Dwadzieścia lat później/Tom I/Rozdział XIX
<<< Dane tekstu >>> | |
Autor | |
Tytuł | Dwadzieścia lat później |
Podtytuł | Powieść |
Wydawca | Bibljoteka Rodzinna |
Data wyd. | 1928 |
Druk | Wł. Łazarskiego |
Miejsce wyd. | Warszawa |
Tłumacz | anonimowy |
Tytuł orygin. | Vingt ans après |
Źródło | Skany na Commons |
Inne | Cały tom I Cały tekst |
Indeks stron |
Więzień, który tak wielkiego strachu nabawiał kardynała, więzień o którego ucieczce myśl zakłócała spokój dworowi całemu, nie przypuszczał zgoła, jakim był postrachem w Palais-Royal.
Widząc, że strzeżono go tak wybornie, uczuł całą nieużyteczność usiłowań swoich; cała też zemsta jego polegała na ciskaniu wymysłów i przekleństw na Mazariniego. Próbował nawet tworzyć piosenki, lecz wkrótce wyrzec się tego musiał.
Faktem jest, iż panu de Beaufort nietylko wierszem, lecz i prozą wysłowić się było nader trudno. To też Blot, ówczesny piosenkarz, mówił o nim:
Beaufort w bitwie, — jak bursa,
Postrach sieje i niszczy,
Lecz, gdy w słowach się nurza,
Rzekłbyś, gąsior to piszczy.
Książę de Beaufort był wnukiem Henryka IV i Gabrjeli d‘Estrées, był równie dobry, mężny i dumny, a nadewszystko był Gaskończykiem, jak dziad jego, lecz o wiele niżej od niego stał pod względem wykształcenia.
Będąc czas jakiś po śmierci Ludwika XIII ulubieńcem, posiadającym wielkie zaufanie, i najpierwszym u dworu, zmuszony był wreszcie ustąpić Mazariniemu i stanąć na drugim planie; nazajutrz, ponieważ był na tyle złośliwy, że gniewał się za tę przemianę, a nadto był na tyle nieostrożny, iż mówił o tem głośno, królowa kazała go aresztować i zaprowadzić do Vincenncs temu samemu Guitaut, który ukazał się nam na początku tej powieści, a którego będziemy jeszcze mieli sposobność spotkać.
Rozumie się, iż, mówiąc królowa, mówimy o Mazarinim. Nietylko uwolniono się od osoby jego i pretensyj, lecz i liczyć się z nim nie potrzebowano, jako z księciem popularnym; i od lat pięciu zamieszkiwał on pokoik bynajmniej nie królewski w wieży Vincennes.
Ten przeciąg czasu, w którym inny umysł byłby dojrzał, przeminął nad głową Beauforta, nie przynosząc żadnej zmiany. Inny, na jego miejscu będący, zastanowiłby się, że gdyby nie okazywał lekceważenia dla kardynała, odrazy dla książąt, to, przywoławszy na pomoc działanie akolitów, jak mówił kardynał de Retz, w ciągu tych pięciu lat zyskałby wolność, lub obrońców. Rozwaga, według wszelkiego prawdopodobieństwa, nie nawiedziła umysłu księcia, którego długie to zamknięcie umocniło jeszcze w krnąbrności, a kardynał odbierał codziennie o nim wiadomości, jak najnieprzyjemniejsze dla Jego Eminencji.
Gdy poezja mu się nie powiodła, spróbował malarstwa. Począł rysować węglem na ścianie podobizny kardynała, a że miernie w tej sztuce uzdolniony nie mógł dosięgnąć podobieństwa, więc, nie chcąc dopuścić wątpliwości co do oryginału portretu, podpisywał poniżej: „Ritratto dell‘illustrissimo faechina Mazarini“. Powiadomiony o tem pan de Chavigny, złożył mu wizytę, prosząc aby innej poświęcił się rozrywce, lub robił portrety, lecz bez podpisów przynajmniej. Na drugi dzień ściany pokoju pokryte zostały portretami i podpisami. Zresztą, jak wszyscy więźniowie, pan de Beaufort podobny był do dzieci, które najwięcej upierają się przy tem, co im zostało wzbronione. Znowu powiadomiono pana de Chavigny o tym nadmiarze sylwetek. Pan de Beaufort niezbyt siebie pewny, aby odważyć się na rysowanie głów en face, zmienił swój pokoik w istną salę wystawy. Tym razem już gubernator nie rzekł ani słowa; lecz pewnego dnia, gdy pan de Beaufort grał w piłkę, rozkazał zatrzeć gąbką rysunki i farbą ściany pomalować. Pan de Beaufort podziękował panu de Chavigny za uprzejmość, iż mu kartony odświeżył, i podzielił tym razem ściany na części i każdą z nich poświęcił na jeden epizod z życia kardynała Mazariniego.
Pierwszy obraz miał przedstawiać przewielebnego błazna Mazarini, okładanego kijem przez kardynała Bentivoglio, u którego był sługusem. Na drugim był przewielebny błazen Mazarini, w roli Ignacego Loyoli, w tragedji tegoż tytułu. Na trzecim — przewielebny błazen Mazarini, kradnący tekę pierwszego ministra panu de Chavigny, któremu się zdawało, że już ją trzyma. Na czwartym wreszcie — przewielebny błazen Mazarini, odmawiający prześcieradeł Laportowi, pokojowcowi Ludwika XIV, mówiąc że dosyć jest dla króla Francji raz na kwartał prześcieradła zmieniać.
Pomysły były rzeczywiście olbrzymie, przechodzące miarę talentu więźnia-artysty; poprzestał zatem na nakreśleniu szkiców i położeniu podpisów. Lecz jedne i drugie wystarczały, aby wzbudzić podejrzliwość pana de Chavigny, który oznajmić mu kazał, że jeżeli się nie zrzeknie projektowanych obrazów, odejmie mu wszelką możność ich wykonania.
Pan de Beaufort odpowiedział, że, skoro odjęto mu sposobność zyskania sobie sławy rycerskiej, chciał ją sobie zdobyć w malarstwie i, nie mogąc zostać Bayardem lub Triwnleym, chciał stać się Michałem Aniołem, lub Rafaelem.
Razu jednego, gdy pan de Beaufort przechadzał się po łączce więziennej, zabrano mu z kominka ogień, węgle, aż do ostatniej szczypty popiołu, tak że, gdy powrócił, nie znalazł nic zgoła, coby mu ołówek mogło zastąpić.
Pan de Beaufort ryczał, klął, piorunował, że chcą go uśmiercić zimnem i wilgocią, jak Puylaurensa, marszałka Ornano i przeora z Vendóme, na co mu pan de Chavigny odpowiedział, że, jeżeli da słowo, iż zrzeka się malarstwa historycznego, oddadzą mu drzewo i wszystko potrzebne do rozpalenia ognia. Pan de Beaufort nie chciał dać słowa i resztę zimy bez ognia pozostał. Co więcej, zeskrobano wszystkie napisy i pokoik stał się biały, nagi, bez śladu zdobiących go fresków.
Wtedy pan de Beaufort nabył od jednego ze swoich stróżów psa nazwiskiem Pistache; ponieważ przepisy nie sprzeciwiają się, aby więźniowie posiadali psy, z upoważnienia pana de Chavigny czworonóg zmienił pana. Czasami książę całe godziny siedział zamknięty ze swoim psem. Domyślano się, że czas ten więzień poświęcał edukacji Pistache‘a, nie przypuszczano jednak, w jakim kierunku jest prowadzona, Razu jednego, gdy pies dostatecznie był wyuczony, pan de Beaufort zaprosił pana de Chavigny oraz oficerów z Vincennes na wielkie przedstawienie.
Przybyli zaproszeni; pokój był oświetlony taką ilością świec, na jaką tylko pan de Beaufort mógł się zdobyć. Rozpoczęto ćwiczenia.
Więzień kawałkiem muru ze ściany przeprowadził na środku pokoju długą białą linję, przedstawiającą linę. Na pierwszy rozkaz pana, Pistache stanął pośrodku niej na dwóch tylnych łapkach i, trzymając w przednich laseczkę od trzepania odzieży, począł występować po linji z wyginaniem, właściwem tancerzom na linie; przeszedłszy tak w tył i naprzód linję razy kilka, oddał panu de Beaufort laseczkę i te same ewolucje powtórzył już bez niej. Zmyślne zwierzątko zasypano oklaskami.
Widowisko podzielone było na trzy części; gdy pierwsza została wykonana, rozpoczęto drugą. Teraz następowało pokazanie godziny. Pan de Chavigny pokazał Pistache‘owi zegarek. Było właśnie pół do siódmej. Psina sześć razy kiwnęła łapką, a za siódmym razem pozostawiła ją w zawieszeniu. Trudno było o większą jasność, kompas nawet nie odpowiedziałby lepiej, wiadomo bowiem każdemu, iż on wtedy tylko wskazuje, gdy słońce świeci.
Następnie chodziło o pokazanie wobec całego towarzystwa, kto był najlepszym stróżem więziennym w całej Francji. Pies obszedł trzy razy w kółko całe zgromadzenie i położył się w najpokorniejszej postawie przy nogach pana de Chavignvy, który, udając zachwyconego tym figlem, śmiał się, lecz jakoś półgębkiem. Zagryzł jednak wargi i począł brwi marszczyć.
Nakoniec pan de Beaufort zadał Pistache‘owi pytanie trudne do rozwiązania, a mianowicie: kto jest największym złodziejem na całym świecie?
Tym razem pies obszedł cały pokój, lecz nie zatrzymał się przed nikim, a, podszedłszy do drzwi, począł w nie drapać, wyjąc żałośnie:
— Widzicie, panowie — odezwał się książę — poczciwe zwierzątko, nie znalazłszy tutaj tego, o którego pytam, chce go poszukać nazewnątrz. Uspokójcie się jednak, nie pozostawi was bez odpowiedz; na moje pytanie. Pistaszku,. przyjacielu — mówił dalej książę — pójdź do i bij mnie. — Pies usłuchał. — Czy największym złodziejem na świecie jest sekretarz królewski le Camus, który z dwudziestoma liwrami przybył do Paryża, a obecnie posiada dziesięć miljonów?
Pies pokręcił łbem przecząco.
— A może pan nadintendent d‘Eméry, który, żeniąc syna swego pana de Thoré, dał mu trzysta tysięcy franków renty i pałac, przy którym Tuilerje są budą, a Lonore lepianką.
Znowu ten sam ruch przeczący.
— Jeszcze więc nie ten — pytał znów książę. No, poszukajmy dobrze: byłżeby nim wypadkiem I’llustrissimo faechina Mazarini di Piscina, hę?
Pies począł zawzięcie kiwać twierdząco łbem, powtarzając ruch ten przeszło dziesięć razy.
— Widzicie więc, panowie — odezwał się Beaufort do obecnych, którzy tym razem nie poważyli się półgębkiem nawet uśmiechnąć — że przewielebny błazen Mazarini di Piscina jest największym złodziejem na świecie; przynajmniej tak utrzymuje Pistache... Rozpocznijmy dalsze ćwiczenia.
— Panowie — ciągnął dalej książę, korzystając z głębokiego milczenia, aby wypełnić wieczór trzecią częścią programu — przypominacie sobie zapewne, że książę de Guise wszystkie psy paryskie wyuczył skakać na cześć panny de Pons, którą za najpiękniejszą z pięknych ogłosił! Niewielka to rzecz, panowie, gdyż zwierzęta te wypełniały rozkaz bezwiednie, nie wiedząc o dysydencji (pan de Beaufort chciał powiedzieć o dyferancji) pomiędzy tymi, dla których powinny były, a tymi, dla których nie powinny były skakać. Pistache pokaże to panom, jako też i panu de Chavigny, ale zechciej mi pan pożyczyć swojej laski. Pan de Chavigny spełnił żądanie Beauforta. Książę umieścił łaskę poziomo na wysokości stopy.
— Pistache, przyjacielu — rzekł — bądź łaskaw skoczyć dla pani de Montbazon.
Roześmieli się wszyscy; wiedziano bowiem, że w chwili aresztowania książę de Beaufort był jawnym kochankiem tej pani. Pistache bez namysłu wesoło przez kij przeskoczył.
— No, o ile mi się zdaje, Pistache robi to samo, co jego koledzy, którzy skakali dla panny de Pons.
— Zaczekaj pan — rzekł książę.
— Pistache, skacz dla królowej — zawołał i podniósł łaskę o sześć cali wyżej.
Pies z całym spokojem przez nią przeskoczył.
— Pistache, przyjacielu — ciągnął dalej książę — jeszcze o sześć cali laskę podnosząc — skacz dla króla.
Pies się odsądził i dał lekkiego susa, stając po drugiej stronie laski.
— A teraz baczność — począł znowu książę do ziemi nieledwie laskę zniżając — Pistaszku, przyjacielu, hop! dla przewielebnego błazna Mazariniego di Piscina.
Pies wykręcił się ogonem do laski.
— A to co znowu?... — odezwał się pan de Beaufort, zataczając półkole ogonem ku głowie zwierzęcia i pokazując mu znowu laskę — skaczże, panie Pistache.
Lecz, jak i poprzednio, Pistache wykonał pół obrotu i stanął tyłem do laski. Znowu ten sam zwrot, to samo wezwanie; tym razem jednak cierpliwość Pistache‘a wyczerpała się zupełnie, rzucił się zajadle na laskę, wyrwał ją księciu zębami i złamał.
Pan de Beaufort z powagą wydobył mu z paszczy obydwa kawałki i oddał panu de Chavigny, przepraszając za szkodę i oznajmiając, że przedstawienie skończone, lecz, jeżeli życzyłby sobie być obecny na dalszych posiedzeniach, Pistache nauczy się nowych sztuk w przeciągu trzech miesięcy. W trzy dni potem Pistache‘a otruto. Szukano winowajcy, lecz domyśleć się łatwo, iż go nie wykryto. Pan de Beaufort wzniósł mu pomnik z napisem:
„Tu leży Pistache, najzmyślniejszy z psów, jakie istniały kiedykolwiek na świecie“.
Nic nie można było mieć przeciw tej pochwale, więc i pan de Chavigny przeszkodzić jej nie mógł. Wtedy znów odezwał się książę głośno, iż na psie jego dokonano próby z pigułką, której dla niego użyć mają, i pewnego dnia po obiedzie położył się do łóżka, krzycząc, jęcząc na kolki i wołając, że to Mazarini kazał go otruć.
Nowy ten figiel doszedł do ust kardynała i strasznie go przeraził. Wieża vinceńska uważana była za miejsce pobytu szkodliwe dla zdrowia, a pani de Rambouillet ozwała się, iż pokój, w którym umarli Puy Laurens, marszałek Ornano i przeor z Vendóme mógłby iść na wagę arszeniku; słówko to poszło w kurs.
Nie przebaczył jednak pan de Chavigny tych uchybień, które niewinny Pistache odpokutował. Pan de Chavigny był kreaturą nieboszczyka kardynała, nawet synem jego podobno: musiał się znać na okrucieństwie, oddawał więc panu de Beaufort pięknem za nadobne; pozabierał mu noże żelazne i widelce srebrne, jakiemi posługiwał się dotąd; pierwsze zastąpić kazał srebrnemi, a drugie drewnianemi. Skarżył się na to Beaufort, lecz gubernator kazał mu odpowiedzieć, iż dowiedział się, że kardynał miał mówić do pani Vendóme o pozostawieniu jej syna w wieży Vincennes na całe życie, obawiał się zatem, aby ta smutna nowina nie popchnęła więźnia do zamachu na własne życie.
We dwa tygodnie potem pan de Beaufort spotkał na dróżce, prowadzącej do miejsca gry w piłkę, dwa rzędy drzewek wielkości małego palca; zapytał, co to miało znaczyć, odpowiedziano, że przygotowują mu na przyszłość cienistą aleję.
Pewnego ranka nareszcie stawił się przed mim ogrodnik i, chcąc mu niby przyjemność sprawić, oznajmił, iż umyślnie dla niego szparagarnię zakładają. Wiadomo, iż szparagi czterech lat potrzebują, zanim staną się zdatne do użytku, przy mniej zaś udoskonalonem ogrodnictwie owej epoki — szparagi mogły być dobre po upływie lat pięciu zaledwie. Grzeczność tego rodzaju pobudziła pana de Beaufort do wściekłości.
Wtedy już przyszło do głowy panu de Beaufort, iż nadszedł czas uciec się do jednego z czterdziestu sposobów. Na początek spróbował najprostszego, a mianowicie przekupić pana de La Ramée; lecz ten kupił rangę swoją za tysiąc pięćset talarów, cenił ją więc niezmiernie. Zamiast więc porozumieć się z więźniem popędził ostrzec pana de Chavigny; na tej zasadzie pan de Chavigny postawił ośmiu ludzi w pokoju więźnia, podwoił warty, a posterunki potroił.
Od tej chwili książę chadzał, niczem królowie teatralni: z czterema ludźmi przed sobą i czterema za sobą, nie licząc szpaleru wojska po bokach.
Śmiał się zrazu Beaufort z tego obostrzenia, które go bawiło. Ilekroć tylko mógł, powtarzał zawsze: „Bawi mnie to, rozrywkę mi sprawia“. A potem dodawał: „Zresztą, gdy zechcę uwolnić się od tych honorów, jakie mi oddajecie, pozostaje mi jeszcze trzydzieści dziewięć innych sposobów“.
Lecz rozrywka owa z czasem zamieniła się w nudę. Pan de Beaufort przez fanfaronadę nie ustępował placu przez sześć miesięcy, lecz pod koniec, patrząc nieustannie na ośmiu ludzi, siadających wtedy, kiedy i on siadał, wstających, gdy on wstawał, zatrzymujących się, gdy się zatrzymywał, począł brwi marszczyć i dni rachować.
Nowe to prześladowanie spotęgowało w nim jeszcze bardziej nienawiść dla Mazariniego. Książę klął od rana do wieczora, mówiąc tylko o obcięciu uszu Mazariniemu. Aż dreszcze przejmowały!... Kardynał, który o wszystkiem wiedział, mimowolnie nasuwał biret aż na kark, aby nim uszy osłonić.
Pewnego dnia, pan de Beaufort zebrał swoich stróżów, i — pomimo znanej trudności w wysławianiu się — wygłosił do nich przemowę, z góry wprawdzie przygotowaną:
„Panowie — mówił — czyż wy ścierpicie, aby wnuk króla Henryka IV-go pojony był zniewagami i sromotą; venitre-saiint-gris! jak mawiał mój dziad, czy wiecie, że panowałem nieledwie w Paryżu! przez cały jeden dzień miałem powierzonych sobie króla i jego młodszego brata.
Wtedy pieściła mnie królowa, zwąc najszlachetniejszym z ludzi w całem królestwie. Panowie mieszczanie, wypuśćcie mnie teraz: pójdę prosto do Luwru, skręcę kark Mazariniemu, staniecie się moją gwardją przyboczną, wszystkich zrobię oficerami z dobrą pensją. Ventre-saint-gris! naprzód — marsz!“.
Lecz jakkolwiek wzniosła była wymowa wnuka Henryka IV-go, nie rozczuliła tych serc kamiennych; żaden ani się nie ruszył, co widząc, pan de Beaufort, powiedział im, że są kapcany, i zrobił z nich sobie okrutnych wrogów.
Gdy, pan de Chavigny przychodził odwiedzić go czasami, a czynił to dwa lub trzy razy tygodniowo, korzystał z tego książę, aby mu się odgrażać.
— Cobyś pan na to powiedział, gdybyś pewnego pięknego poranku ujrzał zjawiającą się armję Paryżan, całą okutą w żelazo i najeżaną muszkietami, przybywającą mi na odsiecz.
— Jaśnie oświecony książę — odparł z głębokim ukłonem de Chavigny — mam ja na szańcach dwadzieścia pięt dział, a w kazamatach trzydzieści tysięcy ładunków do wystrzelania; zmiażdżyłbym ich bez trudu.
— Tak, lecz, wystrzeliwszy trzydzieści tysięcy razy, musiałbyś nareszcie oddać im wieżę, a ja byłbym zmuszony powiesić pana, z czego nie byłbym markotny z pewnością.
Pan de Chavigny znowu się księciu głęboko ukłonił.
— Ja zaś, jaśnie oświecony książę — odpowiedział pan de Chavigny — niechby pierwszy łyk przestąpił próg moich galeryj podziemnych, lub nogę na szańcu postawił, byłbym zmuszony — z wielkim żalem — zabić cię własną ręką, gdyż powierzony mi jesteś osobiście i obowiązany jestem oddać cię umarłego lub żywego.
I znowu się kłaniał jego książęcej mości.
— Zapewne — prowadził swoje książę — lecz skoro niema wątpliwości, że ci zuchy nie przyszliby przed powieszeniem monsiniora Gulia Mazarini, nie śmiałbyś pan podnieść na mnie ręki, z obawy, aby paryżanie nie rozerwali cię czterema końmi, co jest troszeczkę mniej przyjemne, niżeli na szubienicy zawisnąć, nieprawdaż?
Niesmaczne te żarciki trwały nieraz dziesięć minut, kwadrans, dwadzieścia minut najwyżej, lecz zawsze kończyły się w ten sposób. Pan de Chavignv zwracał się ku drzwiom, wołając:
— Hola! Ramée!
La Ramée wchodzi!.
— Słuchaj-no — kończył de Chavigmy — polecam ci najusilniej pana de Beaufort: obchodź się z nim ze wszelkiemi względami, należnemi jego imieniu i stanowisku, i dlatego nie trać go ani na chwilę z oczu.
I oddalał się, składając mu ukłon, pełen drwiącej grzeczności, co tamtego doprowadzało do największej pasji. La Ramée stał się tym sposobem nieodłącznym towarzyszem księcia, stróżem wiekuistym, cieniem nieodstępnym; lecz należy przyznać, że towarzystwo La Ramée, wesołego biesiadnika, pijącego potężnie, świetnego gracza w piłkę, dobrej duszy w gruncie, z jedną wadą dla pana de Beaufort, że przekupić się nie dawał, stało się dla księcia rozrywką raczej, niż nudą.
Inaczej rzecz się miała z panem de La Ramée; jakkolwiek oceniał do pewnego stopnia zaszczyt zamknięcia go w więzieniu z osobistością tak ważną, jednakże przyjemność pozostawania na stopie przyjacielskiej z wnukiem Henryka IV-go nie dorównywała tej, jakiej doznawał, odwiedzając od czasu do czasu rodzinę swoją. Można być dobrym sługą królewskim i jednocześnie dobrym ojcem i mężem. Zwłaszcza imci oan La Ramée uwielbiał żonę swoją i dzieci, z wysokości murów jedynie widywane, które, aby pocieszyć uczucia jego ojcowskie i małżeńskie robiły wycieczki po drugiej stronie fosy, otaczającej zamek.
Stanowczo było to dla niego za mało, czuł więc biedny La Ramée, ze usposobienie jego wesołe, które brał za wynik dobrego zdrowia, nie przypuszczając, że to ostatnie było prawdopodobnie wynikiem tamtego, nie przetrwa tej próby. To jego przeświadczenie wzrastało w stosunku pana de Beaufort z panem de Chavigny coraz więcej się zaostrzały, tak że przestali widywać się zupełnie. Czuł więc cały ciężar odpowiedzialności, spoczywający na jego głowie, a ponieważ z wyjaśnionych przez nas powodów, szukał ulgi dla siebie, gorąco uczepił się myśli, jaką podał mu intendent marszałka de Grammont, chcący dodać mu pomocnika: rozmówił się o tem niezwłocznie z panem de Chavigny, który odpowiedział, że nic przeciw temu nie ma, jeżeli tylko osoba rzeczonego pomocnika przypadnie mu do gustu.
Najzupełniej byłoby zbyteczne kreślić czytelnikom naszym portret fizyczny lub moralny Grimauda; jeśli, jak mamy nadzieję, zachowali w pamięci pierwszą część tego dzieła, powinni byli zachować też jasne wspomnienie o tej cennej osobistości, w której prócz przybytku lat dwudziestu żadna inna zmiana nie zaszła; stał się on tylko bardziej jeszcze zamknięty w sobie i milczący.
Grimaud milczał od lat dwudziestu przeszło, a przyzwyczajenie staje się drugą naturą.