdrowie królewskie.
Mazarini szczodry był w słowach i obietnicach; prawdziwy kontrast stanowił z zacnym panem Grimaudem, tak przez La Ramée wychwalanym, który mówił mało, a wiele działał.
Kardynał zarzucił jeszcze pana La Ramée mnóstwem pytań co do więźnia: jak był żywiony, jak mieszkał, jak sypiał. — na które ten tak zadawalająco odpowiadał, iż odprawił go nieledwie uspokojony.
Następnie, ponieważ była to już dziewiąta rano, wstał, wy perfumował się, ubrał i udał do królowej — dla podzielenia się z nią powodami, które zatrzymały go u siebie.
Królowa, która niemniej od kardynała obawiała się Beauforta, a warowni z nici była przesądna, kazała opowiedzieć sobie co do słowa zapewnienia La Raméego i pochwały, jakie oddawał pomocnikowi swojemu; a gdy kardynał skończył, odezwała się półgłosem:
— Niestety!... panie, czermuż przy każdym z książąt nie mamy takiego Grimauda?
— Cierpliwości!... — rzekł z iście włoskim uśmiechem kardynał — przyjdzie czas i ma to; nim jednak przyjdzie...
— Nim przyjdzie?...
— Przedsięwezmę wszelkie ostrożności.
Skutkiem tego napisał do d’Artagnana, aby powrót swój przyśpieszył.